DEAN KOONTZ PRZY BLASKU KSIʯYCA (Mozolnie skanowane i poprawiane przez Kali) Ksi¹¿kê tê dedykujê Lindzie Borland i Elaine Peterson za ich ciê¿k¹ pracê, ich dobroæ i ich niezawodnoœæ. I oczywiœcie za to, ¿e jak zwykle raz do roku przy³apa³y mnie na b³êdzie, który, gdyby nie zwróci³y na niego mojej uwagi, zepsu³by moj¹ nieposzlakowan¹ opiniê. A tak¿e za to, ¿e dyskretnie ukrywa³y przede mn¹ prawdziwy powód swoich wizyt: chcia³y sprawiæ przyjemnoœæ mojej Trixie, drapi¹c j¹ po brzuchu. Pilot na przodzie piastowa³ w swym rêku cenne brzemiê ¿ywotów ludzkich, wpatruj¹c siê pilnie przed siebie, jak pasterz stada, oczami pe³nymi ksiê¿ycowego blasku. „Nocny lot", Antoine de Saint-Exupery (prze³o¿yli z francuskiego Maria Czapska i Stanis³aw Stempowski) ¯ycie nie ma sensu, poza sensem odpowiedzialnoœci . „Wiara i historia", Reinhold Niebuhr WeŸ moj¹ d³oñ i porzuæ trwogê. Dziœ twej nadziei nie zawiodê, Bo zawiód³bym sw¹ w³asn¹ duszê, na wieczne skaza³ j¹ katusze i w piekle zmorzy³ œwiat³a g³odem. Dziœ twej nadziei nie zawiodê. „Ksiêga policzonych smutków" 1 Zanim Dylana O'Connera pozbawiono przy-tomnoœci, przywi¹zano do krzes³a i wstrzykniêto nieznan¹ sub-stancjê, zanim odkry³, ¿e œwiat bywa o wiele bardziej niepojêty, ni¿ mu siê dot¹d wydawa³o - wyszed³ z pokoju motelowego i przeci¹³ autostradê, zmierzaj¹c do jasno oœwietlonego baru fast food, ¿eby kupiæ cheeseburgery, frytki, ciastka z nadzie-niem jab³kowym i koktajl waniliowy. Zgas³y dzieñ le¿a³ zagrzebany w asfalcie. Jego duch wci¹¿ jednak trwa³ w powietrzu arizoñskiego wieczoru, leniwie uno-sz¹c siê gor¹cym oparem z ka¿dego skrawka ziemi, jaki prze-mierza³ Dylan. Na koñcu miasta, które s³u¿y³o przede wszystkim podró¿-nym z pobliskiej drogi miêdzystanowej, baterie kolorowych neonów walczy³y o klienta. Mimo tocz¹cej siê œwietlnej bitwy, w czystym i suchym powietrzu a¿ po horyzont rozci¹ga³o siê lœni¹ce i spokojne morze gwiazd. Po gwiaŸdzistym oceanie sun¹³ okr¹g³y jak ko³o sterowe ksiê¿yc, zmierzaj¹c wolno na zachód. Bezkresna przestrzeñ wydawa³a siê czysta i pe³na obietnic, lecz œwiat w dole by³ zmêczony i przykurzony. Choæ w³aœciwie nie wia³o, z g³êbi wieczoru dolatywa³y pojedyncze podmuchy, z których ka¿dy szepta³ w swoim jêzyku i przynosi³ w³asn¹ nie-powtarzaln¹ woñ. W miarê jak Dylan zbli¿a³ siê do restauracji, zapachy pustynnego piasku, py³ku kaktusów, spalin z diesli i rozgrzanego asfaltu zaczyna³y siê mieszaæ z gêstym aromatem d³ugo u¿ywanego oleju, hamburgerów dymi¹cych na blasze i sma¿onej cebuli - ciê¿kim i zawiesistym jak chmura dusz¹cego powietrza w kopalni. Gdyby Dylan nie by³ w nieznanym mieœcie zmêczony po ca-³ym dniu drogi i gdyby jego m³odszy brat, Shepherd, nie popad³ w zagadkowy nastrój, poszuka³by restauracji ze zdrowym je-dzeniem. W tym momencie jednak Shep nie potrafi³ stawiæ czo-³a ludziom, a gdy by³ w takim stanie, tolerowa³ tylko jedzenie, które lubi³, z du¿¹ zawartoœci¹ t³uszczu. W œrodku restauracji by³o jaœniej ni¿ na zewn¹trz. Domino-wa³y tu bia³e powierzchnie i mimo przesyconego zapachem t³uszczu powietrza lokal sprawia³ wra¿enie antyseptycznego. Dylan O'Conner czu³ siê we wspó³czesnej kulturze jak w nie-wygodnym ubraniu; tu tak¿e okaza³a siê przyciasna. Uwa¿a³, ¿e knajpa, gdzie podaje siê hamburgery, powinna wygl¹daæ jak knajpa, nie jak sala operacyjna ani przedszkole z obrazkami klaunów i œmiesznych zwierzaków, ani jak bambusowa chata na tropikalnej wyspie, ani jak plastikowa imitacja nieistniej¹ce-go baru z lat piêædziesi¹tych. Jeœli ktoœ zamierza jeœæ zwêglone kawa³ki krowy oblane warstw¹ sera oraz paski ziemniaków, które zanurzono we wrz¹cym oleju, a¿ sta³y siê kruche jak sta-ro¿ytny papirus, a potem popije wszystko stosown¹ iloœci¹ lo-dowatego piwa albo koktajlem mlecznym o kalorycznoœci pie-czonego prosiaka, to uczta powinna odbywaæ siê w scenerii wzbudzaj¹cej w biesiadniku poczucie winy czy wrêcz grzechu. Powinno jej towarzyszyæ przyæmione i cieple œwiat³o. W wystro-ju powinny dominowaæ ciemne kolory - najlepiej stary mahoñ, matowy mosi¹dz, ciemnoczerwona tapicerka. Miêso¿erca po-winien s³uchaæ uspokajaj¹cej muzyki, a nie powoduj¹cych md³oœci produkcji muzyków nafaszerowanych Prozakiem, ale melodii równie smakowitych jak jedzenie - mo¿e wczesnego rock and rolla albo swingu, albo dobrych piosenek country o pokusie i wyrzutach sumienia czy ukochanych pieskach. Tak czy inaczej przeszed³ po wykafelkowanej pod³odze do stalowej lady i zamówi³ posi³ek na wynos u pulchnej, siwow³osej kobiety, która w nieskazitelnym pr¹¿kowanym stroju wy-gl¹da³a jak ¿ona Œwiêtego Miko³aja. Dylan spodziewa³ siê uj-rzeæ elfa zerkaj¹cego z kieszeni jej bluzy. W dawnych czasach w punktach sprzeda¿y fast foodów za lad¹ krz¹ta³y siê g³ównie nastolatki. Ostatnio jednak spora licz-ba m³odych ludzi uzna³a, ¿e nie przystoi im zajêcie tego rodza-ju, tak wiêc szansê dorobienia zyskali emeryci. ¯ona Œwiêtego Miko³aja zwraca³a siê do Dylana „kocha-ny", a podaj¹c mu dwie bia³e torebki z zamówionym jedzeniem, siêgnê³a ponad lad¹, aby przypi¹æ mu do koszuli promocyjn¹ plakietkê. Na znaczku widnia³ napis „Od dziœ tylko frytki ja-dam, zapominam o owadach" oraz uœmiechniêty zielony pysz-czek narysowanej ¿aby wystêpuj¹cej w najnowszej kampanii re-klamowej firmy, w której pryszczaty p³az zupe³nie zmienia gust, przerzucaj¹c siê z typowej dla swego gatunku diety na tak wy-szukane dania jak pó³funtowy cheeseburger. Dylan kolejny raz poczu³ ciasne ubranko: nie rozumia³, dla-czego decyduj¹c, co ma jeœæ na kolacjê, mia³by siê kierowaæ przychyln¹ opini¹ narysowanej ¿aby, gwiazdy sportu czy choæ-by laureata Nagrody Nobla. Co wiêcej, nie rozumia³, dlaczego mia³aby go zachwyciæ reklama przekonuj¹ca, ¿e frytki podawa-ne w tej restauracji s¹ smaczniejsze ni¿ owady. I dobrze by by-³o, gdyby frytki rzeczywiœcie smakowa³y lepiej ni¿ torebka sma-¿onych muszek. Powstrzyma³ siê przed wyra¿eniem swojej opinii na temat ¿aby tak¿e dlatego, ¿e zacz¹³ sobie zdawaæ sprawê, i¿ ostatnio irytowa³o go coraz wiêcej zupe³nie nieistotnych drobiazgów. Je-¿eli siê nie wyluzuje, stanie siê koszmarnym zgorzknia³ym zrzê-d¹, zanim skoñczy trzydzieœci piêæ lat. Uœmiechn¹³ siê do ¿ony Œwiêtego Miko³aja i podziêkowa³ jej, ¿eby nie popsuæ sobie Bo-¿ego Narodzenia. Maszeruj¹c w œwietle pyzatego ksiê¿yca w poprzek dziel¹cej go od motelu trzypasmowej autostrady i nios¹c papierowe to-rebki pe³ne wonnego cholesterolu w przeró¿nych postaciach, Dylan wylicza³ w myœlach wiele rzeczy, za które powinien byæ losowi wdziêczny. Dobre zdrowie. £adne zêby, Wspaniale w³osy. M³odoœæ. Mia³ dwadzieœcia dziewiêæ lat, trochê talentu arty-stycznego i pracê, w której odnalaz³ sens i radoœæ. Mimo ¿e bo-gactwo mu nie grozi³o, sprzedawa³ swoje obrazy na tyle czêsto, by co miesi¹c zap³aciæ rachunki i z³o¿yæ nieco pieniêdzy w ban-ku. Nie mia³ szpec¹cych blizn na twarzy ani k³opotów z powra-caj¹c¹ grzybic¹, ani nieznoœnego brata bliŸniaka; nie mia³ ata-ków amnezji, po których budzi³ siê z zakrwawionymi rêkami, ani stanów zapalnych zadartych przy paznokciach skórek. I mia³ Shepherda. Swoje b³ogos³awieñstwo i przekleñstwo. Bywa³y takie chwile, gdy Dylan cieszy³ siê, ¿e ¿yje i Shep jest je-go bratem. Pod czerwonym neonem „Motel", gdzie przesuwaj¹cy siê cieñ Dylana malowa³ zupe³nie czarn¹ plamê na ró¿owawym od blasku neonu asfalcie, ktoœ go œledzi³ a tak¿e potem, gdy mija³ niskie sagowce, kolczaste kaktusy i inn¹ roœlinnoœæ pustynn¹ i dalej, kiedy szed³ betonowymi chodnikami miêdzy budynkami motelu, i z ca³¹ pewnoœci¹, kiedy mija³ szumi¹ce i pobrzêkuj¹ce automaty z napojami, rozmyœlaj¹c o delikatnych wiêzach ro-dzinnych - wci¹¿ ktoœ go œledzi³ Obserwator zbli¿y³ siê niepo-strze¿enie, jak gdyby zrówna³ swój krok z jego krokiem, swój oddech z jego oddechem. Dylan stal ju¿ przed drzwiami poko-ju i szuka³ w kieszeniach klucza, œciskaj¹c przy tym kurczowo torebki z jedzeniem, kiedy us³ysza³ zdradzieckie skrzypniêcie buta, niestety za póŸno. Odwróci³ g³owê, dojrza³ nad sob¹ blad¹ w blasku ksiê¿yca twarz i wyczu³ ruch jakiegoœ ciemnego kszta³tu, który opad³ mu prosto na czaszkê. Dziwne, ale nie poczu³ ciosu i nie zorientowa³ siê, ¿e osuwa siê na ziemiê. Us³ysza³ trzask pêkaj¹cych torebek, owion¹³ go zapach cebuli, ciep³ego sera i marynowanych warzyw, a potem uœwiadomi³ sobie, ¿e le¿y twarz¹ na betonie. Mia³ nadziejê, ¿e nie rozla³ koktajlu mlecznego dla Shepa. PóŸniej przyœni³y mu siê tañcz¹ce frytki. 2 Jillian Jackson mia³a ukochany kwiat - grubosza jajowatego - którym zawsze zajmowa³a siê niezwykle troskliwie. Podawa³a mu starannie wyliczone i odmierzone porcje mieszanki od¿ywek, rozs¹dnie podlewa³a i regularnie spryskiwa³a jego miêsiste, owalne liœcie wielkoœci kciuka, aby zmyæ kurz i zachowaæ ich lœni¹c¹ zieleñ. Tego pi¹tkowego wieczoru, kiedy jechali z Fredem z Albuquerque w Nowym Meksyku do Phoenix w Arizonie, gdzie w przysz³ym tygodniu Jilly mia³a trzy wystêpy, to ona ca³¹ drogê siedzia³a za kó³kiem, poniewa¿ Fred nie mia³ ani prawa jazdy, ani niezbêdnych do prowadzenia pojazdu koñczyn. Fred by³ gruboszem jajowatym. Granatowy cadillac coupe deville rocznik 1956 by³ mi³oœci¹ ¿ycia Jilly. Fred rozumia³ to i ³askawie akceptowa³, lecz ma³y Crassula argentea (nazwisko Freda) na liœcie obiektów jej uczuæ lokowa³ siê tu¿ za samochodem. Jilly kupi³a grubosza, gdy by³ zaledwie pêdem o czterech krótkich ga³¹zkach i szesnastu grubych, gumowatych liœciach. Choæ trzymano go w tandetnej donicy œrednicy trzech cali z czarnego plastiku i móg³ sprawiaæ wra¿enie drobnej, ¿a³osnej roœlinki, jej od pierwszej chwili wyda³ siê odwa¿ny i z charakterem. Pod czu³¹ opiek¹ wyrós³ na piêkny okaz wysokoœci jednej stopy i œrednicy osiemnastu cali. Teraz mieszka³ sobie wygodnie w dwunastocalowej donicy z terakoty; razem z ziemi¹ i pojemnikiem wa¿y³ dwanaœcie funtów. Jilly zrobi³a mu tward¹ poduszkê z pianki z wystaj¹cym brzegiem - coœ w rodzaju okr¹g³ego siedziska dla pacjentów po operacji hemoroidów - dziêki której dno doniczki nie mog³o uszkodziæ tapicerki siedzenia, a Fred móg³ podró¿owaæ, zachowuj¹c równowagê. W 1956 roku nie wyposa¿ano cadillaców coupe deville w pasy bezpieczeñstwa; Jilly tak¿e nie zosta³a w nie wyposa¿ona w chwili narodzin, czyli w roku 1977; zamontowa-³a za to w samochodzie zwykle pasy biodrowe dla siebie i Freda. Na swojej specjalnie zrobionej poduszce, z doniczk¹ przypiêt¹ do siedzenia, mia³ najlepsze zabezpieczenia, o jakich móg³by ma-rzyæ grubosz jajowaty, mkn¹c po wertepach Nowego Meksyku z prêdkoœci¹ przekraczaj¹c¹ osiemdziesi¹t mil na godzinê. Siedz¹c przy oknie, Fred nie móg³ widzieæ ani doceniæ pu-stynnego krajobrazu, lecz Jilly od czasu do czasu barwnie s³owami odmalowywa³a mu szczególnie piêkny widok. Lubi³a æwiczyæ swoje zdolnoœci opisywania. Gdyby nie uda³o siê jej zostaæ gwiazd¹ wœród komików po tych kilku kontrak-tach na wystêpy w kiepskich barach i drugorzêdnych klubach, przewidzia³a plan awaryjny - chcia³aby zostaæ powieœciopisar-k¹, autork¹ bestsellerów. Ludzie nie porzucaj¹ nadziei nawet w niebezpiecznych cza-sach, ale Jillian trzyma³a siê jej kurczowo, ¿ywi¹c siê ni¹ tak jak jedzeniem. Trzy lata temu, gdy by³a kelnerk¹ i mieszka³a z trze-ma dziewczynami, ¿eby taniej wysz³o, jad³a tylko dwa posi³ki dziennie, które dostawa³a gratis w restauracji, gdzie pracowa³a, jeszcze przed swoim pierwszym wystêpem mia³a we krwi tyle nadziei, ile czerwonych i bia³ych krwinek oraz trombocytów. Niektórzy lêkaliby siê równie œmia³ych marzeñ, ale Jilly wierzy³a, ¿e dziêki nadziei i ciê¿kiej pracy zdobêdzie wszystko, czego zechce. Wszystko, prócz w³aœciwego mê¿czyzny. Jad¹c przez dogasaj¹ce popo³udnie, z Los Lunas do Socor-ro, potem do Las Cruces, czekaj¹c w amerykañskim punkcie odpraw celnych na wschód od Akela, gdzie od niedawna kon-trole przeprowadzano znacznie sumienniej ni¿ w spokojniej-szych czasach - Jilly ca³¹ drogê rozmyœla³a o mê¿czyznach w swoim ¿yciu. By³o ich tylko trzech, ale o trzech za du¿o. Zmierzaj¹c do Lordsburga na pó³noc od gór Pyramid, do mia-sta Road Forks w Nowym Meksyku i wreszcie przekraczaj¹c granicê stanu, rozpamiêtywa³a przesz³oœæ, staraj¹c siê zrozumieæ, gdzie pope³ni³a b³¹d w ka¿dym z nieudanych zwi¹zków. Mimo ¿e by³a gotowa wzi¹æ na siebie winê za burzliwy ko-niec wszystkich romansów, poniewczasie analizuj¹c wszystko z uwag¹ pirotechnika stoj¹cego przed decyzj¹, który z druci-ków ma przeci¹æ, ¿eby zapobiec katastrofie, dosz³a w koñcu do wniosku (nie po raz pierwszy zreszt¹); ¿e bardziej ni¿ ona zawi-nili nieodpowiedzialni mê¿czyŸni, którym zaufa³a. Zdradzili j¹. Oszukali. Gdyby nawet spojrzeæ na nich bez uprzedzeñ, przez najbardziej ró¿owe z ró¿owych okularów, okazywali siê ³ajda-kami, trzema œwinkami, które przejawia³y wy³¹cznie œwiñskie cechy charakteru i ani jednej dobrej. Gdyby u ich drzwi stan¹³ wilk i zdmuchn¹³ s³omian¹ chatkê, s¹siedzi zgotowaliby mu owacjê i poczêstowaliby winem, ¿eby mia³ czym popiæ kolacjê z³o¿on¹ z kotletów wieprzowych. - Jestem zgorzknia³¹, mœciw¹ suk¹ - oœwiadczy³a Jilly. Kochany Fred milcz¹co zaprotestowa³. - Czy kiedykolwiek spotkam porz¹dnego faceta? -zastana-wia³a siê g³oœno. Chocia¿ Fred wykazywa³ liczne zalety - by³ cierpliwy i spo-kojny, nigdy siê na nic nie skar¿y³, wyj¹tkowo umia³ s³uchaæ i milcz¹co wspó³czuæ oraz mia³ zdrowy korzeñ - nigdy nie twier-dzi³, ¿e zosta³ obdarzony zdolnoœci¹ jasnowidzenia. Nie móg³ wiedzieæ, czy pewnego dnia Jilly spotka porz¹dnego faceta. Na ogó³ ufa³ przeznaczeniu. Podobnie jak inne bezwolne gatunki pozbawione umiejêtnoœci poruszania siê, móg³ tylko polegaæ na losie i mieæ nadziejê na pomyœlny obrót spraw. - Oczywiœcie, ¿e spotkam porz¹dnego faceta - oznajmi³a zdecydowanie Jilly, gdy jak zwykle wst¹pi³a w ni¹ otucha. - Spotkam kilkunastu porz¹dnych facetów, kilkudziesiêciu, setki. - Z melancholijnym westchnieniem wcisnê³a hamulec, widz¹c tu¿ przed sob¹ sznur samochodów t³ocz¹cych siê na wschodniej nitce autostrady miêdzystanowej numer 10. - Nie chodzi o to, czy spotkam porz¹dnego faceta, ale czy go poznam, je¿eli nie bêdzie mia³ wokó³ siebie chóru anio³ów, a nad g³ow¹ migaj¹cej aureoli z napisem „Œwietny facet, œwietny facet, œwietny facet". Jillian nie widzia³a uœmiechu Freda, ale wyraŸnie go wyczu³a. - Och, spójrzmy prawdzie w oczy - wyjêcza³a. - W spra-wach facetów jestem naiwna i ³atwo dajê siê wprowadziæ w b³¹d. Fred potrafi³ odró¿niæ prawdê od k³amstwa. M¹dry Fred. Cisza, jak¹ skwitowa³ deklaracjê Jilly, mia³a zupe³nie inn¹ wy-mowê ni¿ cichy protest, gdy nazwa³a siê zgorzknia³¹, mœciw¹ suk¹. Sznur samochodów utkn¹³ na amen. Karmazynowy zachód s³oñca i zmierzch spêdzili na kolej-nym oczekiwaniu, tym razem przed posterunkiem Inspekcji Rolnej Arizony na wschód od San Simon, który s³u¿y³ obecnie i stanowym, i federalnym agencjom stró¿ów prawa. Poza urzêd-nikami Departamentu Rolnictwa w kontroli uczestniczyli tak¿e ubrani po cywilnemu agenci o kamiennych spojrzeniach, s³u¿¹-cy zapewne w jakiejœ organizacji, która mia³a niewiele wspólne-go z warzywami; najwyraŸniej szukali szkodników znacznie nie-bezpieczniejszych od muszek owocowych hodowanych w prze-mycanych pomarañczach. Maglowali Jilly z takim uporem, jakby s¹dzili, ¿e ukrywa pod siedzeniem karabin pó³automa-tyczny i czador, a Fredowi przygl¹dali siê z uwag¹ i nieufno-œci¹, jak gdyby w przekonaniu, ¿e pochodzi z Bliskiego Wscho-du, jest fanatykiem religijnym i ma z³e intencje. Jednak nawet ci groŸnie wygl¹daj¹cy mê¿czyŸni, którzy mie-li swoje powody, by patrzeæ podejrzliwie na ka¿dego podró¿ne-go, nie mogli zbyt d³ugo uwa¿aæ Freda za z³oczyñcê. Cofnêli siê i przepuœcili cadillaca przez punkt kontroli. Zamykaj¹c elektrycznie opuszczan¹ szybê i wciskaj¹c peda³ gazu, Jilly powiedzia³a: - Dobrze, ¿e nie wsadzili ciê do pud³a, Freddy. Przy naszym bud¿ecie nie moglibyœmy sobie pozwoliæ na kaucjê. Przez milê jechali w milczeniu. Jeszcze przed zachodem s³oñca pokaza³ siê widmowy ksiê-¿yc jak blade oko ektoplazmy; wraz z zapadniêciem zmroku je-go cyklopowe spojrzenie sta³o siê jaœniejsze. - Byæ mo¿e rozmowa z roœlin¹ to nie tylko dziwactwo - roz-myœla³a na g³os Jilly. - Byæ mo¿e mam trochê nierówno pod sufitem. Na pó³noc i po³udnie od autostrady panowa³a nieprzenik-niona ciemnoœæ. Ch³odny blask ksiê¿ycowy nie móg³ rozjaœniæ mroku, jaki po zmierzchu zapad³ na pustyni. - Przepraszam, Fred. Nie powinnam tego mówiæ. Grubosz by³ dumny, ale umia³ te¿ przebaczaæ. Spoœród trzech mê¿czyzn, z którymi Jilly zg³êbia³a tajniki dysfunkcji zwi¹zku, ¿aden nie zawaha³by siê wykorzystaæ przeciwko niej najbardziej niewinnej oznaki niezadowolenia z jej strony; ka¿dy postara³by siê wzbudziæ w niej poczucie winy i wszed³ w rolê zgnêbionej ofiary jej wygórowanych oczekiwañ. Fred, dziêki Bogu, nigdy nie bawi³ siê w podobne gierki. Przez jakiœ czas jechali w przyjaznej ciszy, oszczêdzaj¹c mnóstwo paliwa, gdy znaleŸli siê w silnym strumieniu powie-trza za pêdz¹cym peterbiltem, który, jak wynika³o z napisu na tylnych drzwiach, wióz³ przysmaki lodowe wyg³odnia³ym mi³o-œnikom przek¹sek na zachód od Nowego Meksyku. Kiedy zbli¿yli siê do miasta rozjarzonego neonami moteli i stacji obs³ugi, Jilly zjecha³a z drogi miêdzystanowej. Zatanko-wa³a na samoobs³ugowej stacji przy Union 76. Przy tej samej ulicy by³ bar z hamburgerami, gdzie kupi³a kolacjê. Za lad¹ sta³a starsza pani, czerstwa i tryskaj¹ca rado-œci¹ jak idea³ babci z filmów Disneya z lat szeœædziesi¹tych, któ-ra upiera³a siê, by przypi¹æ do bluzki Jilly znaczek z uœmiechniê-t¹ ¿ab¹. Restauracja sprawia³a wra¿enie tak czystej, ¿e mo¿na by tu przeprowadziæ operacjê wszczepienia poczwórnych bypassów, w razie gdyby któryœ z klientów dozna³ blokady têtnic, konsu-muj¹c kolejnego podwójnego cheeseburgera. Sama czystoœæ jed-nak nie wystarczy³a, by sk³oniæ Jilly do spo¿ycia posi³ku przy jednym z pokrytych laminatem stolików, w intensywnym œwie-tle, które mog³oby spowodowaæ mutacje genetyczne. Siedz¹c w zaparkowanym cadillacu coupe deville i jedz¹c ka-napkê z kurczakiem i frytki, Jilly s³ucha³a wraz z Fredem swoje-go ulubionego radiowego talk-show, który porusza³ takie tematy jak kontakty z UFO, wizyty niebezpiecznych istot pozaziemskich dysz¹cych pragnieniem p³odzenia dzieci z Ziemiankami, pojawie-nie siê leœnego stwora znanego jako Wielka Stopa (a tak¿e jego niedawno widzianego potomka, Ma³ej Wielkiej Stopy) oraz przy-byszy z odleg³ej przysz³oœci, którzy zbudowali piramidy w bli¿ej nieznanych wrogich celach. Tego wieczoru prowadz¹cy program Parish Lantern, obdarzony charakterystycznym zachrypniêtym g³osem, dyskutowa³ z goœæmi o powa¿nym zagro¿eniu, jakie sta-nowi³y pijawki mózgowe, które rzekomo przyby³y do naszego œwiata z rzeczywistoœci alternatywnej. Na szczêœcie ¿aden z dzwoni¹cych do programu s³uchaczy ani s³owem nie wspomina³ o radykalnych faszystowskich funda-mentalistach muzu³mañskich zdecydowanych zniszczyæ cywiliza-cjê, by przej¹æ w³adzê nad œwiatem. Podobno po zagnie¿d¿eniu siê w p³acie potylicznym pijawka mózgowa przejmowa³a kon-trolê nad cz³owiekiem, bior¹c w niewolê jego umys³ i cia³o; stwo-rzenia te by³y zapewne oœliz³e i obrzydliwe, lecz Jilly s³ucha³a programu Parisha z ulg¹. Gdyby nawet pijawki mózgowe na-prawdê istnia³y, w co ani przez chwilê nie wierzy³a, potrafi³a je zrozumieæ: rozumia³a ich paso¿ytnicz¹ naturê i genetyczny impe-ratyw, który kaza³ im opanowywaæ inne gatunki. Natomiast z³o ludzkie rzadko, jeœli w ogóle, mia³o podstawy racjonalne. Fred nie mia³ mózgu, który móg³by s³u¿yæ pijawce za teryto-rium ekspansji, wiêc móg³ s³uchaæ programu, nie obawiaj¹c siê o w³asne bezpieczeñstwo. Jilly spodziewa³a siê, ¿e kolacja j¹ pokrzepi, ale gdy skoñczy-³a jeœæ, czu³a siê tak samo zmêczona jak po zjeŸdzie z drogi miêdzystanowej. Mia³a nadziejê, ¿e ³atwo zniesie nastêpne cztery godziny jazdy przez pustyniê do Phoenix, s³uchaj¹c przez czêœæ drogi koj¹cych fantazji Parisha Lanterna. Jednak w takim sta-nie mog³a stanowiæ zagro¿enie na autostradzie. Przez szybê ujrza³a motel po przeciwnej stronie drogi. - Je¿eli nie pozwalaj¹ tam braæ ze sob¹ zwierz¹t domowych - powiedzia³a do Freda - jakoœ ciê przemycê. 3 Dla osoby dotkniêtej nieznacznym uszkodze-niem mózgu, w wyniku którego cierpi na krótkotrwa³e i niekon-trolowane napady obsesji, najlepsz¹ rozrywk¹ jest szybkie uk³a-danie ³amig³ówki. Fatalny stan umys³u Shepherda zwykle dawa³ mu zdumie-waj¹cy atut, ilekroæ skupia³ ca³¹ uwagê na uk³adance obrazko-wej. W tej chwili rekonstruowa³ skomplikowany obrazek boga-tej w ornamenty œwi¹tyni sinto otoczonej drzewami wiœniowymi. Mimo ¿e zaraz po przyjeŸdzie do motelu zacz¹³ uk³adaæ ze-staw sk³adaj¹cy siê z dwóch i pó³ tysi¹ca elementów, zd¹¿y³ ju¿ u³o¿yæ mniej wiêcej jedn¹ trzeci¹. Po wyznaczeniu czterech brze-gów obrazka Shep metodycznie kierowa³ siê ku œrodkowi. Ch³opiec - Dylan wci¹¿ uwa¿a³ swojego brata za ch³opca, cho-cia¿ Shep mia³ ju¿ dwadzieœcia lat-siedzia³ przy biurku oœwietlo-nym cylindryczn¹ mosiê¿n¹ lamp¹. Lew¹ rêkê trzyma³ na wpó³ uniesion¹ i bez przerwy macha³ d³oni¹, jak gdyby pozdrawia³ swoje odbicie w lustrze wisz¹cym nad biurkiem; w istocie jednak patrzy³ tylko na uk³adany obrazek i pozosta³e kawa³ki w otwar-tym pude³ku. Najprawdopodobniej w ogóle nie zdawa³ sobie spra-wy, ¿e macha rêk¹, i na pewno nie móg³ nad tym panowaæ. Tiki, napadowe ko³ysanie i inne dziwaczne, monotonne ru-chy stanowi³y objawy choroby Shepa. Czasami potrafi³ trwaæ bez ruchu jak statua z br¹zu albo marmuru, zapominaj¹c nawet mrugaæ oczami, ale najczêœciej ca³ymi godzinami przebiera³ pal-cami albo krêci³ nimi m³ynka, albo podrygiwa³ nogami czy przytupywa³. Natomiast Dylan by³ przywi¹zany do krzes³a i nie móg³ niczym machaæ ani ko³ysaæ, ani krêciæ m³ynka. Kostki nóg krêpo-wa³y mu grube zwoje calowej taœmy izolacyjnej, któr¹ okrêcono wokó³ nóg krzes³a; nadgarstki i przedramiona przywi¹zano mu taœm¹ do oparæ. Praw¹ rêkê mia³ zwrócon¹ wewnêtrzna stron¹ d³oni do do³u, a lew¹ odwrotnie – ku górze. W usta wepchniêto mu jak¹œ szmatê, kiedy by³ nieprzytom-ny. Wargi te¿ mia³ zaklejone taœm¹. Dylan by³ przytomny od dwóch czy trzech minut, ale nie uda³o mu siê po³¹czyæ ¿adnego z elementów strasznej uk³adan-ki, przed któr¹ go postawiono. Nie mia³ pojêcia, kto go napad³ ani dlaczego. Dwukrotnie próbowa³ odwróciæ siê na krzeœle, by spojrzeæ w stronê ³ó¿ek i ³azienki, które mia³ za sob¹, lecz nieznany wróg wymierzy³ mu dwa ciosy w g³owê, powstrzymuj¹c jego cieka-woœæ. Uderzenia nie by³y silne, ale wymierzone we wra¿liwe miejsce, gdzie wczeœniej zosta³ trafiony o wiele mocniej, tote¿ znowu omal nie zemdla³. Gdyby Dylan zacz¹³ wo³aæ na pomoc, jego zduszony krzyk nie wydosta³by siê poza pokój, ale us³ysza³by go Shep siedz¹cy w odleg³oœci mniejszej ni¿ dziesiêæ stóp. Niestety, brat nie zare-agowa³by ani na przeraŸliwy krzyk, ani na szept. Nawet w swo-je najlepsze dni rzadko reagowa³ na Dylana czy kogokolwiek innego, a gdy jego uwagê poch³ania³a uk³adanka, œwiat wyda-wa³ mu siê mniej rzeczywisty ni¿ dwuwymiarowa scena na po-kawa³kowanym obrazku. Praw¹ rêk¹- t¹ spokojn¹ - Shep wybra³ tekturowy element o kszta³cie ameby, spojrza³ na niego i od³o¿y³ na bok. Po chwi-li chwyci³ ze stosu inny fragment i momentalnie umieœci³ we w³a-œciwym miejscu, potem drugi i trzeci - wszystko w ci¹gu pó³ mi-nuty. Wydawa³o siê, jakby s¹dzi³, ¿e poza nim w pokoju nie ma nikogo. Dylan czu³, jak serce t³ucze mu o ¿ebra, jak gdyby testuj¹c wytrzyma³oœæ konstrukcji klatki piersiowej. Przy ka¿dym ude-rzeniu w obola³ej czaszce pulsowa³ ból w okropnym synkopo-wanym rytmie, a knebel w ustach drga³ jak ¿ywe stworzenie, co chwila wzbudzaj¹c odruch wymiotny. Dylan ba³ siê, choæ tacy duzi ch³opcy nie powinni siê a¿ tak baæ, nie wstydzi³ siê strachu i czu³ siê dobrze w roli du¿ego prze-ra¿onego ch³opca; by³ pewien jednego: dwadzieœcia dziewiêæ lat to za wczeœnie na œmieræ. Gdyby mia³ dziewiêædziesi¹t dziewiêæ lat, twierdzi³by zapewne, ¿e wiek œredni zaczyna siê dopiero po setce. Œmieræ nigdy go specjalnie nie kusi³a. Nie rozumia³ fanaty-ków subkultury gotyckiej i ich niezmiennego sentymentu do o¿y-wionych zmar³ych; wampiry jakoœ go nie poci¹ga³y. Nie porywa³ go te¿ do tañca gangsta-rap ze sw¹ gloryfikacj¹ morderstwa i ce-lebrowaniem okrucieñstwa wobec kobiet. Nie lubi³ filmów, któ-rych g³ównym tematem by³y wypruwanie flaków i odcinanie g³ów; w najlepszym razie nie da³o siê przy nich jeœæ popcornu. Dylan przypuszcza³, ¿e zawsze pozostanie w tyle za mod¹. By³o mu przeznaczone pozostaæ staroœwieckim jak biedermeier. Jed-nak perspektywa wiecznej staroœwiecczyzny wydawa³a mu siê o wiele bardziej zachêcaj¹ca ni¿ perspektywa rych³ej œmierci. Mimo przera¿enia, w sercu wci¹¿ tli³a mu siê nadzieja. Przede wszystkim, gdyby nieznany napastnik zamierza³ go za-biæ, cia³o Dylana z pewnoœci¹ osi¹gnê³oby ju¿ temperaturê po-kojow¹. Siedzia³ skrêpowany i zakneblowany, poniewa¿ prze-stêpca mia³ wobec niego inne plany. Na myœl przychodzi³y tortury. Dylan nigdy nie s³ysza³, by kogoœ zamêczono na œmieræ w którymœ z moteli nale¿¹cym do krajowej sieci, przynajmniej nie zdarza³o siê to regularnie. Psy-chopatyczni zabójcy raczej czuliby siê niezrêcznie, uprawiaj¹c swój proceder w miejscu, w którym w tym samym czasie mog³o odbywaæ siê zebranie klubu Rotarian. W ci¹gu lat spêdzonych w podró¿y Dylan narzeka³ tylko na kiepsko utrzymane pokoje, pomy³kowe poranne telefony z niezamówionym budzeniem i marne jedzenie w restauracji. Ale gdy ju¿ pomyœla³ o tortu-rach, nie umia³ znaleŸæ sposobu, jak o nich zapomnieæ. Pociesza³ siê równie¿ myœl¹, ¿e panuj¹cy nad sytuacj¹ na-pastnik oszczêdzi³ Shepherda, którego nie uderzy³ ani nie skrê-powa³. Œwiadczy³o to, ¿e z³oczyñca, kimkolwiek by³, dostrzeg³ obojêtnoœæ Shepa wobec œwiata i zorientowa³ siê, ¿e upoœledzo-ny ch³opiec nie stanowi zagro¿enia. Prawdziwy socjopata pozby³by siê jednak Shepherda, albo dla zabawy, albo ¿eby poprawiæ swój wizerunek zabójcy. Ob³¹ka-ni mordercy prawdopodobnie ¿ywili przekonanie, jak wiêkszoœæ wspó³czesnych Amerykanów, ¿e potwierdzanie poczucia w³asnej wartoœci jest niezbêdnym warunkiem zdrowia psychicznego. K³ad¹c kolejny bezkszta³tny kawa³ek tektury na swoim miejscu, przyciskaj¹c go kciukiem prawej d³oni i kwituj¹c rytu-alnym skinieniem g³owy, Shepherd pracowa³ nad uk³adank¹ w zawrotnym tempie, z prêdkoœci¹ szeœciu, siedmiu elementów na minutê. Dylan zacz¹³ widzieæ wyraŸniej, a odruchy wymiotne usta³y. Zazwyczaj takie objawy przyjmowa³o siê z radoœci¹, ale Dylan nie odczuje ¿adnej radoœci, dopóki siê nie dowie, kto go zaata-kowa³ i w jakim celu. £omot serca jak huk kot³ów i szum krwi w uszach przypo-minaj¹cy nieco dŸwiêk delikatnie muskanych czyneli skutecz- nie zag³usza³y wszelkie odg³osy, jakie móg³ wydawaæ intruz. Byæ mo¿e jad³ ich kolacjê kupion¹ w barze - albo przygotowywa³ do odpalenia pi³ê ³añcuchow¹. Dylan siedzia³ pod pewnym k¹tem w stosunku do lustra wi-sz¹cego nad biurkiem, widzia³ wiêc tylko odbicie niewielkiego fragmentu pokoju za sob¹. Obserwuj¹c brata oddanego bez reszty uk³adance, dostrzeg³ z brzegu lustra jakiœ ruch, lecz zanim zd¹¿y³ skupiæ na nim wzrok, widmo zniknê³o z pola widzenia. Kiedy napastnik w koñcu ukaza³ siê Dylanowi, wygl¹da³ nie groŸniej ni¿ piêædziesiêciokilkuletni dyrektor chóru, któremu najwiêksz¹ radoœæ sprawia s³uchanie œwietnie zestrojonych g³o-sów wyœpiewuj¹cych radosne hymny. Opadaj¹ce ramiona. Wy-datny brzuch. Przerzedzone siwe w³osy. Ma³e, delikatnie wy-rzeŸbione uszy. Dobroduszna, ró¿owa twarz o nieco obwis³ych policzkach przypomina³a bochen chleba. Jasnoniebieskie oczy by³y za³zawione, jak gdyby ze wspó³czucia, i zdawa³a siê w nich odbijaæ dusza zbyt poczciwa, by mog³a zrodziæ jak¹kolwiek wrog¹ myœl. Wygl¹da³ jak antyteza ³otrostwa, ale mimo ¿e ³agodnie siê uœmiecha³, trzyma³ w rêkach doœæ d³ug¹ gumow¹ rurkê. Przypo-minaj¹c¹ wê¿a. D³ugoœci dwóch, mo¿e trzech stóp. ¯adnego nieo¿ywionego przedmiotu - ³y¿ki czy naostrzonego jak brzy-twa sprê¿ynowca - nie mo¿na nazwaæ z³ym; lecz o ile no¿em sprê¿ynowym mo¿na po prostu obraæ jab³ko, o tyle trudno by-³o w tej chwili grozy wyobraziæ sobie równie niewinne przezna-czenie gumowej rurki o przekroju pó³ cala. Bujna wyobraŸnia artysty podsuwa³a Dylanowi absurdalne, ale bardzo plastyczne obrazy przymusowego karmienia przez nos oraz badania okrê¿nicy przez zupe³nie inny otwór cia³a. Lêk nie opuœci³ Dylana, który zorientowa³ siê, ¿e rurka jest opask¹ uciskow¹. Zrozumia³ za to, dlaczego ma lew¹ d³oñ zwrócon¹ wewnêtrzn¹ stron¹ ku górze. Gdy zaprotestowa³ przez przesi¹kniêty œlin¹ knebel i taœmê izolacyjn¹, zdo³a³ wydobyæ z siebie g³os, jaki móg³by wydaæ cz³owiek pogrzebany ¿ywcem, wzywaj¹cy pomocy przez wieko trumny i szeœæ stóp ubitej ziemi. - Spokojnie, synu, spokojnie. - Intruz nie mówi³ twardym g³osem opryszka, ale cichym i wspó³czuj¹cym, jak wiejski le-karz, który ze wszystkich si³ pragnie ul¿yæ pacjentowi w cierpie-niu. - Nic ci nie bêdzie. Ubrany te¿ by³ jak wiejski lekarz, prawdziwy relikt ubieg³e-go wieku wziêty prosto z ilustracji Normana Rockwella na pierwszej stronie „Saturday Evening Post". Wypolerowane do po³ysku skórzane buty Iœni³y jak lustro, be¿owe spodnie w kant podtrzymywa³y szelki. By³ bez p³aszcza, mia³ podwiniête rêka-wy koszuli, rozpiêty ko³nierzyk oraz poluzowany krawat i bra-kowa³o mu tylko stetoskopu, by wygl¹daæ zupe³nie jak lekarz z wioski, odrobinê wymiêty po wielu domowych wizytach, o którym wszyscy mieszkañcy mówi¹ ¿yczliwie „pan doktór". Dylan mia³ na sobie koszulê z krótkim rêkawem, mê¿czy-zna wiêc bez problemu za³o¿y³ mu opaskê uciskow¹. Szybko zawi¹za³ gumow¹ rurkê na bicepsie i na przedramieniu Dylana ukaza³a siê mocno nabrzmia³a ¿y³a. Lekko opukuj¹c uwydatnione naczynie, „Pan Doktór" mrukn¹³: - Œlicznie, œlicznie. Maj¹c w ustach knebel i bêd¹c zmuszonym do oddychania przez nos, Dylan wyraŸnie s³ysza³ dowód swego narastaj¹cego strachu - coraz szybszy rytm rz꿹cych wdechów i wydechów. Lekarz przemy³ skórê wacikiem nas¹czonym alkoholem. Wszystkie elementy sk³adaj¹ce siê na tê chwilê - Shep ma-chaj¹cy do nikogo i b³yskawicznie rozprawiaj¹cy siê z uk³adan-k¹, uœmiechniêty intruz przygotowuj¹cy pacjenta do zastrzyku, paskudny smak knebla, ostra woñ alkoholu i bolesny ucisk ta-œmy izolacyjnej - ca³kowicie absorbowa³y piêæ zmys³ów, nie sposób wiêc by³o braæ pod uwagê mo¿liwoœci, ¿e to tylko sen. Mimo to kilka razy Dylan zamyka³ oczy i szczypa³ siê w du-chu... po czym spogl¹da³ na pokój i dysz¹c z jeszcze wiêkszym przera¿eniem, stwierdza³, ¿e ten koszmar dzieje siê naprawdê. Strzykawka do iniekcji podskórnych na pewno nie mog³a byæ tak ogromna jak ta. Instrument, jaki trzyma³ Doktór, nada-wa³ siê bardziej dla s³oni czy nosoro¿ców ni¿ dla ludzi. Dylan przypuszcza³, ¿e rozmiary strzykawki wyolbrzymi³ jeszcze strach. Trzymaj¹c kciuk prawej d³oni na t³oku, zaciskaj¹c zgiête palce na ko³nierzu, Doktór wyciska³ ze strzykawki powietrze, dopóki z ig³y nie trysnê³a ³ukiem odrobina z³ocistego p³ynu i mieni¹c siê w blasku lampy, opad³a na dywan. Wydaj¹c zduszony krzyk protestu, Dylan szarpn¹³ wiêzy, a¿ krzes³o zako³ysa³o siê na boki. - Tak czy inaczej - rzek³ przyjaŸnie lekarz - jestem zdecydo-wany ci to zaaplikowaæ. Dylan niez³omnie potrz¹sn¹³ g³ow¹. - Synu, od tej szprycy nie umrzesz, ale jak siê bêdziesz sza-motaæ, coœ ci siê mo¿e staæ. Szprycy. Buntowa³ siê przeciw perspektywie wstrzykniêcia leku, narkotyku-albo toksycznej substancji chemicznej, truci-zny czy osocza krwi zaka¿onego paskudn¹ chorob¹ - a teraz jeszcze energiczniej protestowa³ przeciw temu, by do jego ¿y³y trafi³a jakaœ nieokreœlona szpryca. Tak nonszalanckie s³owo sugerowa³o niestarannoœæ, ³ajdactwo naznaczone niedbalstwem, jak gdyby ten okaz banalnoœci z³a o obwis³ych policzkach, okr¹-g³ych ramionach i wystaj¹cym brzuchu, mimo ¿e zada³ sobie ty-le trudu, nie mial nawet ochoty zapamiêtaæ nazwy substancji, któr¹ zamierza³ podaæ ofierze. Szpryca! S³owo mog³o te¿ ozna-czaæ, ¿e z³ota ciecz w strzykawce to coœ bardziej egzotycznego ni¿ zwyk³y lek, trucizna czy zainfekowane osocze, coœ tajemni-czego i jedynego w swoim rodzaju, co trudno nazwaæ. Je¿eli wiesz tylko tyle, ¿e uœmiechniêty, stukniêty lekarz o ró¿owej twarzy uraczy³ ciê spor¹ szpryc¹, to ¿aden z troskliwych i zupe³nie normalnych lekarzy w szpitalnej izbie przyjêæ nie bêdzie mial pojêcia, jakie podaæ antidotum ani jaki przepisaæ antybiotyk, poniewa¿ ich apteka nie bêdzie dysponowa³a ¿adnym specyfikiem na ciê¿ki przypadek „szprycy". Obserwuj¹c Dylana szarpi¹cego siê bezskutecznie w pêtach, stukniêty dealer szpryc pokrêci³ z dezaprobat¹ g³ow¹. - Jak siê bêdziesz szamota³, mogê uszkodziæ ¿y³ê... albo przypadkowo wstrzykn¹æ ci bañkê powietrza i zrobi siê zator. A zator ciê zabije albo w najlepszym razie zrobi z ciebie roœlinê. - Wskaza³ siedz¹cego przy biurku Shepa. - Gorsz¹ od niego. Bywa³y tak z³e dni, ¿e pod ich koniec Dylan czul takie znu-¿enie i rozczarowanie, i¿ niekiedy zazdroœci³ bratu niewiedzy na temat trosk tego œwiata; Shep nie mia³ jednak ¿adnych obowi¹z-ków, a Dylan mnóstwo - sam Shep by³ jednym z wa¿niejszych - wiêc stan nieœwiadomoœci, z wyboru czy w wyniku zatoru, ab-solutnie nie wchodzi³ w grê. Dylan przesta³ siê opieraæ, skupiaj¹c spojrzenie na b³yszcz¹-cej igle. Na twarz wyst¹pi³ mu kwaœny pot. Ciê¿ko wypuszcza-j¹c i gwa³townie wci¹gaj¹c powietrze, parska³ jak zdyszany koñ. Znów zacz¹³ pulsowaæ ból w czaszce, zw³aszcza w miejscu ude-rzenia, a tak¿e przez ca³¹ szerokoœæ czo³a. Opór by³ mêcz¹cy, bezcelowy i po prostu g³upi. Skoro nie móg³ unikn¹æ zastrzyku, lepiej bêdzie zaufaæ z³emu szamanowi, który twierdzi³, ¿e sub-stancja w strzykawce nie jest œmiercionoœna, znieœæ to, co musia³o nast¹piæ, zachowaæ czujnoœæ, by w odpowiedniej chwili wy-korzystaæ nadarzaj¹c¹ siê okazjê (o ile rzeczywiœcie zachowa przytomnoœæ), i dopiero póŸniej szukaæ pomocy. - Tak lepiej, synu. Najrozs¹dniej mieæ to jak najszybciej za sob¹. Zaboli mniej ni¿ przy szczepieniu przeciw grypie. Mo¿esz mi zaufaæ. Mo¿esz mi zaufaæ. Zabrnêli tak daleko w surrealizm, ¿e Dylan niemal spodzie-wa³ siê zobaczyæ, jak meble w pokoju miêkn¹, przybieraj¹c kszta³ty niczym z obrazów Salvadora Dalego. Nieznajomy, z tym samym sennym uœmiechem, fachowym ruchem wbi³ ig³ê w ¿y³ê, rozluŸniaj¹c równoczeœnie wêze³ na gumowej rurce i dotrzymuj¹c obietnicy, ¿e zastrzyk bêdzie bez-bolesny. Naciskaj¹cy t³ok czubek kciuka poczerwienia³. Formu³uj¹c najbardziej nieprawdopodobne zdanie, jakie Dylan s³ysza³, Doktór powiedzia³: - Wstrzykujê ci dzie³o mojego ¿ycia. Ciemna koñcówka t³oka w przezroczystym cylindrze strzy-kawki drgnê³a i wolno zaczê³a siê przesuwaæ, wt³aczaj¹c z³ocisty p³yn do ig³y. - Pewnie siê zastanawiasz, co ta szpryca z tob¹ zrobi. Przestañ nazywaæ to SZPRYC¥! - za¿¹da³by Dylan, gdyby jego ust nie zapycha³ kawa³ szmaty niewiadomego pochodzenia. - W³aœciwie nie sposób dok³adnie okreœliæ skutków. Chocia¿ ig³a byæ mo¿e by³a normalnej wielkoœci, to spogl¹-daj¹c na rozmiary strzykawki, Dylan zorientowa³ siê, ¿e wy-obraŸnia wcale nie splata³a mu figla. Strzykawka by³a ogromna. Przera¿aj¹co olbrzymia. Czarne cyferki skali na plastikowej rur-ce wskazywa³y pojemnoœæ osiemnastu centymetrów szeœcien-nych, co by³o dawk¹ przepisywan¹ zapewne przez weterynarza pacjentom z zoo, którzy wa¿yli co najmniej szeœæset funtów. - Ma dzia³anie psychotropowe. S³owo zabrzmia³o groŸnie i egzotycznie, lecz Dylan podej-rzewa³, ¿e jeœli zdo³a zebraæ myœli, zrozumie, co to znaczy. Bo-la³y go jednak rozci¹gniête szczêki, spod mokrej szmaty w ustach wyciek³ kwaœny strumieñ œliny, gro¿¹c mu zakrztusze-niem, piek³y go zaklejone taœm¹ wargi, a gdy obserwowa³ ta-jemnicz¹ ciecz s¹cz¹c¹ siê do jego rêki, ogarn¹³ go jeszcze wiêk-szy strach. Denerwowa³o go uporczywe machanie Shepa, mimo ¿e dostrzega³ brata tylko k¹tem oka. W takich warunkach trud-no by³o zebraæ myœli. S³owo „psychotropowy" t³uk³o mu siê w g³owie jak g³adka i lœni¹ca stalowa kula, odbijaj¹ca siê od zderzaków i metalowych szyn w b³yskaj¹cym œwiat³ami bilar-dzie elektrycznym. - Na ka¿dego dzia³a inaczej. - W g³osie Doktora da³y siê s³yszeæ nutki niesfornej ciekawoœci naukowca, nieprzyjemne jak okruchy szk³a w szklance miodu. Chocia¿ nieznajomy wygl¹-dem przypomina³ trochê troskliwego lekarza wiejskiego, wobec pacjenta zachowywa³ siê jak Victor von Frankenstein. - Efekt jest zawsze interesuj¹cy, czêsto zaskakuj¹cy, czasem nawet po-zytywny. Interesuj¹cy, zaskakuj¹cy, czasem nawet pozytywny: chyba nie by³o to dzie³o ¿ycia porównywalne z dokonaniami Jonasa Salka. Doktorowi bli¿ej by³o raczej do tradycji ob³¹kanych, me-galomañskich nazistowskich naukowców. Ostatni centymetr szeœcienny p³ynu znikn¹³ ze zbiornika strzykawki i przez ig³ê trafi³ do cia³a Dylana. Spodziewa³ siê, ¿e poczuje pieczenie w ¿yle, okropne che-miczne ciep³o rozprzestrzeniaj¹ce siê b³yskawicznie po uk³adzie kr¹¿enia, ale nic takiego siê nie sta³o. Nie wstrz¹sn¹³ te¿ nim ¿a-den lodowaty dreszcz. Spodziewa³ siê, ¿e dozna sugestywnych halucynacji, ¿e oszaleje, czuj¹c, jak na miêkkiej powierzchni mózgu roj¹ siê paj¹ki, ¿e us³yszy w g³owie g³osy duchów, do-stanie napadu drgawek albo gwa³townych skurczów miêœni, al-bo nie wytrzyma mu zwieracz, opanuj¹ go md³oœci czy zawroty g³owy, zaczn¹ mu rosn¹æ w³osy na d³oniach, pokój zawiruje mu przed oczami - ale zastrzyk nie da³ ¿adnych widocznych efek-tów, poza byæ mo¿e skokiem temperatury jego rozgor¹czkowa-nej wyobraŸni. Doktór wyj¹³ ig³ê. W miejscu uk³ucia wykwit³a jedna maleñka drobinka krwi. - Jeden z dwóch powinien wystarczyæ, ¿eby sp³aciæ d³ug - mrukn¹³ Doktór, nie do Dylana, ale do siebie, wyg³aszaj¹c uwa-gê, która zdawa³a siê nie mieæ sensu. Potem cofn¹³ siê, znikaj¹c Dylanowi z oczu. Karmazynowa kropelka dr¿a³a w zgiêciu ³okcia Dylana, jak gdyby pulsuj¹c wspó³czuj¹co wraz z rytmem ³omocz¹cego ser-ca, które kiedyœ t³oczy³o j¹ do najdalszego naczynia w³osowate-go i od którego zosta³a na zawsze oddzielona. Dylan ¿a³owa³, ¿e nie mo¿e wch³on¹æ jej z powrotem, wci¹gn¹æ przez nak³ucie w skórze, poniewa¿ obawia³ siê, ¿e w maj¹cej nast¹piæ ciê¿kiej walce o ¿ycie bêdzie potrzebowa³ ka¿dej kropli zdrowej krwi, jeœli w ogóle ma szansê pokonaæ zagro¿enie, które zosta³o mu wstrzykniête. - Ale sp³ata d³ugu to nie perfumy - rzek³ Doktór, pojawia-j¹c siê znowu i trzymaj¹c plaster, z którego zdziera³ opakowa-nie. - Nie zlikwiduje smrodu zdrady, prawda? Zreszt¹ czy coœ go mo¿e zlikwidowaæ? Choæ znów zwraca³ siê do Dylana, wydawa³o siê, ¿e mówi zagadkami. Powa¿ne s³owa wymaga³y powagi, a w jego g³osie wci¹¿ pobrzmiewa³ lekki ton i na twarzy igra³ ¿artobliwy, luna-tyczny uœmiech, to pojawiaj¹c siê, to bledn¹c, jak blask skacz¹-cego p³omyka œwiecy w kapryœnym wietrzyku. - Wyrzuty sumienia gryz¹ mnie od tak dawna, ¿e wy¿ar³y mi serce. Czujê siê pusty. Funkcjonuj¹c nadzwyczaj dobrze jak na osobnika bez serca, pusty cz³owiek oderwa³ paski ochronne plastra i naklei³ opatru-nek na miejsce uk³ucia. - Chcê czuæ skruchê za to, co zrobi³em. Bez skruchy nie ma mowy o prawdziwym spokoju. Rozumiesz? Choæ Dylan nie rozumia³ ani s³owa z tego, co mówi³ szale-niec, skin¹³ g³ow¹, obawiaj¹c siê, ¿e brak zgody mo¿e wywo³aæ napad sza³u, w którym zamiast ig³¹ mo¿e zostaæ zaatakowany toporem. Doktór wci¹¿ mówi³ cicho, ale wszystkie ¿artobliwe nutki zniknê³y, ustêpuj¹c miejsca cierpieniu, mimo ¿e osobliwy uœmiech pozosta³. - Chcê czuæ skruchê, odrzuciæ tê straszn¹ rzecz, któr¹ zrobi-³em, i chcê móc szczerze powiedzieæ, ¿e nie zrobi³bym tego dru-gi raz, gdybym mia³ prze¿yæ od nowa ca³e ¿ycie. Ale wyrzuty sumienia to wszystko, na co mnie staæ. Gdybym dosta³ drug¹ szansê, zrobi³bym to jeszcze raz i prze¿y³ nastêpne piêtnaœcie lat przygnieciony brzemieniem winy. Kropelka krwi przesi¹k³a przez gazê, robi¹c ciemn¹ plamê widoczn¹ przez perforowan¹ warstwê plastra. By³ to opatrunek dla dzieci ozdobiony rysunkiem psa, który bryka³ i szczerzy³ zê-by w uœmiechu, ale widok obrazka nie pocieszy³ Dylana ani nie odwróci³ jego uwagi od kuku. - Duma nie pozwala mi na skruchê. W tym ca³y k³opot. Och, dobrze znam swoje wady, ale to nie znaczy, ¿e mogê siê ich pozbyæ. Na to ju¿ za póŸno. Za póŸno. Wrzuci³ opakowanie po plastrze do ma³ego kosza stoj¹cego obok biurka, po czym siêgn¹³ do kieszeni i wydoby³ nó¿. Choæ w innej sytuacji Dylan nie u¿y³by s³owa „broñ" w sto-sunku do zwyk³ego scyzoryka, w tym momencie ¿adne mniej groŸne s³owo nie by³oby na miejscu. ¯eby poder¿n¹æ gard³o i przeci¹æ têtnicê szyjn¹, nie trzeba mieæ wcale sztyletu ani ma-czety. Wystarczy scyzoryk. Doktór zmieni³ temat, porzucaj¹c wynurzenia o dawnych grzechach i skupiaj¹c siê na pilniejszych sprawach. - Chc¹ mnie zabiæ i zniszczyæ moje dzie³o. Paznokciem kciuka wyci¹gn¹³ krótkie ostrze scyzoryka. W koñcu uœmiech uton¹³ w jego przepastnej ziemistej twa-rzy, a na powierzchniê wychyn¹³ wyraz troski. - Ju¿ teraz otaczaj¹ mnie coraz ciaœniejszym pierœcieniem. Dylan mia³ nadziejê, ¿e ciasnemu pierœcieniowi bêdzie towa-rzyszyæ porz¹dna dawka torazyny, kaftan bezpieczeñstwa i do-œwiadczeni ludzie w bia³ych fartuchach. Œwiat³o lampy odbija³o siê od stalowego ostrza scyzoryka. - Dla mnie ju¿ nie ma ratunku, ale za nic nie pozwolê, ¿eby zniszczyli dzie³o mojego ¿ycia. Kradzie¿ to inna sprawa. Z tym móg³bym siê pogodziæ. Przecie¿ sam to zrobi³em. Ale oni chc¹ wymazaæ wszystko, co osi¹gn¹³em. Jak gdybym nigdy nie istnia³. Krzywi¹c siê, Doktór zacisn¹³ palce na rêkojeœci scyzoryka i wbi³ ostrze w oparcie krzes³a, kilka milimetrów od lewej rêki swojego jeñca. Ten ruch nie wywar³ korzystnego wp³ywu na Dylana, który podskoczy³ ze strachu tak gwa³townie, ¿e poderwa³y siê trzy no-gi krzes³a, a przez u³amek sekundy byæ mo¿e nawet lewitowa³. - Zjawi¹ siê tu za pó³ godziny, mo¿e wczeœniej - ostrzeg³ Doktór. - Bêdê próbowa³ ucieczki, ale nie ma sensu siê oszuki-waæ. Dranie pewnie mnie dopadn¹. I kiedy znajd¹ choæ jedn¹ pust¹ strzykawkê, zablokuj¹ ca³e miasto i zbadaj¹ wszystkich, jednego po drugim, dopóki siê nie dowiedz¹, kto dosta³ szprycê. Czyli dopóki nie znajd¹ ciebie. Bo szprycê masz ty. Pochyli³ siê, zbli¿aj¹c twarz do twarzy Dylana. Jego oddech pachnia³ piwem i fistaszkami. - Lepiej weŸ sobie do serca to, co mówiê, synu. Jeœli zosta-niesz w strefie kwarantanny, znajd¹ ciê na pewno, a kiedy ju¿ ciê znajd¹- zabij¹. Taki sprytny goœæ jak ty powinien wykom-binowaæ, jak u¿yæ tego scyzoryka i uwolniæ siê w dziesiêæ mi-nut, dziêki czemu bêdziesz mia³ szansê siê uratowaæ, a ja zdo³am uciec, zanim mnie dogonisz. Doktór mia³ miêdzy zêbami czerwone skórki i resztki bia³e-go mi¹¿szu orzeszków, ale o wiele trudniej ni¿ œlady po ostatniej przek¹sce mo¿na by³o znaleŸæ oznaki jego szaleñstwa. Jego oczy barwy spranego d¿insu wyra¿a³y wy³¹cznie bezbrze¿ny smutek. Wyprostowa³ siê, spojrza³ na scyzoryk wbity w oparcie krze-s³a i westchn¹³. - To naprawdê nie s¹ Ÿli ludzie. Na ich miejscu te¿ bym ciê zabi³. W ca³ej tej sprawie jest tylko jeden z³y cz³owiek, i to ja nim jestem. Nie mam z³udzeñ co do siebie. Odsun¹³ siê od krzes³a, znikaj¹c z pola widzenia Dylana. S¹-dz¹c po odg³osach, Doktór pakowa³ swój sprzêt szalonego na-ukowca, wk³ada³ marynarkê i szykowa³ siê, by daæ nogê. A wiêc jedziesz do Santa Fe w Nowym Meksyku na festi-wal sztuki, gdzie w minionych latach sprzeda³eœ tyle obrazów, by pokryæ koszty podró¿y i wp³aciæ pewn¹ sumkê do banku, i zatrzyma³eœ siê na nocleg w czystym motelu o dobrej opinii, a potem kupi³eœ kolacjê na wynos z zawartoœci¹ kalorii, po któ-rej mo¿na zasn¹æ równie mocno jak po zbyt du¿ej dawce nem-butalu, poniewa¿ chcia³eœ tylko spêdziæ spokojny wieczór, ogl¹-daj¹c z nara¿eniem w³asnych komórek nerwowych idiotyczne programy telewizyjne w towarzystwie pracuj¹cego nad uk³adan-k¹ brata, a w nocy jak najmniej cierpieæ z powodu wzdêcia wy-wo³anego cheeseburgerem, ale wspó³czesny œwiat rozpad³ siê do tego stopnia, ¿e siedzisz teraz przywi¹zany do krzes³a, zakne-blowany, z wstrzykniêt¹ Bóg wie jak paskudn¹ chorob¹ i œci-gany przez nieznanych zabójców... A przyjaciele zastanawiaj¹ siê, dlaczego robi siê z ciebie taki zrzêda. Zza pleców Dylana odezwa³ siê g³os Doktora, który widocz-nie by³ nie tylko szaleñcem, ale tak¿e telepat¹: - Nie jesteœ niczym zara¿ony. Nie w takim sensie, jak to ro-zumiesz. To nie s¹ bakterie ani ¿aden wirus. To, co ci da³em... nie przenosi siê na innych. Synu, zapewniam ciê, gdybym nie by³ takim tchórzem, sam bym to sobie wstrzykn¹³. Zapewnienie z ust eksperta nie poprawi³o Dylanowi nastroju. - Wstyd przyznaæ, ¿e tchórzostwo to jeszcze jedna z moich wad. Naturalnie, jestem geniuszem, ale nie mogê byæ wzorem do naœladowania. Jego usprawiedliwienie metod¹ autokrytyki straci³o ju¿ ja-k¹kolwiek si³ê, której œlad wczeœniej mog³o nosiæ. - Jak wyjaœni³em, szpryca na ka¿dego dzia³a inaczej. Je¿eli nie wyma¿e ci osobowoœci ani nie pozbawi ciê zdolnoœci linear-nego myœlenia, ani nie zredukuje ilorazu inteligencji o szeœædzie-si¹t punktów, to istnieje mo¿liwoœæ, ¿e znacznie poprawi ci ¿ycie. Po namyœle Dylan doszed³ do wniosku, ¿e goœæ nie traktuje pacjenta jak doktor Frankenstein. Traktuje pacjenta jak doktor Szatan. - Je¿eli poprawi ci ¿ycie, sp³acê w ten sposób czêœæ grze-chów, jakie pope³ni³em. Jasne, w piekle czeka na mnie madejowe ³o¿e, ale sukces w tej sprawie móg³by przynajmniej zrekom-pensowaæ moje najgorsze zbrodnie. Zagrzechota³ ³añcuch na drzwiach i metalicznie szczêknê³a zasuwa, gdy Doktór otworzy³ zamek. - Dzie³o mojego ¿ycia zale¿y od ciebie. Teraz jest tob¹. Po-staraj siê wiêc prze¿yæ. Drzwi otworzy³y siê i zamknê³y. Wyjœciu szaleñca towarzyszy³o mniej przemocy ni¿ jego przybyciu. Siedz¹cy przy biurku Shep nie macha³ ju¿ rêk¹, obur¹cz pra-cowa³ nad uk³adank¹. Jak œlepiec czytaj¹cy ksi¹¿kê napisan¹ alfabetem Braille'a zdawa³ siê rozpoznawaæ elementy czu³ymi opuszkami, spogl¹daj¹c na ka¿dy nie d³u¿ej ni¿ dwie sekundy, od czasu do czasu nawet nie trudz¹c siê, by popatrzeæ, z niesa-mowit¹ szybkoœci¹ albo dok³ada³ do b³yskawicznie powiêksza-j¹cego siê obrazka kolejny fragment, albo odrzuca³ na bok, ¿e-by poczeka³ na swoj¹ kolej. £udz¹c siê g³upi¹ nadziej¹, ¿e dziêki jakiejœ cudownej wiêzi psychicznej ³¹cz¹cej braci Shepherd rozpozna œmiertelne niebez-pieczeñstwo, Dylan próbowa³ krzykn¹æ jego imiê. Przemok³y knebel zadzia³a³ jak filtr, w du¿ym stopniu poch³aniaj¹c jego g³os, który wydoby³ siê jako zduszony be³kot w niczym nieprzy-pominaj¹cy imienia brata. Mimo to krzykn¹³ jeszcze raz, po-tem trzeci, czwarty, pi¹ty, licz¹c na to, ¿e powtarzanie przyci¹-gnie uwagê ch³opaka. Kiedy Shep by³ w nastroju do komunikowania siê z otocze-niem - co zdarza³o siê rzadziej ni¿ wschód s³oñca, ale nie tak rzadko jak odwiedziny komety Halleya- potrafi³ tyle mówiæ, ¿e zalewa³ brata potokiem s³ów i samo s³uchanie go by³o mêcz¹ce. Znacznie prawdopodobniejsza by³a sytuacja, ¿e Shep ca³ymi dniami zdawa³ siê nie zauwa¿aæ obecnoœci Dylana. Tak jak dziœ. Tak jak tu i teraz. Pracowa³ z pasj¹ nad uk³adank¹, prawie nie-œwiadomy tego, co siê dzieje w pokoju motelowym, mieszka³ w cieniu œwi¹tyni sinto na wpó³ widocznej na blacie biurka, od-dycha³ œwie¿¹ woni¹ kwitn¹cych drzewek wiœniowych pod cha-browym niebem Japonii, a siedzia³ tylko dziesiêæ stóp od krze-s³a Dylana, mimo to odleg³y o pó³ œwiata, za daleko, by s³yszeæ brata, widzieæ jego poczerwienia³¹ z bezsilnoœci twarz, napiête miêœnie karku, pulsuj¹ce skronie i b³agalne spojrzenie. Byli razem, lecz jednak osobno. Scyzoryk czeka³ z ostrzem wbitym w drewno oparcia, stano-wi¹c równie trudne wyzwanie jak magiczny Excalibur zaklino-wany w kamiennej pochwie. Niestety, nie mo¿na siê by³o spo-dziewaæ, ¿e król Artur zmartwychwstanie i przybêdzie do Arizo-ny, by pomóc Dylanowi wyci¹gn¹æ broñ. W ciele Dylana kr¹¿y³a nieznana szpryca, jego iloraz inteli-gencji w ka¿dej chwili móg³ straciæ szeœædziesi¹t punktów, zbli-¿ali siê mordercy bez twarzy. Zegar, który zabiera³ ze sob¹ w podró¿, by³ elektroniczny, a wiêc cichy, mimo to Dylan s³ysza³ tykanie. Zdradziecki milcz¹-cy zegar: jak gdyby odlicza³ cenne sekundy dwa razy szybciej. Przyspieszaj¹c w miarê zbli¿ania siê do fina³u, Shep koñczy³ uk³adankê obur¹cz, ca³y czas trzymaj¹c po dwa kawa³ki. Lewa i prawa rêka przemyka³y jedna nad drug¹, trzepota³y nad ele-mentami w pude³ku, mknê³y jak wróble do b³êkitnego nieba, drzew wiœniowych albo niedokoñczonych rogów dachu œwi¹ty-ni, a potem z powrotem do pude³ka jak gdyby w szale budowa-nia gniazda. - Ciach dylu-dylu - powiedzia³ Shep. Dylan jêkn¹³. - Ciach dylu-dylu. Jak podpowiada³o mu doœwiadczenie, Shep bêdzie zapewne powtarza³ tê bzdurê setki czy nawet tysi¹ce razy co najmniej przez pó³ godziny i d³u¿ej, dopóki nie zaœnie - bli¿ej œwitu ni¿ pó³nocy. - Ciach dylu-dylu. W mniej niebezpiecznych sytuacjach - czyli w ci¹gu ich do-tychczasowego ¿ycia, przed spotkaniem z szaleñcem uzbrojo-nym w strzykawkê - Dylan czasami znosi³ te napady, bawi¹c siê w wierszyki i wynajduj¹c rymy do wszystkich mniej lub bardziej nonsensownych sylab, jakie obsesyjnie powtarza³ brat. - Ciach dylu-dylu. Siedzi motyl na badylu - pomyœla³ Dylan. - Ciach dylu-dylu. Pije drinka z chlorofilu... - Ciach dylu-dylu. Nagle trach i po motylu. Przywi¹zany do krzes³a, wype³niony szpryc¹, œcigany przez zabójców: to nie by³a pora na rymowanki, tylko na logiczne my-œlenie. Pora na sprytny plan i skuteczne dzia³anie. Nadesz³a chwila, by jakimœ cudem dosiêgn¹æ scyzoryka i dokonaæ nim zdumiewaj¹cych, fenomenalnie pomys³owych rzeczy, takich, ¿e szczêka opada. - Ciach dylu-dylu. Zróbmy bal w motylim stylu. 4 W swój niepowtarzalny zielony i milcz¹cy spo-sób Fred podziêkowa³ Jillian za roœlinne po¿ywienie, jakie mu poda³a, i starannie odmierzon¹ miarkê napoju, którym sch³o-dzi³a mu liœcie, gasz¹c jego pragnienie. Roz³o¿y³ ga³êzie w przyt³umionym œwietle lampki na biurku, wygodnie usadowiony w swojej piêknej donicy. Jego obecnoœæ wprowadza³a element elegancji do pokoju motelowego urz¹-dzonego w jaskrawych, kontrastowych kolorach, które mo¿na zinterpretowaæ jako g³oœny protest wœciek³ego projektanta wnêtrz przeciw harmonii barw natury. Rano Jilly zamierza³a wstawiæ Freda do ³azienki, gdy bêdzie bra³a prysznic; ubóstwia³ parê. - Zamierzam bardziej ciê wykorzystaæ w programie-poin-formowa³a go. - Wykombinowa³am parê nowych kawa³ków, które mo¿emy zagraæ razem. Podczas wystêpu zwykle wnosi³a Freda na scenê na ostat-nie osiem minut, stawia³a na wysokim sto³ku i przedstawia³a publicznoœci jako swoj¹ ostatni¹ sympatiê, jedynego ch³opaka, który ani nie przynosi³ jej wstydu wœród ludzi, ani nie próbo-wa³ dawaæ jej do zrozumienia, ¿e jakiœ szczegó³ jej anatomii po-zostawia wiele do ¿yczenia. Siedz¹c na sto³ku obok niego, mó-wi³a o wspó³czesnej mi³oœci, a Fred odgrywa³ idea³ uczciwego mê¿czyzny. Nada³ terminowi „pokerowa twarz" nowe znacze-nie i publicznoœæ go uwielbia³a. - Nie przejmuj siê -powiedzia³a Jilly. - Nie wstawiê ciê do ¿adnych kretyñskich doniczek i w ¿aden sposób nie naruszê twojej godnoœci. ¯aden sukulent, kaktus czy rozchodnik nie potrafi³ równie przekonuj¹co jak Fred promieniowaæ zaufaniem. Poniewa¿ nakarmi³a i napoi³a swego partnera scenicznego i zrobi³a wszystko, ¿eby czu³ siê zadbany, zarzuci³a na ramiê torebkê, chwyci³a puste plastikowe wiaderko i wysz³a z pokoju, by przynieœæ lód i wrzuciæ parê æwierædolarówek do najbli¿-szego automatu z napojami. Ostatnio by³a uzale¿niona od piwa korzennego. Chocia¿ wola³a napoje dietetyczne, to kiedy nie mog³a ich nigdzie znaleŸæ, pi³a zwyk³e: dwie, czasem trzy butel-ki co wieczór. Jeœli nie mia³a innego wyboru i by³a skazana na gatunek z pe³n¹ zawartoœci¹ cukru, nastêpnego dnia jad³a na œniadanie tylko such¹ grzankê, by zrekompensowaæ wieczorn¹ rozpustê. Utrapieniem kobiet w rodziny Jilly by³ gruby ty³ek, co nie dotyczy³o mê¿czyzn, za których wychodzi³y. Jej matka, siostry matki i wszystkie kuzynki w wieku kilkunastu, a nawet dwu-dziestu kilku lat, mia³y szczup³e i ponêtne ty³eczki, lecz nie up³y-nê³o wiele czasu, a ka¿da z nich wygl¹da³a, jakby wepchnê³a so-bie do spodni dwie dynie. Rzadko nabiera³y cia³a w udach albo na brzuchu, ale zawsze w okolicach trzech miêœni poœladko-wych: gluteus maximus, medius i minimus, które przekszta³ca³y siê w czêœæ anatomii zwan¹ ¿artobliwie przez jej matkê gluteus muchomega. Kl¹twa rodzinna przechodzi³a z pokolenia na po-kolenie, ale nie w linii Jacksonów, tylko Armstrongów - rodzi-nie matki - w której mê¿czyŸni dziedziczyli ³ysinê i podobne po-czucie humoru. Wielkiego ty³ka Armstrongów po trzydziestce nie mia³a tyl-ko czterdziestooœmioletnia dziœ ciotka Gloria, która czasem przypisywa³a sw¹ wiecznie szczup³¹ sylwetkê temu, ¿e trzy razy w roku odprawia³a nowennê do Najœwiêtszej Panienki. Modli-³a siê, odk¹d w wieku dziewiêciu lat zda³a sobie sprawê, ¿e w przysz³oœci mo¿e jej groziæ nag³y rozrost ty³ka; kiedy indziej natomiast s¹dzi³a, ¿e to byæ mo¿e dziêki okresowym flirtom z bulimi¹ mo¿e siedzieæ na rowerze i zsiadaæ z siode³ka bez po-mocy proktologa. Jilly te¿ by³a wierz¹ca, ale nigdy nie odprawia³a nowenny w nadziei, ¿e wymodli litoœciwe zwolnienie z gluteus muchomega. Nie porusza³a tej kwestii nie dlatego, ¿e w¹tpi³a, czy taka modli-twa odniesie skutek, po prostu nie potrafi³a mówiæ o swoim ty³-ku w duchowej rozmowie z Matk¹ Bosk¹. Gdy mia³a trzynaœcie lat, przez dwa dni praktykowa³a buli-miê, uzna³a jednak, ¿e codzienne dobrowolne wymioty s¹ znacz-nie gorsze od perspektywy obaw o zbyt w¹skie drzwi i noszenia przez dwie trzecie ¿ycia elastycznych spodni narciarskich. Te-raz ca³¹ nadziejê pok³ada³a w suchej grzance na œniadanie i ma-gicznych postêpach chirurgii plastycznej. Automaty z lodem i napojami sta³y we wnêce os³oniêtego przejœcia, przy którym znajdowa³ siê jej pokój, nie dalej ni¿ piêæ-dziesi¹t stóp od jej drzwi. Od strony pustyni wia³ lekki wietrzyk, nie przynosz¹c ani odrobiny ch³odu w ten gor¹cy wieczór - tak suchy, ¿e Jilly mia³a wra¿enie, jakby za moment jej spieczone wargi mia³y pêkn¹æ z g³oœnym trzaskiem; podmuch zdawa³ siê wirowaæ w korytarzyku, sycz¹c cicho, jak gdyby te¿ szuka³ cze-goœ, czym móg³by zwil¿yæ spragnione usta. Po drodze Jilly natknê³a siê na odrobinê wymiêtego mê¿czyznê o sympatycznym wygl¹dzie, który najprawdopodobniej wraca³ z oazy automatów, zaopatrzywszy siê tam w puszkê coli i trzy torebki fistaszków. Oczy mia³ bladoniebieskie jak niebo nad Sono-r¹ albo pustyni¹ Mojave w sierpniu, gdy w intensywnie bia³ym blasku nawet niebiosa nie zachowuj¹ swej barwy, ale nie pocho-dzi³ z tych stron, poniewa¿ jego okr¹g³a twarz nie by³a chorobliwie opalona, lecz ró¿owa, a widocznych w niej bruzd nie wyry³o s³oñ-ce Po³udniowego Zachodu, tylko nadwaga i brzemiê lat. Mimo ¿e nie spojrza³ wprost na Jilly i uœmiecha³ siê z roztar-gnieniem kogoœ zagubionego w d¿ungli zawi³ych, choæ przyjem-nych myœli, zbli¿aj¹c siê do niej, powiedzia³: - Gdybym umar³ za godzinê, na pewno ¿a³owa³bym, ¿e na koniec nie najad³em siê fistaszków. Uwielbiam fistaszki. By³a to deklaracja co najmniej osobliwa, ale Jilly mimo m³o-dego wieku mia³a doœæ doœwiadczenia, by wiedzieæ, ¿e we wspó³-czesnej Ameryce nie nale¿y odpowiadaæ obcym, którzy niepro-szeni informuj¹ o swoich lêkach przed umieraniem i ulubionych przek¹skach na ³o¿u œmierci. Mo¿esz mieæ do czynienia ze znê-kan¹ dusz¹, która zb³¹dzi³a na manowce pod wp³ywem stresów nowoczesnoœci. Prawdopodobniejsze by³o jednak spotkanie z psychopat¹, który mia³ ochotê zrobiæ sobie rurkê do koki z twojej koœci udowej, a z twojej skóry ozdobny pokrowiec na swoj¹ ulubion¹ siekierê do odcinania g³ów. Pewnie dlatego, ¿e facet wygl¹da³ nieszkodliwie, albo dlatego, ¿e sama Jilly czu³a siê odrobinê stukniêta po d³ugich rozmowach tylko z grubo-szem jajowatym, odpar³a: - Ja wolê piwo korzenne. Kiedy przyjdzie moja pora, chcê przep³yn¹æ Styks czystego piwa korzennego. Nie reaguj¹c na jej s³owa, min¹³ j¹ spokojnie, zdumiewaj¹co lekkim krokiem, zwa¿ywszy na jego gabaryty, œlizga³ siê niemal jak ³y¿wiarz ruchem, który harmonizowa³ z jego na wpó³ ob³¹-kanym uœmiechem. Patrzy³a, jak siê oddala, dopóki nie zyska³a pewnoœci, ¿e to po prostu kolejna znu¿ona istota zbyt d³ugo przemierzaj¹ca wy-ludnione przestrzenie pustyñ Po³udniowego Zachodu - byæ mo-¿e zmêczony komiwoja¿er, któremu przydzielono ogromny ob-szar, wystawiaj¹c na próbê jego wytrwa³oœæ - oszo³omiony i zniechêcony odleg³oœci¹ miêdzy kolejnymi miastami i ton¹cy-mi w s³oñcu autostradami, które zdawa³y siê nie mieæ koñca. Wiedzia³a, jak móg³ siê czuæ. Jeden z jej popisowych nume-rów, znak rozpoznawczy jako komika, polega³ na graniu praw-dziwej dziewczyny z Po³udniowego Zachodu, z krainy piasku i kaktusów, która codziennie je na œniadanie miskê papryczek jalapeno, w³óczy siê z facetami o imionach Tex i Dusty po ba-rach, gdzie graj¹ country, jest dojrza³¹ w s³oñcu kobiet¹, ale nie da sobie w kaszê dmuchaæ i potrafi z³apaæ grzechotnika, który by œmia³ na ni¹ sykn¹æ, i strzeliæ z niego jak z bicza, a¿ mózg wyjdzie mu oczami. Rezerwowa³a sobie terminy w klubach w ca-³ym kraju, ale sporo czasu spêdzi³a w Teksasie, Nowym Meksy-ku, Arizonie i Nevadzie, nie trac¹c kontaktu z kultur¹, która j¹ ukszta³towa³a, doskonal¹c swój numer przed tupi¹c¹ publiczno-œci¹, która okrzykami aprobaty reagowa³a na ka¿d¹ trafn¹ ob-serwacjê, ale umia³a te¿ wyciem wygoniæ j¹ ze sceny, jeœli pró-bowa³a oszukiwaæ, ¿e ketchup to salsa, albo ucieka³a siê do estradowej sztucznoœci. Czêœæ ¿ycia autentycznej dziewczyny z krainy piasku stanowi³y podró¿e z wystêpu na wystêp i choæ Jilly uwielbia³a te skaliste pustkowia i widoki rozleg³ych po³aci srebrnych bylic, rozumia³a, jak bezkres pustyni mo¿e wp³ywaæ na cz³owieka, który potem z uœmiechem szmacianej lalki opo-wiada wyimaginowanemu przyjacielowi o œmierci i fistaszkach. W automatach we wnêce korytarza mo¿na by³o kupiæ trzy gatunki dietetycznej coli, dwa dietetycznego napoju cytrynowe-go i pomarañczowego, lecz jeœli chodzi o piwo korzenne, mia³a nastêpuj¹cy wybór: abstynencja lub nafaszerowany cukrem pe³-nowartoœciowy preparat do powiêkszania ty³ka. Wrzuci³a æwierædolarówki do maszyny z rezygnacj¹ starej hazardzistki wpychaj¹cej ostatnie monety do jednorêkiego bandyty, a gdy trzy puszki jedna po drugiej l¹dowa³y z brzêkiem na tacy, zmó-wi³a pó³g³osem „Zdrowaœ Mario", nie do³¹czaj¹c do modlitwy proœby zwi¹zanej z w³asn¹ fizjologi¹, ale sk³adaj¹c w Niebie ma-leñki dowód dobrej woli. Taszcz¹c trzy puszki napoju i plastikowe wiaderko pe³ne po brzegi kostek lodu, pokona³a niewielk¹ odleg³oœæ dziel¹c¹ j¹ od pokoju. Wychodz¹c, zostawi³a uchylone drzwi, aby gdy bêdzie wracaæ z zajêtymi rêkami, mia³a je jak otworzyæ. Przy pierwszym piwie bêdzie musia³a zadzwoniæ do mamy w Los Angeles i pogadaæ z ni¹ od serca o rodzinnym przekleñ-stwie grubego ty³ka, o nowym materiale na program, o tym, kto ostatnio zosta³ zastrzelony w dzielnicy, czy sadzonka Freda do-brze siê rozwija pod troskliw¹ opiek¹ mamy i czy Fred Klon bêdzie równie œliczny jak Fred Pierwszy... Kiedy pcha³a ramieniem drzwi, pierwsz¹ rzecz¹, jaka rzu-ci³a siê jej w oczy, by³ oczywiœcie Fred, niczym oaza spokoju zen w chaosie kolorów przypominaj¹cym wystrój garderoby klowna. Ale zaraz potem spostrzeg³a stoj¹c¹ na biurku w cieniu Freda puszkê coli pokryt¹ kroplami wilgoci oraz trzy torebki fistaszków. U³amek sekundy póŸniej ujrza³a otwarty czarny neseser, który le¿a³ na ³ó¿ku. Wczeœniej widzia³a go u uœmiechniêtego komiwoja¿era. Pewnie torba z próbkami. Nieustraszone Amazonki z Po³udniowego Zachodu poskra-miaj¹ce wê¿e musz¹ z psychiczn¹ i fizyczn¹ czujnoœci¹ reago-waæ na amory knajpianych kowbojów, i tych nabuzowanych lo-- ne starem, i tych niewyt³umaczalnie trzeŸwych. Jilly potrafi³a obroniæ siê przed najbardziej natrêtnym casanow¹ z tak¹ sam¹ energi¹, z jak¹ tañczy³a swinga, a jej kolekcja nagród z konkur-sów swinga zajmowa³a ca³¹ gablotê. Mimo to, chocia¿ zrozumia³a niebezpieczeñstwo w ci¹gu nieca³ych dwóch sekund po przekroczeniu progu pokoju, nie uda³o siê jej zapobiec atakowi komiwoja¿era. Zaszed³ j¹ od ty-³u, zacisn¹³ ramiê na szyi i przy³o¿y³ do twarzy jak¹œ szmatê. Miêkka tkanina œmierdzia³a chloroformem albo eterem, albo mo¿e podtlenkiem azotu. Jilly nie by³a koneserem œrodków znieczulaj¹cych, nie rozpozna³a wiêc gatunku ani rocznika. Nie oddychaj - rozkaza³a sobie w myœli i wiedzia³a, ¿e po-winna nadepn¹æ mu na stopê, wbiæ ³okieæ w brzuch, ale zgubi³ j¹ moment zaskoczenia, kiedy nabra³a powietrza w chwili, gdy szmata zakry³a jej usta i nos. Próbowa³a poruszyæ praw¹ sto-p¹, lecz ta zadygota³a, jak gdyby obluzowa³a siê w kostce. Jilly nie potrafi³a sobie przypomnieæ, gdzie ma ³okcie i jak dzia³aj¹. Zamiast wstrzymaæ oddech, jeszcze raz wci¹gnê³a powietrze, by odzyskaæ jasnoœæ umys³u i tym razem jej p³uca wype³ni³y siê naj-czarniejsz¹ ciemnoœci¹, jakby by³a ton¹cym p³ywakiem pogr¹-¿aj¹cym siê coraz g³êbiej i g³êbiej... 5-Ciach dylu-dylu. P³yn¹³ dziad na krokodylu. - Ciach dylu-dylu. Spad³ i wnet uton¹³ w Nilu. Zabawa w rymowanie zawsze pomaga³a Dylanowi O'Con-nerowi nie wpaœæ w sza³ podczas napadów monotonnych mantr brata. Tym razem jednak doszed³ do wniosku, ¿e jeœli nie prze-stanie s³uchaæ g³osu Shepa, nie skupi siê na pilnym zadaniu, czy-li wyswobodzeniu z wiêzów. Wci¹¿ bêdzie siedzia³ przyklejony taœm¹ do krzes³a, prze¿uwaj¹c bawe³niany knebel i czekaj¹c na bezimiennych zabójców, którzy zbadaj¹ mu krew na obecnoœæ szprycy, a potem pokroj¹ na cienkie plasterki i rzuc¹ padlinê pustynnym sêpom. Rêce Shepa trzepota³y, uk³adaj¹c w b³yskawicznym tempie dwuwymiarow¹ œwi¹tyniê. - Ciach dylu-dylu. Dylan skoncentrowa³ siê na swoim po³o¿eniu. Rozmiary szmaty w ustach - wype³niaj¹cego mu usta mo-krego ga³gana, od którego trzymania bola³a go ca³a twarz - uniemo¿liwia³y mu poruszanie szczêkami tak energicznie, jakby chcia³. Jednak napinaj¹c uparcie miêœnie twarzy, zdo³a³ polu-zowaæ paski taœmy, która powoli zaczê³a siê odrywaæ na koñ-cach i odchodziæ jak banda¿e z mumii. Wysun¹³ jêzyk spod knebla, zwin¹³ za szmacian¹ kul¹ i usi-³owa³ wypchn¹æ z ust obcy materia³. Szmata naciska³a od we-wn¹trz na odklejon¹ w po³owie taœmê i Dylan czu³ lekkie uk³u-cia bólu, gdy lepkie paski odrywa³y siê od jego warg wraz z fragmentami skóry. Niczym gigantyczna hybryda æmy i cz³owieka - z niskobu-d¿etowego horroru - zwracaj¹ca niesmaczn¹ kolacjê, powolut-ku wysunê³a mu siê na brodê obrzydliwa szmata i spoczê³a na piersi. Patrz¹c na przesi¹kniêty œlin¹ knebel, pozna³ go: by³a to jego d³uga skarpeta, któr¹ Doktór najprawdopodobniej znalaz³ w walizce. Przynajmniej by³a czysta. Po³owa taœmy odklei³a siê, ale zosta³y dwa pasy dyndaj¹ce w k¹cikach ust jak w¹sy suma. Wykrzywia³ usta w ró¿nych gry-masach, potrz¹sa³ g³ow¹, ale kawa³ki taœmy mocno siê trzyma³y. Wreszcie móg³ wo³aæ pomocy, lecz milcza³. Ktokolwiek po-spieszy mu na ratunek, bêdzie chcia³ wiedzieæ, co siê sta³o, a ja-kiœ zatroskany obywatel zadzwoni³by na policjê, która zjawi³a-by siê, zanim Dylan zd¹¿y³by wrzuciæ swoje rzeczy - i Shepa - do samochodu i uciec. Je¿eli mordercy byli na jego tropie, ka¿-da chwila zw³oki mog³a kosztowaæ go ¿ycie. Musia³ u¿yæ scyzoryka, który lœni³, wbity w sosnowe drewno. Dylan przechyli³ siê w przód, pochylaj¹c g³owê, i zacisn¹³ zêby na pokrytej gum¹ rêkojeœci no¿a. Chwyci³ j¹ mocno. Ostro¿nie porusza³ scyzorykiem w przód i w ty³, poszerzaj¹c dziurê w drewnie, dopóki nie wyci¹gn¹³ ostrza. - Ciach dylu-dylu. Wyprostowa³ siê na krzeœle, trzymaj¹c w zêbach scyzoryk i zezuj¹c, spogl¹da³ na czubek ostrza po³yskuj¹cy w œwietle. By³ ju¿ uzbrojony, ale nie czu³ siê szczególnie niebezpieczny. Za nic nie móg³ upuœciæ no¿a. Gdyby broñ upad³a na pod³o-gê, Shepherd na pewno by jej nie podniós³. Dylan, aby odzy-skaæ scyzoryk, musia³by rozko³ysaæ krzes³o i przewróciæ na bok, ryzykuj¹c obra¿enia. Ryzykowanie obra¿eñ cia³a zawsze zaj-mowa³o wysokie miejsce na jego liœcie Rzeczy, których Nie Ro-bi¹ Ludzie Inteligentni. Nawet gdyby przewróci³ krzes³o i wy-szed³ z tego bez szwanku, w nowej i zapewne niewygodnej pozycji trudno by³oby mu siêgn¹æ ustami do rêkojeœci, zw³asz-cza gdyby nó¿ wyl¹dowa³ pod ³ó¿kiem. Zamkn¹³ oczy i przed nastêpnym ruchem przez moment rozwa¿a³ ró¿ne mo¿liwoœci. - Ciach dylu-dylu. Dylan by³ artyst¹, zatem rozwa¿ania powinny przychodziæ mu z ³atwoœci¹; nie by³ jednak artyst¹ tego rodzaju - nie drêczy³ siê ponurymi myœlami i sytuacj¹ ludzkoœci ani nie rozpacza³ nad nieludzkim postêpowaniem cz³owieka wobec drugiego cz³owie-ka. W wymiarze jednostkowym sytuacja ludzkoœci zmienia³a siê co dzieñ, nawet co godzinê, a gdy ktoœ rozczula siê nad nieszczê-œciem, mo¿e przegapiæ okazjê odniesienia triumfu. Ka¿dy swój nieludzki czyn gatunek rekompensowa³ setk¹ dobrych uczyn-ków; jeœli wiêc ktoœ lubi spêdzaæ czas na rozwa¿aniach, rozs¹d-niej jest rozmyœlaæ o dobrej woli, z jak¹ wiêkszoœæ ludzi traktu-je innych, nawet w spo³eczeñstwie, gdzie elity kulturalne szydz¹ z cnoty, stawiaj¹c na piedestale brutalnoœæ. W tym wypadku mia³ bardzo ograniczone mo¿liwoœci i choæ nie by³ zbyt dobry w ich rozwa¿aniu, potrafi³ szybko opracowaæ plan dzia³ania. Znów pochyli³ siê w przód i zbli¿y³ ostrze scyzoryka do jednego z b³yszcz¹cych zwojów taœmy przywi¹zuj¹cych jego lewy nadgarstek do oparcia krzes³a. Jak rzucaj¹ca g³ow¹ gêœ, jak Shep godzinami udaj¹cy rzucaj¹c¹ g³ow¹ gêœ, Dylan zacz¹³ pi³owaæ scyzorykiem pêta, które za-czê³y puszczaæ. Kiedy uwolni³ lew¹ rêkê, prze³o¿y³ do niej nó¿. Kiedy pospiesznie rozcina³ resztê taœmy, na³ogowiec uk³a-danek - dodaj¹cy elementy obrazka w gor¹czkowym tempie, jakiego nie potrafi³aby wywo³aæ nawet metamfetamina - odro-binê zmieni³ swój tekst: - Dylu ciach-ciach. - Siku chce mi siê a¿ strach. - Dylu ciach-ciach. - Rozp³yn¹³em siê we ³zach. 6 Jilly otworzy³a oczy i jak przez mg³ê ujrza³a ko-miwoja¿era i jego identycznego brata bliŸniaka pochylonych nad ³ó¿kiem, na którym le¿a³a. Chocia¿ wiedzia³a, ¿e powinna siê baæ, nie czu³a ¿adnego lê-ku. By³a zupe³nie rozluŸniona. Ziewnê³a. Je¿eli pierwszy brat by³ z³y - a bez w¹tpienia by³ - to ten drugi musia³ byæ dobry, mia³a wiêc obroñcê. W filmach i czêsto w ksi¹¿kach moralnoœæ by³a rozdzielona miêdzy identyczne ro-dzeñstwo dok³adnie w takiej proporcji: jeden z³y, drugi dobry. Nie zna³a ¿adnych bliŸniaków. Gdyby kiedykolwiek pozna-³a tak¹ parê, nie potrafi³aby zaufaæ ¿adnemu z nich. Zaufasz i mo¿esz byæ pewien, ¿e zostaniesz zat³uczony na œmieræ - albo stanie ci siê coœ jeszcze gorszego - w drugim akcie czy rozdziale dwunastym, a ju¿ na pewno pod koniec opowieœci. Ci dwaj wygl¹dali równie dobrodusznie, ale jeden rozluŸni³ opaskê uciskow¹ z gumowej rurki, która by³a zaciœniêta na ra-mieniu Jilly, a drugi chyba robi³ zastrzyk. ¯adnego z tych inte-resuj¹cych dzia³añ nie mo¿na raczej nazwaæ z³ym, ale na pewno by³o w nich coœ niepokoj¹cego. - Który z was zdzieli mnie pa³k¹? - zapyta³a zdziwiona swo-im be³kotliwym g³osem, jakby by³a pijana. Z podobnym zdumieniem komiwoja¿erowie bliŸniacy spoj-rzeli na ni¹ równoczeœnie. - Powinnam was ostrzec - powiedzia³a. - Znam karaoke. Ka¿dy z bliŸniaków trzyma³ praw¹ d³oñ na t³oku strzykaw-ki, ale obaj jednoczeœnie z³apali lew¹ rêk¹ bia³¹ bawe³nian¹ chustkê. Mieli znakomit¹ choreografiê. - Nie karaoke - poprawi³a siê. - Karate. - K³ama³a, ale s¹-dzi³a, ¿e zabrzmi to przekonuj¹co, mimo dziwnie niewyraŸnego g³osu. - Znam karate. Bracia, których twarze widzia³a nieco zamazane, przemówi-li w doskona³ej harmonii, sylaba w sylabê. - Chcê, ¿ebyœ jeszcze trochê pospa³a, m³oda damo. Œpij, œpij. Cudownie zsynchronizowani bliŸniacy równoczeœnie mach-nêli w powietrzu chusteczkami, które rzucili jej na twarz z tak¹ gracj¹, ¿e Jilly spodziewa³a siê czarodziejskiej przemiany dwóch kawa³ków bia³ej tkaniny w go³êbie, zanim jeszcze do-tknê³y jej skóry. Jednak wilgotna bawe³na zalatuj¹ca ostr¹ che-miczn¹ woni¹ zapomnienia spad³a na ni¹ jak stado czarnych wron czy kruków, które ponios³y j¹ na skrzyd³ach wprost w ot-ch³añ nocy. Jilly zdawa³o siê, ¿e otworzy³a oczy natychmiast, jednak od chwili, gdy je zamknê³a, up³ynê³o kilka minut. Wyci¹gniêto ig³ê z jej ramienia. BliŸniacy ju¿ nad ni¹ nie stali. W istocie by³ tu tylko jeden z nich i Jilly zorientowa³a siê, ¿e ten drugi w ogóle nie istnia³, by³ skutkiem z³udzenia optyczne-go. Mê¿czyzna sta³ w nogach ³ó¿ka, pakuj¹c strzykawkê do skórzanego neseseru, który wczeœniej wziê³a za torbê z próbka-mi towarów. Dosz³a do wniosku, ¿e to torba lekarska. Mówi³ coœ o dziele swojego ¿ycia, ale w jego gadaninie Jilly nie mog³a dostrzec ¿adnego sensu, mo¿e dlatego, ¿e by³ maja-cz¹cym psychopat¹, a mo¿e dlatego, ¿e przesta³a go rozumieæ od oparów eliksiru zapomnienia, które wci¹¿ parzy³y jej nos i zatoki. Gdy próbowa³a podnieœæ siê z ³ó¿ka, dosta³a takich zawro-tów g³owy, ¿e z powrotem opad³a na poduszki. Chwyci³a obu-r¹cz materac jak rozbitek kurczowo trzymaj¹cy siê szcz¹tków statku unoszonych na powierzchni wzburzonego morza. Uczucie wirowania i ko³ysania w koñcu wzbudzi³o w niej strach. Wiedzia³a, ¿e powinna siê baæ, lecz a¿ do tej chwili lêk drzema³ gdzieœ w zakamarkach jej umys³u. Oddech Jilly sta³ siê p³ytki i przyspieszony, a serce ³omota³o w coraz bardziej szalo-nym rytmie, pompuj¹c z krwi¹ fale przera¿enia, które lada chwila mog³o przerodziæ siê w panikê. Nigdy nie interesowa³a jej w³adza nad innymi, ale za nic nie pozwoli³aby, aby ktoœ zabroni³ jej byæ pani¹ w³asnego losu. Mo-¿e pope³nia³a b³êdy, fakt, pope³nia³a - mnóstwo b³êdów - ale je¿eli mia³a mieæ spieprzone ¿ycie, to wola³a spieprzyæ je sama. Si³¹ odebrano jej w³adzê nad w³asnym losem, pos³u¿ono siê che-mi¹, narkotykami - z przyczyn, których nie rozumia³a, choæ bardzo stara³a siê skupiæ na s³owach swojego przeœladowcy, mamrocz¹cego coœ na swoje usprawiedliwienie. Wraz ze strachem zala³a j¹ fala gniewu. Pomimo gróŸb o ka-raoke i karate, mimo pozowania na Amazonkê z Po³udniowego Zachodu, Jilly nie mia³a natury wojowniczki rozdzielaj¹cej razy na prawo i lewo. Jej broni¹ z wyboru by³ humor i wdziêk. Teraz jednak, widz¹c przed sob¹ obfity ty³ek napastnika, mia³a ochotê wymierzyæ mu potê¿nego kopniaka. Gdy komiwoja¿er--lekarz, czy kim on tam by³, podszed³ do biurka po colê i trzy torebki fistaszków, Jilly jeszcze raz usi³owa³a wstaæ z ³ó¿ka, przejêta œwiêtym oburzeniem. I znów jej tratwa zachybota³a siê na jaskrawym morzu fatal-nego wystroju motelu. Drugi atak zawrotów g³owy, jeszcze gor-szy od poprzedniego, wywo³a³ wir md³oœci, który œcisn¹³ jej ¿o-³¹dek, wiêc zamiast kopn¹æ gruby ty³ek, jak sobie wyobrazi³a, jêknê³a tylko: - Bêdê rzygaæ. Zgarniaj¹c puszkê coli i fistaszki i zabieraj¹c swoj¹ torbê le-karsk¹, nieznajomy rzek³: - Lepiej siê opanuj. Skutki znieczulenia mog¹ utrzymywaæ siê doœæ d³ugo. Mog³abyœ znów straciæ przytomnoœæ, a je¿eli ze-mdlejesz podczas torsji, skoñczysz jak Janis Joplin i Jimi Hen-drix, dusz¹c siê w³asnymi wymiocinami. Och, cudownie. Po prostu wysz³a kupiæ piwo korzenne. Zu-pe³nie niewinnie. Nie wi¹za³o siê z tym ¿adne szczególne ryzyko. Rozumia³a, ¿e bêdzie musia³a okupiæ przyjemnoœæ picia such¹ grzank¹ na œniadanie, lecz przez myœl jej nie przesz³o, ¿e narazi siê na niebezpieczeñstwo uduszenia w³asnymi wymiocinami. Gdyby wiedzia³a, w ogóle nie rusza³aby siê z pokoju i pi³a wo-dê z kranu; w koñcu to, co by³o dobre dla Freda, by³o te¿ dobre dla niej. - Le¿ spokojnie - poleci³ jej dziwak bez cienia rozkazuj¹ce-go tonu, ale z czymœ w rodzaju troski. - Le¿ spokojnie, to md³o-œci i zawroty g³owy min¹ po dwóch, trzech minutach. Nie chcê, ¿ebyœ siê udusi³a, to by³oby g³upie, ale nie mogê ryzykowaæ i zo-staæ, ¿eby ciê niañczyæ. Pamiêtaj, jeœli mnie dopadn¹ i dowie-dz¹ siê, co zrobi³em, zaczn¹ szukaæ ka¿dego, komu zrobi³em za-strzyk i zabij¹ ciê. Pamiêtaj'? Zabij¹? Oni? W ogóle nie przypomina³a sobie, ¿eby j¹ przed czymœ po-dobnym ostrzega³, dosz³a wiêc do wniosku, ¿e musia³ o tym mó-wiæ, gdy jej umys³, nad którym zaczê³a ju¿ odzyskiwaæ pano-wanie, tkwi³ pogr¹¿ony w oparach mg³y gêstej jak londyñska. Stoj¹c przy drzwiach, obejrza³ siê. - Policja nie ochroni ciê przed tymi ludŸmi. Nikt ci nie pomo¿e. Le¿¹c na ko³ysz¹cym siê ³ó¿ku w rozchybotanym pokoju, nie mog³a powstrzymaæ myœli o kanapce z kurczakiem grubo posmarowanej majonezem i t³ustych frytkach, które jad³a wieczorem. Stara³a siê skupiæ na napastniku, pragn¹c zaatakowaæ go s³owami, skoro nie mog³a daæ mu kopniaka w ty³ek, ale ko-lacja wci¹¿ podchodzi³a jej do gard³a. - Jedyna twoja szansa - powiedzia³ mê¿czyzna - to wydo-staæ siê z obszaru poszukiwañ, zanim ciê zatrzymaj¹ i zmusz¹ do badania krwi. Kanapka z kurczakiem szamota³a siê w niej, jak gdyby za-chowa³a resztki kurzej œwiadomoœci, jak gdyby ptak próbowa³ podj¹æ pierwsz¹ niezdarn¹ próbê powrotu do ¿ycia. Jednak Jilly zdo³a³a siê odezwaæ, wstydz¹c siê w tej samej chwili, ¿e poczêstowa³a go obelg¹, która i tak by³aby kiepska, nawet gdyby wypowiedzia³a j¹ bezb³êdnie: - Doca³uj mnie w pupê. W klubach czêsto musia³a sobie radziæ z weso³kami, którzy zachowywali siê jak byd³o na widowni, wali³a ich po têpych ³bach, wykrêca³a grube karki i k¹sa³a z³oœliwe serca, dopóki nie zaczêli wo³aæ mamy - w przenoœni, oczywiœcie - bombarduj¹c ich s³owami, które odnosi³y skutek jak ciosy Mohammeda Ale-go z jego najlepszego okresu. Jednak w oszo³omieniu po zaapli-kowanym specyfiku wydawa³a siê równie zabawna jak majo-nez, który w tym momencie by³ najmniej œmieszn¹ substancj¹ we wszechœwiecie. - Jesteœ tak atrakcyjna - powiedzia³ mê¿czyzna - ¿e na pew-no ktoœ siê tob¹ zajmie. - K³upi gutas - odrzek³a, jeszcze bardziej za¿enowana zu-pe³nym upadkiem swej, kiedyœ potê¿nej, s³ownej machiny wo-jennej. - W przysz³oœci, dobrze ci radzê, lepiej nie puszczaj pary z ust o tym, co siê tu wydarzy³o... - T³upi gukas - poprawi³a siê, zdaj¹c sobie tylko sprawê, ¿e odkry³a nowy sposób przekrêcania tej samej obelgi. - ...nie wychylaj siê... - G³upi kutas - powiedzia³a, tym razem wyraŸnie, choæ epi-tet zabrzmia³ mniej dobitnie ni¿ wymówiony z b³êdem. - ...i nigdy nie mów nikomu, co ci siê przydarzy³o, bo gdy tylko wyjdzie to na jaw, wezm¹ ciê na cel. - Skruwiel! - niemal wyrzuci³a z siebie, choæ takimi wulga-ryzmami, wypowiadanymi poprawnie czy nie, raczej siê nie po-s³ugiwa³a. - Powodzenia - rzek³ i wyszed³, zabieraj¹c ze sob¹ colê, fi-staszki i diaboliczny, roztargniony uœmiech. 7 Dylan odci¹³ siê od krzes³a i odwiedzi³ ³azienkê - siku chcia³o mu siê a¿ strach, dylu ciach-ciach - a po powro-cie stwierdzi³, ¿e Shep wsta³ od biurka i odwróci³ siê plecami do niedokoñczonej œwi¹tyni sinto. Zwykle gdy by³ poch³oniêty uk³adank¹, nie mo¿na go by³o od niej odci¹gn¹æ obietnicami ani nagrodami, ani si³¹, dopóki nie wstawi³ we w³aœciwe miejsce ostatniego kawa³ka. Teraz jednak sta³ w nogach ³ó¿ka, wpatru-j¹c siê z uwag¹ w przestrzeñ, jak gdyby dostrzeg³ tam jakiœ fi-zyczny kszta³t, i szepn¹³, nie do Dylana i prawdopodobnie nie do siebie, ale do zjawy, któr¹ widzia³ tylko on: - Przy blasku ksiê¿yca. W okresach przytomnoœci Shepherd zazwyczaj emanowa³ osobliwoœci¹ jak œwieca blaskiem. Dylan przyzwyczai³ siê do ¿y-cia w aurze dziwactw brata. By³ prawnym opiekunem Shepa od ponad dekady, od przedwczesnej œmierci matki, która nast¹pi-³a, gdy Shep mia³ dziesiêæ lat, dwa dni przed dziewiêtnastymi urodzinami Dylana. Po tak d³ugim czasie ¿adne s³owa ani dzia-³ania Shepa raczej nie mog³y go ju¿ zaskoczyæ. Dawniej czasem uwa¿a³, ¿e osobliwe zachowanie Shepa bywa straszne, lecz przez wiele lat m³odszy brat nie zrobi³ niczego, co mog³oby wzbudziæ w Dylanie dreszcz przera¿enia - a¿ do tej chwili. - Przy blasku ksiê¿yca. Shep wygl¹da³ tak samo sztywno i pokracznie jak zawsze, ale jego postawa zdradza³a niezwyk³e wzburzenie. Czo³o, zwy-kle g³adkie i spokojne jak u Buddy, zmarszczy³o siê. Na twarzy malowa³ siê wyraz surowoœci, jakiej Dylan nigdy u niego nie wi-dzia³. Shep przygl¹da³ siê widmu, którego nikt poza nim nie móg³ zobaczyæ, zagryzaj¹c wargê z gniewem i zaniepokojeniem. D³onie zacisn¹³ w piêœci, jak gdyby mia³ ochotê wymierzyæ ko-muœ cios, choæ nigdy przedtem Shepherd O'Conner w z³oœci nie podniós³ na nikogo rêki. - Shep, co siê dzieje? Jeœli wierzyæ szalonemu lekarzowi ze strzykawk¹, musieli st¹d szybko wiaæ. Ucieczka wymaga³a jednak wspó³dzia³ania Shepa, który sprawia³ wra¿enie, jakby znalaz³ siê na krawêdzi wybuchu i jeœli siê nie uspokoi, trudno sobie bêdzie z nim pora-dziæ. Brat by³ ni¿szy od Dylana, ale mia³ piêæ stóp dziesiêæ cali wzrostu i wa¿y³ sto szeœædziesi¹t funtów, nie mo¿na wiêc by³o go prostu z³apaæ za pasek i wynieœæ z pokoju motelowego jak walizki. Gdyby postanowi³, ¿e nie ma ochoty iœæ, z³apa³by siê mocno s³upka ³ó¿ka albo zaklinowa³ w drzwiach, zapieraj¹c siê rêkami i nogami w futrynie. - Shep? Hej, Shep, s³yszysz mnie? Ch³opak zupe³nie nie zwraca³ uwagi na Dylana, tak samo jak podczas pracy nad uk³adank¹. Interakcja z innymi istotami ludzkimi nie przychodzi³a mu tak ³atwo jak przeciêtnej osobie, a nawet nie tak ³atwo jak mieszkaj¹cemu w jaskini pustelniko-wi. Czasem nawi¹zywa³ kontakt, najczêœciej tak intensywny, ¿e cz³owiek czu³ siê nieswojo; wiêksz¹ czêœæ ¿ycia spêdza³ jednak we w³asnym, zupe³nie nieznanym Dylanowi œwiecie, który rów-nie dobrze móg³by siê obracaæ wokó³ jakiejœ nienazwanej gwiaz-dy w innej czêœci Drogi Mlecznej, daleko od swojskiej Ziemi. Shep opuœci³ g³owê, oderwa³ wzrok od niewidzialnej twarzy niewidzialnej postaci i choæ móg³ widzieæ tylko skrawek puste-go dywanu, otworzy³ oczy szerzej, a usta zaczê³y mu drgaæ, jak-by mia³ siê zaraz rozp³akaæ. Przez twarz przemknê³a mu ca³a seria emocji, jak gwa³townie zrywane kolejne zas³ony, od gry-masu gniewu, przez ¿a³osn¹ bezradnoœæ po czarn¹ rozpacz. RozluŸni³ palce, wœciekle zaciœniête w piêœci, i stan¹³ z opusz-czonymi bezw³adnie rêkami. Gdy Dylan ujrza³ ³zy brata, podszed³ do niego, delikatnie k³ad¹c mu d³oñ na ramieniu. - Popatrz na mnie, braciszku. Powiedz mi, co siê dzieje. Po-patrz na mnie, zobacz mnie, skup siê, Shep. Skup siê. Czasami, nawet bez ponagleñ, Shep umia³ prawie normal-nie, choæ niezdarnie, komunikowaæ siê z Dylanem i innymi. Najczêœciej jednak trzeba go by³o naprowadzaæ, wytrwale i cier-pliwie zachêcaj¹c, by nawi¹za³ i utrzyma³ kontakt. Rozmowa z Shepem czêsto zale¿a³a od kontaktu wzroko-wego, ale ch³opak rzadko pozwala³ na taki stopieñ bliskoœci. Unika³ otwartoœci byæ mo¿e nie tylko z powodu powa¿nego za-burzenia psychicznego i nie dlatego, ¿e by³ patologicznie nie-œmia³y. Popuszczaj¹c wodze fantazji, Dylan by³ kiedyœ sk³onny uwierzyæ, ¿e Shep zacz¹³ uciekaæ od œwiata ju¿ we wczesnym dzieciñstwie, bo odkry³, ¿e potrafi wyczytaæ sekrety duszy z oczu cz³owieka... i nie umie znieœæ tego, co widzi. - Przy blasku ksiê¿yca - powtórzy³ Shep, tym razem wbija-j¹c wzrok w pod³ogê. Szept przeszed³ w ciche mruczenie, a jego g³os rwa³ siê jakby zduszony smutkiem. Shep rzadko mówi³, a kiedy ju¿ to siê zdarza³o, nigdy nie wyrzuca³ z siebie steku bzdur, nawet jeœli czasem zdawa³o siê, ¿e to kompletne bzdury. W ka¿dej wypowiedzi kry³ siê motyw i znaczenie, które nale¿a³o odkryæ, lecz ch³opak bywa³ bardzo enigmatyczny i komunikat nie zawsze mo¿na by³o zrozumieæ, miêdzy innymi dlatego, ¿e Dylanowi brakowa³o cierpliwoœci i m¹droœci, by rozwi¹zaæ zagadkê jego s³ów. Teraz jednak jego rozgor¹czkowanie zdradza³o, ¿e chce przekazaæ coœ wyj¹tkowo wa¿nego, przynajmniej dla siebie. - Popatrz na mnie, Shep. Musimy porozmawiaæ. Shepherd, mo¿emy porozmawiaæ? Shep pokrêci³ g³ow¹, wyra¿aj¹c byæ mo¿e niedowierzanie na widok tego, co zobaczy³ na pod³odze pokoju i co doprowadzi³o go do ³ez, a byæ mo¿e w odpowiedzi na pytanie brata. Dylan uj¹³ Shepa za podbródek i delikatnie uniós³ mu g³owê. - Co siê dzieje? Byæ mo¿e Shep zrozumia³, o co chodzi bratu, ale nawet pa-trz¹c mu prosto w oczy, Dylan ujrza³ tylko nieprzeniknion¹ ta-jemnicê trudniejsz¹ do rozszyfrowania ni¿ hieroglify egipskie. Gdy jego ciemne oczy trochê obesch³y, ch³opak powiedzia³: - Ksiê¿yc, oko nocy, lampa lunarna, zielony kr¹g, niebiañ-ska latarnia, galeon widmo, œwietlisty wêdrowiec... To znajome zachowanie, wynikaj¹ce zapewne z prawdziwej obsesji na punkcie synonimów, a mo¿e bêd¹ce kolejn¹ technik¹ unikania normalnej rozmowy, mimo up³ywu lat wci¹¿ jeszcze czasami dra¿ni³o Dylana. Teraz, gdy w jego ¿y³ach kr¹¿y³o nie-zidentyfikowane z³ociste serum, a z wiatrem pustyni gnali do nich okrutni mordercy, rozdra¿nienie szybko przerodzi³o siê w irytacjê i z³oœæ. - ...srebrzysty glob, lampa jesiennej pe³ni, najwy¿szy w³ad-ca prawdziwej melancholii. Trzymaj¹c d³oñ pod brod¹ brata i ³agodnie staraj¹c siê sku-piæ na sobie jego uwagê, Dylan rzek³: - A to ostatnie - to Szekspir? Nie cytuj mi Szekspira, Shep. Lepiej zareaguj. Co siê dzieje? Pospiesz siê i pomó¿ mi. O co chodzi z tym ksiê¿ycem? Dlaczego siê denerwujesz? Co mogê zrobiæ, ¿ebyœ siê lepiej poczu³? Wyczerpawszy zasób synonimów i metafor ksiê¿yca, Shep skupi³ siê na s³owie „œwiat³o", klepi¹c z uporem, który œwiadczy³, ¿e w jego s³owach kryje siê wiêcej znaczenia, ni¿ siê wydaje: - Œwiat³o, iluminacja, blask, promieñ, jasnoœæ, œwietlistoœæ, b³ysk, lœnienie, najstarsza córa Boga... - Shep, przestañ - powiedzia³: stanowczo Dylan, unikaj¹c jednak surowego tonu. - Nie przemawiaj do mnie, ale ze mn¹ rozmawiaj. Shep wcale nie próbowa³ odwróciæ siê od brata. Zamkn¹³ tylko oczy, grzebi¹c resztki nadziei, ¿e kontakt wzrokowy do-prowadzi w koñcu do sensownej rozmowy. - ...promiennoœæ, ogieñ, po¿ar, ³una, p³omieñ... - Pomó¿ mi - b³aga³ Dylan. - Spakuj uk³adankê. - ...po³ysk, odb³ysk, poblask... Dylan spojrza³ na stopy Shepa w samych skarpetkach. - W³ó¿ buty, dziecko. - ...jarzenie siê, ¿arzenie siê, poœwiata... - Spakuj uk³adankê, w³ó¿ buty. - Cierpliwe powtarzanie czasem sk³ania³o Shepa do dzia³ania. - Uk³adanka, buty. Uk³a-danka, buty. - ...przeb³ysk, odblask, migot, migotanie - ci¹gn¹³ Shep, poruszaj¹c ga³kami ocznymi pod powiekami, jakby g³êboko spa³ i œni³. Jedna walizka sta³a obok ³ó¿ka, druga le¿a³a otwarta na ko-modzie. Dylan zamkn¹³ otwart¹ torbê, podniós³ obie i podszed³ do drzwi. - Shep. Uk³adanka, buty. Uk³adanka, buty. Stoj¹c tam, gdzie zostawi³ go brat, Shep recytowa³: - Iskra, iskrzenie, p³omyk... Aby rozdra¿nienie nie przerodzi³o siê w wybuch wœciek³o-œci, Dylan otworzy³ drzwi i wystawi³ na zewn¹trz walizki. Po-wietrze wieczoru wci¹¿ przypomina³o buchaj¹cy z pieca ¿ar, wy-suszony jak spalona skórka grzanki. Na niemal pusty parking pada³ ¿ó³ty blask latarni, jak suchy deszcz, wsi¹kaj¹c natychmiast w czarny asfalt niczym promienie œwiat³a wsysane przez czarn¹ dziurê. Szerokie cienie o ostro zary-sowanych krawêdziach przywodzi³y na myœl gilotynê, wzmagaj¹c nastrój oczekiwania na egzekucjê, ale Dylan nie zauwa¿y³, by te-ren motelu roi³ siê od oddzia³ów zabójców zbrojnych w pistolety. Jego bia³y ford expedition sta³ zaparkowany niedaleko. W przymocowanym do dachu wodoszczelnym baga¿niku Dy-lan trzyma³ swoje malarskie akcesoria, a tak¿e gotowe obrazy, które wystawi³ na sprzeda¿ na niedawnym festiwalu sztuki w Tucson (gdzie sprzeda³ piêæ) i zamierza³ wystawiæ tak¿e w Santa Fe na podobnych imprezach. Otwieraj¹c tyln¹ klapê i szybko ³aduj¹c walizki do samo-chodu, rozejrza³ siê w prawo i w lewo, obejrza³ siê te¿ za siebie w obawie przed ponownym atakiem, jak gdyby siê spodziewa³, ¿e stukniêci lekarze z ogromnymi strzykawkami wype³nionymi szpryc¹ poruszaj¹ siê w stadach jak kojoty w pustynnych ka-nionach, wilki w dziewiczych lasach i adwokaci wietrz¹cy oka-zjê, by wyst¹piæ o odszkodowanie dla ofiary. Kiedy wróci³ do pokoju, zasta³ Shepa dok³adnie w tym sa-mym miejscu, gdzie go zostawi³: ch³opak wci¹¿ by³ w skarpet-kach, mia³ zamkniête oczy i demonstrowa³ imponuj¹ce s³ow-nictwo: - ...fluorescencja, fosforescencja, bioluminescencja... Dylan przypad³ do biurka, rozsypa³ u³o¿on¹ czêœæ obrazka i powrzuca³ kawa³ki œwi¹tyni sinto i drzew wiœniowych do pu-de³ka. Wola³by zostawiæ uk³adankê, ¿eby by³o szybciej, ale przypuszcza³, ¿e Shep nie zgodzi³by siê bez niej wyjechaæ. Shepherd na pewno us³ysza³ i rozpozna³ charakterystyczny odg³os wsypywania do kartonu elementów obrazka. Zazwyczaj ruszy³by od razu, by broniæ swej niedokoñczonej pracy, lecz nie tym razem. Z zamkniêtymi oczami kontynuowa³ monotonne wyliczanie wielu nazw i form œwiat³a: - ...b³yskawica, wy³adowanie, skacz¹ca iskra, grom, piorun roz³upuj¹cy drzewa... Nak³adaj¹c wieczko na pude³ko, Dylan odwróci³ siê od biurka i obrzuci³ przelotnym spojrzeniem buty brata. Rockpor-ty, takie same jak Dylana, ale mniejsze o kilka numerów. Za du¿o zachodu, ¿eby posadziæ ch³opca na skraju ³ó¿ka, wsun¹æ mu stopy w buty i zawi¹zaæ sznurowad³a. Dylan porwa³ je z pod³ogi i postawi³ na pude³ku z uk³adank¹. - ...p³omieñ œwiecy, blask lampy, ogieñ pochodni... Dylana zaczê³o piec i swêdzieæ miejsce po zastrzyku. Po-wstrzyma³ siê, by zedrzeæ plaster z rysunkiem psa i podrapaæ rankê po uk³uciu, poniewa¿ obawia³ siê, ¿e kolorowy opatru-nek kryje okropny dowód, i¿ substancja w strzykawce by³a gor-sza ni¿ narkotyk, gorsza ni¿ zwyk³y œrodek toksyczny, gorsza ni¿ wszystkie znane choroby. Pod maleñkim trójk¹tem gazy móg³ siê czaiæ coraz wiêkszy drgaj¹cy pomarañczowy grzyb al-bo czarna wysypka, albo pierwszy znak, ¿e jego skóra zaczyna siê przekszta³caæ w zielone ³uski, a on z cz³owieka zmienia siê w gada. Udrêczony obrazami prosto z „Archiwum X" nie mia³ odwagi sprawdziæ przyczyny swêdzenia. - ...blask ognia, œwiat³o gazowe, fosforyzowanie, fatamor-gana... DŸwigaj¹c uk³adankê i obuwie brata, Dylan wbieg³ do ³a-zienki, mijaj¹c Shepa. Nie zd¹¿y³ rozpakowaæ szczoteczek do zêbów ani przyborów do golenia, ale na pó³ce obok umywalki postawi³ plastikow¹ fiolkê z przepisanym lekiem przeciwhistaminowym. W tym momencie najmniej przejmowa³ siê alergi¹; mimo to, nawet gdyby mia³ zostaæ po¿arty ¿ywcem przez z³oœli-wy pomarañczowy grzyb, zmieniaj¹c siê równoczeœnie w gada œciganego przez okrutnych morderców, wola³ unikn¹æ kompli-kacji w postaci kataru i bólu zatok. - ...chemoluminescencja, krystaloluminescencja, przeciw-blask... Wracaj¹c z ³azienki, Dylan powiedzia³ z nadziej¹ w g³osie: - Shep, chodŸmy. Ruszaj siê, idziemy. - ...promieniowanie fioletowe, promieniowanie ultrafiole-towe... - Mówiê powa¿nie, Shep. - ...promieniowanie podczerwone... - Shep, wpakujemy siê w k³opoty. - ...promieniowanie aktyniczne... - Nie zmuszaj mnie, ¿ebym by³ niemi³y - b³aga³ Dylan. - ...dzieñ, œwit... - Proszê ciê, nie zmuszaj mnie, ¿ebym by³ niemi³y. - ...œwiat³o s³oneczne, promieñ s³oñca... 8-Skruwiel - powtórzy³a Jilly, zwracaj¹c siê do zamkniêtych drzwi, a potem chyba mia³a chwilê przerwy, bo stwierdzi³a, ¿e nie le¿y ju¿ w ko³ysz¹cym siê ³ó¿ku, ale twarz¹ na pod³odze. Przez moment nie potrafi³a sobie przypomnieæ, gdzie jest, lecz smród brudnego dywanu nie pozostawia³ ¿ad-nych z³udzeñ, ¿e nie zamieszka³a w apartamencie prezydenckim w Ritzu-Carltonie. Bohatersko wygramoli³a siê na kolana i na czworakach od-sunê³a siê od zdradzieckiego ló¿ka. Kiedy siê zorientowa³a, ¿e telefon stoi na nocnym stoliku, wykona³a zwrot o sto osiem-dziesi¹t stopni i wróci³a tam, sk¹d przysz³a. Siêgnê³a w górê, potr¹ci³a zegar, wreszcie zdjê³a ze stolika te-lefon. £atwo posz³o, bo na koñcu aparatu dynda³ zerwany ka-bel. Widocznie mi³oœnik fistaszków odci¹³ go, ¿eby uniemo¿li-wiæ jej wezwanie glin. Jilly zastanawia³a siê przez chwilê, czy nie zacz¹æ wo³aæ o pomoc, niepokoi³a siê jednak, ¿e napastnik, jeœli nadal by³ bli-sko, mo¿e zareagowaæ pierwszy. Nie mia³a ochoty na nastêpny zastrzyk, nie chcia³a zostaæ og³uszona kopniakiem w g³owê i nie zamierza³a znów wys³uchiwaæ brzêcz¹cego monologu. Koncentruj¹c siê i wytê¿aj¹c wszystkie swoje si³y Amazonki, zdo³a³a dŸwign¹æ siê z pod³ogi i si¹œæ na skraju ³ó¿ka. Œwietnie. Uœmiechnê³a siê w nag³ym przyp³ywie dumy. Nasza mafia potra-fi sama usi¹œæ. Podbudowana sukcesem, Jilly spróbowa³a wstaæ. Zachwia-³a siê, przytrzymuj¹c siê rêk¹ nocnego stolika, by utrzymaæ rów-nowagê, jednak mimo ¿e kolana siê pod ni¹ ugiê³y, nie upad³a. Znowu posz³o, œwietnie. Nasza ma³a umie sama prosto staæ, jak gatunek z rzêdu naczelnych i na pewno proœciej ni¿ niektórzy jego przedstawiciele. Jednak najbardziej zadowolona by³a z tego, ¿e nie zwymio-towa³a, choæ wczeœniej by³a pewna, ¿e to nieuniknione. Ju¿ nie czu³a md³oœci, ale czu³a siê... dziwnie. Przekonana, ¿e umie staæ, nie opieraj¹c siê o meble, i ¿e przypomni sobie, jak siê chodzi, kiedy tylko spróbuje, Jilly ru-szy³a w stronê drzwi lukiem, aby zrównowa¿yæ lekkie huœtanie pod³ogi przypominaj¹ce ko³ysanie pok³adu statku na spokoj-nym morzu. Musia³a siê zmierzyæ z technicznym wyzwaniem, jakie sta-nowi³a klamka, lecz gdy po krótkich manipulacjach otworzy³a drzwi i pokona³a próg, ciep³y wieczór o¿ywi³ j¹ o wiele lepiej ni¿ ch³ód pokoju motelowego. Suche, wywo³uj¹ce pragnienie powietrze pustyni wyssa³o z niej wilgoæ, a razem z wilgoci¹ resztki zamroczenia. Skrêci³a w prawo, w kierunku biura motelu znajduj¹cego siê na koñcu przygnêbiaj¹co d³ugiego i skomplikowanego ci¹gu za-daszonych korytarzyków, który wzorowano zapewne na labi-ryncie przeznaczonym dla szczurów laboratoryjnych. Po kilku krokach zorientowa³a siê, ¿e jej cadillac coupe de-ville znikn¹³. Zaparkowa³a samochód dwadzieœcia stóp od drzwi pokoju; jednak wcale nie sta³ tam, gdzie go zostawi³a, o ile dobrze pamiêta³a. Pozosta³ pusty asfalt. Ruszy³a zygzakiem w stronê opuszczonego miejsca parkin-gowego, wpatruj¹c siê w nawierzchniê, jak gdyby spodziewa³a siê tam znaleŸæ wyjaœnienie znikniêcia auta: byæ mo¿e zwiêz³¹, lecz mil¹ notkê: „Wyrazy wdziêcznoœci, ukochana, twój grana-towy za³adowany po brzegi cadillac coupe deville". Znalaz³a tylko pe³n¹ paczkê fistaszków, upuszczon¹ zapew-ne przez uœmiechniêtego komiwoja¿era-który-nie-byl-komiwo-ja¿erem, i martwego, lecz mimo to imponuj¹cego ¿uka kszta³tu i wielkoœci po³ówki awokado. Owad le¿a³ na lœni¹cym pance-rzu, z wyci¹gniêtymi sztywno szeœcioma odnó¿ami, ale jego widok wzbudzi³ w Jilly o wiele mniej uczuæ, ni¿ gdyby to by³o ko-ci¹tko lub szczeniê. Nie przejawiaj¹c zainteresowania entomologi¹, zostawi³a ¿uka z wyprê¿onymi nogami, ale pochyli³a siê, ¿eby wzi¹æ z jezdni torebkê orzeszków. Po lekturze Agaty Christie, gdy tyl-ko zobaczy³a fistaszki, by³a przekonana, ¿e znalaz³a cenny œlad, za który policja bêdzie jej wdziêczna. Prostuj¹c siê, stwierdzi³a, ¿e ciep³e i suche powietrze wcale nie usunê³o skutków dzia³ania narkozy tak dok³adnie, jak s¹dzi-³a. Kiedy zawroty g³owy minê³y, zastanawia³a siê, czy dobrze zapamiêta³a miejsce zaparkowania cadillaca. Byæ mo¿e sta³ dwadzieœcia stóp w lewo od pokoju, a nie w prawo. Patrz¹c w tamt¹ stronê, ujrza³a bia³ego forda expedition w odleg³oœci kilkunastu stóp. Jej samochód móg³ staæ po drugiej stronie terenowego auta. Przest¹piwszy ¿uka, wróci³a do zadaszonego korytarzyka. Zbli¿y³a siê do forda, zdaj¹c sobie sprawê, ¿e zmierza w kierun-ku wnêki z automatami, gdzie mo¿e sobie kupiæ nastêpne piwo korzenne, przez które wpakowa³a siê w tê kaba³ê. Gdy minê³a furgonetkê i nie znalaz³a cadillaca, zauwa¿y³a dwóch ludzi biegn¹cych w jej stronê. Zanim zd¹¿y³a siê przyj-rzeæ uwa¿niej dziwacznej parze, powiedzia³a: - Ten uœmiechniêty gnojek ukrad³ mi samochód. Pierwszy z mê¿czyzn - wysoki i zbudowany jak zawodnik ligi futbolowej - niós³ pud³o wielkoœci opakowania pizzy, na którym chwia³a siê para butów. Mimo zwalistej postury nie wy-gl¹da³ ani trochê groŸnie, byæ mo¿e dlatego, ¿e przypomina³ niedŸwiedzia. Nie krwio¿erczego grizzly gotowego wypruæ ka¿-demu flaki, ale dobrotliwego misia fajt³apê z filmu Disneya. By³ ubrany w wymiête spodnie khaki i ¿ó³to-niebiesk¹ koszulê ha-wajsk¹, a na jego twarzy malowa³ siê wyraz g³êbokiego zatro-skania, jak gdyby w³aœnie ogo³oci³ ul z miodu i spodziewa³ siê ataku roju rozgniewanych pszczó³. Towarzyszy³ mu ni¿szy i m³odszy mê¿czyzna - mia³ mo¿e piêæ stóp i dziewiêæ, dziesiêæ cali wzrostu i wa¿y³ jakieœ sto szeœæ-dziesi¹t funtów - ubrany w niebieskie d¿insy i bia³¹ koszulkê z rysunkiem kojota, nieszczêsnego przeœladowcy Strusia Pêdzi-wiatra. By³ bez butów i szed³ za wy¿szym mê¿czyzn¹ z oci¹ga-niem; na prawej nodze mia³ porz¹dnie na³o¿on¹ skarpetkê, ale lewa by³a luŸna i pow³óczy³ ni¹ przy ka¿dym kroku. Mimo ¿e fan kojota trzyma³ bezw³adnie opuszczone rêce i nie stawia³ oporu, Jilly dosz³a do wniosku, ¿e wcale nie ma ochoty iœæ z niedŸwiedziowatym, poniewa¿ by³ ci¹gniêty za ucho. Z pocz¹tku zdawa³o siê jej, ¿e ni¿szy protestuje przeciw takiemu upokorzeniu. Gdy zbli¿yli siê do niej, us³ysza³a wyraŸ-niej s³owa m³odszego i raczej nie mog³a ich zinterpretowaæ jako sprzeciwu. - ...elektroluminescencja, luminescencja katodowa... NiedŸwiedziowaty przystan¹³ przed Jilly, zatrzymuj¹c te¿ ni¿szego. G³osem znacznie ni¿szym - lecz nie mniej ³agodnym - od g³osu Kubusia Puchatka, powiedzia³: - Przepraszam, ale nie s³ysza³em, co pani mówi³a. Przechylaj¹c g³owê z powodu d³oni trzymaj¹cej go za lewe ucho, m³odszy ca³y czas gada³, ale chyba nie zwracaj¹c siê ani do zwalistego, ani do Jilly: - ...nimb, aureola, halo, korona, halo przys³oneczne... Nie by³a pewna, czy to spotkanie rzeczywiœcie jest tak oso-bliwe, jak siê wydawa³o, czy mo¿e jej percepcjê zaburzaj¹ d³ugo-trwa³e skutki narkozy. G³os rozs¹dku nakazywa³ jej milczeæ i czym prêdzej biec do biura motelu, byle dalej od pary niezna-jomych, ale g³os rozs¹dku by³ ledwie szeptem, powtórzy³a wiêc: - Ten uœmiechniêty gnojek ukrad³ mi samochód. - ...zorza polarna po³udniowa, zorza polarna pó³nocna, œwiat³o gwiazd... Zauwa¿aj¹c wzrok Jilly, wielkolud rzek³: - To mój brat, Shep. - ...œwiat³oœæ, stopoœwieca, strumieñ œwietlny... - Mi³o mi ciê poznaæ, Shep - powiedzia³a, nie dlatego, ¿e rzeczywiœcie by³o jej mi³o, ale nie wiedzia³a, co innego mo¿na powiedzieæ, bo nigdy wczeœniej nie znalaz³a siê w takiej sy-tuacji. - ...kwant œwiat³a, foton, bougie decimale - rzek³ Shep, nie patrz¹c jej w oczy i dalej wyrzucaj¹c z siebie potok bezsensow-nych s³ów, gdy Jilly rozmawia³a z jego starszym bratem. - Jestem Dylan. Wcale nie wygl¹da³ na Dylana. Wygl¹da³ jak Bruno albo Samson, albo £agodny Ben. - Shep jest trochê chory - wyjaœni³ Dylan. - Ale nieszkodli-wy. Nie bój siê. Jest tylko... niezupe³nie normalny. - A kto dziœ jest? - odpar³a Jilly. - Normalnoœæ skoñczy³a siê mo¿e w 1953 roku. - Czuj¹c nawrót zamroczenia, opar³a siê o jeden ze s³upków podtrzymuj¹cych zadaszenie korytarzyka. - Muszê wezwaæ gliny. - Powiedzia³a pani „uœmiechniêty gnojek". - Dwa razy. - Jaki uœmiechniêty gnojek? - spyta³ z takim zaniepokoje-niem, jak gdyby chodzi³o o jego samochód, nie jej. - Uœmiechniêty gnojek, który je orzeszki, wbija ig³y i krad-nie samochody, taki gnojek. - Ma pani coœ na rêce. Zerknê³a ciekawie, spodziewaj¹c siê ujrzeæ zmartwychwsta-³ego ¿uka. - Ach, to plaster. - Króliczek - powiedzia³, marszcz¹c z niepokojem szerok¹ twarz. - Nie, plaster. - Króliczek - upiera³ siê. - Sukinsyn da³ pani królika. Ja mam tañcz¹cego psa. W zadaszonym przejœciu by³o doœæ œwiat³a, by Jilly zauwa-¿y³a, ¿e oboje paraduj¹ z opatrunkami dla dzieci: ona ma kolo-rowego figlarnego królika, on rozradowanego szczeniaka. Us³ysza³a glos Shepa, który mówi³ nieprzerwanie: - ...lumen, kandelogodzina, lumenogodzina... Przesta³a go s³uchaæ, przypominaj¹c sobie: - Muszê wezwaæ gliny. Dylan, który do tej pory mówi³ bardzo serio, przemówi³ jeszcze powa¿niej: - Nie, nie. Lepiej nie mieszajmy w to glin. Nie mówi³ pani, co siê ma staæ? - On, czyli kto? - Stukniêty lekarz. - Jaki lekarz? - Ten gnojek wbijaj¹cy ig³y - To by³ lekarz? Mnie siê wydawa³o, ¿e to komiwoja¿er. - Dlaczego s¹dzi pani, ¿e to komiwoja¿er? Jilly zmarszczy³a brwi. - Nie jestem pewna. - Oczywiœcie, ¿e to by³ jakiœ stukniêty lekarz. - To dlaczego rozbija siê po motelu, atakuje ludzi i kradnie cadillaki? Czemu nie zabija pacjentów w swoim prywatnym ga-binecie, tak jak powinien? - Nic pani nie jest? - zapyta³ Dylan, przygl¹daj¹c siê jej uwa¿niej. - Nie wygl¹da pani za dobrze. - Prawie siê porzyga³am, potem uda³o mi siê powstrzymaæ, potem znowu chcia³am wymiotowaæ i znowu nic. To przez nar-kozê. - Jak¹ narkozê? - Chyba chloroform. Stukniêty komiwoja¿er. - Pokrêci³a g³ow¹. - Nie, ma pan racjê, to musia³ byæ lekarz. Komiwoja¿e-rowie nie podaj¹ narkozy. - Mnie po prostu waln¹³ w g³owê. - To bardziej podobne do komiwoja¿era. Muszê zadzwo-niæ po gliny. - Nie ma mowy. Nie mówi³ pani, ¿e zaraz zjawi¹ siê tu za-wodowi mordercy? - Cieszê siê, ¿e nie amatorzy. Jeœli ju¿ trzeba zgin¹æ, lepiej z rêki profesjonalisty. A w ogóle wierzy mu pan? To bandyta i z³odziej samochodów. - Wydaje mi siê, ¿e mówi³ prawdê. - To zak³amany worek ³ajna - upiera³a siê. - Przezroczystoœæ, promienistoœæ, pochodnia s³oneczna - powiedzia³, Shep, tak to w ka¿dym razie brzmia³o, choæ Jilly nie by³a pewna, czy któreœ z tych sylab faktycznie s¹ s³owami. Dylan spojrza³ na coœ ponad ramieniem Jilly i kiedy dal siê s³yszeæ ryk silników, obejrza³a siê, szukaj¹c Ÿród³a tego dŸwiêku. Obok parkingu bieg³a ulica. Jej przeciwleg³¹ stronê os³ania³ nasyp, nad którym ze wschodu na zachód, równolegle do szla-ku ksiê¿yca, przebiega³a autostrada miêdzystanowa. Po luku zjazdu mknê³y z zawrotn¹ szybkoœci¹ trzy wozy terenowe. - ...œwiat³o, iluminacja, blask, promieñ... - Shep, chyba siê powtarzasz - powiedzia³, Dylan, nie odry-waj¹c wzroku od trzech wozów. By³y to trzy identyczne chevrolety suburbany. Szyby ciemne jak przy³bica Dartha Vadera skutecznie ukrywa³y pasa¿erów. - ...jasnoœæ, œwietlistoœæ, b³ysk, lœnienie... Nawet nie próbuj¹c hamowaæ, pierwszy chevrolet przejecha³ znak stopu na dole zjazdu i przeci¹³ cich¹ dot¹d ulicê. By³a to pó³nocna strona motelu, a wjazd na parking znajdowa³ siê od frontu kompleksu budynków, od strony zachodniej. Nie zatrzy-muj¹c siê pod znakiem stopu, kierowca okaza³ brak respektu wobec kodeksu drogowego; teraz z fantazj¹ zademonstrowa³ brak poszanowania dla tradycyjnej konstrukcji drogi. Chevro-let przeskoczy³ krawê¿nik, przery³ szeroki na dziesiêæ stóp pas zieleni, wyrzucaj¹c spod kó³ grudki ziemi i zmia¿d¿one kawa³ki kwitn¹cej lantany, unikn¹³ zderzenia z drugim krawê¿nikiem, wyl¹dowa³ czterema ko³ami na parkingu mniej wiêcej szeœædzie-si¹t stóp od Jilly, ostro skrêci³, nie ¿a³uj¹c gum, i pomkn¹³ na zachód, na ty³y motelu. - ...promiennoœæ, ogieñ, po¿ar... Drugi chevrolet suburban pod¹¿y³ za pierwszym, a trzeci za nim, siekaj¹c nastêpne porcje sa³atki z lantany. Jednak kiedy dwa pozosta³e samochody znalaz³y siê na parkingu, drugi, za-miast jechaæ za pierwszym, skrêci³ na wschód w kierunku fron-tu motelu. Trzeci ruszy³ prosto na Jilly, Dylana i Shepa. - ...³una, p³omieñ... Gdy Jilly pomyœla³a, ¿e furgonetka zaraz ich rozjedzie i roz-wa¿a³a, czy uskoczyæ w lewo, czy w prawo, zastanawiaj¹c siê równoczeœnie, czy jednak nie zwymiotowaæ, trzeci kierowca okaza³ siê nie gorszym showmanem ni¿ jego dwaj koledzy. Chevrolet zahamowa³ tak ostro, ¿e niemal zary³ przednim zde-rzakiem w ziemiê. Na dachu nagle rozb³ys³y cztery ruchome re-flektory, wziê³y ich na cel i zala³y ostrym œwiat³em o mocy zdol-nej upiec szpik w koœciach. - ...po³ysk, odb³ysk, poblask... Jilly mia³a wra¿enie, jak gdyby zamiast przed zwyk³ym ziemskim pojazdem stanê³a przed wehiku³em kosmitów, któ-rzy przeœwietl¹ jej cia³o, wyss¹ umys³ i przeszukaj¹ duszê promieniami rejestruj¹cymi dane, w ci¹gu szeœciu sekund po-licz¹ atomy w jej ciele, przejrz¹ wspomnienia z ca³ego ¿ycia, poczynaj¹c od chwili, gdy niechêtnie opuœci³a ³ono matki, i wydrukuj¹ surow¹ naganê za ¿a³osny stan postrzêpionej bie-lizny. Po chwili reflektory zgas³y, a przed jej oczami mignê³y cienie œwiate³ jak fosforyzuj¹ce meduzy. Gdyby nawet nie zosta³a oœle-piona, nie potrafi³aby dojrzeæ twarzy kierowcy ani nikogo inne-go siedz¹cego w furgonetce. Szyby nie by³y po prostu przyciem-niane, ale zrobione chyba z jakiegoœ egzotycznego materia³u, przezroczystego od wewn¹trz, a z zewn¹trz nieprzeniknionego jak p³yta czarnego granitu. Poniewa¿ Jilly, Dylan i Shep nie stanowili - na razie - celu poszukiwañ, chevrolet skrêci³, wymijaj¹c ich. Kierowca wdusi³ peda³ gazu i wóz pomkn¹³ na wschód, w kierunku frontu mote-lu, do³¹czaj¹c do drugiego samochodu, który z piskiem opon skrêci³ ju¿ za róg budynku i znikn¹³ im z oczu. Shep zamilk³. Maj¹c na myœli stukniêtego lekarza, który ostrzega³, ¿e bêd¹ go œcigaæ bezwzglêdni ludzie, Dylan rzek³: - Mo¿e jednak wcale nie by³ z niego taki zak³amany worek ³ajna. 9 Nasta³y wyj¹tkowe czasy, pe³ne szaleñców wy-g³aszaj¹cych p³omienne mowy na czeœæ przemocy, zakochanych w bogu przemocy, czasy inwazji apologetów z³a, którzy obwi- niali ofiary za w³asne cierpienia i wybaczali mordercom w imiê sprawiedliwoœci. Nasta³y czasy wci¹¿ wstrz¹sane intrygami uto-pistów, które w ubieg³ym wieku omal nie doprowadzi³y do ka-tastrofy cywilizacji, bombardowane niszczycielskimi kulami ide-ologii, które w pierwszych latach nowego milenium atakowa³y z coraz mniejsz¹ si³¹, ale pozosta³o im jeszcze tyle mocy, by po-grzebaæ nadzieje rzesz, jeœli zdrowi na umyœle ludzie nie zacho-waj¹ czujnoœci. Dylan O'Conner rozumia³ ten burzliwy wiek, mimo to zachowa³ g³êboki optymizm, bo w ka¿dej chwili ka¿de-go dnia, w najlepszych dzie³ach ludzkoœci oraz we wszystkich barokowych detalach natury widzia³ piêkno, które pokrzepia³o go na duchu, i wszêdzie odnajdywa³ potê¿n¹ architekturê i sub-telnoœæ szczegó³ów, które przekonywa³y go, ¿e œwiat ma rów-nie przemyœlan¹ konstrukcjê jak jego obrazy. Po³¹czenie reali-stycznej oceny, wiary, zdrowego rozs¹dku i niezachwianej nadziei sprawia³o, ¿e wydarzenia tych czasów rzadko wprawia-³y go w zdumienie i przejmowa³y groz¹, i nigdy nie pogr¹¿a³y w rozpaczy. Dlatego te¿, kiedy Dylan dowiedzia³ siê, ¿e przyjaciel i towa-rzysz podró¿y Jillian Jackson, Fred, jest sukulentem i pochodzi z po³udniowej Afryki, zdziwi³ siê tylko trochê, w ogóle siê nie przerazi³ i zamiast przygnêbienia poczu³ ulgê. Gdyby chodzi³o o innego Freda, nie roœlinê, mieliby znacznie wiêcej k³opotów i komplikacji ni¿ z niewielk¹ zielon¹ istot¹ w glazurowanej do-nicy z terakoty. Maj¹c na uwadze trzy czarne chevrolety kr¹¿¹ce wokó³ mo-telu jak trójka g³odnych rekinów grasuj¹cych po asfaltowym morzu, Jilly pospiesznie spakowa³a swoje przybory toaletowe. Dylan za³adowa³ jej neseser i walizkê do forda przez tyln¹ klapê. Zamieszanie zawsze wytr¹ca³o biednego Shepa z równowa-gi, a gdy odczuwa³ niepokój, bywa³ najbardziej nieprzewidywal-ny. Teraz jednak, gdy najmniej mo¿na siê by³o spodziewaæ po nim pos³uszeñstwa, potulnie wdrapa³ siê do forda. Usiad³ obok p³óciennej torby z rozmaitymi przedmiotami, które Dylan wo-zi³, by zaj¹æ nimi brata podczas d³ugich godzin podró¿y, gdy Shepa nudzi³o obserwowanie pustki czy ogl¹danie w³asnych palców. Jilly upiera³a siê, ¿e bêdzie trzymaæ Freda na kolanach, Shep mia³ wiêc tylne siedzenie tylko dla siebie, co powinno z³a-godziæ jego niepokój. Podchodz¹c do forda z doniczk¹ w rêkach i czuj¹c, ¿e skut-ki narkozy wreszcie ust¹pi³y na dobre, Jilly zaczê³a mieæ nagle w¹tpliwoœci, czy powinna wsiadaæ do samochodu z dwoma mê¿czyznami, których zna dopiero od kilku minut. - Równie dobrze móg³byœ byæ seryjnym morderc¹ - powie-dzia³a do Dylana, który otworzy³ drzwi jej i Fredowi. - Nie jestem seryjnym morderc¹-zapewni³ j¹. - Tak w³aœnie powiedzia³by seryjny morderca. - Tak samo powiedzia³by cz³owiek niewinny. - Zgadza siê, ale tak w³aœnie powiedzia³by seryjny morderca. - No ju¿, wsiadaj - rzek³ niecierpliwie. Ostro reaguj¹c na jego ton, odpar³a: - Nie bêdziesz mi rozkazywa³. - Przecie¿ nie rozkazujê. - Nikt w ostatnich stuleciach nie rozkazywa³ nikomu z mo-jej rodziny. - Wobec tego naprawdê musisz siê nazywaæ Rockefeller. Czy by³abyœ uprzejma wsi¹œæ do samochodu? - Nie jestem pewna, czy powinnam. - Pamiêtasz te trzy chevrolety, które wygl¹da³y jak pojazdy Terminatora? - W koñcu jednak nie zainteresowa³y siê nami. - Ale nied³ugo siê zainteresuj¹ - ostrzeg³. - Wsiadaj do samochodu. " - „Wsiadaj do samochodu, wsiadaj do samochodu". Mó-wisz to zupe³nie jak seryjny morderca. Sfrustrowany Dylan wykrzykn¹³: - Czy seryjni mordercy podró¿uj¹ zwykle z upoœledzonymi braæmi? Nie s¹dzisz, ¿e przeszkadza³oby im to w dokonywaniu ró¿nych makabrycznych rzeczy przy u¿yciu pil ³añcuchowych i innych narzêdzi? - Mo¿e on te¿ jest seryjnym morderc¹. Shep przygl¹da³ siê im zdezorientowany z tylnego siedze-nia: z przekrzywion¹ g³ow¹, mrugaj¹c szeroko otwartymi oczami, nie wygl¹da³ jak psychopata, ale raczej jak du¿y szcze-niak, który czeka, ¿eby go zawieŸæ do parku na zabawê w ³a-panie frisbee. - Seryjni mordercy nie zawsze wygl¹daj¹ na krwio¿erczych szaleñców - odrzek³a Jilly. - S¹ przebiegli. W ka¿dym razie, je-œli nawet nie jesteœ morderc¹, mo¿esz byæ gwa³cicielem. - Nadzwyczaj uprzejma z ciebie kobieta - zauwa¿y³ cierpko Dylan. - Móg³byœ byæ gwa³cicielem. Sk¹d mogê wiedzieæ? - Nie jestem gwa³cicielem. - Tak w³aœnie powiedzia³by gwa³ciciel. - Na litoœæ bosk¹, nie jestem gwa³cicielem. Jestem ma-larzem. - Jedno nie wyklucza drugiego. - S³uchaj no, moja pani, to ty zwróci³aœ siê do mnie o po-moc, a nie odwrotnie. A sk¹d ja mam wiedzieæ, kim ty jesteœ? - Na pewno nie jestem gwa³cicielem. Mê¿czyŸni nie musz¹ siê tego obawiaæ, prawda? Rozgl¹daj¹c siê nerwowo w obawie, ¿e lada moment po-jawi¹ siê z rykiem silników trzy czarne chevrolety, Dylan po-wiedzia³: - Nie jestem seryjnym morderc¹, gwa³cicielem. kidnaperem, bandyt¹ ulicznym, kieszonkowcem, w³amywaczem, malwersan-tem, fa³szerzem, z³odziejem sklepowym, nie napadam na banki i nie przechodzê przez jezdniê w niedozwolonych miejscach! Do-sta³em dwa mandaty za przekroczenie prêdkoœci, w zesz³ym ro-ku zap³aci³em karê za przetrzymanie ksi¹¿ki z biblioteki, zatrzy-ma³em sobie æwierædolarówkê i dwie dziesiêciocentówki, które znalaz³em w automacie, zamiast oddaæ je firmie telefonicznej, przez pewien czas nosi³em szerokie krawaty, kiedy w modzie by³y w¹skie, a raz w parku oskar¿ono mnie, ¿e nie sprz¹tn¹³em kupy swojego psa, chocia¿ to wcale nie by³ mój pies, bo ja w ogóle nie mam psa! Wsiadaj do samochodu i wiejemy st¹d al-bo stój i dalej siê zastanawiaj, czy wygl¹dam, czy nie wygl¹dam jak Charles Manson z trochê gorsz¹ fryzur¹, ale z tob¹ czy bez ciebie spadam z Dodge City, zanim wróc¹ ci kaskaderzy za kó³kiem i zaczn¹ do mnie strzelaæ. - Strasznie du¿o mówisz jak na malarza. Wyba³uszy³ na ni¹ oczy. - Co to niby ma znaczyæ? - Zawsze s¹dzi³am, ¿e domen¹ malarzy jest raczej ekspre-sja plastyczna, a nie werbalna. - Rzeczywiœcie, jestem bardzo ekspresywny werbalnie. - To podejrzane jak na malarza. - Co, wci¹¿ myœlisz, ¿e jestem Kub¹ Rozpruwaczem? - A jak udowodnisz, ¿e nie jesteœ? - I gwa³cicielem. - To ca³kiem mo¿liwe - zauwa¿y³a. - A wiêc jestem gwa³c¹cym i morduj¹cym wêdrownym ma-larzem. - To znaczy, ¿e siê przyznajesz? - Co ty w³aœciwie robisz - za³atwiasz robotê psychiatrom? Robisz z ludzi idiotów, ¿eby lekarze od czubków nie narzekali na brak pacjentów? - Jestem komikiem - oœwiadczy³a. - Jesteœ bardzo ma³o zabawna jak na komika. Zje¿y³a siê. - Nie widzia³eœ mnie na scenie. - Wola³bym raczej zjeœæ garœæ gwoŸdzi. - S¹dz¹c po twoich zêbach, zjad³eœ ju¿ tyle, ¿eby zbudowaæ dom. Wzdrygn¹³ siê, s³ysz¹c tê zniewagê. - To nie fair. Mam ³adne zêby. - Nie zachowuj siê jak bydlê. Z takimi, co tak siê zachowu-j¹, wszystko jest fair. Na widowni tacy s¹ gorsi od robactwa. - Wysiadaj z mojego samochodu - za¿¹da³. - Wcale nie siedzê w twoim samochodzie. - No to wsi¹dŸ, ¿ebym ciê móg³ wyrzuciæ. W jej g³osie zabrzmia³a zupe³nie nowa nuta - g³êbokiej i zimnej jak lód pogardy. - Masz coœ do ludzi takich jak ja? - Takich jak ty? Czyli stukniêtych? Niezabawnych komi-ków? Kobiet, które wchodz¹ w nienormalne zwi¹zki z roœlinami? Jej pogarda przybra³a barwê i temperaturê burzy œnie¿nej. - Oddaj moje torby. - Z rozkosz¹ - zapewni³ j¹, natychmiast ruszaj¹c do ty³u forda. - Œwietnie siê sk³ada - torby za g³upi¹ torbê. Id¹c za nim z Fredem w rêkach, powiedzia³a: - Za d³ugo przebywa³am w towarzystwie doros³ych mê¿-czyzn. Zapomnia³am, jak uroczy bywa dowcip dwunastolatków. Trafi³a. Unosz¹c tyln¹ klapê, zmierzy³ j¹ wœciek³ym spoj-rzeniem. - Nawet sobie nie wyobra¿asz, jak bardzo bolejê o to, ¿e nie jestem seryjnym morderc¹. - Nad tym - powiedzia³a. - Co? - Bolejesz nad tym, ¿e nie jesteœ seryjnym morderc¹. We-d³ug zasad gramatyki czasownik „boleæ" ³¹czy siê w zdaniu z narzêdnikiem, nie z biernikiem. Boleæ mo¿na nad kimœ lub czymœ, nie o kogoœ lub coœ. Mn¹c w ustach sarkastyczn¹ uwagê, Dylan wyrzuci³ z siebie: - Gówno prawda. - Ale¿ tak - zapewni³a go. - Dobra, wiêc jestem pó³ekspresywnym werbalnie, ukierun-kowanym na ekspresjê plastyczn¹ malarzem - przypomnia³ jej, wyci¹gaj¹c walizkê z forda i stawiaj¹c j¹ zamaszyœcie na jezdni. - W rozwoju pó³ szczebla nad barbarzyñc¹, jeden szczebel nad ma³p¹. - Jeszcze jedno. - Wiedzia³em, ¿e to nie koniec. - Jeœli siê trochê wysilisz, na pewno wymyœlisz mnóstwo sy-nonimów s³owa „ekskrement". By³abym wdziêczna, gdybyœ nie u¿ywa³ przy mnie wulgaryzmów. Wyci¹gaj¹c z baga¿nika jej neseser, Dylan rzek³: - Nie zamierzam ju¿ przy tobie u¿ywaæ ¿adnych s³ów, mo-ja pani. Za pó³ minuty bêdziesz tylko drobnym ziarenkiem w moim lusterku wstecznym i gdy tylko stracê ciê z oczu, zapo-mnê, ¿e w ogóle istnia³aœ. - Ma³o prawdopodobne. Mê¿czyznom trudno o mnie za-pomnieæ. Rzuci³ neseser, nie celuj¹c w jej stopê, ale w nadziei, ¿e trafi. - Wiesz co, faktycznie, pomyli³em siê. Masz absolutn¹ racjê. Nie mo¿na ciê zapomnieæ, jak kuli w brzuchu. Wieczorn¹ cisz¹ wstrz¹snê³a eksplozja. Zadzwoni³y okna motelu, a aluminiowy daszek os³aniaj¹cy korytarzyk zadŸwiê-cza³ od fali uderzeniowej jak tr¹cone struny gitary. Dylan poczu³ dr¿enie asfaltu pod stopami, jak gdyby poru-szy³ siê œpi¹cy w g³êbokich warstwach ska³ tyranozaur, i zoba-czy³ ognisty oddech smoka na po³udniowym wschodzie, od frontu motelu. - Kurtyna w górê - powiedzia³a Jillian Jackson. 1 0 Kiedy jeszcze smok przewraca³ siê na dru-gi bok g³êboko w ziemi, a echo jego ryku budzi³o goœci motelu, Dylan wrzuci³ baga¿ Jillian Jackson z powrotem do forda. Za-nim zda³ sobie sprawê z tego, co robi, zamkn¹³ klapê. Kiedy usiad³ za kierownic¹, jego k³ótliwa pasa¿erka zd¹¿y-³a ju¿ zaj¹æ miejsce obok niego, trzymaj¹c Freda na kolanach. Oboje równoczeœnie zatrzasnêli drzwi. Uruchomi³ silnik, ogl¹daj¹c siê przez ramiê, by sprawdziæ, czy brat zapi¹³ pas. Shep siedzia³, trzymaj¹c rêce na g³owie, jak gdyby kask z dziesiêciu palców móg³ go ochroniæ przed nastêp-n¹ eksplozj¹ i opadaj¹cym gruzem. Przez chwilê ich spojrzenia skrzy¿owa³y siê, ale dla ch³opca kontakt wzrokowy okaza³ siê zbyt intensywny. Shep zamkn¹³ oczy, znajduj¹c w dobrowolnej œlepocie upragnion¹ samotnoœæ, i odwróci³ siê w stronê okna, twarz¹ do ciemnoœci, wci¹¿ maj¹c zaciœniête powieki. - JedŸ, jedŸ- popêdza³a go Jilly, nabieraj¹c nagle ochoty na przeja¿d¿kê z mê¿czyzn¹, który móg³ byæ socjopat¹-kanibalem. Dylan by³ zbyt praworz¹dny, ¿eby przeskakiwaæ krawê¿ni-ki i niszczyæ zieleñ, pojecha³ wiêc w stronê frontu rozleg³ego mo-telu, zmierzaj¹c do wyjazdu. Niedaleko portyku nad wejœciem do recepcji odkry³ Ÿród³o ognia. Wybuch³ samochód. Nie by³ to typowy, estetyczny wybuch, jaki zwykle widaæ na filmach: nie ustawi³ go scenograf, nie rozplanowa³ wra¿liwy ar-tystycznie re¿yser, kszta³tu, rozmiaru i koloru p³omieni nie ob-liczy³ specjalista pirotechnik w porozumieniu z koordynatorem scen kaskaderskich, aby uzyskaæ maksymalnie piêkny widok. Daleki od kinowego ogieñ mia³ paskudn¹ ciemnopomarañczo-w¹ barwê, a z p³omieni jak zakrwawione jêzyki bluzga³y wy-miociny gêstego, czarnego dymu. Klapa baga¿nika odpad³a i skrêci³a siê w bezkszta³tn¹ obrzydliw¹ masê przypominaj¹c¹ wspó³czesn¹ rzeŸbê, l¹duj¹c na dachu jednego z trzech czarnych chevroletów, które sta³y w odleg³oœci dwudziestu stóp od p³on¹-cego wraku. Martwy kierowca si³¹ wybuchu zosta³ czêœciowo wyrzucony przez przedni¹ szybê i po³ow¹ cia³a le¿a³ na masce. Jego ubranie musia³o sp³on¹æ na popió³ w ci¹gu kilku sekund od chwili eksplozji. Teraz ogieñ trawi³ jego samego, a p³omienie ¿ywi¹ce siê jego cia³em, t³uszczem i szpikiem mia³y zupe³nie in-ny kolor od tych, które po¿era³y samochód: ¿ó³ty z ¿y³kami pur-purowymi jak kwaœny cabernet i zielonkawymi przypominaj¹-cymi gnij¹ce resztki. Nie potrafi¹c oderwaæ wzroku od tej potwornoœci, Dylan wstydzi³ siê swojej okrutnej ciekawoœci. Prawda mieszka³a nie tylko w piêknie, ale i w okropnoœci, z³o¿y³ wiêc makabryczn¹ fascynacjê na karb przekleñstwa spojrzenia artysty, choæ zda-wa³ sobie sprawê, ¿e to subiektywne i wygodne usprawiedli-wienie. Gdyby przesta³ oszukiwaæ samego siebie, móg³by spoj-rzeæ w oczy strasznej prawdzie - œmieræ jest w perwersyjny sposób atrakcyjna przez trwa³¹ skazê, jak¹ pozostawia w ludz-kiej duszy. - To mój cadillac coupe deville -powiedzia³a Jilly, bardziej wstrz¹œniêta ni¿ z³a, jak gdyby nie mog³a wyjœæ ze zdumienia, ¿e jej ¿ycie tak nieoczekiwanie zmieni³o siê na gorsze w sennym miasteczku Arizony, które nie by³o niczym wiêcej ni¿ tylko przystankiem dla podró¿uj¹cych autostrad¹ miêdzystanow¹. Z czarnych chevroletów, które sta³y z otwartymi drzwiami, wysiad³o kilkunastu mê¿czyzn. Zamiast w czarne garnitury al-bo stroje paramilitarne, byli ubrani jak zwykli turyœci: w bia³e i be¿owe buty, bia³e i kremowe spodnie, zwyk³e koszule i ko-szulki polo w ró¿nych pastelowych kolorach. Wygl¹dali, jakby spêdzili dzieñ na polu golfowym, a wieczór w klubowym barku, w dzieñ pra¿¹c siê w s³oñcu, pod wieczór racz¹c siê ginem, ale na twarzy ¿adnego z nich nie malowa³a siê groza ani nawet za-skoczenie, jakiego mo¿na oczekiwaæ od przechodniów, którzy w³aœnie byli œwiadkami katastrofy. Mimo ¿e Dylan nie musia³ mijaæ p³on¹cego cadillaca, kieru-j¹c siê w stronê wyjazdu z motelu, kilku ze sportowców amato-rów oderwa³o wzrok od ognia i spojrza³o na forda. Nie wygl¹-dali na ksiêgowych ani biznesmenów, lekarzy ani inwestorów budowlanych: wygl¹dali na ludzi bardziej bezwzglêdnych i nie-bezpiecznych ni¿ adwokaci. Mieli twarze zupe³nie bez wyrazu, nieruchome maski pozbawione ¿ycia, jakby wyciosane z kamie-nia, o¿ywiane tylko refleksami p³omieni. Ich oczy b³yska³y z³o-wrogo, lecz chocia¿ odprowadzali wzrokiem forda, ¿aden nie próbowa³ go zatrzymaæ; ¿aden nie rzuci³ siê w poœcig. Dopadli ju¿ œcigan¹ ofiarê. Wszystko wskazywa³o na to, ¿e stukniêty lekarz zgin¹³ w cadillacu, zanim zdo³ali go poj-maæ i przes³uchaæ. Wraz z nim ogieñ musia³ te¿ strawiæ to, co nazywa³ dzie³em swojego ¿ycia, a tak¿e wszelkie dowody na to, ¿e brakuje filo³ek z tajemnicz¹ szpryc¹. Grupa poœcigowa, oddzia³ - czy kimkolwiek ci ludzie byli - s¹dzi³a, ¿e pogoñ za-koñczy³a siê sukcesem. Jeœli szczêœcie bêdzie sprzyjaæ Dylano-wi, nigdy nie dowiedz¹ siê, ¿e by³o inaczej, a on nie dostanie kuli w ³eb. Zwolni³, a potem zatrzyma³ samochód, gapi¹c siê z niezdro-w¹ ciekawoœci¹ na p³on¹ce auto. Gdyby przejecha³, nie przy-staj¹c, mog³oby to wygl¹daæ podejrzanie. Siedz¹ca obok Jilly zrozumia³a powód jego oci¹gania siê z odjazdem. - Trudno graæ hienê, je¿eli zna siê ofiarê. - Wcale go nie znaliœmy, a jeszcze kilka minut temu nazwa-³aœ go zak³amanym workiem ³ajna. - Nie o nim mówiê. Cieszê siê, ¿e uœmiechniêty gnojek nie ¿yje. Mówiê o mi³oœci mojego ¿ycia, moim piêknym granato-wym cadillacu. Przez moment kilku rzekomych golfistów przygl¹da³o siê Dylanowi i Jilly gapi¹cym siê na p³on¹cy wrak. Bóg jeden wie, co pomyœleli sobie o Shepherdzie, który siedzia³ z ty³u, wci¹¿ os³aniaj¹c g³owê rêkami, i zupe³nie nie interesowa³ siê po¿arem, jak i wszystkim innym, poza w³asn¹ skór¹. Gdy mê¿czyŸni odwrócili siê od forda, uznaj¹c jego kierowcê i pa-sa¿erów za nieszkodliwych gapiów, Dylan zwolni³ hamulec i ruszy³ dalej. Na koñcu wyjazdu znajdowa³a siê ulica, przy której nieca³¹ godzinê temu odwa¿y³ siê kupiæ cheeseburgery i frytki - kolejn¹ ratê przybli¿aj¹c¹ go o krok do choroby serca. Jednak nie mia³ okazji zjeœæ kolacji. Skrêci³ w prawo, kieruj¹c siê w stronê autostrady i s³ysz¹c dobiegaj¹ce z oddali wycie syren. Nie przyspiesza³. - Co masz zamiar zrobiæ? - spyta³a Jillian Jackson. - Odjechaæ daleko st¹d. - A potem? - Odjechaæ jeszcze dalej st¹d. - Nie mo¿emy wiecznie uciekaæ. Zw³aszcza ¿e nie wiemy, przed kim albo czym uciekamy - ani dlaczego. W jej uwadze brzmia³o tyle prawdy i rozs¹dku, ¿e trudno z ni¹ by³o polemizowaæ i gdy Dylan szuka³ w myœlach odpo-wiedzi, zorientowa³ siê, ¿e osi¹gn¹³ poziom ekspresji werbalnej, jaki w jej przekonaniu cechowa³ wszystkich malarzy. Gdy zbli¿ali siê do wjazdu na autostradê, siedz¹cy za Dyla-nem brat wyszepta³: - Przy blasku ksiê¿yca. Shepherd wymówi³ to tylko raz, na szczêœcie - zwa¿ywszy na jego sk³onnoœæ do powtarzania - ale potem rozp³aka³ siê. Shep nie by³ beks¹. Rzadko p³aka³ w ci¹gu minionych siedem-nastu lat, odk¹d skoñczy³ trzy lata i uciek³ od cierpieñ i rozcza-rowañ tego œwiata, odk¹d zacz¹³ spêdzaæ wiêksz¹ czêœæ ¿ycia w bezpieczniejszym œwiecie, jaki sam sobie stworzy³. A teraz: dwa razy ³zy w ci¹gu jednego wieczoru. Nie szlocha³ i nie zawodzi³, p³aka³ cicho: prawie bezg³oœnie ³apa³ powietrze i cichutko kwili³, po³ykaj¹c wszystkie odg³osy skargi, zanim zdo³a³y wydostaæ siê na zewn¹trz. Mimo ¿e Shep bardzo stara³ siê zdusiæ emocje, nie potrafi³ ukryæ ich gwa³tow-noœci. Drêczy³ go jakiœ tajemniczy smutek. We wstecznym lu-sterku widaæ by³o, ¿e jego spokojne zazwyczaj oblicze - ciasno obramowane ramionami - krzywi siê w niewyobra¿alnym cier-pieniu, zupe³nie jak twarz z „Krzyku" Edwarda Muncha. - Co mu siê sta³o? - spyta³a Jilly, gdy dojechali do koñca wjazdu. - Nie wiem. - Dylan z niepokojem spogl¹da³ to na drogê, to we wsteczne lusterko. - Nie wiem. Shep wolno zsun¹³ d³onie z czubka g³owy wzd³u¿ skroni, jak gdyby straci³ nad nimi w³adzê, ale zaraz zacisn¹³ je w piêœci. Wcisn¹³ kostki palców w policzki, jakby próbowa³ powstrzy-maæ straszne ciœnienie wewnêtrzne, które grozi³o pêkniêciem ko-œci czaszki, rozci¹gniêciem cia³a i rozdêciem twarzy w maskê z pokazu dziwów natury. - Bo¿e drogi, nie wiem - powtórzy³ Dylan, zdaj¹c sobie sprawê z dr¿enia w³asnego g³osu. Opuœci³ wjazd i w³¹czy³ siê do ruchu na wschodnim pasie autostrady miêdzystanowej. Samochody mknê³y przez noc Arizony w kierunku Nowego Meksyku o wiele szybciej ni¿ ford expedition. Dylan, wytr¹co-ny z równowagi kwileniem i jêkami brata, nie potrafi³ dostoso-waæ siê do tempa narzuconego przez innych kierowców. Potem poczciwy Shep - pos³uszny i spokojny Shep - zrobi³ coœ, czego jeszcze nigdy przedtem nie robi³: zacz¹³ siê biæ piê-œciami po twarzy. Niezrêcznie balansuj¹c donic¹ trzyman¹ na kolanach, Jilly odwróci³a siê do ty³u i krzyknê³a z przera¿eniem: - Nie, Shep, skarbie, nie rób tego! Chocia¿ Dylan wiedzia³, ¿e bezwarunkowo musz¹ teraz uciekaæ od mê¿czyzn w czarnych chevroletach, w³¹czy³ prawy kierunkowskaz i zatrzyma³ siê na szerokim poboczu. Robi¹c krótk¹ przerwê w wymierzaniu sobie kary, Shep wy-szepta³: - Robisz swoje. I znów zacz¹³ siê ok³adaæ. 11 Jilly wysiad³a z forda, ¿eby zostawiæ Dyla-na O'Connera sam na sam z bratem, i usadowi³a swój jeszcze niezbyt rozroœniêty ty³ek na barierze przy drodze. Siedzia³a zwrócona plecami do bezmiaru pustyni, gdzie w gor¹cym po-wietrzu nocy pe³za³y jadowite wê¿e, polowa³y tarantule kosma-te jak ob³¹kani mu³³owie talibów i grasowa³y najstraszniejsze gatunki tego okrutnego œwiata piasku, kamieni i spl¹tanych krzewów, jeszcze bardziej przera¿aj¹ce od wê¿y i paj¹ków. Stworzenia, które mog³y czaiæ siê za plecami Jilly, intereso-wa³y j¹ o wiele mniej ni¿ te, które mog³y nadjechaæ wschodnim pasem w trzech identycznych chevroletach suburbanach. Jeœli mogli wysadziæ w powietrze cadillaca coupe deville rocznik 1956 w idealnym stanie, s¹ zdolni do ka¿dej niegodziwoœci. Nie mia³a ju¿ md³oœci ani zawrotów g³owy, jednak nie czu-³a siê ca³kiem normalnie. Serce przesta³o jej skakaæ jak oszala-³a ¿aba - tak jak podczas ucieczki z motelu - ale nie bilo te¿ spokojnie jak u dziewczynki z chóru. Spokojna jak dziewczynka z chóru. To powiedzonko Jilly przejê³a od matki. Mówi¹c „spokojna", mama mia³a na myœli nie jedynie „cicha i opanowana", ale tak¿e „cnotliwa i pobo¿-na", i nie tylko. Kiedy ma³a Jilly stroi³a fochy albo siê obra¿a-³a, matka zawsze stawia³a jej za przyk³ad dziewczynkê z chóru, a gdy jako nastolatka ulega³a czarowi jakiegoœ obsypanego tr¹-dzikiem casanowy, matka proponowa³a jej z powag¹, by doro-s³a do idea³u czêsto cytowanej i w gruncie rzeczy mitycznej dziewczynki z chóru. Ostatecznie Jilly wst¹pi³a do koœcielnego chóru, czêœciowo po to, by przekonaæ matkê, ¿e jej serce pozosta³o czyste, a czê-œciowo dlatego, ¿e marzy³a siê jej œwiatowa kariera piosenkarki pop. Zdumiewaj¹co wiele bogiñ muzyki pop w m³odoœci œpie-wa³o w chórach koœcielnych. Oddany swej pracy dyrygent chó-ru - który by³ równie¿ nauczycielem œpiewu - przekona³ j¹ wkrótce, ¿e wrodzone zdolnoœci predysponuj¹ j¹ raczej do œpie-wania w tle ni¿ solo, ale zupe³nie odmieni³ jej, ¿ycie, gdy pewne-go razu zapyta³: - Dlaczego w ogóle chcesz œpiewaæ, Jillian, skoro masz wspania³y talent rozœmieszania innych? Ludzie szukaj¹ pocie-chy w muzyce, kiedy nie potrafi¹ siê œmiaæ, ale lepszym lekar-stwem jest zawsze œmiech. Teraz, na autostradzie miêdzystanowej, daleko od koœcio³a i matki, ale têskni¹c za jednym i drugim, siedz¹c na stalowej ba-rierze wyprostowana jak w ³awce chóru, Jilly przy³o¿y³a sobie d³oñ do gard³a i wyczula pulsowanie skurczowe w prawej têtni-cy szyjnej. Puls by³ szybszy ni¿ u bogobojnej dziewczynki z chó-ru ukojonej psalmami na czeœæ bo¿ej mi³oœci i piêknie zainto-nowanym „Kyrie elejson", ale nie wali³ jak oszala³y. Ten rytm Jilly zna³a z kilku pierwszych wystêpów na scenach klubów, kie-dy materia³ nie trafi³ do publiki. Przyspieszone bicie serca przy-jêtego ch³odno artysty, prze¿ywaj¹cego d³ugie upokarzaj¹ce mi-nuty w blasku reflektorów. Rzeczywiœcie, czu³a charakterystycz-n¹ lepk¹ wilgoæ na czole, mokry ch³ód na karku, na krzy¿u i d³oniach - lodowat¹ wilgoæ, która od wysokich prosceniów na Broadwayu do pod³ych scenek na g³êbokiej prowincji nosi³a tyl-ko jedn¹ nazwê: dygot po kompletnej klapie. Ró¿nica tym razem polega³a na tym, ¿e powodem nerwów i zimnego potu nie by³a katastrofa jej numeru komediowego, ale straszne podejrzenie, ¿e byæ mo¿e rozlatuje siê jej cale ¿ycie. Dlatego by³ to dygot maksymalny. Oczywiœcie, mo¿liwe, ¿e wpada³a w melodramatyczny ton. Nieraz oskar¿ano j¹ o takie sk³onnoœci. Nie mo¿na jednak by-³o zaprzeczyæ, ¿e siedzia³a poœrodku bezludnej pustyni z dala od wszystkich, którzy j¹ kochali, w towarzystwie zdecydowa-nie dziwnej pary nieznajomych, niemal przekonana, ¿e jeœli zwróci siê o pomoc do w³adz, oka¿e siê, ¿e s¹ w zmowie z ludŸ-mi, którzy wysadzili w powietrze jej ukochanego cadillaca. Na domiar z³ego z ka¿dym uderzeniem serca krew nios³a w g³¹b jej tkanek jak¹œ nieznan¹ s³aboœæ. Po namyœle uzna³a, ¿e w tym wypadku rzeczywistoœæ przera-sta wszystkie inscenizowane melodramaty - pod wzglêdem szybkoœci akcji, wywo³ywania nadmiernych emocji i mniejszego szacunku dla zwi¹zków przyczynowo-skutkowych. - Melodramat, niech to szlag - mruknê³a. Przez otwarte tylne drzwi forda Jilly dobrze widzia³a Dyla-na O'Connera, który siedzia³ obok brata i mówi³ - z przejêciem i bez ustanku. Ryk i gwizd przeje¿d¿aj¹cych samochodów sku-tecznie zag³usza³ jego s³owa, ale s¹dz¹c po nieobecnym spojrze-niu Shepa, równie dobrze Dylan móg³ siedzieæ w aucie samotnie i mówiæ sam do siebie. Z pocz¹tku trzyma³ brata za rêce, powstrzymuj¹c go przed wymierzaniem sobie ciosów, od których z jednego nozdrza po-ciek³a mu stru¿ka krwi. Po jakimœ czasie puœci³ Shepa i po pro-stu siedzia³ blisko, pochylaj¹c siê do niego, oparty ³okciami o kolana, ze z³¹czonymi d³oñmi, ale ci¹gle mówi³ Nie s³ysz¹c Dylana przez jazgot aut, Jilly odnios³a wra¿e-nie, ¿e mówi do brata przyciszonym g³osem. Md³e œwiat³o we wnêtrzu samochodu i sylwetki obu mê¿czyzn - siedz¹cych bli-sko siebie, a jednak osobno - przywodzi³y na myœl konfesjo-na³. Im d³u¿ej przygl¹da³a siê braciom, tym silniejszemu z³udzeniu ulega³a, dopóki nie poczu³a zapachu pasty do drewna, któr¹ w jej dzieciñstwie czyszczono konfesjona³y, oraz dymu kadzid³a palonego od dziesi¹tków lat, którym przesi¹kn¹³ ca³y koœció³. Ogarnê³o j¹ poczucie niesamowitoœci, jak gdyby scena przed jej oczyma mia³a sens nieuchwytny dla piêciu zmys³ów, jakby kry³a mnóstwo tajemnic, u których Ÿróde³ tkwi³o coœ... trans-cendentnego. Jilly zbyt mocno st¹pa³a po ziemi, ¿eby byæ ja-kimœ medium czy mistyczk¹; nigdy przedtem nie popada³a w ta-kie nastroje. Choæ wieczorne powietrze nie mog³o pachnieæ niczym bar-dziej egzotycznym ni¿ alkaliczny powiew pustyni Sonora i spa-liny przeje¿d¿aj¹cych samochodów, przestrzeñ miêdzy Jilly a O'Connerami zdawa³a siê gêstnieæ od dymu kadzid³a. Otacza-j¹cy j¹ ostry aromat - goŸdzików, mirry i ¿ywicy olibanowej - nie by³ ju¿ po prostu wspomnieniem zapachu; sta³ siê prawdzi-wy jak rozgwie¿d¿one niebo nad jej g³ow¹ i ¿wir pobocza auto-strady pod jej stopami. Drobiny wonnego dymu w zamkniêtym wnêtrzu forda za³amywa³y i odbija³y blask oœwietlenia pod su-fitem, maluj¹c wokó³ O'Connerów b³êkitne i z³ote aureole, a Jil-ly mog³aby przysi¹c, ¿e to nie ma³a lampka, ale bracia promie-niuj¹ œwiat³em. Spodziewa³a siê, ¿e w tej scenie rolê ksiêdza bêdzie gra³ Dy-lan, poniewa¿ z nich dwóch to Shep by³ chyba zagubion¹ dusz¹. Ale min¹ i postaw¹ Dylan bardziej przypomina³ pokutnika, a nieobecne spojrzenie Shepa zamiast pustki zdawa³o siê wyra-¿aæ kontemplacjê. I kiedy m³odszy z braci zacz¹³ wolno i ryt-micznie kiwaæ g³ow¹, przybra³ wygl¹d czcigodnego kap³ana w sutannie, którego w³adza duchowa uprawnia do udzielania rozgrzeszenia. Jilly wyczuwa³a, ¿e w tej nieoczekiwanej zamianie ról kryje siê prawda o g³êbokim znaczeniu, lecz nie potrafi³a jej poj¹æ, nie potrafi³a te¿ zrozumieæ, dlaczego subtelne relacje miê-dzy tymi dwoma mê¿czyznami tak j¹ interesuj¹ ani dlaczego mia³yby stanowiæ klucz do wybawienia z sytuacji, w jakiej siê znalaz³a. Niesamowitoœæ goni³a niesamowitoœæ: Jilly us³ysza³a sre-brzysty œmiech dzieci, choæ nie by³o tu ¿adnych dzieci, a zaraz po perlistym wybuchu radoœci rozleg³ siê ³opot skrzyde³. Roz-gl¹daj¹c siê uwa¿nie po gwieŸdzistym sklepieniu, na tle konste-lacji nie zauwa¿y³a sylwetek ¿adnych ptaków, a jednak trzepot skrzyde³ i œmiech narasta³y. Jilly wsta³a i powoli zaczê³a siê od-wracaæ, skonsternowana i zdumiona. Nie przychodzi³o jej do g³owy ¿adne s³owo na okreœlenie nadzwyczajnego zjawiska, jakiego w³aœnie doœwiadcza³a, ale nie mog³a tego nazwaæ halucynacj¹. DŸwiêki i zapachy nie by³y ani sennie ulotne, ani hiperrealistycznie intensywne, jak mog³aby siê spodziewaæ po halucynacjach, lecz precyzyjnie pasowa³y do rzeczywistych odg³osów i woni wieczoru: nie by³y cichsze ani g³oœniejsze od pomruku i œwistu przeje¿d¿aj¹cych aut, ani bar-dziej czy mniej wyraziste ni¿ odór spalin. Ci¹gle odwracaj¹c siê w stronê otaczaj¹cego j¹ poszumu skrzyde³, ujrza³a rzêdy œwiec na pustyni, na po³udnie od miejsca, w którym sta³a, mo¿e dwadzieœcia stóp za barier¹. W ciemnoœci p³onê³o co najmniej czterdzieœci œwiec wotywnych osadzonych w ma³ych miseczkach z rubinowego szk³a. Jeœli to by³o przywidzenie, szanowa³o rz¹dz¹ce rzeczywisto-œci¹ prawa fizyki. Metalowy œwiecznik sta³ u stóp niewielkiej wydmy miêdzy kêpami spl¹tanych bylin, rzucaj¹c dok³adnie ta-ki cieñ, jaki powsta³by od blasku œwiec, którym s³u¿y³ za pod-stawê. Chimery refleksów ognia potrz¹sa³y lwimi grzywami i wi³y siê jak wê¿e na piasku, a srebrno-zielone liœcie roœlin liza-³y ciemnoczerwony blask, b³yszcz¹c jak jêzyki kosztuj¹ce kar-mazynowe wino Zinfindel. Œwiat³o nie pada³o na pustyniê w sposób irracjonalny, jak w przypadku nadprzyrodzonego bla-sku, ostentacyjnie gardz¹cego prawami natury, ale wchodzi³o w logiczn¹ zale¿noœæ z ka¿dym elementem scenerii. Na po³udniu, ale kilka jardów na wschód od œwiec i jeszcze bli¿ej bariery, sta³a pojedyncza ³awka koœcielna, byæ mo¿e zwró-cona w stronê prezbiterium i g³ównego o³tarza, których jednak nie by³o widaæ. Jeden koniec drewnianej ³awki tkwi³ wbity w zbocze wydmy; na drugim siedzia³a kobieta w czarnej sukni. Po tej po³aci ziemi, na której nie by³o ³awki i œwiec, pêdzi³y w dawnych czasach dzikie konie; serce Jilly galopowa³o teraz z hukiem, który przypomina³ têtent ciê¿kich kopyt na ubitym piasku. Sp³ywa³ po niej lodowaty pot, jakiego jeszcze nie zazna-³a podczas niepowodzenia na scenie, a zamiast zwyk³ego lêku upokorzenia ogarn¹³ j¹ strach, ¿e odchodzi od zmys³ów. Kobieta na ³awce, ubrana w granatow¹ lub czarn¹ sukniê, mia³a kruczoczarne w³osy sp³ywaj¹ce na plecy. Na znak sza-cunku dla Boga nakry³a g³owê bia³¹ koronkow¹ mantyl¹, któ-ra przypadkiem odrobinê siê zsunê³a, ukrywaj¹c jej twarz. Po-gr¹¿ona w modlitwie, zdawa³a siê nieœwiadoma obecnoœci Jilly i tego, ¿e wokó³ niej zniknê³y œciany œwi¹tyni. Powietrze wci¹¿ drga³o od ³opotu skrzyde³, coraz g³oœniej-szego i bli¿szego, tak ¿e Jilly potrafi³a rozró¿niæ trzepot poszcze-gólnych lotek, mia³a wiêc pewnoœæ, ¿e s³yszy ptaki, a nie nieto-perze o skórzastych skrzyd³ach. Mknê³y w jej stronê, tn¹c ze œwistem powietrze, z upiornym odg³osem rozk³adaj¹c i sk³adaj¹c, rozk³adaj¹c i sk³adaj¹c chor¹giewki piór jak prêciki japoñ-skiego wachlarza, pozostaj¹c jednak niewidzialne dla Jilly. Obraca³a siê i obraca³a w poszukiwaniu ptaków, dopóki nie ujrza³a przed sob¹ otwartych drzwi forda expedition, za którymi nadal siedzieli Dylan i Shep, udaj¹c grzesznika i spowiednika w konfesjonale, œwietliœci jak zjawy. Dylan nie zdawa³ sobie sprawy, ¿e Jilly zetknê³a siê z czymœ nadprzyrodzonym, zupe³nie poch³oniêty bratem, który by³ równie nieobecny i z którym byæ mo¿e na zawsze straci³ kontakt; nie mog³a zwróciæ jego uwagi na œwiece ani rozmodlon¹ kobietê, poniewa¿ strach odebra³ jej glos, omal nie pozbawiaj¹c oddechu. Szkwa³ skrzyde³ przerodzi³ siê w huragan potê¿niej¹cy z ka¿d¹ sekund¹, jak narastaj¹cy glos werbla, który przenikn¹³ j¹ na wskroœ, do szpiku koœci. G³oœny niczym zgrzyt przek³adni odg³os i tr¹ba powietrzna wywo³ana ³opotem niewidzialnych skrzyde³ obróci³y ni¹, wzburzaj¹c jej w³osy i uderzaj¹c silnym podmuchem w twarz, a¿ znów ujrza³a przed sob¹ œwiece wotywne i siedz¹c¹ w ³awce pokutnicê. Zobaczy³a jasnoœæ, gdy nagle coœ rozb³ys³o jej przed oczyma, a potem nast¹pi³ jeszcze jaœniejszy b³ysk i migotanie œwietlistych piór, jak drgaj¹cy p³omieñ. W mgnieniu oka opad³a j¹ roz-iskrzona chmara go³êbi. Widz¹c wœciek³y trzepot skrzyde³ Jilly spodziewa³a siê ataku dziobów i zaczê³a siê baæ o oczy. Zanim zd¹¿y³a zas³oniæ siê rêkami, rozleg³ siê trzask donoœny niczym bicz bo¿y, budz¹c pop³och stada, które zaczê³o kot³owaæ siê jeszcze gwa³towniej. Gdy na jej twarzy rozbi³a siê fala skrzyde³ Jilly krzyknê³a, ale bezg³oœnie, bo przera¿enie wci¹¿ zatyka³o jej gard³o jak szczelny korek butelkê. Pod kanonad¹ skrzyde³ zmru¿y³a oczy przekonana, ¿e oœlepnie, lecz w tym momencie wszystkie ptaki zniknê³y, tak samo raptownie, jak siê zjawi³y. Nie tylko przesta³a je widzieæ, ale nie s³ysza³a te¿ wœciek³ego trzepotu. Zniknê³y œwiece na wydmach. I kobieta w mantyli, odcho-dz¹c do nieznanego koœcio³a razem z kawk¹, na której przyby³a. Z odblokowanego gard³a Jilly wyrwa³ siê krótki zd³awiony dŸwiêk przypominaj¹cy szczekniêcie. Ju¿ po pierwszym rozdy-gotanym wdechu poczu³a zapach, który móg³ byæ ostatnim na liœcie tysi¹ca po¿¹danych woni. Krew. Subtelny, lecz wyraŸny, którego nie sposób pomyliæ z ¿adnym innym - zapach rzezi i ofiary, tragedii i chwa³y: lekko metaliczny z nutk¹ miedzi i œla-dem ¿elaza. Na jej twarzy rozbryznê³a siê wiêc nie tylko bia³a fa-la skrzyde³ Dr¿¹cymi d³oñmi ostro¿nie dotknê³a gard³a pod-bródka i policzków i spogl¹daj¹c z odraz¹ na gêst¹ ciecz oble-piaj¹cej jej palce, rozpozna³a tê sam¹ wilgoæ na wargach i wy-czula smak tej samej substancji, któr¹ mia³a na czubkach palców. Wrzasnê³a, tym razem ju¿ nie bezg³oœnie, 1 2 Autostrada, czarniejsza ni¿ oœwietlony md³ym blaskiem ksiê¿yca mrok pustyni, momentami zdawa³a siê rozwijaæ przed fordem, prowadz¹c Jilly i braci O'Connerów w g³¹b chaosu i zapomnienia. Czasem jednak wygl¹da³a, jak gdyby wysnuwa³a siê z chaosu i formowa³a w regularny k³êbek, nieub³aganie wiod¹c ich w stronê precyzyjnie ustalonego i nie-uniknionego przeznaczenia. Jilly nie wiedzia³a, która z tych mo¿liwoœci napawa j¹ wiêk-szym strachem: pakowanie siê w jeszcze wiêkszy g¹szcz k³opo-tów, w ciernist¹ gêstwinê, gdzie ka¿dy ruch oznacza³ kolejne bo-lesne zetkniêcie z nieznanym, które mog³o j¹ doprowadziæ na skraj ob³¹kania - czy odkrycie prawdy o uœmiechniêtym cz³owieku z ig³¹ i zg³êbienie tajemnicy z³ocistego p³ynu w strzykawce. W ci¹gu swego dwudziestopiêcioletniego ¿ycia nauczy³a siê, ¿e zrozumienie nie zawsze - a nawet rzadko - przynosi spokój. Teraz, od chwili powrotu do pokoju motelowego z piwem ko-rzennym, tkwi³a w czyœæcu niewiedzy i dezorientacji, gdzie ¿ycie przypomina³o koszmar na jawie albo z³y i bardzo wyrazisty sen. Gdyby jednak znalaz³a odpowiedzi na wszystko, mog³aby dojœæ do wniosku, ¿e zosta³a za ¿ycia uwiêziona w piekle i zatêskni³a-by jeszcze za wzglêdn¹ cisz¹ i spokojem czyœæca, choæ nerwy mia³a tu napiête do ostatecznoœci. Dylan, tak jak przedtem, nie skupia³ ca³ej uwagi na drodze, lecz co chwila zerka³ we wsteczne lusterko i ogl¹da³ siê przez ra-miê, ¿eby sprawdziæ, czy Shep nie robi sobie krzywdy; teraz mial dwa zmartwienia, które przeszkadza³y mu w prowadzeniu sa-mochodu. Od dramatycznego wystêpu Jilly na drodze - be³kota³a coœ o ptakach i krwi - Dylan zacz¹³ siê do niej odnosiæ z ta-k¹ sam¹ bratersk¹ trosk¹, z jak¹ traktowa³ Shepherda. - Naprawdê czu³aœ smak... smak krwi? - zapyta³. - I zapach? -- Tak. Wiem, ¿e to nie by³a prawdziwa krew. Ty jej nie wi-dzia³eœ. Ale mnie wydawa³a siê bardzo realna. - S³ysza³aœ ptaki i czu³aœ dotyk skrzyde³ - Tak. - Czy halucynacje zwykle anga¿uj¹ wszystkie zmys³y - albo anga¿uj¹ tak ca³kowicie? - To nie by³a ¿adna halucynacja - oœwiadczy³a z uporem. - No, ale rzeczywistoœæ te¿ nie. Pos³a³a mu wœciek³e spojrzenie, a on zrozumia³, jakim nie-bezpieczeñstwem grozi mu wyg³aszania sugestii, ¿e Jilly - Ama-zonka Po³udniowego Zachodu, dzielna mieszkanka krainy kak-tusów - mo¿e ulegaæ halucynacjom. Jej zdaniem halucynacje stanowi³y dolegliwoœæ bardzo zbli¿on¹ do staromodnych dam-skich przypad³oœci, takich jak wapory, omdlenia i uporczywa melancholia. - Nie jestem histeryczk¹ - powiedzia³a. - Ani alkoholiczk¹ na odwyku, nie biorê grzybków halucynogennych, wiêc s³owo „halucynacja" w ogóle nie wchodzi w grê. - Powiedzmy, ¿e to by³a wizja. - Nie jestem te¿ Joann¹ d'Arc. Bóg nie wysy³a mi ¿adnych wiadomoœci. Wystarczy. Nie mam ju¿ ochoty o tym mówiæ, w ka¿dym razie nie teraz i jeszcze nie przez jakiœ czas. - Musimy... - Powiedzia³am, nie teraz. - Ale... - Bojê siê, rozumiesz? Bojê siê i jak bêdziemy o tym bez przerwy gadaæ, nie zacznê siê mniej baæ. Przerwa, proszê o prze-rwê, w porz¹dku? Rozumia³a, dlaczego przygl¹da siê jej ze zmartwion¹ min¹, a nawet z pewn¹ doz¹ nieufnoœci, ale nie odpowiada³a jej rola obiektu jego troski. Trudno jej by³o nawet znosiæ s³owa otuchy ze strony przyjació³; a wspó³czucie obcej osoby mog³o ³atwo przerodziæ siê w litoœæ. Nie tolerowa³a niczyjej litoœci. Je¿y³a siê na sam¹ myœl, ¿e ktoœ mo¿e j¹ uwa¿aæ za s³ab¹ i nieszczêsn¹ istotê i nie cierpia³a protekcjonalnego traktowania. Istotnie, ukradkowe spojrzenia Dylana, a¿ ociekaj¹ce wspó³-czuciem, rozdra¿ni³y Jilly, która postanowi³a od nich uciec. Od-piê³a pas, podwinê³a nogi, zostawiaj¹c donicê Freda na pod³o-dze pod siedzeniem, i odwróci³a siê bokiem, sprawdzaj¹c, czy u Shepa wszystko w porz¹dku, i umo¿liwiaj¹c jego bratu sku-pienie siê na prowadzeniu samochodu. Dylan zostawi³ Shepowi apteczkê. Ku zdziwieniu Jilly m³o-dy cz³owiek otworzy³ j¹, po³o¿y³ na siedzeniu obok siebie i we w³aœciwy sposób skorzysta³ z jej zawartoœci, choæ w tak inten-sywnym skupieniu i z tak nieobecnym wyrazem twarzy, ¿e wy-gl¹da³ jak automat. Tamponami nas¹czonymi wod¹ utlenion¹ cierpliwie zmywa³ zakrzep³¹ krew z nosa, którym wydawa³ œwist przy ka¿dym wdechu. Postêpowa³ z tak niezwyk³¹ delikatno-œci¹, ¿e ciemnoczerwony strumyczek przesta³ p³yn¹æ. Brat po-wiedzia³ mu, ¿e to tylko zwyk³e krwawienie i nie z³ama³ nosa, a Shep zdawa³ siê potwierdzaæ diagnozê, opatruj¹c swój uraz bez ¿adnego skrzywienia czy syku bólu. Za pomoc¹ wacików zmoczonych alkoholem zmy³ zasch³¹ krew z górnej wargi, k¹ci-ka ust i podbródka. Kiedy bi³ siê po twarzy, zdar³ skórê z kostek d³oni, zahaczaj¹c o zêby; te zadrapania te¿ przemy³ alkoholem, a potem na³o¿y³ odrobinê neosporyny. Kciukiem i palcem wskazuj¹cym prawej rêki zacz¹³ sprawdzaæ po kolei wszystkie zêby, najpierw górne, potem dolne; za ka¿dym razem, gdy upewni³ siê, ¿e z¹b mocno tkwi na swoim miejscu, przerywa³ za-biegi i mówi³: - Jest, jak ma byæ, panie. Shep unika³ kontaktu wzrokowego, jego mina wskazywa³a, ¿e znajduje siê w zupe³nie innym œwiecie, w fordzie nie by³o ¿ad-nego szlachcica - lorda ani ksiêcia, ani królewicza - wynika³o wiêc z tego, ¿e nie mówi do nikogo z obecnych. - Jest, jak ma byæ, panie. Dzia³a³ metodycznie niemal jak robot, ale chwilami w jego ruchach da³o siê zauwa¿yæ pewn¹ nieporadnoœæ, jak gdyby pod-czas konstrukcji i programowania mechanizmu pope³niono b³ê-dy, których jeszcze nie wyeliminowano. Jilly kilka razy próbowa³a zagadaæ do Shepa, lecz jej wysi³-ki spe³z³y na niczym. Mówi³ tylko do Pana Zêbów, pos³usznie sk³adaj¹c mu meldunki o stanie swojego zdrowia. - Shep umie rozmawiaæ - rzek³ Dylan. - Chocia¿ nawet gdy jest w najlepszej formie, nie mo¿na siê raczej po nim spodzie-waæ b³yskotliwych ripost, które zrobi³yby z niego duszê towa-rzystwa. Mówi po shepowemu, jak ja to nazywam, ale ca³kiem ciekawie. Sprawdziwszy kolejny z¹b, Shep oœwiadczy³ z tylnego sie-dzenia: - Jest, jak ma byæ, panie. - Ale na razie nie uda ci siê z nim nawi¹zaæ dialogu - ci¹-gn¹³ Dylan. - Jest wytr¹cony z równowagi. Nie radzi sobie za dobrze z ¿adnym zamieszaniem ani zaburzeniem codziennego rozk³adu dnia. Najlepiej jest, kiedy dzieñ przebiega dok³adnie tak, jak siê spodziewa. Kiedy œniadanie, obiad i kolacja s¹ o w³aœciwej porze, a ka¿dy posi³ek sk³ada siê z dañ, które akcep-tuje, a jest ich bardzo niewiele, kiedy nie spotyka zbyt wielu nie- znajomych, którzy próbuj¹ z nim rozmawiaæ... wtedy udaje siê z nim nawi¹zaæ kontakt i nagadaæ do woli. - Jest, jak ma byæ, panie - oznajmi³ Shep, na pozór nie po-twierdzaj¹c s³ów brata. - Co mu dolega? - spyta³a Jilly. - Wed³ug diagnozy jest autyst¹, chocia¿ o wysokim stopniu sprawnoœci. Nie wykazuje sk³onnoœci do przemocy, a bywa bar-dzo rozmowny, wiêc kiedyœ postawiono nawet diagnozê, ¿e to syndrom Aspergera. - Syn Dromaspergera? - Zespó³ Aspergera, zaburzenia rozwojowe. Czasem wyda-je siê, ¿e Shep funkcjonuje bardzo sprawnie, ale czasem nie tak sprawnie, jak by siê chcia³o. W ka¿dym razie chyba nie mo¿na mu przyczepiæ jednoznacznej etykietki. To po prostu Shep, je-dyny w swoim rodzaju. - Jest, jak ma byæ, panie. - Powiedzia³ to ju¿ czternaœcie razy - zauwa¿y³ Dylan. - Ile cz³owiek ma zêbów? - Chyba... trzydzieœci dwa, razem z zêbami m¹droœci. Dylan westchn¹³. - Dziêki Bogu usuniêto mu zêby m¹droœci. - Mówi³eœ, ¿e Shep potrzebuje stabilnoœci. To na pewno do-brze, ¿e t³uczecie siê po kraju jak Cyganie? - Jest, jak ma byæ, panie. - Wcale siê nie t³uczemy - odpar³ Dylan wyraŸnie ura¿ony pytaniem, choæ Jilly wcale nie mia³a zamiaru go dra¿niæ. - Ma-my swój plan, sta³y porz¹dek, cele, jakie chcemy osi¹gn¹æ. Ma-my do czego d¹¿yæ. Podró¿ujemy z fasonem. To nie jest wóz konny z wymalowanymi na bokach magicznymi znakami. - Chcia³am przez to powiedzieæ, ¿e mo¿e lepiej by mu by³o w jakimœ zak³adzie. - Nigdy tam nie trafi. - Jest, jak ma byæ, panie. - Nie wszystkie s¹ takie straszne, jak siê powszechnie uwa-¿a - powiedzia³a Jilly. - Shep ma tylko mnie. Gdybym go wsadzi³ do zak³adu, nie mia³by ju¿ nic. - Mo¿e jednak by³oby mu lepiej. - Nie. Umar³by tam. - Przede wszystkim chyba nie pozwoliliby, ¿eby robi³ sobie krzywdê. - Shep nie zrobi sobie krzywdy. - W³aœnie robi³ - zauwa¿y³a. - Jest, jak ma byæ, panie. - To by³ pierwszy raz, przypadek - rzek³ Dylan, lecz w jego g³osie zamiast g³êbokiego przekonania zabrzmia³a nuta niepew-noœci. - Na pewno tego nie powtórzy. - Wczeœniej te¿ ci siê tak wydawa³o. Mimo ¿e przekroczyli ju¿ dopuszczaln¹ prêdkoœæ, a ruch na autostradzie nie sprzyja³ szybkiej jeŸdzie, Dylan ca³y czas przy-spiesza³. Jilly wyczu³a, ¿e próbuje uciec nie tylko od mê¿czyzn w czar-nych chevroletach. - Mo¿esz jechaæ nie wiem jak szybko, ale Shep ci¹gle siedzi z ty³u. - Jest, jak ma byæ, panie. - Stukniêty lekarz daje ci zastrzyk - rzek³ Dylan - a jak¹œ godzinê póŸniej doœwiadczasz odmiennego stanu œwiadomoœci... - Przecie¿ prosi³am o przerwê w tej rozmowie. - A ja nie chcê rozmawiaæ w³aœnie o tym - oœwiadczy³ sta-nowczo. - O zak³adach, sanatoriach, domach opieki, miejscach, gdzie ludzi traktuje siê jak puszki z miêsem, odstawia na pó³kê i od czasu do czasu odkurza. - Jest, jak ma byæ, panie. - W porz¹dku - ust¹pi³a Jilly. - Przepraszam. Rozumiem. Zreszt¹ to i tak nie moja sprawa. - Zgadza siê - przytakn¹³ Dylan. - Shep to nie nasza spra-wa. Tylko moja. - W porz¹dku. - No. - Jest, jak ma byæ, panie. - Dwadzieœcia - policzy³a Jilly. - Ale twój odmienny stan œwiadomoœci dotyczy nas oboj-ga, nie tylko ciebie, ale ciebie i mnie, bo ma zwi¹zek z zastrzy-kiem... - Tego nie mo¿emy byæ pewni. Na jego szerokiej i gumowatej twarzy niektóre miny przy-biera³y karykaturaln¹ formê, jak gdyby rzeczywiœcie by³ rysun-kowym misiem, który przyby³ do prawdziwego œwiata prosto z animowanej krainy, zgoli³ futro na pysku i zapragn¹³ udawaæ cz³owieka. W tej chwili niedowierzanie odmalowa³o siê na jego obliczu tak plastycznie, ¿e wygl¹da³ jak kot Sylwester, który mi-mo swojej przebieg³oœci da³ siê zwabiæ ptaszkowi Tweetie na skraj urwistej ska³y. - Och, mo¿emy byæ pewni. - Wcale nie - upiera³a siê. - Jest, jak ma byæ, panie. - Poza tym - ci¹gnê³a Jilly - okreœlenie „odmienny stan" wcale nie podoba mi siê bardziej ni¿ „halucynacja". Brzmi, jak-bym by³a jakimœ æpunem. - Chyba nie bêdziemy siê k³óciæ o s³ownictwo. - Ja siê nie k³ócê. Mówiê tylko, co mi siê nie podoba. - Je¿eli mamy rozmawiaæ na ten temat, musimy to jakoœ nazwaæ. - Wobec tego w ogóle o tym nie rozmawiajmy - zapropono-wa³a. - Musimy. Co twoim zdaniem mamy robiæ - przez resztê ¿ycia jeŸdziæ w kó³ko po ca³ym kraju, nigdzie siê nie zatrzymy-waæ i w ogóle o tym nie mówiæ? - Jest, jak ma byæ, panie. - A propos jazdy - powiedzia³a Jilly - jedziesz o wiele za szybko. - Wcale nie. - Ponad dziewiêædziesi¹t. - Tak siê wydaje, kiedy patrzysz ze swojego miejsca. - Doprawdy? A jak siê wydaje z twojego? - Osiemdziesi¹t osiem - przyzna³, zdejmuj¹c nogê z gazu. - Nazwijmy to... mira¿em. W tym s³owie nie kryj¹ siê ¿adne suge-stie zaburzeñ umys³owych, za¿ywania narkotyków ani manii re-ligijnej. - Jest, jak ma byæ, panie. - Mnie siê wydaje, ¿e lepsza by³aby „zjawa" - powiedzia³a Jilly. - Mo¿e byæ zjawa. - Chocia¿ bardziej podoba mi siê „mira¿". - Œwietnie! Wyœmienicie! Jesteœmy na pustyni, wiêc nawet pasuje. - Ale tak naprawdê to nie by³ mira¿. - Wiem - zapewni³ j¹ pospiesznie. - To by³a rzecz wyj¹tko-wa, jedyna w swoim rodzaju, któr¹ trudno nazwaæ. Ale je¿eli widzia³aœ ten mira¿ z powodu cholernej szprycy... - Urwa³, wy-czuwaj¹c zbli¿aj¹cy siê sprzeciw z jej strony. - Och, zejdŸ na zie-miê! Zdrowy rozs¹dek podpowiada, ¿e te dwie rzeczy musz¹ mieæ ze sob¹ zwi¹zek. - Zdrowy rozs¹dek jest przereklamowany. - Nie w rodzinie O'Connerów. - Nie nale¿ê do rodziny O'Connerów. - Dziêki czemu nie musimy zmieniaæ nazwiska. - Jest, jak ma byæ, panie. Nie chcia³a siê z nim k³óciæ, bo wiedzia³a, ¿e sprawa dotyczy ich obojga, nie potrafi³a siê jednak powstrzymaæ. - A wiêc w rodzinie O'Connerów nie ma miejsca dla ludzi takich jak ja? - Znowu zaczynasz z tym „ludzie tacy jak ja"! - Có¿, widocznie na tym polega problem z tob¹. - To nie problem ze mn¹, tylko z tob¹. Jesteœ nadwra¿liwa i ci¹gle siê w tobie gotuje, jakbyœ mia³a za chwilê wybuchn¹æ. - Cudownie. A wiêc teraz jestem garnkiem gotowym wy-buchn¹æ. Masz nadzwyczajny talent dzia³ania ludziom na nerwy. - Ja? Jestem najmniej konfliktowym cz³owiekiem pod s³oñ-cem. Nigdy nikomu nie dzia³a³em na nerwy, dopóki nie spotka-³em ciebie. - Jest, jak ma byæ, panie. - Znowu jedziesz ponad dziewiêædziesi¹t - ostrzeg³a go. - Osiemdziesi¹t dziewiêæ - zaprotestowa³ i tym razem nie zdj¹³ nogi z gazu. - Je¿eli widzia³aœ mira¿ z powodu szprycy, te¿ pewnie mnie to czeka. - I to nastêpny powód, dla którego nie powinieneœ jechaæ ponad dziewiêædziesi¹t. - Osiemdziesi¹t dziewiêæ - poprawi³, po czym niechêtnie zwolni³. - Ty pierwszy dosta³eœ szprycê od tego szurniêtego sukin-syna komiwoja¿era - powiedzia³a Jilly. - Jeœli to cholerstwo zawsze wywo³uje mira¿e, najpierw ty powinieneœ je widzieæ. - Po raz setny powtarzam - to nie by³ komiwoja¿er, tylko jakiœ stukniêty lekarz, naukowiec maniak albo ktoœ w tym ro-dzaju. Poza tym przypominam sobie, jak mówi³, ¿e szpryca na ka¿dego dzia³a inaczej. - Jest, jak ma byæ, panie. - Inaczej? Jak na przyk³ad? - Nie powiedzia³. Po prostu inaczej. Mówi³ te¿... ¿e efekt jest zawsze interesuj¹cy, czêsto zaskakuj¹cy, niekiedy nawet po-zytywny. Wzdrygnê³a siê na wspomnienie kot³uj¹cych siê ptaków i migocz¹cych œwiec wotywnych. - Ten mira¿ nie mia³ w sobie nic pozytywnego. Co jeszcze mówi³ doktor Frankenstein? - Frankenstein? - Nie mo¿emy ci¹gle nazywaæ go stukniêtym lekarzem, na-ukowcem maniakiem czy szurniêtym sukinsynem komiwoja¿e-rem. Trzeba nadaæ mu jakieœ imiê, dopóki nie poznamy jego prawdziwego nazwiska. - Ale Frankenstein... - Co takiego? Dylan siê skrzywi³. Oderwa³ jedn¹ d³oñ od kierownicy, by wykonaæ nieokreœlony dwuznaczny gest. - Brzmi tak... - Jest, jak ma byæ, panie. - Jak brzmi? - Melodramatycznie - uzna³ w koñcu. - Wszyscy tylko krytykuj¹ - odrzek³a zniecierpliwiona. - I czemu od ka¿dego ci¹gle s³yszê s³owo „melodramatyczny"? - Ode mnie nigdy go nie s³ysza³aœ - zaprotestowa³. - Poza tym nie mówi³em o tobie. - Ty nie. Nie powiedzia³am, ¿e to ty. Ale równie dobrze móg³byœ to byæ ty. Jesteœ mê¿czyzn¹. - Tego ju¿ w ogóle nie rozumiem. - Oczywiœcie, ¿e nie rozumiesz. Jesteœ mê¿czyzn¹. Przy swo-im zdrowym rozs¹dku nie potrafisz zrozumieæ niczego, co nie jest liniowe jak rz¹dek kostek domina. - Masz problemy z mê¿czyznami? - spyta³ zachwycony, ¿e mu siê uda³o, a na widok jego zadowolonej miny Jilly zapra-gnê³a uderzyæ go w twarz. - Jest, jak ma byæ, panie. Jilly i Dylan powiedzieli równoczeœnie, z identyczn¹ ulg¹: - Dwadzieœcia osiem! Sprawdziwszy stan wszystkich zêbów, Shep na³o¿y³ buty, zawi¹za³ i umilk³ Wskazówka szybkoœciomierza opada³a, podobnie jak wzbu-rzenie Jilly, choæ dziewczyna mia³a wra¿enie, ¿e w ci¹gu najbli¿-szych dziesiêciu lat raczej nie zazna spokoju. Zmniejszaj¹c prêdkoœæ do siedemdziesiêciu mil na godzinê, choæ jego zdaniem by³o to pewnie tylko szeœædziesi¹t osiem, Dy-lan rzek³: - Przepraszam. S³ysz¹c to, Jilly siê zdumia³a. - Za co? - Za mój ton. Za moje nastawienie. Za to, co mówi³em Wiesz, normalnie nikomu nie udaje siê wci¹gn¹æ mnie w k³ótniê. - W nic ciê nie wci¹ga³am. - Nie, nie - poprawi³ siê szybko. - Nie to mam na myœli. Nie wci¹gnê³aœ mnie w k³ótniê. Po prostu zwykle siê nie z³oszczê. Powstrzymujê siê. Panujê nad sob¹. Przekszta³cam to w energiê twórcz¹. Na tym miêdzy innymi polega moja filozofia artystyczna. Jilly nie potrafi³a zapanowaæ nad cynizmem tak skutecznie, jak podobno on panowa³ nad gniewem; sarkazm by³o s³ychaæ w jej glosie i widaæ na twarzy, która przeobrazi³a siê w gipsow¹ maskê zatytu³owan¹ „Pogarda". - Artyœci siê nie z³oszcz¹, tak? - Nie starcza nam negatywnej energii po tych wszystkich gwa³tach i morderstwach. Musia³a siê uœmiechn¹æ na ten przytyk. - Przepraszam. Zawsze mnie ponosi, kiedy ludzie zaczyna-j¹ mówiæ o swojej filozofii. - W³aœciwie masz racjê. Filozofia to zdecydowanie za du¿e s³owo. Powinienem powiedzieæ, ¿e na tym polega moja metoda dzia³ania. Nie jestem jednym z tych m³odych gniewnych, którzy daj¹ wyraz wœciek³oœci, rozpaczy i gorzkiemu nihilizmowi. - Co wiêc malujesz? - Œwiat taki, jaki jest. - Tak? A jak twoim zdaniem wygl¹da dzisiaj œwiat? - Cudownie. Przepiêknie. Tajemniczo. Jest g³êboki, wielo-warstwowy. - Z ka¿dym s³owem Dylan mówi³ coraz ciszej i spo-kojniej, jak gdyby by³a to czêsto powtarzana modlitwa, w któ-rej dziêki szczerej wierze odnajdywa³ pociechê. Jego twarz rozjaœni³ wewnêtrzny blask i Jilly przesta³a w nim widzieæ ry-sunkowego misia, jakiego dot¹d przypomina³. - Pe³en znaczeñ, których nie da siê do koñca uchwyciæ. Pe³en prawdy, która, je-œli obejmie siê j¹ uczuciem i rozumem, uspokoi najbardziej wzburzone morze i przyniesie nadziejê. Ma tyle piêkna, ¿e nie starczy mi talentu ani czasu, ¿eby je przenieœæ na p³ótno. Jego elokwencja zupe³nie nie pasowa³a do cz³owieka, jakim siê wydawa³ i Jilly nie wiedzia³a, co powiedzieæ, gdy¿ zda³a so-bie sprawê, ¿e nie mo¿e wyg³aszaæ zgryŸliwych uwag podszy-tych zjadliwym sarkazmem, chocia¿ jêzyk j¹ œwierzbi³, czekaj¹c na odpowiedni¹ chwilê jak u wê¿a szykuj¹cego siê do ataku. £atwe docinki, plaski humor by³y zupe³nie nie na miejscu wo-bec jego szczeroœci. Czu³a, jak opuszcza j¹ pewnoœæ siebie i prze-m¹drza³oœæ, poniewa¿ g³êbia i skromnoœæ jego odpowiedzi wy-tr¹ci³y j¹ z równowagi. Nigdy przedtem nie mia³a wra¿enia, ¿e wszystko, co powie, bêdzie niestosowne i ku swemu zdumieniu stwierdzi³a, ¿e ogarnê³o j¹ poczucie... pustki. Jej ciêty dowcip, który zawsze przypomina³ okrêt pod pe³nymi ¿aglami, przeisto-czy³ siê w ma³¹ ³ódeczkê i utkn¹³ na mieliŸnie. Nie podoba³o siê jej to uczucie. Dylan nie zamierza³ jej upo-korzyæ, jednak mia³a wra¿enie, ¿e zosta³a wykpiona. Bêd¹c dziewczynk¹ z chóru i spêdziwszy w koœciele wiêksz¹ czêœæ ¿y-cia, Jilly dobrze rozumia³a teoriê, wed³ug której upokorzenie jest cnot¹ i b³ogos³awieñstwem, zapewniaj¹cym szczêœliwsze ¿y-cie tym, którzy go nie doœwiadczyli. Jednak gdy ksi¹dz poru-sza³ tê sprawê w homilii, Jilly stara³a siê go nie s³uchaæ. M³odej Jilly wydawa³o siê, ¿e ¿yæ w upokorzeniu wiêkszym od absolut-nego minimum, które zadowoli³oby Boga, oznacza³o daæ za wy-gran¹ na samym pocz¹tku. Doros³a Jilly nie zmieni³a tego prze-konania. Na œwiecie roi siê od ludzi, którzy za wszelk¹ cenê chc¹ ciê zawstydziæ, wykpiæ, postawiæ w k¹cie i trzymaæ w ryzach. Je¿eli przyjmiesz upokorzenie bez zastrze¿eñ, oddasz im tylko przys³ugê. Wpatruj¹c siê w rozwijaj¹c¹ siê czy zwijaj¹c¹ przed sob¹ au-tostradê, Dylan O'Conner wydawa³ siê zupe³nie spokojny. Jilly jeszcze go takiego nie widzia³a i nie spodziewa³a siê zobaczyæ w tak tragicznych okolicznoœciach. Widocznie wystarczy³a mu myœl o swojej sztuce i kontemplacja w³aœciwego oddania piêkna œwiata na dwuwymiarowym p³ótnie, by nie dopuœciæ do siebie strachu, przynajmniej na pewien czas. Podziwia³a pewnoœæ siebie, z jak¹ podchodzi³ do swej profe-sji, i bez pytania wiedzia³a, ¿e nigdy nie bra³ pod uwagê ¿adnego planu awaryjnego, gdyby nie powiod³o mu siê w malarstwie, tak jak ona myœla³a o ewentualnej karierze autorki bestsellerów. Za-zdroœci³a mu tej pewnoœci, ale zamiast wykrzesaæ z siebie zdrowy gniew, który móg³by przegoniæ dojmuj¹ce poczucie niestosow-noœci, jeszcze g³êbiej pogr¹¿y³a siê w lodowatym upokorzeniu. W ciszy, jaka zapad³a z jej winy, Jilly znów us³ysza³a echo srebrzystego œmiechu dzieci, a mo¿e by³o to tylko wspomnie-nie; nie wiedzia³a. Na ramionach, szyi i twarzy poczu³a lekkie jak powiew ch³odnego wiatru dotkniêcie trzepocz¹cych pierza-stych skrzyde³. Zamknê³a oczy, zdecydowana nie ulec nastêpnemu mira¿o-wi, je¿eli siê zbli¿a³, i uda³o siê jej uciszyæ œmiech dzieci. Skrzyd³a te¿ zniknê³y, lecz dozna³a czegoœ jeszcze bardziej niepokoj¹cego i zdumiewaj¹cego: sta³a siê nagle œwiadoma ka¿-dego nerwu w swoim ciele, poczu³a - w postaci gor¹ca i mrowie-nia impulsów - dok³adne umiejscowienie i skomplikowany uk³ad wszystkich dwunastu par nerwów czaszkowych, wszyst-kich trzydziestu jeden par nerwów lêdŸwiowych. Gdyby by³a malarzem, potrafi³aby narysowaæ szczegó³ow¹ mapê tysiêcy ak-sonów w swoim ciele i precyzyjnie okreœliæ liczbê neuronów, z których sk³ada³ siê ka¿dy z niciowatych neurytów. Czu³a mi-liony impulsów elektrycznych przenosz¹cych informacje przez w³ókna czuciowe z odleg³ych punktów cia³a do rdzenia krêgo-wego i mózgu i równie gêsty ruch impulsów przekazuj¹cych in-strukcje z mózgu do miêœni, narz¹dów i gruczo³ów. W myœlach ujrza³a trójwymiarowy model centralnego uk³adu nerwowego: miliardy po³¹czonych ze sob¹ komórek nerwowych w mózgu i rdzeniu krêgowym by³y na nim ró¿nokolorowymi punkcikami œwiat³a, migocz¹cymi w gor¹czkowej pracy. Uœwiadomi³a sobie ogrom wszechœwiata w swoim wnêtrzu, bezmiar galaktyk b³yskaj¹cych neuronów i nagle poczu³a, jak gdyby lecia³a w zimn¹ otch³añ gwiazd, jakby by³a kosmonaut¹, który wyszed³ w przestrzeñ i zerwa³ uwiêŸ ³¹cz¹c¹ go ze stat-kiem. Otworzy³a siê przed ni¹ wiecznoœæ jak gigantyczna pasz-cza, ¿eby j¹ po³kn¹æ, a ona lecia³a coraz szybciej i szybciej, wprost do czeluœci, w g³¹b zapomnienia. Otworzy³a oczy. Nienaturalna œwiadomoœæ neuronów, akso-nów i po³¹czeñ nerwowych zniknê³a równie gwa³townie, jak siê pojawi³a. Teraz poczu³a wyraŸnie tylko jeden fragment swojego cia³a. Punkcik po uk³uciu ig³y. Swêdzenie. Pulsowanie. Pod opatrun-kiem z królikiem. Sparali¿owana ze strachu, nie mog³a oderwaæ plastra. Wstrz¹sana dreszczami wpatrywa³a siê bezradnie w plamkê krwi ciemniej¹c¹ na spodzie gazy. Gdy parali¿ zacz¹³ ustêpowaæ, Jilly unios³a wzrok i ujrza³a chmarê bia³ych go³êbi, które lecia³y ³aw¹ prosto w kierunku for-da. Bezszelestnie wy³oni³y siê z mroku, zmierza³y na zachód, pod pr¹du ruchu, trzepocz¹c setkami, tysi¹cami skrzyde³. Roz-dzieli³y siê na dwa strumienie, które œmignê³y wzd³u¿ boków sa-mochodu, i trzeci, który przemkn¹³ nad mask¹ i przedni¹ szyb¹, ³¹cz¹c siê w ciemnoœci z rw¹c¹ bia³¹ rzek¹ - zupe³nie bezg³o-œnie, jakby we œnie pozbawionym dŸwiêków. Mimo ¿e niezliczone legiony go³êbi gna³y na forda jak gêsta œnie¿yca, przez któr¹ nic nie by³o widaæ, Dylan nie zareagowa³ na to ani s³owem, nie zmniejszy³ te¿ prêdkoœci. Patrzy³ na bia³¹ ³awicê, zdaj¹c siê nie zauwa¿aæ ani jednego skrzyd³a, ani jedne-go œwidruj¹cego oka. Jilly przypuszcza³a, ¿e zapewne nikt poza ni¹ nie widzi fali go³êbi, która w rzeczywistoœci nie istnieje. Zacisnê³a spoczywa-j¹ce na kolanach d³onie, przygryzaj¹c wargê. Serce jej ³omota³o - taki ha³as mog³yby wydawaæ setki ptasich skrzyde³ - a ona modli³a siê, aby te pierzaste widma zniknê³y, choæ ba³a siê, ¿e po nich mo¿e siê zjawiæ coœ znacznie gorszego. 1 3 Zjawy wkrótce ust¹pi³y miejsca rzeczywi-stoœci, a z autostrady zniknê³y ostatnie go³êbie, odlatuj¹c na ga-³êzie drzew i wysokie dzwonnice. Serce Jilly stopniowo wróci³o do normalnego rytmu, lecz ka¿de uderzenie zdawa³o siê równie g³oœne jak wtedy, gdy kona-³a ze strachu. Maj¹c za plecami ksiê¿yc, a nad g³ow¹ rozgwie¿d¿one nie-bo, przejechali milê czy dwie, s³ysz¹c tylko œwist mijaj¹cych ich aut i huk monstrualnych ciê¿arówek, gdy Dylan odezwa³ siê, jak gdyby dodaj¹c melodiê do rytmu bicia serca Jilly: - A jak¹ ty masz metodê dzia³ania? Pytam o twoj¹ pracê komika. Wysch³o jej w ustach, a jêzyk mia³a jak ko³ek, jednak kiedy przemówi³a, jej g³os zabrzmia³ zupe³nie normalnie. - Masz na myœli mój materia³? Ludzka g³upota. Wyœmie-wam j¹, jak najlepiej potrafiê. G³upotê, zazdroœæ, zdradê, nie-wiernoœæ, zach³annoœæ, zarozumia³oœæ, ¿¹dzê, pró¿noœæ, niena-wiœæ, bezmyœln¹ przemoc... Komik nigdy nie narzeka na brak tematów. - S³uchaj¹c sama siebie, zawstydzi³a siê, porównuj¹c jego i swoje inspiracje twórcze. - Ale tak pracuj¹ wszyscy komi-cy-ci¹gnê³a. Nie zamierza³a siê usprawiedliwiaæ, lecz jakiœ im-puls kaza³ jej siê t³umaczyæ i nie mog³a go opanowaæ. - Mamy ciê¿k¹ robotê, ale ktoœ to musi robiæ. - Ludzie potrzebuj¹ œmiechu - zauwa¿y³ idiotycznie, stara-j¹c siê j¹ pocieszyæ, jak gdyby czyta³ jej w myœlach. - Chcê ich rozœmieszaæ do tego stopnia, ¿eby p³akali - po-wiedzia³a Jilly, zastanawiaj¹c siê, sk¹d siê wziê³y te s³owa. - Chcê, ¿eby czuli... - Czuli co? S³owo, które mia³a na koñcu jêzyka, by³o tak niew³aœciwe i sprzeczne z motywacj¹, jakiej ka¿dy oczekiwa³by od komika, ¿e poczu³a siê nieswojo, s³ysz¹c je w g³owie. „Ból". Omal nie powiedzia³a: „Chcê, ¿eby czuli ból". Prze³knê³a jednak to s³owo, krzywi¹c siê, jakby mia³o gorzki smak. - Jilly? Z ulg¹ porzuci³a grzebanie we w³asnym mrocznym wnêtrzu i wróci³a do grozy czaj¹cej siê w ciemnoœciach nocy, od której oboje na moment uciekli. Spogl¹daj¹c na autostradê, zmarsz-czy³a brwi i powiedzia³a: - Jedziemy na wschód. - Tak. - Dlaczego? - Przez czarne fordy, wybuchy, bandytów w strojach golfo-wych - przypomnia³ jej. - Ale ja jecha³am na zachód, zanim... zanim dosz³o do tego ³ajna. W przysz³ym tygodniu mam trzy wystêpy w Phoenix. Siedz¹cy z ty³u Shep przerwa³ milczenie: - Ka³. Fekalia. Defekacja. - Nie mo¿esz teraz jechaæ do Phoenix - sprzeciwi³ siê Dylan. - Po tym, co siê sta³o, po twoim mira¿u... - Gdyby nawet mia³o dojœæ do koñca œwiata, potrzebujê pieniêdzy. Poza tym nie mo¿na ustaliæ terminu, a potem wyco-faæ siê w ostatniej chwili. W ka¿dym razie jeœli chce siê jeszcze pracowaæ. - Wypró¿nienie. Stolec. Odchody - powiedzia³ Shep. - Zapomnia³aœ o swoim cadillacu? - spyta³ Dylan. - Jak mog³abym zapomnieæ? Przecie¿ ci dranie wysadzili go w powietrze. Mojego piêknego coupe deville. - Westchnê³a. - Czy¿ nie by³ piêkny? - Prawdziwe cacko - przytakn¹³. - Uwielbia³am te gustownie stonowane stateczniki na tyl-nych b³otnikach. - Rzeczywiœcie eleganckie. - Przedni zderzak wygl¹da³, jakby wmontowali tam poci-ski haubicy. - Tak, by³ bardzo haubiczny. - Napis „Coupe DeVille" na bokach by³ z³oty. Uroczy szczegó³. Teraz wszystko wylecia³o w powietrze, spali³o siê i œmierdzi pieczonym Frankensteinem. Kto móg³by o czymœ ta-kim zapomnieæ? - Nawóz. Obornik - powiedzia³ Shep. - Co on robi? - spyta³a Jilly. - Jakiœ czas temu powiedzia³aœ mi, ¿e jestem wulgarny -przypomnia³ jej Dylan. - Sugerowa³aœ, ¿ebym poszuka³ synoni-mu s³owa, które ciê urazi³o. Shep postanowi³ mnie wyrêczyæ. - Gnój. Koprolit. - Ale to by³o jeszcze przed naszym wyjazdem z motelu - za-uwa¿y³a. - Jego poczucie czasu jest inne ni¿ nasze. Trudniej mu rozró¿-niæ przesz³oœæ, teraŸniejszoœæ i przysz³oœæ, a czasem zachowuje siê tak, jakby by³y dla niego tym samym i dzia³y siê równoczeœnie. - Kupka - rzek³ Shep. - Kaka. - Jeœli chodzi o twojego cadillaca-ci¹gn¹³ Dylan-to przy-puszczam, ¿e jeœli te zbiry w koszulkach polo dowiedz¹ siê, ¿e nie nale¿a³ do Frankensteina, ale jest zarejestrowany na Jillian Jackson, zaczn¹ ciê szukaæ. Bêd¹ chcieli wiedzieæ, jak zdoby³ twój samochód albo czy da³aœ mu go dobrowolnie. - Wiedzia³am, ¿e powinnam wezwaæ gliny. Powinnam zg³o-siæ kradzie¿ samochodu jak porz¹dny obywatel. Teraz sama je-stem podejrzana. - E-e. Kakunianie. - Je¿eli Frankenstein mia³ racjê - ostrzeg³ Dylan - byæ mo-¿e gliny nie potrafi¹ ciê ochroniæ. Mo¿e ci ludzie maj¹ wp³ywy w policji. - To chyba powinnam siê zwróciæ do kogoœ innego - FBI? - Mo¿e nie da siê przed nimi uciec. Mog¹ mieæ te¿ wp³ywy w FBI. - Kto to, na Boga, jest - Secret Service, CIA, gestapo elfów Œwiêtego Miko³aja, które robi listê niegrzecznych dzieci? - Krowi placek. Nieczystoœci. - Frankenstein nie zdradzi³, kim s¹ - odpar³ Dylan. - Po-wiedzia³ tylko, ¿e je¿eli odkryj¹ szprycê w naszej krwi, mo¿emy siê po¿egnaæ z ¿yciem, a naszych koœci nigdy nikt nie znajdzie. - Tak, mo¿e rzeczywiœcie tak powiedzia³, ale dlaczego w ogóle mamy mu wierzyæ? To by³ szalony naukowiec. - Opró¿nienie jelit. Oddawanie stolca. Seans toaletowy. - Nie by³ szalony - oznajmi³ z przekonaniem Dylan. - Sam mówi³eœ, ¿e jest stukniêty. - A ty nazywa³aœ go komiwoja¿erem. W tamtej nerwowej chwili ró¿nie go nazywaliœmy... - Paczka sedesowa. Wk³ad do wychodka. Wydzieliny. - ...ale pomyœl o tym, jaki mia³ wybór - ci¹gn¹³ Dylan. - Skoro wiedzia³, ¿e œcigaj¹ go ci faceci i zamierzaj¹ zabiæ, podj¹³ najbardziej logiczne i racjonalne dzia³anie, jakie by³o w tym mo-mencie mo¿liwe. Jilly otworzy³a szeroko usta, jak gdyby przygotowywa³a siê do leczenia kana³owego. - Logiczne? Racjonalne? - Przypomnia³a sobie, ¿e tak na-prawdê w ogóle nie zna pana Dylana O'Connera. Móg³ siê oka-zaæ jeszcze dziwniejszym osobnikiem ni¿ jego brat. - Dobra, najpierw ustalmy fakty. Uœmiechniêty gnojek czêstuje mnie chloroformem, wstrzykuje mi do ¿y³ jakiœ eliksir doktora Jekyl-la, kradnie mój cudny samochód, daje siê wysadziæ w powietrze - i w twojej œwiat³ej opinii to zachowanie daje mu kwalifikacje szefa uniwersyteckiego zespo³u dyskusyjnego? - Przyskrzynili go, czas ucieka³, wiêc zrobi³ jedyn¹ rzecz, ja-k¹ móg³, ¿eby ocaliæ dzie³o swojego ¿ycia. Jestem pewien, ¿e nie zamierza³ daæ siê wysadziæ w powietrze. - Jesteœ tak samo pomylony jak on - uzna³a Jilly. - Ekskrementy. £ajno. - Nie twierdzê, ¿e post¹pi³ s³usznie-t³umaczy³ Dylan. -Ale zgodnie z logik¹. Je¿eli przyjmiemy za³o¿enie, ¿e mia³ nierówno pod sufitem, pope³nimy b³¹d, przez który mo¿emy zgin¹æ. Po-myœl: przegra, jeœli umrzemy. Dlatego chce, ¿ebyœmy prze¿yli, bo jesteœmy jego... nie wiem... bo jesteœmy jego ¿ywym ekspery-mentem. W zwi¹zku z tym muszê przyj¹æ, ¿e wszystko, co mi mówi³, ma nam pomóc prze¿yæ. - Brudy. Biegunka. Wyp³ata z Jelitbanku. Tu¿ po bokach autostrady miêdzystanowej, na pó³noc i po³u-dnie, rozci¹ga³y siê równiny ciemne jak kamienie ze staro¿ytnego paleniska poczernia³e od dziesi¹tków tysiêcy ognisk, upstrzone szarymi jak popió³ cêtkami w miejscach, gdzie blask ksiê¿yca i gwiazd odbija³ siê od roœlinnoœci pustynnej albo b³yszcz¹cych fragmentów kamieni. Na wschodzie majaczy³ posêpny zarys ³añ-cucha gór Peloncillo, które z pó³nocnego i po³udniowego wscho-du niczym imad³o napiera³y na autostradê: twardy, czarny ma-syw poszarpanych ska³, ciemniejszy od nieba, w które siê wrzyna³. Pustynny krajobraz nie napawa³ otuch¹ i nadziej¹, a poza autostrad¹ nie by³o widaæ ¿adnego znaku, ¿e to czeœæ zamiesz-kanej planety. Przypomina³ niesamowit¹ sceneriê z filmu fan-tastycznonaukowego opowiadaj¹cego o œwiecie, w którym wszystkie gatunki wyginê³y setki lat temu, pozostawiaj¹c po so-bie martw¹ ziemiê, nieruchom¹ jak diorama pod szk³em, gdzie porusza³y siê jedynie maszyny wykonuj¹ce zaprogramowane wieki temu zadania, które nie mia³y ju¿ ¿adnego znaczenia. Ponury pejza¿ skojarzy³ siê Jilly z widokiem piek³a, w któ-rym wygaszono ognie. - Nie ujdziemy z tego z ¿yciem, prawda? - zapyta³a reto-rycznie, jakby nie spodziewa³a siê przecz¹cej odpowiedzi. - Co? Oczywiœcie, ¿e prze¿yjemy. - Oczywiœcie? - powiedzia³a z niedowierzaniem. - Nie masz ¿adnych w¹tpliwoœci? - Oczywiœcie - potwierdzi³. - Najgorsze ju¿ za nami. - Wcale nie. - Ale¿ tak. - Nie b¹dŸ œmieszny. - Najgorsze ju¿ za nami - powtórzy³ z uporem. - Jak mo¿esz mówiæ, ¿e najgorsze za nami, skoro nie ma-my pojêcia, co nas jeszcze czeka? - Tworzenie to akt woli - rzek³. - Co to niby ma znaczyæ? - Zanim stworzê obraz, uk³adam go sobie w myœlach. I w tym momencie ju¿ istnieje. Potem, ¿eby zmieniæ koncepcjê w namacalne dzie³o sztuki, potrzeba tylko czasu i pracy, farby i p³ótna. - Czy my rozmawiamy o tym samym? - zastanawia³a siê na g³os Jilly. Shepherd znów zamilk³, lecz gadanina jego brata zaniepoko-i³a j¹ bardziej ni¿ paplanie Shepa. - Pozytywne myœlenie. Przewaga umys³u nad materi¹. Bóg stworzy³ niebo i ziemiê, powo³uj¹c je do istnienia tylko myœl¹. Najpotê¿niejsz¹ si³¹ wszechœwiata jest si³a woli. - Na pewno nie, bo inaczej mia³abym w³asny sitcom i w tym momencie urz¹dza³abym przyjêcie w swojej posiad³oœci w Malibu. - Nasza zdolnoœæ tworzenia stanowi odbicie boskiej zdol-noœci tworzenia, bo codziennie wymyœlamy nowe rzeczy i po-wo³ujemy je do istnienia-wynalazki, projekty architektoniczne, zwi¹zki chemiczne, procesy produkcyjne, dzie³a sztuki, przepi-sy na chleb, ciasto i pieczeñ. - Nie zamierzam ryzykowaæ wiecznego potêpienia, utrzy-muj¹c, ¿e robiê tak dobr¹ pieczeñ jak Bóg. Jego na pewno sma-kowa³aby lepiej. Puszczaj¹c mimo uszu jej uwagê, Dylan kontynuowa³: - Nie mamy boskiej mocy, wiêc nie potra6my zamieniaæ energii naszych myœli bezpoœrednio w materiê... - Bóg robi te¿ pewnie lepsze sa³atki ni¿ ja i jestem pewna, ¿e jest mistrzem nakrywania do sto³u. - ...ale kieruj¹c siê myœl¹ i logik¹-ci¹gn¹³ cierpliwie Dylan - umiemy wykorzystaæ inne rodzaje energii, ¿eby zmieniæ ist-niej¹c¹materiê w prawie wszystko, co zechcemy. Przêdziemy nici, ¿eby szyæ z nich ubrania. Œcinamy drzewa i z drewna budu-jemy sobie schronienie. Nasz proces tworzenia jest o wiele wol-niejszy i nieporadny, ale w gruncie rzeczy bardzo zbli¿ony do boskiego. Rozumiesz, o czym mówiê? - Je¿eli kiedykolwiek zrozumiem, to bêdzie znaczy³o, ¿e mo¿na odwieŸæ mnie do czubków. Znowu stopniowo zwiêkszaj¹c prêdkoœæ, powiedzia³: - Wyka¿ odrobinê dobrej woli, dobra? Mo¿esz siê trochê wysiliæ? Jilly zirytowa³a jego dzieciêca gorliwoœæ i huraoptymizm w obliczu œmiertelnego niebezpieczeñstwa. Mimo to, przypomi-naj¹c sobie upokorzenie, jakiego dozna³a po jego poprzednim popisie elokwencji, poczu³a zalewaj¹c¹ jej twarz falê gor¹ca, ale zdo³a³a opanowaæ wzbieraj¹cy strumieñ sarkazmu. - W porz¹dku. Mów dalej. - Za³ó¿my, ¿e zostaliœmy stworzeni na podobieñstwo Boga. - Dobra. I co z tego? - Logiczny jest zatem wniosek, ¿e chocia¿ nie potrafimy tworzyæ materii z niczego i nie umiemy zmieniaæ istniej¹cej ma-terii za pomoc¹ samych myœli, to jednak nasza si³a woli, o wie-le mniej potê¿na od boskiej, mo¿e mieæ wp³yw na kszta³t rze-czy, które maj¹ nadejœæ. - Kszta³t rzeczy, które maj¹ nadejœæ-powtórzy³a. - Zgadza siê. - Kszta³t rzeczy, które maj¹ nadejœæ. - Otó¿ to -potwierdzi³, kiwaj¹c z zadowoleniem g³ow¹ i od-rywaj¹c na chwilê wzrok od drogi, aby siê do niej uœmiechn¹æ. - Kszta³t rzeczy, które maj¹ nadejœæ - powtórzy³a jeszcze raz, zdaj¹c sobie nagle sprawê, ¿e w konsternacji zaczê³a mó-wiæ jak Shepherd. - Jakich rzeczy? - Przysz³ych wydarzeñ - wyjaœni³. - Je¿eli jesteœmy stworze-ni na obraz Boga, byæ mo¿e posiadamy trochê boskiej mocy kszta³towania rzeczy - odrobinkê, ale tyle, ¿e da siê j¹ wyko-rzystaæ. Nie tworzymy materii, ale przysz³oœæ. Mo¿e dziêki na-szej sile woli potrafimy kszta³towaæ swoje przeznaczenie, przy-najmniej czêœciowo. - Co? Je¿eli sobie wyobra¿ê, ¿e w przysz³oœci bêdê milione-rk¹, to naprawdê siê ni¹ stanê? - Musisz podejmowaæ odpowiednie decyzje i ciê¿ko praco-waæ, ale... tak, wierzê, ¿e ka¿dy z nas mo¿e kszta³towaæ w³asn¹ przysz³oœæ, jeœli ma doœæ si³y woli. Wci¹¿ panuj¹c nad rozdra¿nieniem i staraj¹c siê zachowaæ spokojny ton, spyta³a: - Dlaczego wiêc nie jesteœ s³awnym malarzem miliarderem? - Nie chcê byæ s³awny ani bogaty. - Ka¿dy chce byæ s³awny i bogaty. - Ja nie. ¯ycie i tak jest skomplikowane. - Ale pieni¹dze znacznie u³atwiaj¹ ¿ycie. - Pieni¹dze znacznie komplikuj¹ ¿ycie - zaprotestowa³. - S³awa te¿. Chcê tylko dobrze malowaæ, co dzieñ coraz lepiej. - Zatem - powiedzia³a, trac¹c kontrolê nad strumieniem sarkazmu - w wyobraŸni zobaczysz siebie w przysz³oœci jako drugiego Vincenta Van Gogha, pomyœlisz sobie ¿yczenie i pew-nego dnia twoje obrazy znajd¹ siê w muzeach. - Zamierzam w ka¿dym razie spróbowaæ. Vincent Van Gogh - mo¿e, chocia¿ wyobra¿am sobie przysz³oœæ, w której mam oboje uszu. Niczym niezm¹cony dobry humor Dylana w obliczu nie-szczêœcia podzia³a³ na Jilly tak, jakby ktoœ przejecha³ jej po jêzy-ku papierem œciernym. - A ja, ¿eby sprowadziæ ciê na ziemiê, wyobra¿am sobie przysz³oœæ, w której bêdê musia³a wepchn¹æ ci jaja w prze³yk. - Tyle w tobie z³oœci? - Bojê siê. - W tej chwili siê boisz, jasne, ale zawsze kipisz z³oœci¹. - Wcale nie zawsze. Spêdzaliœmy z Fredem uroczy i spokojny wieczór, zanim to wszystko siê zaczê³o. - Musz¹ ciê drêczyæ jakieœ trudne nierozwi¹zane problemy z dzieciñstwa. - Kurczê, robisz na mnie coraz wiêksze wra¿enie. Zaraz siê oka¿e, ¿e kiedy nie próbujesz naœladowaæ Van Gogha, w wol-nych chwilach zajmujesz siê psychoanaliz¹. - Jeœli jeszcze trochê podskoczy ci ciœnienie - ostrzeg³ j¹ Dylan - pêknie ci têtnica szyjna. Przez zaciœniête zêby Jilly wydala wœciek³y pisk, bo gdyby zdusi³a go w sobie, mog³aby wybuchn¹æ. - Chcê ci tylko powiedzieæ - ci¹gn¹³ Dylan dra¿ni¹co rze-czowym i spokojnym tonem - ¿e jeœli pomyœlimy pozytywnie, mo¿e rzeczywiœcie najgorsze mamy ju¿ za sob¹. A negatywne myœlenie na pewno nic nam nie da. W odruchu gniewu chcia³a spuœciæ nogi na pod³ogê i mocno tupn¹æ, ale zreflektowa³a siê, przypominaj¹c sobie o biednym bezbronnym Fredzie wciœniêtym pod siedzenie. Nabra³a wiêc g³êboko powietrza i zaatakowa³a Dylana: - Skoro to takie proste, dlaczego przez tyle lat patrzysz spo-kojnie na ciê¿k¹ dolê Shepherda? Dlaczego nigdy nie wyobrazi-³eœ sobie, ¿e jak za dotkniêciem czarodziejskiej ró¿d¿ki wycho-dzi z autyzmu i zaczyna normalnie ¿yæ? - Nieraz to sobie wyobra¿a³em - odpar³ cicho i z gorycz¹, która zdradza³a bezbrze¿ny smutek z powodu choroby brata. - Myœlê o tym codziennie, ¿ywo i intensywnie, z ca³ej duszy, od kiedy tylko siêgam pamiêci¹. Bezkresne niebo. Bezdro¿e pustyni. Przepaœæ, która powsta-³a we wnêtrzu samochodu, równie rozleg³a jak bezmiar mroku i pustki za oknami, przepaœæ, która by³a dzie³em Jilly. Daj¹c siê ponieœæ z³oœci, bezmyœlnie przekroczy³a granicê dziel¹c¹ s³uszne argumenty i nieuzasadnion¹ z³oœliwoœæ, trafiaj¹c Dylana O'Connera w najczulszy punkt, choæ wiedzia³a, ¿e tam zaboli go najbardziej. Wprawdzie siedzieli obok siebie, ale dystans ich dziel¹cy wydawa³ siê nie do przebycia. W ostrym œwietle reflektorów nadje¿d¿aj¹cych z przeciwka aut i per³owym blasku wskaŸników tablicy rozdzielczej widaæ by³o, ¿e oczy Dylana lœni¹, jakby przez tyle czasu wstrzymywa³ prawdziwy ocean ³ez. Przygl¹daj¹c mu siê z wiêkszym wspó³-czuciem ni¿ dot¹d, nawet w md³ym oœwietleniu Jilly dostrzeg³a, ¿e to, co wygl¹da³o na smutek, mo¿e byæ w istocie g³êbokim cierpieniem, d³ugotrwa³ym, nies³abn¹cym bólem, jak gdyby brat nie chorowa³ na autyzm, ale umar³ i odszed³ na zawsze. Nie wiedzia³a, co powiedzieæ, aby naprawiæ swoj¹ pod³oœæ. Bez wzglêdu na to, czy bêdzie mówiæ szeptem, czy krzyknie, s³owa przeprosin nie pokonaj¹ otch³ani, jaka powsta³a przez Jilly miêdzy ni¹ a Dylanem O'Connerem. Czu³a siê jak wk³ad do wychodka. Bezkresne niebo. Bezdro¿e pustyni. Szmer opon i monoton-ne brzêczenie silnika zla³y siê w bia³y szum, na który Jilly szyb-ko przesta³a zwracaæ uwagê i po pewnym czasie zaczê³a odnosiæ wra¿enie, ¿e równie dobrze mog³aby siedzieæ w martwej ciszy na powierzchni ksiê¿yca. Nie s³ysza³a ani w³asnego oddechu, ani g³uchego bicia serca, ani echa œpiewu jej dawnego chóru ko-œcielnego, który od czasu do czasu brzmia³ w jej g³owie, gdy czu-³a siê samotna i zagubiona. Nie dysponowa³a tak dobrym g³o-sem, ¿eby œpiewaæ solo, lecz mia³a talent do harmonii i gdy sta³a wœród swoich sióstr i braci ubranych tak samo, trzymaj¹cych identyczne zbiory hymnów, ogarnia³o j¹ g³êbokie i pokrzepiaj¹ce poczucie wspólnoty, jakiego przedtem i potem nigdy nie doœwiadczy³a. Czasem Jilly uwa¿a³a, ¿e strasznie trudne zadanie nawi¹zania porozumienia ze sk³adaj¹c¹ siê z samych nieznajomych publicznoœci¹ i nak³onienie ich do œmiechu z g³upoty i z³oœliwoœci rodzaju ludzkiego jest o wiele ³atwiejsze ni¿ pokonanie dystansu i utrzymanie na pewien czas choæby najs³abszej wiêzi miêdzy dwojgiem ludzi. Bezkresne niebo, bezdro¿e pustyni i samotnoœæ ka¿dego pancernego serca ³¹czy³a jedna cecha - ta sama dal, niemal nie do przebycia. Li¿¹c pobocze autostrady, jêzor œwiat³a wy³awia³ z ciemnego ¿wiru tu i tam coœ b³yszcz¹cego i przez moment Jilly obawia³a siê, ¿e znów zobaczy œwiece wotywne i przyby³e znik¹d koœcielne ³awki, stado bia³ych jak œmieræ ptaków i strugi krwawej ektoplazmy, ale w porê zorientowa³a siê, ¿e te szybko znikaj¹ce p³omyki to tylko odbicie œwiat³a reflektorów od kawa³ków pot³uczonych butelek. Ciszy nie przerwa³a ani ona, ani Dylan, lecz g³os Shepherda monotonnie powtarzaj¹cego mantrê znan¹ z reklam telewizyjnych: - Od dziœ tylko frytki jadam, zapominam o owadach. Od dziœ tylko frytki jadam, zapominam o owadach. Od dziœ... Jilly zachodzi³a w g³owê, dlaczego Shep zacz¹³ recytowaæ has³o reklamowe restauracji, w której nieca³e dwie godziny temu kupi³a kolacjê, ale zaraz dosz³a do wniosku, ¿e musia³ widzieæ znaczek promocyjny, jaki kobieta za lad¹ przypiê³a jej do bluzki. - Od dziœ tylko frytki jadam, zapominam o owadach. Od dziœ tylko frytki jadam, zapominam o owadach. - Kiedy wraca³em do motelu z jedzeniem na wynos, dosta³em pa³k¹ w g³owê - powiedzia³ Dylan. - Nie zjedliœmy kolacji. Chyba jest g³odny. - Od dziœ tylko frytki jadam, zapominam o owadach - rzek³ Shep, ko³ysz¹c siê z boku na bok. Gdy Dylan oderwa³ jedn¹ rêkê od kierownicy i siêgn¹³ do kieszeni swojej koszuli hawajskiej, Jilly zobaczy³a, ¿e ma taki sam jak ona znaczek z ¿ab¹. Na tle kwiecistego wzoru kolorowej tkaniny trudno by³o zauwa¿yæ uœmiechniêtego p³aza. - Od dziœ tylko frytki jadam, zapominam o owadach... Gdy Dylan odpina³ gad¿et reklamowy, sta³o siê coœ dziwnego i nast¹pi³ kolejny w ci¹gu tego wieczoru zwrot akcji. Trzymaj¹c znaczek miêdzy kciukiem a palcem wskazuj¹cym i siêgaj¹c w stronê konsoli dziel¹cej przednie siedzenia, jak gdyby zamierza³ wrzuciæ plakietkê do pojemnika na œmieci, Dylan zadygota³, niezbyt gwa³townie, jednak na tyle mocno, ¿e nie sposób by³o uznaæ tego za zwyk³y dreszcz; zadygota³, jakby przez cia³o przebieg³ mu pr¹d elektryczny. Jego jêzyk zatrzepota³ o podniebienie, wydaj¹c charakterystyczny dŸwiêk podobny do odg³osu uruchamiania silnika samochodu: - Hannn-na-na-na-na-na-na! Uda³o mu siê utrzymaæ kierownicê lew¹ rêk¹, ale jego stopa zmniejszy³a nacisk na peda³ gazu albo ca³kiem siê z niego zeœliznê³a. Prêdkoœæ forda zaczê³a spadaæ z groŸnych dziewiêædziesiêciu piêciu mil na godzinê do po prostu niebezpiecznych osiemdziesiêciu piêciu i na koniec do mimo wszystko ryzykownych siedemdziesiêciu piêciu. - Hannn-na-na-na-na-na-na! - wyj¹ka³ i równoczeœnie z wymówieniem ostatniej sylaby pstrykn¹³ znaczkiem, jakby gra³ w kulki. Przesta³ dygotaæ równie nagle, jak zacz¹³. Metalowy kr¹¿ek odbi³ siê z brzêkiem od okna w drzwiach po stronie pasa¿era, kilka cali od twarzy Jilly, rykoszetem trafi³ w deskê rozdzielcz¹ i wyl¹dowa³ w labiryncie ga³êzi i liœci Freda. Mimo ¿e stopniowo tracili prêdkoœæ, Jilly wyczula, ¿e nie maj¹c zapiêtych pasów, znalaz³a siê w powa¿nym niebezpieczeñstwie, zrozumia³a te¿, ¿e nie zd¹¿y ju¿ na³o¿yæ i zapi¹æ szelek. Okrêci³a siê wiêc twarz¹ do przodu, lew¹ rêk¹ chwyci³a siê kurczowo siedzenia, omal nie dziurawi¹c skórzanej tapicerki, a praw¹ z³apa³a siê uchwytu tu¿ nad drzwiami. W momencie, gdy Dylan potwierdzi³ jej przeczucia, wciskaj¹c hamulec do oporu, wpar³a siê stopami w deskê rozdzielcz¹. Zgiê³a kolana, przygotowuj¹c siê do zamortyzowania wstrz¹su, i zaczê³a odmawiaæ w myœlach „Zdrowaœ Mario", nie prosz¹c w modlitwie o uchronienie przed kl¹tw¹ grubego ty³ka, ale b³agaj¹c o ocalenie swojego ty³ka, wszystko jedno, jak groteskowe rozmiary mia³by przybraæ w przysz³oœci. W ci¹gu dwóch sekund prêdkoœæ forda spad³a do szeœædziesiêciu, mo¿e nawet do piêædziesiêciu mil na godzinê, ale wci¹¿ jechali tak szybko, ¿e nikt przy zdrowych zmys³ach nie próbowa³by w takim pêdzie wykonaæ ostrego skrêtu. Najwidoczniej jednak Dylanem O'Connerem ow³adnê³o szaleñstwo: puœci³ hamulec, skrêci³ kierownicê do oporu w lewo, znów wdusi³ hamulec, poderwa³ samochód z jezdni i z przeraŸliwym piskiem opon wykona³ ostry zwrot. Wzbijaj¹c ob³ok kurzu, ford obróci³ siê na szerokim poboczu autostrady. U podwozie zagrzechota³ ¿wir: trach-trach, przeraŸliwe jak seria z karabinu maszynowego. Okrêcaj¹c siê w oœlepia-j¹cym œwietle zbli¿aj¹cych siê reflektorów, Jilly wci¹gnê³a g³êboko powietrze w rozpaczliwym pragnieniu ¿ycia, jak skazana na œmieræ, gdy s³yszy œwist spadaj¹cej gilotyny. Gdy samochód zna-laz³ siê w pozycji wyjœciowej, pisnê³a, a potem paskudnie zaklê-³a, zapominaj¹c o swojej awersji do wulgaryzmów, kiedy znowu obrócili siê o sto dwadzieœcia stopni, zatrzymuj¹c siê w koñcu zwróceni przodem w kierunku pó³nocno-wschodnim. Wschodnie i zachodnie pasy autostrady rozdziela³a wysepka szerokoœci szeœædziesiêciu stóp, nieos³oniêta barier¹, a jedyn¹ przeszkod¹, która mia³a uniemo¿liwiæ wjechanie na przeciwle-g³y pas, by³ obni¿ony obszar zieleni. W momencie gdy ford sta-n¹³ i Jilly wci¹gnê³a kolejn¹ porcjê powietrza, która wystarczy-³aby na przep³yniêcie pod wod¹ kana³u La Manche, Dylan puœci³ peda³ hamulca, wciskaj¹c gaz i ruszaj¹c po przek¹tnej w dó³ obni¿enia. - Co ty wyprawiasz? - krzyknê³a. By³ wyj¹tkowo skoncentrowany, jak nigdy dot¹d, skupia³ siê na zjeŸdzie w dó³ zbocza bardziej ni¿ wtedy, gdy przygl¹da³ siê jej p³on¹cemu cadillacowi, bardziej ni¿ gdy zajmowa³ siê Shepem w konfesjonale na tylnym siedzeniu. Wielki jak niedŸwiedŸ, ca³kowicie wype³nia³ swoj¹ po³owê przedniego siedzenia. Nawet w normalnych okolicznoœciach - przynajmniej w najbardziej normalnych z tych, w których Jilly go widzia³a - ciê¿ko wisia³ na kierownicy, lecz w tej chwili za-wis³ jeszcze bardziej, z twarz¹ przysuniêt¹ blisko szyby, wykrzy-wion¹ w niedŸwiedzim grymasie, wlepiaj¹c wzrok w smugi œwia-t³a reflektorów rozcinaj¹cych mrok w dole, gdzie zje¿d¿a³. Nie odpowiedzia³ na jej pytanie. Rozchyli³ usta jakby w zdu-mieniu, jak gdyby sam nie wierzy³, ¿e wprowadzi³ forda w kon-trolowany poœlizg i pêdzi przez wysepkê zieleni w stronê prze-ciwnego pasa ruchu. Mo¿e jeszcze nie pêdzi³, ale kiedy samochód znalaz³ siê na dnie obni¿enia, zacz¹³ nabieraæ prêdkoœci. Gdyby uderzyli we wzniesienie pod niew³aœciwym k¹tem lub przy zbyt du¿ej szyb-koœci, auto zaczê³oby dachowaæ, co œwietnie wychodzi pojaz-dom z napêdem na cztery ko³a, kiedy Ÿle siê je prowadzi na te-renie takim jak ten, pokrytym piaskiem i luŸnym t³uczniem. - Nie! - krzyknê³a, ale nie poskutkowa³o. Gdy ford waln¹³ w krusz¹ce siê zbocze, Jilly mocniej wbi³a stopy w deskê roz-dzielcz¹, zastanawiaj¹c siê, gdzie mo¿e byæ ukryta poduszka po-wietrzna. Bala siê, ¿e zamontowano j¹ w desce rozdzielczej i jeœli wybuchnie pod jej stopami, mo¿e jej wbiæ kolana w twarz al-bo rozerwaæ siê pod podeszwami butów, parz¹c ca³e cia³o gor¹-cym sprê¿onym gazem. W³aœnie takie i jeszcze gorsze obrazy przesuwa³y siê jej w myœlach zamiast standardowego zapisu ca-³ego ¿ycia (z muzyk¹ z „Królika Bugsa" w tle, która by³aby naj-odpowiedniejsz¹ ilustracj¹), ale nie mog³a pohamowaæ ich na-p³ywu, trzyma³a siê wiêc mocno siedzenia i uchwytu nad drzwiami, krzycz¹c ci¹gle „Nie!" -wci¹¿ na pró¿no. Dziurawi¹c ciemnoœæ za sob¹ wyrzucanymi spod kó³ bliŸ-niaczymi strumieniami ¿wiru i piasku, ford pi¹³ siê ukoœnie po pó³nocnym zboczu nasypu, jak gdyby przechodzi³ ostry test od-pornoœci na dachowanie. S¹dz¹c po sile ci¹¿enia, jaka pcha³a Jilly w stronê kierowcy, gdyby wóz przechyli³ siê jeszcze o je-den stopieñ, potoczy³by siê z powrotem w dó³. Kilka razy podczas wspinaczki wydawa³o siê, ¿e z czterech napêdzanych kó³ co najmniej dwa traci³y przyczepnoœæ. Samo-chodem rzuca³o i ko³ysa³o, ale w koñcu osi¹gn¹³ szczyt wznie-sienia i stan¹³ na poboczu pasa prowadz¹cego na zachód. Dylan spojrza³ w lusterko wsteczne, zerkn¹³ w boczne, po czym wstrzeli³ siê w lukê miêdzy samochodami, które mknê³y tam, sk¹d przyjechali. W stronê miasta. W stronê motelu, gdzie na pewno tli³ siê jeszcze jej cadillac. Prosto do miejsca, gdzie czeka³y na nich k³opoty, od których usi³owali uciec. Jilly przemknê³a niedorzeczna myœl, ¿e powodem szaleñczego przejazdu przez dó³ by³o powtarzane przez Shepa „Od dziœ tylko frytki jadam, zapominam o owadach" - informacja, ¿e nie jad³ kolacji. Oddanie starszego brata mog³o byæ do pewnego stopnia godne podziwu, jednak powrót do baru z hamburgerami w tej sytuacji nie mial nic wspólnego z odpowiedzialn¹ troskliwoœci¹ opiekuna, ale stanowi³ lekkomyœlny akt œlepego poœwiêcenia. - Co ty wyprawiasz? - powtórzy³a Jilly. Tym razem zareagowa³, choæ odpowiedŸ ani nie doda³a jej otuchy, ani nie zaspokoi³a ciekawoœci. - Nie wiem. W jego zachowaniu wyczula tê sam¹ rozpaczliw¹ bezradnoœæ, która ogarnia³a j¹ za ka¿dym razem, gdy znalaz³a siê we w³adzy mira¿u. Przestraszona perspektyw¹ szybkiej jazdy z kierowc¹, który ma halucynacje lub coœ jeszcze gorszego, powiedzia³a: - Zwolnij, na litoœæ bosk¹. Dok¹d jedziesz? Wciskaj¹c peda³ gazu, odrzek³: - Na zachód. Gdzieœ na zachód. Do jakiegoœ miejsca. - Po co? - Czujê, jak mnie ci¹gnie. - Co ciê ci¹gnie? - Ci¹gnie mnie na zachód. Nie wiem co ani dok¹d. - Wobec tego dlaczego w ogóle jedziesz? Jak gdyby by³ prostodusznym cz³owiekiem, który doszed³ do wniosku, ¿e rozmowa zesz³a na tematy filozoficzne nie bar-dziej zrozumia³e ni¿ osi¹gniêcia biologii molekularnej, Dylan spojrza³ na ni¹, ukazuj¹c bia³ka oczu jak pies, który nie pojmu-je powodu kary. - Po prostu czujê, ¿e... tak trzeba. - Co trzeba? - Trzeba jechaæ w tym kierunku, na zachód. - Nie pakujemy siê z powrotem w k³opoty? - Tak, pewnie tak. - To zjedŸ na bok, stañ. - Nie mogê. - Na jego twarzy zalœni³ pot. - Nie mogê. - Dlaczego? - Przez Frankensteina. Zastrzyk. Szpryca. Zaczê³a dzia³aæ. Coœ siê ze mn¹ dzieje. - Co? - Jakieœ straszne gówno. - Nawóz - powiedzia³ z tylnego siedzenia Shep. 1 4 Faktycznie, straszny nawóz. Dylan O'Conner wpad³ w pop³och, jak gdyby ucieka³ przed szybko rozprzestrzeniaj¹cym siê po¿arem albo lawin¹ kamieni, lodu i œniegu. Serce wali³o mu jak zaj¹cowi œciganemu przez wil-ka. Nigdy nie cierpia³ na maniê przeœladowcz¹, nie bra³ metam-fetaminy, ale przypuszcza³, ¿e tak w³aœnie czuje siê cz³owiek drê-czony paranoidalnymi urojeniami, kiedy w³aduje sobie w ¿y³ê œmierteln¹ dawkê amfy w p³ynie. - Ponosi mnie - rzek³ do Jilly, wciskaj¹c peda³ gazu. - Nie wiem dlaczego i nie umiem siê uspokoiæ. Bóg jeden wiedzia³, co o tym pomyœla³a. Dylan sam nie by³ pewien, co chcia³ jej przez to powiedzieæ. W³aœciwie nie mia³ wra¿enia, jakby ucieka³ przed niebezpie-czeñstwem, ale czu³, jakby jakiœ najwiêkszy na œwiecie elektroma-gnes, oddzia³uj¹c na ¿elazo w jego krwi, ci¹gn¹³ go nieuchronnie w jakimœ kierunku. Szalonemu niepokojowi towarzyszy³ nieod-party impuls, który kaza³ mu jechaæ. Szalony niepokój nie mia³ ¿adnej logicznej przyczyny, a im-puls nie wi¹za³ siê z ¿adnym konkretnym obiektem. Dylan po prostu musia³ jechaæ na zachód i jak najszybciej goniæ zacho-dz¹cy ksiê¿yc. Powiedzia³ Jilly, ¿e to instynkt. Coœ we krwi mówi³o mu ,,jedŸ", coœ w koœciach mówi³o „pêdŸ", s³ysza³ g³os pamiêci swe-go gatunku, który odezwa³ siê w jego genach, g³os, którego nie móg³ zignorowaæ, bo gdyby nie us³ucha³ wezwania, sta³oby siê coœ strasznego. - Strasznego? - spyta³a Jilly. - Co takiego? Nie wiedzia³, tylko czu³, tak jak zaszczuta antylopa z odle-g³oœci stu jardów wyczuwa geparda czaj¹cego siê w wysokiej trawie albo jak spragniony gepard wyczuwa sadzawkê ukryt¹ w g³êbi sawanny i oddalon¹ o wiele mil. Próbuj¹c wyt³umaczyæ, co siê z nim dzieje, zwolni³ nieco. Strza³ka szybkoœciomierza dr¿a³a, wskazuj¹c osiemdziesi¹t piêæ mil na godzinê. Wdusi³ gaz, dopóki nie pokaza³a dziewiêædzie-si¹tki. Na autostradzie przy gêstym ruchu jazda takim du¿ym sa-mochodem z prêdkoœci¹ dziewiêædziesiêciu mil na godzinê by³a nie tylko niedozwolona i nierozs¹dna, ale g³upia, a nawet gorzej ni¿ g³upia-kretyñska. Dylan nie potrafi³ zmusiæ siê do odpowiedzialnej reakcji, ani apeluj¹c do rozs¹dku, ani do poczucia wstydu. Jego maniakalna determinacja, by gnaæ na zachód, byle dalej na zachód, stanowi-³a zagro¿enie dla ¿ycia Shepa, Jilly i jego samego. Innym razem lub nawet parê godzin wczeœniej zwolni³by na sam¹ myœl o odpo-wiedzialnoœci za ich bezpieczeñstwo, ale teraz pal¹cy przymus za-g³uszy³ wszelkie wzglêdy moralne, a tak¿e instynkt przetrwania. Na zachód gna³y wielkie macki i peterbilty, sedany, coupe, auta terenowe, pikapy, furgonetki, lawety, wozy kempingowe i cysterny, zmieniaj¹c w pêdzie pasy ruchu, a Dylan, nie zwal-niaj¹c ani na moment, wciska³ forda w luki miêdzy nimi z bieg³o-œci¹ bystrookiego krawca, który nawleka mnóstwo igie³ po kolei. Szybkoœciomierz wskazywa³ dziewiêædziesi¹t dwie mile, ale lêk przed zderzeniem z innym pojazdem by³ o wiele s³abszy od zwierzêcego odruchu, by gnaæ przed siebie. Przekraczaj¹c dzie-wiêædziesi¹t trzy, Dylan poczu³ wibracje, które wstrz¹sa³y pod-woziem, lecz zaniepokojenie wcale nie sk³oni³o go do zmniej-szenia prêdkoœci. Nieodparta potrzeba pêdu, poczucie, ¿e musi jechaæ jak sza-tan, bo inaczej zginie, by³a czymœ wiêcej ni¿ przymus; opanowa³a go zupe³nie jak obsesja, a z ka¿dym oddechem s³ysza³ w g³owie z³owieszcze napomnienie „Masz coraz mniej czasu", z ka¿dym uderzeniem serca natarczywe wo³anie „Prêdzej!". Przeje¿d¿aj¹c przez dziury, pêkniêcia i ³aty na jezdni, ko³a wali³y jak m³oty i Dylan ba³ siê skutków ewentualnego roze-rwania opony przy tak zawrotnej szybkoœci, mimo to gna³ dziewiêædziesi¹t szeœæ na godzinê, wystawiaj¹c na ciê¿k¹ próbê amortyzatory i torturuj¹c resory, potem dziewiêædziesi¹t sie-dem, przy akompaniamencie ryku silnika i œwistu wiatru w oknach, dziewiêædziesi¹t osiem, wciskaj¹c siê miêdzy dwie ogromne ciê¿arówki, wyprzedzaj¹c z rakietowym wizgiem lœni¹-cego jaguara, który zatr¹bi³ z dezaprobat¹, wreszcie dziewiêæ-dziesi¹t dziewiêæ. Dylan wiedzia³, ¿e obok siedzi Jilly, wci¹¿ przygotowana na katastrofê, wpieraj¹c adidasy w deskê rozdzielcz¹, szamocz¹c siê z pasami bezpieczeñstwa, które usi³owa³a zapi¹æ. K¹tem oka dostrzega³, ¿e zaw³adn¹³ ni¹ paniczny strach, a gdy zerkn¹³ na ni¹ przelotnie, utwierdzi³ siê w tym przekonaniu. Przypuszcza³, ¿e coœ do niego mówi³a, protestuj¹c g³oœno przeciw karko³om-nej, wariackiej gonitwie na zachód. S³ysza³ nawet jej g³os, ale g³uchy i zniekszta³cony, jak gdyby ktoœ odtwarza³ taœmê z nie-w³aœciw¹ prêdkoœci¹; nie rozumia³ ani s³owa. Zanim szybkoœciomierz pokaza³ setkê, a zw³aszcza gdy j¹ przekroczy³, ka¿da nieregularnoœæ nawierzchni przenosi³a siê ze zwielokrotnionym skutkiem na kierownicê, która próbowa³a wymkn¹æ siê Dylanowi z r¹k. Na szczêœcie pot, jaki wczeœniej wyst¹pi³ mu nagle na czo³o i zwil¿y³ d³onie, zd¹¿y³ obeschn¹æ w podmuchu w³¹czonej klimatyzacji. Panowa³ nad samochodem przy prêdkoœci stu dwóch i stu trzech mil na godzinê, ale choæ trzyma³ kierownicê, nie móg³ oderwaæ stopy od peda³u gazu. Ogromna prêdkoœæ ani trochê nie zmniejszy³a jego potrzeby pêdu; im szybciej jecha³, tym wiêkszy pop³och go ogarnia³, zmu-szaj¹c do wciskania gazu do oporu. Mia³ wra¿enie, jakby wci¹-ga³a go grawitacja czarnej dziury, ka¿¹c mu gnaæ wprost na li-niê horyzontu, za którym ani materia, ani promieniowanie nie mia³y dok¹d uciec przed straszliw¹ si³¹ wiru. „Jechaæ, jechaæ, JECHAÆ" - to by³a jego mantra, jazda w nieodgadnionym ce-lu, jazda dla samej jazdy, na zachód, œladem s³oñca, które daw-no zasz³o, i jeszcze widocznego, ale te¿ ju¿ powoli gasn¹cego ksiê¿yca. Byæ mo¿e szaleñcza gonitwa w stronê nieznanego, a jed-nak po¿¹danego obiektu by³a reakcj¹ typow¹ dla najbardziej pechowych pacjentów Frankensteina, których iloraz inteli-gencji zaraz potem gwa³townie spada³, wtr¹caj¹c ich w otch³añ têpoty. Je¿eli nie wyma¿e ci osobowoœci ani nie pozbawi ciê zdolnoœci linearnego myœlenia, ani nie zredukuje ilorazu inteligencji o szeœæ-dziesi¹t punktów... Przed nimi majaczy³o miasto, które tak niedawno opuœcili w poœpiechu, boj¹c siê widoku czarnych chevroletów we wstecz-nym lusterku, po³yskuj¹cych jak gondole œmierci na kó³kach. Dylan spodziewa³ siê, ¿e tajemnicza si³a ka¿e mu zjechaæ z autostrady niedaleko motelu, gdzie cadillac Jilly zmieni³ siê w p³on¹c¹ trumnê ich przeœladowcy. Zerkaj¹c na szybkoœcio-mierz - sto cztery mile na godzinê - poczu³, jak przyspieszony rytm serca przechodzi w galop. Z tak¹ prêdkoœci¹ nie uda mu siê pokonaæ ³ukowatego zjazdu. Modli³ siê, by przed opuszcze-niem autostrady zd¹¿y³ opanowaæ maniê szybkoœci, by nie wpaœæ na barierê i nie stoczyæ siê po nasypie w przymusowym teœcie na wytrzyma³oœæ produktu Ford Motor Company. Kiedy zbli¿ali siê do feralnego zjazdu, Dylan czeka³ w napiê-ciu, lecz na szczêœcie nie ci¹gn¹³ go tam ¿aden impuls. Prze-mknêli obok niczym grupa kaskaderów szykuj¹ca siê do skoku przez rz¹d szesnastu autobusów. Na po³udnie od autostrady, wœród œwiate³ sklepów i punk-tów us³ugowych dla podró¿nych z³owrogo jaœnia³ szyld motelu. Czerwony neon kojarzy³ siê z krwi¹ i ogniem; przywodzi³ na myœl masê obrazów piek³a z makabrycznych wizji wszystkich artystów, od malarzy sprzed epoki renesansu po wspó³czesnych ilustratorów komiksów. Na œcianach dalekiego motelu miga³y plamy œwiate³ b³yska-j¹cych rytmicznie na dachach samochodów policji i wozów stra-¿ackich. Ze zwêglonego wraka cadillaca wci¹¿ unosi³y siê smu¿-ki szarego dymu. Zanim up³ynê³o pó³ minuty, spalone resztki samochodu zo-sta³y milê za nimi. Szybko zbli¿ali siê do drugiego zjazdu, któ-ry równie¿ prowadzi³ do miasta i znajdowa³ siê trzy mile na za-chód od pierwszego. Kiedy wreszcie zaczêli zwalniaæ i Dylan w³¹czy³ prawy kie-runkowskaz, Jilly pewnie pomyœla³a, ¿e odzyska³ panowanie nad sob¹. Jednak Dylan mia³ nie wiêkszy wp³yw na w³asny los ni¿ wtedy, gdy zjecha³ ze wschodniego pasma autostrady i prze-ci¹³ pas zieleni. Coœ go przyzywa³o, jak g³os syreny wo³a ¿egla-rza, a on nadal nie potrafi³ siê oprzeæ nieznanej sile. Wszed³ w zakrêt za szybko, ale ju¿ nie z tak¹ prêdkoœci¹, by ford wpad³ w poœlizg albo wyl¹dowa³ na dachu. Na koñcu zjaz-du, nie widz¹c ¿adnych samochodów na cichej ulicy, Dylan bez wahania zignorowa³ znak stopu i skrêci³ w lewo do dzielnicy mieszkaniowej, zupe³nie lekcewa¿¹c prawa fizyki i te stworzone przez cz³owieka. - Euka-euka-eukaliptus - us³ysza³ s³owo, które mimowolnie wypowiedzia³. Przerazi³ siê nie tylko dlatego, ¿e znów dzia³o siê z nim coœ dziwacznego, ale zda³ sobie sprawê, ¿e zacz¹³ mówiæ jak Shep. - Eukaliptus, eukaliptusowa piêæ, nie, nie piêæ, euka-liptusowa szeœæ, nie, eukaliptusowa szeœædziesi¹t. Choæ jego domen¹ by³a ekspresja plastyczna, Dylan by³ te¿ oczytany; zna³ kilka powieœci o ludziach, których umys³ami zaw³adnêli Obcy, w jednej czyta³ o dziewczynie opêtanej przez demona, w innej o facecie, którego przeœladowa³ duch jego zmar³ego brata bliŸniaka. Przypuszcza³, ¿e czuje siê teraz za-pewne tak jak oni, je¿eli faktycznie jakaœ wroga istota poza-ziemska albo duch zamieszka³ w jego ciele i przej¹³ w³adzê nad jego wol¹. Nie czu³ jednak obecnoœci ¿adnego obcego stwora ani pod skór¹, ani na powierzchni mózgu. Zachowa³ tyle roz-s¹dku, by wiedzieæ, ¿e w jego krwi p³ynie jedynie tajemnicza zawartoœæ strzykawki pojemnoœci osiemnastu centymetrów szeœciennych. Nie odnalaz³ jednak pociechy w tej konstatacji. Bez powodu, po prostu dlatego, ¿e tak by³o trzeba, na pierwszym skrzy¿owaniu skrêci³ w lewo i min¹³ trzy przecznice. Z ka¿d¹ chwil¹ mówi³ z coraz wiêkszym zniecierpliwieniem i co-raz g³oœniej, zag³uszaj¹c Jilly, która usi³owa³a coœ wtr¹ciæ: - Eukaliptusowa szeœæ, eukaliptusowa zero, eukaliptusowa piêæ, szeœædziesi¹t piêæ, nie, mo¿e piêæset szeœædziesi¹t albo piêæ-dziesi¹t szeœæ... Zwolni³ do czterdziestu mil na godzinê, lecz i tak ledwie mi-gnê³a mu tablica z nazw¹ ulicy, na której widnia³o powtarzane przez niego s³owo: ALEJA EUKALIPTUSOWA. Wcisn¹³ hamulec, obróci³ kierownicê w lewo i wpad³ w Ale-jê Eukaliptusow¹, naje¿d¿aj¹c na krawê¿nik na skrzy¿owaniu. Ulica by³a zbyt w¹ska, by mo¿na j¹ nazwaæ alej¹, odrobinê szersza od uliczki osiedlowej. Dylan nie zauwa¿y³, aby rós³ tu choæ jeden eukaliptus, ale z obu stron okala³y j¹ drzewa lauro-we i oliwne o fantastycznie wêŸlastych i wykrzywionych pniach i ga³êziach, które w bursztynowym œwietle latarñ rzuca³y spl¹ta-ny jak gêsta wiklina cieñ. Eukaliptusy albo dawno powymiera-³y, albo usuniêto je wiele lat temu, a mo¿e nazwê ulicy nada³ ja-kiœ dendrologiczny ignorant. Za drzewami sta³y skromne domy, stare, ale w wiêkszoœci dobrze utrzymane: ozdobione sztukateri¹ i przykryte pó³okr¹-g³¹ dachówk¹ pude³ka, podmiejskie domki stylizowane na wiej-skie, o prostych liniach, lecz bez charakteru, gdzieniegdzie dwu-piêtrowy budynek, który wygl¹da³, jakby przeniesiono go tu prosto z Ohio albo Indiany. Dylan zacz¹³ przyspieszaæ, lecz nagle z impetem zahamo-wa³, zatrzymuj¹c forda przed numerem 506. Na koñcu ceglane-go chodnika wznosi³ siê piêtrowy oszalowany dom z g³êbok¹ werand¹ od frontu. Wy³¹czaj¹c silnik i odpinaj¹c klamrê pasa, Dylan nakaza³: - Zostañ z Shepem. Jilly coœ mu odpowiedzia³a, ale nie zrozumia³. Od tej chwili mia³ poruszaæ siê pieszo, jednak pulsowa³ w nim nie mniejszy niepokój i poczucie misji ni¿ w trakcie szaleñczego zjazdu ze wschodniego pasa autostrady i odysei na zachód. Echo ciê¿ko wal¹cego serca niemal go og³usza³o. Nie mia³ g³owy ani czasu prosiæ Jilly, aby powtórzy³a. Gdy otworzy³ drzwi, chwyci³a go za po³ê koszuli hawajskiej. Trzyma³a mocno niczym gryf; jej palce zacisnê³y siê na tkaninie jak szpony. Jej ³adna twarz pociemnia³a od niepokoju, a czarnobr¹zowe oczy, przedtem jasne i bystre jak u czujnego or³a, zamgli³ lêk. - Dok¹d jecha³eœ? - zapyta³a ostro. - Tutaj - odrzek³, wskazuj¹c oszalowany dom. - Pytam o to, co by³o po drodze. Wygl¹da³eœ na zupe³nie nieprzytomnego. Zapomnia³eœ nawet, ¿e siedzê obok. - Nie zapomnia³em - zaprzeczy³. - Nie mam czasu. Zostañ z Shepem. Jej szponiasta d³oñ próbowa³a go zatrzymaæ. - Co siê dzieje? - Niech mnie szlag, je¿eli wiem. Byæ mo¿e nie oderwa³ palców Jilly od swojej koszuli z nie-zwyk³¹ dla siebie brutalnoœci¹ i byæ mo¿e jej nie odepchn¹³. Nie by³ pewien, w jaki sposób uwolni³ siê od uœcisku, w ka¿dym ra-zie wysiad³ z forda. Zostawiaj¹c otwarte drzwi, wymin¹³ przód samochodu i ruszy³ w kierunku domu. Na parterze panowa³a ciemnoœæ, ale zza firanek po³owy okien na piêtrze s¹czy³o siê œwiat³o. Ktoœ by³ w domu. Dylan zastanawia³ siê, czy wiedz¹ o nim, czy na niego czekaj¹ - czy mo¿e jego pojawienie siê na progu zupe³nie ich zaskoczy. Mo¿e wyczuli instynktownie, ¿e coœ siê zbli¿a, podobnie jak on czu³, ¿e niewyt³umaczalna si³a przyci¹ga go do nieznanego miejsca. Us³ysza³ jakiœ odg³os, który zdawa³ siê dobiegaæ z prawej, z boku domu. W po³owie drogi do werandy skrêci³ z chodnika z u³o¿onych w jode³kê cegie³. Przeci¹³ trawnik i znalaz³ siê na podjeŸdzie. Przy œcianie domu dobudowano wiatê, która leciwego bui-cka kry³a teraz przed gasn¹cym blaskiem ksiê¿yca, a w dzieñ przed ¿arem pustynnego s³oñca. Rozgrzany metal styg³, tykaj¹c miarowo. Samochód przyje-cha³ tu ca³kiem niedawno. Zza wiaty, z ty³u domu, dobieg³ metaliczny dŸwiêk, jak brzêk kluczy na kó³ku. Mimo ¿e nagl¹ca potrzeba ruchu nie zmniejszy³a siê ani tro-chê, Dylan sta³ nieruchomo obok auta. Czeka³, nas³uchuj¹c. Niepewny, co ma dalej robiæ. To miejsce by³o mu zupe³nie obce. Czu³ siê jak z³odziej, choæ, o ile wiedzia³, nie przyjecha³ tu, aby cokolwiek kraœæ. Z drugiej strony jednak kluczowe by³o wyra¿enie „o ile wiem". Pod wp³ywem zaaplikowanej szprycy móg³ siê okazaæ zdolny do najokropniejszych czynów, o jakie nigdy by siê nie podejrzewa³. Kradzie¿ mog³aby stanowiæ najmniej znacz¹c¹ ze zbrodni, przed którymi nie umia³by siê cofn¹æ. Na myœl przyszed³ mu „Doktor Jekyll i pan Hyde" - drze-mi¹ca w cz³owieku bestia, która wyrywa siê na wolnoœæ. Ba³ siê od chwili, gdy uleg³ impulsowi pchaj¹cemu go na za-chód, ale strach miesza³ siê z poczuciem przymusu i dezorienta-cj¹, trac¹c na sile. Dylan zastanawia³ siê, czy kr¹¿¹ca w jego ¿y³ach substancja mo¿e byæ chemicznym odpowiednikiem de-mona, który dosiad³ jego duszy i dŸga ostrogami serce. Wzdryg-n¹³ siê i lodowaty dotyk strachu zmrozi³ mu nerwy, a na rêkach i karku poczu³ gêsi¹ skórkê przera¿enia. Znów us³ysza³ niedaleki brzêk kluczy. Skrzypnê³y zawiasy, pewnie u drzwi. Z ty³u domu w oknach na parterze widaæ by³o œwiat³o za fi-rankami w kwiatki. Po chwili wahania ju¿ wiedzia³, co robiæ: dotkn¹³ klamki buicka w drzwiach od strony kierowcy. Ujrza³ wiruj¹ce kaska-dy iskier, jak gdyby tu¿ za jego oczami zacz¹³ lataæ rój niereal-nych œwietlików. Us³ysza³ w g³owie elektryczny trzask, taki sam jak wczeœniej w samochodzie, gdy dotkn¹³ znaczka z uœmiechniêt¹ narysowa-n¹ ¿ab¹. Dosta³ ataku, który go przestraszy³, ale na szczêœcie nie by³y to gwa³towne konwulsje. Jêzyk zacz¹³ uderzaæ o pod-niebienie i Dylan znów us³ysza³ tamten osobliwy, pó³mechanicz-ny dŸwiêk. - Hannn-na-na-na-na-na-na! Tym razem trwa³ w tym dziwnym stanie krócej i gdy tylko spróbowa³ st³umiæ nieartyku³owany be³kot, od razu umilk³, ina-czej ni¿ poprzednim razem. Gdy wybrzmia³o ostatnie „na", znowu ruszy³. Jak najciszej przemkn¹³ pod wiat¹ i skrêci³ za róg domu. Ganek z ty³u by³ p³ytszy ni¿ weranda od frontu i mia³ prost-sze s³upki. Prowadzi³y do niego betonowe schodki. W momencie gdy jego d³oñ spoczê³a na klamce, w g³owie znów rozszala³y siê œwietliki, lecz by³o ich mniej ni¿ przedtem. Towarzysz¹ce im elektryczne trzaski równie¿ brzmia³y mniej wybuchowo. Zaciskaj¹c zêby i przyciskaj¹c mocno jêzyk do podniebienia, zdo³a³ nie wydaæ tym razem ¿adnego dŸwiêku. Drzwi nie by³y zamkniête na klucz. Klamka ust¹pi³a pod naciskiem d³oni i drzwi uchyli³y siê, kiedy je popchn¹³. Dylan O'Conner przest¹pi³ próg, którego nie powinien prze-stêpowaæ, wszed³ nieproszony, wystraszony w³asn¹ zuchwa³o-œci¹, ale niezdolny opanowaæ przemo¿nego impulsu. W kuchni by³a pulchna, siwow³osa kobieta w pr¹¿kowanym uniformie. Wygl¹da³a na znu¿on¹ i przygnêbion¹, zupe³nie nie przypomina³a weso³ej i tryskaj¹cej energi¹ ¿ony Œwiêtego Miko-³aja, któr¹ by³a zaledwie kilka godzin temu, przyjmuj¹c jego za-mówienie i przypinaj¹c mu do koszuli znaczek z ¿ab¹. Na blacie obok kuchenki sta³a du¿a bia³a torba z kolacj¹ na wynos, któr¹ kupi³a za ni¿sz¹ cenê w swoim barze. Wonna mie-szanka t³uszczu, cebuli, sera i pieczonego na wêglu miêsa zd¹¿y-³a wype³niæ pomieszczenie smakowitym melan¿em zapachów. Sta³a obok sto³u, a jej poszarza³a twarz, która przedtem mia³a zdrowy, ró¿owy kolor, wyra¿a³a coœ miêdzy strapieniem a rozpacz¹. Wpatrywa³a siê w przedmioty u³o¿one na blacie sto-³u, w martw¹ naturê niepodobn¹ do ¿adnej z tych, które malo-wali dawni mistrzowie: dwie puste puszki po budweiserze, z któ-rych jedna sta³a, a druga le¿a³a, obie czêœciowo zgniecione; rozsypan¹ garœæ tabletek i kapsu³ek, bia³ych, ró¿owych i kilku wielkich zielonych; popielniczkê, w której spoczywa³y dwa pety - niedopa³ki skrêtów z marihuany. Kobieta nie s³ysza³a, jak Dylan wchodzi, nie dostrzeg³a k¹-tem oka ruchu drzwi i przez chwilê nie mia³a pojêcia o jego obecnoœci. Kiedy siê zorientowa³a, ¿e ma goœcia, przenios³a spojrzenie ze sto³u na jego twarz, lecz by³a zbyt sparali¿owana malowniczym widokiem na stole, by mog³a siê zdumieæ lub przestraszyæ. Zobaczy³ j¹ ¿yw¹, martw¹, ¿yw¹, martw¹, a pulsuj¹cy w je-go ¿y³ach strach zgêstnia³ w ob³êdne przera¿enie. 1 5 Dylan przeszed³ przed fordem, migaj¹c w œwietle reflektorów ¿ó³to-niebiesk¹ koszul¹ jasn¹ jak popo³u-dnie na Maui, a Jilly niespecjalnie by siê zdziwi³a, gdyby znikn¹³ jej sprzed oczu, przechodz¹c do jakiejœ rzeczywistoœci alterna-tywnej. Ryzykowny powrót do miasta by³ karko³omn¹ jazd¹ prosto w nieznan¹ strefê miêdzy dwoma œwiatami i po swojej wizji na pustyni i spotkaniu z widmowym stadem go³êbi mo¿e ju¿ nigdy w ¿yciu nic jej nie zaskoczy. Gdy Dylan nie znikn¹³ w œwiat³ach, gdy znalaz³ siê na ce-glanym chodniku i zacz¹³ iœæ w stronê domu, Jilly odwróci³a siê do siedz¹cego z ty³u Shepa. Ujrza³a, ¿e ch³opak na ni¹ patrzy. Ich spojrzenia skrzy¿o-wa³y siê na chwilê. Zielone oczy Shepa rozszerzy³y siê w szoku, a potem znów zamknê³y. - Zostañ tu, Shep. Nie odpowiedzia³. - Nie ruszaj siê z miejsca. Zaraz wrócimy. Jego oczy zaczê³y drgaæ pod bladymi powiekami. Gdy Jilly zerknê³a w stronê domu, zobaczy³a, ¿e Dylan skrê-ci³ z chodnika w kierunku podjazdu. Nachylaj¹c siê nad kierownic¹, zgasi³a œwiat³a i wy³¹czy³a silnik. Potem wyjê³a kluczyki ze stacyjki. - S³ysza³eœ mnie, Shep? Jego zamkniête oczy porusza³y siê jak we œnie, jakby drê-czy³y go koszmary. - Nie ruszaj siê, zostañ tu, nie ruszaj siê, zaraz wrócimy - poleci³a mu, otwieraj¹c drzwi i ostro¿nie przenosz¹c nogi nad pod³og¹, aby nie uszkodziæ Freda. Na chodniku wala³y siê oliwki, skrzypia³y pod nogami, jak gdyby s¹siedzi urz¹dzili sobie niedawno na ulicy raut, na któ-rym podano martini, ale wszyscy, zamiast zjeœæ dekoracjê drin-ka, rzucili owoce na ziemiê. Dylan doszed³ na koniec podjazdu, gdzie w cieniu wiaty sta³ jakiœ samochód, ale nie znikn¹³ pod daszkiem, tylko pozosta³ na widoku. Liœcie drzew oliwnych zaszeleœci³y w lekkim podmuchu su-chego wiatru, cierpkiego jak gin z kropelk¹ wermutu. Przez szum Jilly us³ysza³a: „Hannn-na-na-na-na-na-na!". Jego nieartyku³owany okrzyk wbi³ siê przez wszystkie ko-steczki w g³¹b jej uszu, a stamt¹d przeniós³ siê na krêgos³up, zdaj¹c siê wibrowaæ w ka¿dym krêgu i przejmuj¹c j¹ dreszczem. Wypowiadaj¹c ostatni¹ sylabê, Dylan znikn¹³ za wiat¹. Mia¿d¿¹c butami oliwki na chodniku, a potem szuraj¹c o trawê podeszwami, by je oczyœciæ, Jilly pobieg³a tam, gdzie sta³ Dylan, zanim poch³onê³a go ciemnoœæ. Jej dobroduszna, okr¹g³a twarz, nadaj¹ca siê na widokówki bo¿onarodzeniowe, w jednej chwili sta³a siê trupioblada i koja-rzy³a siê bardziej z Halloween. W dr¿¹cym cieniu czegoœ niewi-dzialnego jej lœni¹ce siwe w³osy spl¹ta³y siê i zlepi³y krwi¹, ale w migotaniu œwiat³a pochodz¹cego z niewiadomego Ÿród³a czer-wone sploty znów wyg³adzi³y siê i oczyœci³y, odzyskuj¹c na po-wrót po³ysk i biel. Bladoró¿owa twarz zwieñczona srebrzystymi lokami przybiera³a matowy szary kolor, gdy w³osy zmienia³y siê w krwawe str¹ki. Oczy kobiety spogl¹da³y na Dylana w oszo³o-mieniu, a potem rozszerza³y siê w szoku, œmiertelnie zimne-jed-nak w chwilê póŸniej znów widzia³ w nich czujnoœæ i lêk. Dylan widzia³ j¹ ¿yw¹, martw¹, ¿yw¹ i znów martw¹; jeden obraz wy³ania³ siê p³ynnie z drugiego, staj¹c siê na moment rzeczy-wistoœci¹, a potem rozp³ywaj¹c siê w swoim przeciwieñstwie. Nie mia³ pojêcia, co mo¿e oznaczaæ to ohydne widziad³o, je¿eli w ogó-le coœ znaczy³o, mimo to zerkn¹³ na swoje rêce, spodziewaj¹c siê, ¿e bêd¹ na przemian czyste i powalane krwi¹ kobiety. Kiedy oka-za³o siê, ¿e jego d³onie nie bior¹ udzia³u w wizji mordu, przera¿e-nie œciskaj¹ce mu trzewia wcale nie ust¹pi³o, a Dylan jeszcze raz popatrzy³ na twarz kobiety, prawie pewien, ¿e si³a, jaka przywiod³a go do tego miejsca, w koñcu pos³u¿y siê nim, ¿eby zadaæ jej œmieræ. - Cheeseburgery, frytki, ciastka jab³kowe i koktajle wanilio-we- powiedzia³a kobieta, daj¹c dowód, ¿e albo dobrze zapamiê-ta³a jego krótk¹ wizytê w barze, albo ma fenomenaln¹ pamiêæ. Zamiast jej odpowiedzieæ, Dylan podszed³ do sto³u i wzi¹³ jedn¹ z opró¿nionych puszek budweisera. Pod czaszk¹ znów za-wirowa³y œwietliki, lecz us³ysza³ znacznie cichsze wy³adowania elektryczne ni¿ poprzednio, a spoczywaj¹cym za zaciœniêtymi zêbami jêzykiem nie wstrz¹sn¹³ ¿aden spazm. - Proszê uciekaæ z domu - poradzi³ kobiecie. - Nie jest tu pani bezpieczna. Szybko, niech pani idzie. Nie wiedzia³, czy posz³a, czy zosta³a, poniewa¿ mówi¹c, upuœci³ puszkê na blat i odwróci³ siê. Nie obejrza³ siê przez ra-miê. Nie móg³. Dziwaczna podró¿, któr¹ rozpocz¹³ w fordzie i kontynu-owa³ pieszo, jeszcze siê nie zakoñczy³a. Otwarte drzwi za kuch-ni¹ prowadzi³y na korytarz, którego pod³ogê z desek przykry- wa³ wytarty chodnik w ró¿e. Dylan poczu³, jak tajemnicza si³a znów pcha go w mrok, do niewiadomego przeznaczenia. za³ama³a rêce, jak gdyby chcia³a w ten sposób st³umiæ ich ner-wowe dr¿enie. Spogl¹daj¹c z zaskoczeniem na Jilly, pozna³a j¹ i powiedzia³a: - To pani. Kanapka z kurczakiem, frytki, piwo korzenne. - By³ tu wysoki cz³owiek w koszuli hawajskiej? - zapyta³a bez wstêpów Jilly. Kobieta skinê³a g³ow¹. - Powiedzia³, ¿e nie jestem tu bezpieczna. - Dlaczego nie? - Mówi³, ¿ebym szybko ucieka³a z domu. - Dok¹d poszed³? Mimo wysi³ków rêka trzês³a siê jej bezw³adnie, gdy pokaza-³a otwarte drzwi prowadz¹ce na korytarz - tunel cienia, na któ-rego koñcu majaczy³o s³abe ró¿owe œwiat³o. *** Staj¹c przy wiacie, Jilly spojrza³a wstecz na forda. Przeœwi-tuj¹ce przez ga³êzie oliwek œwiat³o latarñ pada³o na sylwetkê Shepa, który siedzia³ nieporuszony z ty³u, tam gdzie mu kazano. Mijaj¹c buicka, pobieg³a na ty³y domu, wzbijaj¹c po drodze chmurê bia³ych ciem, które wyfrunê³y z tr¹conego przez ni¹ krzewu kamelii o kwiatach pe³nych i czerwonych jak panieñ-skie serca. Drzwi by³y otwarte. W trójk¹cie padaj¹cego z kuchni œwia-t³a widaæ by³o pod³ogê ganku pomalowan¹ na per³owoszary ko-lor i wyj¹tkowo czyst¹ jak na ganek domu na pustyni. Mimo zupe³nie wyj¹tkowej sytuacji Jilly mog³a przystan¹æ przed progiem i grzecznie zapukaæ we framugê otwartych drzwi. Jednak widok znajomej siwow³osej kobiety, która podnosi³a s³uchawkê telefonu zamontowanego na œcianie w kuchni, zanie-pokoi³ j¹ i oœmieli³, tote¿ prosto z ganku wesz³a na œwie¿o umy-te linoleum w ¿ó³to-zielon¹ kratê. Tu¿ przed wejœciem Jilly kobieta wcisnê³a na klawiaturze te-lefonu dziewi¹tkê, a potem jeden. Jilly wyjê³a jej s³uchawkê z d³oni i od³o¿y³a, zanim zd¹¿y³a wybraæ drug¹ jedynkê. Gdyby kobieta wezwa³a policjê, wkrótce zjawiliby siê tu tak-¿e mê¿czyŸni w czarnych chevroletach. Na twarzy dobrodusznej babci z kreskówek Disneya nie go-œci³ ju¿ radosny uœmiech pogodnej sprzedawczyni hamburge-rów. Znu¿ona ca³ym dniem pracy, zatroskana i zdezorientowa-na wydarzeniami, jakie rozegra³y siê w ci¹gu ostatniej minuty, Id¹c po ró¿ach, zielonych liœciach i kolcach, Dylan mija³ ³u-kowate, przypominaj¹ce wejœcia do altany drzwi, kryj¹ce ciem-noœci, w których mog³o rosn¹æ wszystko. Niepokoi³ go jeden pokój po prawej i dwa po lewej, mimo ¿e nic go do nich nie pcha³o, a skoro impuls kaza³ mu iœæ dalej, móg³ przypuszczaæ, ¿e niebezpieczeñstwo czai siê gdzieœ przed nim, nie z boku. Nie mial w¹tpliwoœci, ¿e bêdzie musia³ siê zmierzyæ z czymœ niebezpiecznym. Tajemnicza si³a, która kaza³a mu gnaæ przez ciemn¹ Arizonê, na pewno nie przywlok³a go tu, aby móg³ zna-leŸæ garniec z³ota, trudno by³o te¿ s¹dziæ, ¿e ten dom jest jego ziemi¹ obiecan¹. Od znaczka z ¿ab¹, przez klamkê samochodu, do puszki po piwie - Dylan szed³ tropem dziwnej energii, jak¹ pozostawi³ do-tyk siwow³osej kobiety. Marjorie. Wiedzia³ ju¿, ¿e mia³a na imiê Marjorie, choæ na swoim uniformie nie mia³a plakietki z imieniem. Wpierw znaczek z ¿ab¹, póŸniej kuchnia - id¹c tymi tropa-mi, szuka³ Marjorie, bo w niewidzialnych œladach, jakie jej do-tyk pozostawi³ na nieo¿ywionych przedmiotach, odczyta³ prze-znaczenie kobiety. Wyczul zerwane nici w splotach jej losu i sk¹dœ wiedzia³, ¿e zostan¹ zerwane tu, dzisiejszego wieczoru. Od dotkniêcia czêœciowo zgniecionej puszki po piwie szed³ ju¿ za nowym celem. Marjorie, nic o tym nie wiedz¹c, by³a ofiar¹, gdy tylko wesz³a do domu; Dylan szuka³ jej niedosz³ego mordercy. Gdy mniej wiêcej zrozumia³, jak mo¿e wygl¹daæ zbli¿aj¹ca siê konfrontacja, zda³ sobie sprawê, ¿e dalsze posuwanie siê naprzód jest aktem brawury, jeœli nie szaleñstwa, mimo to nie po-trafi³ siê cofn¹æ ani o krok. Ta sama si³a, która kaza³a mu za-wróciæ z drogi do Nowego Meksyku i pêdziæ na zachód z prêd-koœci¹ przekraczaj¹c¹ sto mil na godzinê, zmusza³a go do kontynuowania poszukiwañ. Korytarz prowadzi³ do skromnie urz¹dzonego przedpokoju, gdzie na niskim stoliku z ozdobn¹ a¿urow¹ listw¹ sta³a szklana lampa nakryta aba¿urem z ró¿owego jedwabiu. Stanowi³a jedyne Ÿród³o œwiat³a, nie licz¹c lampy w kuchni, w którym by³o widaæ prowadz¹ce na górê schody, jednak tylko do podestu. K³ad¹c d³oñ na s³upku porêczy u do³u schodów, Dylan znów poczu³ trop drapie¿nika, ten sam, który znalaz³ na pusz-ce po piwie, z nieomylnoœci¹ psa goñczego, który zwietrzy³ ucie-kiniera. Œlady by³ zupe³nie inne od tych, które Marjorie pozo-stawi³a na znaczku z ¿ab¹ i klamce samochodu - wyczuwa³ w nich z³o, jak gdyby zostawi³ je przechodz¹cy têdy duch sa-mych mocy piekielnych. Oderwa³ d³oñ od s³upka i przez chwilê patrzy³ na wypolero-wan¹ krzywiznê drewna topolowego upstrzonego ciemnymi plamami, szukaj¹c fizycznych lub nadprzyrodzonych dowodów czyjejœ obecnoœci, ale bezskutecznie. Jego odciski palców i d³oni przykry³y œlady linii papilarnych amatora piwa i choæ go³ym okiem nie mo¿na by³o zobaczyæ ¿adnego owalu, ³uku czy zwo-ju, technicy z laboratorium policyjnego za pomoc¹ chemicznych utrwalaczy, proszku i odpowiedniego œwiat³a mogliby póŸniej znaleŸæ i uwidoczniæ niepodwa¿alny dowód jego obecnoœci. Dylan by³ pewny istnienia odcisków palców - niemal niewi-dzialnych, a jednak pozwalaj¹cych skazaæ cz³owieka za ka¿d¹ zbrodniê, od kradzie¿y po morderstwo - tym ³atwiej móg³ wiêc uwierzyæ, ¿e dotykaj¹c czegoœ, ludzie mog¹ pozostawiæ coœ znacznie bardziej specyficznego, lecz równie rzeczywistego jak t³usty odcisk bêd¹cy odwzorowaniem linii na skórze. Chodnik w ró¿e po³o¿ony na œrodku schodów wygl¹da³ na równie wytarty jak podobny w korytarzu. Wzór wydawa³ siê bardziej wyrazisty, mniej by³o tu kwiatów, a wiêcej kolców, jak gdyby chcia³ zasygnalizowaæ Dylanowi, ¿e jego droga z ka¿dym krokiem staje siê coraz bardziej ciernista. Wspinaj¹c siê po schodach, choæ rozs¹dek zdecydowanie odradza³ mu wchodzenie na górê, Dylan przesuwa³ rêkê po ba-lustradzie. Pozostawione przez wrog¹ istotê œlady parzy³y go w d³oñ, iskrzy³y po dotykiem jego palców, lecz przesta³y mu kr¹¿yæ w g³owie œwietliki. Elektryczny syk równie¿ zupe³nie ucich³, tak jak w kuchni, gdy tylko dotkn¹³ puszki po piwie, ust¹pi³y konwulsyjne drgawki jêzyka. Przystosowa³ siê do tego osobliwego stanu, a jego umys³ i cia³o przesta³y siê opieraæ nad-przyrodzonym doznaniom. *** Nawet nieznani intruzi i œwiadomoœæ zbli¿aj¹cej siê przemo-cy nie mog³y zbyt d³ugo t³umiæ naturalnej uprzejmoœci siwow³o-sej kobiety, bez w¹tpienia wzmocnionej motywacj¹ wpajan¹ podczas szkolenia prowadzonego przez bar fast food, w którym pracowa³a. Wyraz niepokoju na jej twarzy ust¹pi³ miejsca s³abe-mu uœmiechowi, a ona wyci¹gnê³a wci¹¿ dygocz¹c¹ rêkê. - Jestem Marjorie, skarbie. A tobie jak na imiê? Gdyby powierzono jej pieczy tylko Shepherda, Jilly pobie-g³aby na korytarz poszukaæ Dylana, ale ten zostawi³ jej pod opiek¹ drug¹ osobê - tê kobietê. Nie chcia³a, by Shep siedzia³ d³u¿ej sam w samochodzie, a gdyby zostawi³a Marjorie w pobli-¿u telefonu, na ulicy zjawi³oby siê wiêcej gliniarzy ni¿ na mia-steczkowym zebraniu. Poza tym Dylan kaza³ Marjorie uciekaæ z domu, bo nie by-³a tu bezpieczna, lecz starsza pani mimo blisko siedemdziesiêciu lat pozosta³a widocznie naiwn¹ dziewczynk¹, która nie potrafi rozpoznaæ zagro¿enia, nawet gdy czuje na karku ch³odny do-tyk ostrza. Jeœli Jilly jej st¹d nie wyci¹gnie, Marjorie pewnie zo-stanie w kuchni, trochê zdezorientowana, ale niezbyt przejêta, nawet gdyby ze spi¿arni wysypa³o siê stado wyg³odzonej sza-rañczy albo z odp³ywu zlewu trysn¹³ strumieñ gor¹cej lawy. - Jestem Marjorie - powtórzy³a z tym samym uœmiechem, dr¿¹cym i niepewnym jak zmarszczka na powierzchni wody, która za moment zniknie w fali troski, jaka zaleje jej oblicze. Wci¹¿ trzymaj¹c wyci¹gniêt¹ rêkê, spodziewa³a siê us³yszeæ imiê Jilly, które z pewnoœci¹ poda glinom, gdy w koñcu uda jej siê wezwaæ policjê. Otaczaj¹c Marjorie ramieniem i delikatnie kieruj¹c j¹ w stronê drzwi wyjœciowych, Jilly powiedzia³a: - Kochana, mo¿esz mi po prostu mówiæ „Kanapka z kur-czakiem, frytki, piwo korzenne". Albo w skrócie „Kanapka". *** Ka¿dy dotyk œladów na porêczy przekonywa³ Dylana, ¿e osoba, która je pozostawi³a, jest znacznie groŸniejsza, ni¿ mu siê wczeœniej zdawa³o. Zanim dotar³ do podestu i pokona³ dru- gie pó³piêtro, zanurzaj¹c siê w panuj¹cym na górze mroku, zro-zumia³, ¿e w pokojach na piêtrze czeka na niego przeciwnik, którego nie da rady pokonaæ zwyk³y malarz zupe³nie niezapra-wiony w walce, ale co najmniej pogromca smoków. Nieca³¹ minutê temu na dole, kiedy widzia³ starsz¹ kobietê ¿yw¹, a potem tak, jak mog³aby wygl¹daæ po morderstwie, po raz pierwszy poczu³, jak oplataj¹ go zimne macki przera¿enia. Teraz jeszcze mocniej zacisnê³y siê wokó³ jego krêgos³upa. - Proszê - szepn¹³ Dylan, jak gdyby wci¹¿ wierzy³, ¿e stoi tu zdany na ³askê i nie³askê nieub³aganej nieznanej si³y ze-wnêtrznej. - Proszê - powtórzy³, jak gdyby jeszcze nie poj¹³ oczywistej prawdy, ¿e otrzyma³ dar - albo przekleñstwo - szó-stego zmys³u dziêki eliksirowi ze strzykawki i jak gdyby nie sta³o siê jasne, ¿e kontynuuje tê niebezpieczn¹ wyprawê bez ¿adnego przymusu. Równie dobrze móg³ szeptaæ do siebie. Kie-rowa³y nim motywy, których nie rozumia³, ale mimo wszystko by³y to jego motywy. Móg³ odwróciæ siê i wyjœæ. Wiedzia³, ¿e wybór nale¿y tylko do niego. Domyœla³ siê tak¿e, ¿e opuszczenie domu bêdzie o wiele ³atwiejsze ni¿ dalsza droga na górê. Gdy zda³ sobie sprawê, ¿e ca³kowicie nad sob¹ panuje, sp³y-n¹³ na niego niewypowiedziany spokój, tak jak œnieg w bez-wietrzny dzieñ przykrywa idealnie g³adk¹ warstw¹ nierównoœci krajobrazu. Przesta³ dygotaæ. Kiedy rozluŸni³ zaciœniête zêby, miêœnie szczêk przesta³y drgaæ. Opuœci³a go przemo¿na potrze-ba, by sun¹æ przed siebie, a serce zwolni³o rytm i si³ê uderzeñ, pomyœla³ wiêc, ¿e mo¿e jednak miêsieñ sercowy wytrzyma. Zim-ne macki przera¿enia zeœliznê³y siê z jego krêgos³upa, wycofa³y i zniknê³y w mroku. Sta³ u szczytu schodów, na skraju ciemnego korytarza, wie-dzia³, ¿e mo¿e zawróciæ, wiedzia³, ¿e jednak pójdzie dalej, ale zupe³nie nie zdawa³ sobie sprawy dlaczego, choæ w tej chwili wcale to nie by³o najwa¿niejsze. Nie uwa¿a³ siê za odwa¿nego cz³owieka, nie urodzi³ siê po to, by przemierzaæ pola bitew ani patrolowaæ ulice w nêdznych dzielnicach. Podziwia³ bohater-stwo, lecz po sobie nie spodziewa³ siê heroicznych czynów. Mi-mo ¿e motywy w³asnego dzia³ania pozostawa³y dla niego za-gadk¹, znal siê wystarczaj¹co dobrze, by wiedzieæ, ¿e bezinteresownoœæ nie wchodzi w grê; pójdzie dalej, bo intuicja podpowiada³a mu, ¿e odwrót nie le¿y w jego interesie. Nie po-trafi³ jeszcze z pe³ni œwiadomie ogarn¹æ dziwnych informacji, jakich dostarcza³y mu powiêkszone w tajemniczy sposób mo¿-liwoœci percepcji, logika kaza³a mu zatem bardziej polegaæ na instynkcie, ni¿ pozwala³by na to rozs¹dek. Ró¿owe œwiat³o siêga³o schodów zaledwie do ni¿szego pode-stu. Jedynie lampa, której blask s¹czy³ siê przez uchylone mini-malnie drzwi po prawej, oœwietla³a ciemn¹ przestrzeñ przykry-tego chodnikiem w kwiaty korytarza. O ile siê zorientowa³, na górze by³y trzy pokoje: ten, w któ-rym œwieci³o siê œwiat³o na koñcu po prawej, jeszcze jeden bli¿ej Dylana po tej samej stronie i jeden po lewej. Kiedy Dylan pokona³ trzy kroki dziel¹ce go od pierwszych drzwi z prawej, znów ogarn¹³ go lêk: ale taki, z jakim mo¿na sobie poradziæ, obawa, jak¹ mo¿e czuæ przed akcj¹ rozwa¿ny stra¿ak czy policjant, zupe³nie niepodobna do panicznego stra-chu, który towarzyszy³ mu w drodze z kuchni przez korytarz na dole i po schodach. Klamkê znaczy³y psychiczne œlady tropionej przez niego osoby. Omal nie cofn¹³ rêki, ale intuicja-jego nowy przyjaciel - kaza³a mu iœæ dalej. Cichy trzask zamka, szum suchych zawiasów. Przez okno z matowego szk³a wpada³o pomarañczowo¿ó³te œwiat³o latarni ulicznej, k³ad¹c na szybie cieñ ga³êzi oliwki i ukazuj¹c wnêtrze pustej ³azienki. Dylan podszed³ do drugiego pokoju po prawej, sk¹d przez szczelinê miêdzy drzwiami a framug¹ pada³a w¹ska smu¿ka œwiat³a, rozcinaj¹c ciemnoœæ jak no¿em. S³uchaj¹c g³osu in-stynktu i rozs¹dku, nie przy³o¿y³ do szpary oka, aby nie oœlepi-³o go ostrze prawdziwego no¿a, wymierzaj¹c mu karê za szpie-gowanie. K³ad¹c rêkê na klamce, Dylan wiedzia³, ¿e znalaz³ norê opê-tanej istoty, której tropem pod¹¿a³, poniewa¿ znak by³ sto razy wyraŸniejszy ni¿ te, na które dot¹d trafia³. Bezcielesny œlad oplót³ mu d³oñ jak wij, skrêcaj¹c siê i wiruj¹c. Dylan by³ ju¿ pe-wien, ¿e za tymi drzwiami znajduje siê kolonia piek³a. 1 6 Przekraczaj¹c próg drzwi z ty³u domu, Marjorie przypomnia³a sobie o pozostawionej kolacji i chcia³a wróciæ do kuchni po torbê, „póki cheeseburger nie wystygnie". Z cierpliwoœci¹ Wielkiego Ptaka lub innego nauczyciela z „Ulicy Sezamkowej", wpajaj¹cemu nowe s³owo dziecku, któ-rego zdolnoœæ koncentracji zaburzy³a zbyt du¿a dawka ritalinu, Jilly prowadzi³a j¹, t³umacz¹c, ¿e ciep³y cheeseburger na nic siê jej nie przyda, jeœli bêdzie martwa. NajwyraŸniej Dylan da³ Marjorie tylko niejasne ostrze¿enie, nie precyzuj¹c, czy grozi jej wybuch czteropalnikowej kuchenki gazowej, czy zbli¿a siê trzêsienie ziemi, które zmieni jej dom w malownicz¹ kupkê dymi¹cych gruzów, tak entuzjastycznie pokazywanych przez ¿¹dne krwi media. Jednak w œwietle ostat-nich wydarzeñ Jilly potraktowa³a tê przestrogê powa¿nie, bez wzglêdu na jej ogólnikowoœæ. Przemawiaj¹c s³odko i stosuj¹c przebieg³e chwyty psycho-logiczne, które na pewno spotka³yby siê z gor¹c¹ aprobat¹ Wielkiego Ptaka, Jilly ³agodnie wyprowadzi³a Marjorie na ga-nek, do schodków prowadz¹cych na trawnik z ty³u domu. Tam starsza pani wykorzysta³a sw¹ imponuj¹c¹ masê, stosu-j¹c manewr blokuj¹cy, który polega³ na przyssaniu siê bie¿ni-kiem gumowych podeszew butów do pod³ogi ganku pomalowa-nej lœni¹c¹ farb¹. Dziêki tej sprytnej sztuczce stanê³a nieruchomo niczym Herkules, którego skazano na rozerwanie koñmi, ale okaza³o siê, ¿e dorównuje si³¹ dwóm zaprzêgom. - Kanapeczko - zwróci³a siê do Jilly, wybieraj¹c zdrobnia-³¹ wersjê jej imienia. - Czy on wie o no¿ach? - Kto? - Twój ch³opak. - To nie jest mój ch³opak, Marj. Nawet nie snuj takich do-mys³ów. Nie jest w moim typie. O jakich no¿ach mówi³aœ? - Kenny bardzo lubi no¿e. - Kto to jest Kenny? - Kenny junior, nie mówiê o jego ojcu. - Ach, te dzieci - powiedzia³a tonem wspó³czucia Jilly, wci¹¿ ponaglaj¹c kobietê, aby siê w koñcu ruszy³a. - Kenny senior jest w wiêzieniu w Peru. - Do bani - oznajmi³a Jilly, maj¹c na myœli uwiêzienie Ken-ny'ego seniora w Peru i w³asne bezowocne wysi³ki, by zrzuciæ Marjorie ze schodów ganku. - Kenny junior to mój najstarszy wnuk. Ma dziewiêtnaœcie lat. - I lubi no¿e, co? - Zbiera je. Niektóre nawet bardzo ³adne. - Bombowa sprawa, Marj. - Bojê siê, ¿e znowu zacz¹³ z narkotykami. - No¿e i narkotyki, co?-powiedzia³a Jilly, próbuj¹c j¹ roz-ko³ysaæ i w ten sposób oderwaæ jej stopy od pod³ogi. - Nie wiem, co robiæ. Naprawdê nie wiem. Czasem od nar-kotyków wariuje. - Wariuje, narkotyki, no¿e - rzek³a Jilly, uk³adaj¹c g³oœno elementy uk³adanki sk³adaj¹ce siê na obraz Kenny'ego. Co chwilê zerka³a nerwowo na otwarte drzwi kuchenne. - Prêdzej czy póŸniej dostanie ataku - martwi³a siê Marjo-rie. - Pewnego dnia posunie siê o krok za daleko. - Kochana - powiedzia³a Jilly - wydaje mi siê, ¿e w³aœnie dziœ jest ten dzieñ. Ju¿ nie jeden wij, ale ca³e ich gniazdo zdawa³o siê podrygi-waæ i skrêcaæ na d³oni Dylana. Nie puœci³ z odraz¹ klamki, poniewa¿ wœród odcisków opê-tanej istoty wyczu³ inne œlady nale¿¹ce do znacznie lepszej oso-by. Odczyta³ z nich dobr¹, ale zalêknion¹ duszê, która, co cieka-we, przebywa³a w tej samej smoczej norze. Ostro¿nie pchn¹³ drzwi. Du¿a sypialnia zosta³a przedzielona dok³adnie na pól, jak gdyby wymalowano liniê na pod³odze, œcianie po lewej, suficie i œcianie po prawej. Nie przebiega³a tu jednak ¿adna fizyczna granica, ale rzuca³o siê w oczy, ¿e lokatorzy dziel¹cy pokój ma-j¹ skrajnie odmienne zainteresowania i charaktery. W czêœci pokoju bli¿ej drzwi sta³o ³ó¿ko, nocny stolik i pó³-ki pe³ne ksi¹¿ek w tanich wydaniach. Na œcianie zawieszono eklektyczn¹ kolekcjê trzech plakatów. Pierwszy przedstawia³ kabriolet AC Shelby Cobra rocznik 1966, który pêdzi³ autostra-d¹ w stronê oœlepiaj¹cego zachodu s³oñca; zmys³owo op³ywowa sylwetka niskiego sportowego auta i srebrne detale, w których odbija³o siê niebo koloru filmowego b³êkitu, sprawia³y, ¿e sa-mochód by³ ucieleœnieniem szybkoœci, radoœci i wolnoœci. Obok cobry wisia³ portret nad¹sanego C. S. Lewisa. Na trzecim pla-kacie by³o s³ynne zdjêcie marines zatykaj¹cych amerykañsk¹ flagê na szczycie pooranego po bitwie wzgórza na wyspie Iwojima. W drugiej po³owie sypialni równie¿ sta³o ³ó¿ko i stolik, ale na œcianie nie by³o pó³ek z ksi¹¿kami ani plakatów. Zamiast nich na stela¿ach je¿y³a siê kolekcja bia³ej broni. W¹skie kordzi-ki i szerokie sztylety, szkockie dirki, kordelasy, jedna szabla, bu³at, indyjskie khatary i kukri, szkocki skean dhu, halabarda na krótkim drzewcu, bagnety, kind¿a³y, no¿e myœliwskie, jata-gany... Na wielu ostrzach wygrawerowano kunsztowne wzory, rêkojeœci by³y rzeŸbione i malowane, g³owice i jelce niektóre g³adkie, lecz czêœciej kunsztownie zdobione. W pierwszej czêœci pokoju sta³o niewielkie biurko. Na blacie równiutko u³o¿ono suszkê, zestaw piór, puszkê z o³ówkami, gruby s³ownik i pomniejszony model cobry rocznik 1966. W drugiej po³owie na stole le¿a³a plastikowa replika ludzkiej czaszki oraz sterta rzuconych byle jak kaset z filmami porno. Bli¿sza drzwi domena by³a starannie zamieciona i odkurzo-na i choæ wyposa¿ono j¹ nieco lepiej ni¿ klasztorn¹ celê, utrzy-mywano tu nienaganny porz¹dek jak w mieszkaniu zakonnika. W drugim królestwie panowa³ ba³agan. Poœciel na ³ó¿ku by³a zmiêta. Na pod³odze, stoliku nocnym i pó³ce nad wezg³owiem ló¿ka wala³y siê buty, brudne skarpetki, puste puszki po napo-jach i piwie oraz papierki po cukierkach. Z trosk¹-albo czu³ym wyrachowaniem-u³o¿ono tylko no¿e i resztê bia³ej broni, a s¹-dz¹c po lustrzanym blasku wszystkich ostrzy, wiele czasu po-œwiêcano na ich utrzymanie. Poœrodku sypialni, na granicy dwóch wrogich obozowisk, sta³y dwie walizki, na których le¿a³ czarny kapelusz kowbojski z zielonym piórkiem zatkniêtym za wst¹¿kê. Dylan zd¹¿y³ dostrzec to wszystko w ci¹gu zaledwie trzech, mo¿e czterech sekund, potrafi³ bowiem ogarn¹æ jednym spojrze-niem ca³y krajobraz ze szczegó³ami, aby na pierwszy rzut oka, za-nim glos serca ust¹pi miejsca ch³odnemu umys³owi, móc oceniæ, czy temat bêdzie wart czasu i energii, które musia³by poœwiêciæ, by go dobrze oddaæ na p³ótnie. Fotograficzna rejestracja szczegó³ów nale¿a³a do jego wrodzonych zdolnoœci, ale w ci¹gu lat pracy wy-æwiczy³ j¹ jeszcze bardziej, podobnie jak zdolny policjant trenuje swój zmys³ obserwacyjny, nim zyska status detektywa. I jak dobry policjant Dylan zacz¹³ i skoñczy³ oglêdziny na szczególe, który od razu rzuca³ siê w oczy, wyznaczaj¹c temat ca³ej scenerii: mniej wiêcej trzynastoletnim ch³opcu, który sie-dzia³ na ³ó¿ku bli¿ej drzwi, ubrany w d¿insy i koszulkê z nadru-kiem „Stra¿ Po¿arna Nowego Jorku", ze skrêpowanymi noga-mi, brutalnie zakneblowany, z rêkami przykutymi do mosiê¿nej ramy ló¿ka. *** Marj doskonale odgrywa³a swój numer „Skamienia³a postaæ", i Jilly nie potrafi³a oderwaæ jej od pod³ogi. Wci¹¿ stoj¹c jak pos¹g na ganku u szczytu schodów, powiedzia³a z trosk¹ w glosie: - Musimy go stamt¹d zabraæ. Mimo ¿e Dylan nie by³ jej ch³opakiem, Jilly nie wiedzia³a, jak inaczej mog³aby o nim mówiæ, poniewa¿ nie chcia³a u¿ywaæ jego prawdziwego imienia w obecnoœci kobiety, a nie mia³a po-jêcia, co zamówi³ dzisiaj w barze. - Nie martw siê, Marj. Mój ch³opak go z³apie. - Nie mówiê o Kennym - odrzek³a Marj z wiêkszym niepo-kojem ni¿ przedtem. - A wiêc o kim? - O Travisie. Mówiê o Travisie. Ch³opak ma tylko ksi¹¿ki. Kenny ma swoje no¿e, a Travis jedynie ksi¹¿ki. - Kto to jest Travis? - M³odszy brat Kenny'ego. Ma trzynaœcie lat. Jak Kenny dostanie ataku, to Travis oberwie. - A Travis... jest tam z Kennym? - Pewnie tak. Musimy go stamt¹d wyci¹gn¹æ. Drzwi kuchenne po drugiej stronie ganku by³y nadal otwar-te. Jilly nie mia³a ochoty wracaæ do domu. Nie wiedzia³a, po co Dylan tu przyjecha³, ryzykuj¹c ¿ycie i zdrowie, i wy¿sz¹ sk³adkê ubezpieczeniow¹, ale mia³a powa¿-ne w¹tpliwoœci, czy przygna³a go tu potrzeba spóŸnionego wy-ra¿enia wdziêcznoœci Marjorie za uprzejm¹ obs³ugê w barze lub chêæ zwrócenia jej znaczka z ¿ab¹, aby mog³a go przypi¹æ inne-mu klientowi, który bardziej by go doceni³. Zwa¿ywszy na sk¹-pe informacje, jakimi dysponowa³a Jilly, i grozê tego wieczoru rodem prosto z „Archiwum X", mog³aby siê za³o¿yæ o spore pieni¹dze, ¿e pan Dylan Coœ Siê Ze Mn¹ Dzieje O'Conner przy-gna³ do domu Marjorie, aby powstrzymaæ Kenny'ego przed uczynieniem z³ego u¿ytku ze swojej kolekcji. Je¿eli wybuch ponadzmys³owej percepcji zaprowadzi³ Dyla-na do Kenny'ego No¿ownika, którego prawdopodobnie nigdy wczeœniej nie spotka³, nasuwa³ siê logiczny wniosek, ¿e bêdzie te¿ wiedzia³ o obecnoœci Travisa. Kiedy napotka trzynastolatka uzbrojonego w ksi¹¿kê, nie powinien go wzi¹æ przez pomy³kê za naæpanego dziewiêtnastoletniego wielbiciela no¿y. Potok jej myœli zatrzyma³ siê na s³owie „logiczny". Wydarze-nia minionych kilku godzin przeczy³y jakiejkolwiek logice. Nic, co sta³o siê tego wieczoru, nie mog³o siê dziaæ w œwiecie racjo-nalnym, gdzie Jilly kiedyœ by³a dziewczynk¹ z chóru, a dziœ ko-mikiem. To by³ nowy œwiat, albo rz¹dz¹cy siê zupe³nie now¹ logik¹, której Jilly jeszcze nie rozszyfrowa³a, albo w ogóle po-zbawiony logiki. W takim œwiecie, w ciemnym i obcym domu Dylanowi mog³o siê wszystko przytrafiæ. Jilly nie lubi³a no¿y. Zosta³a komikiem, nie wystêpowa³a w numerach z rzucaniem no¿y. Nie mia³a najmniejszej ochoty wracaæ do domu, gdzie by³ Kenny i jego kolekcja. Dwie minuty temu, gdy Jilly wesz³a do kuchni i od³o¿y³a s³u-chawkê telefonu jedn¹ cyferkê przed katastrof¹, biedna Marj wygl¹da³a na oszo³omion¹ i bezradn¹. Teraz ta pó³zombi szyb-ko przeobra¿a³a siê w oszala³¹ z rozpaczy babciê gotow¹ do naj-bardziej lekkomyœlnych czynów. - Musimy wyci¹gn¹æ stamt¹d Travisa! Ostatni¹ rzecz¹, jakiej ¿yczy³aby sobie Jilly, by³ nó¿ wbity w jej pierœ, ale przedostatni¹ - rozhisteryzowana babcia, która pakuje siê z powrotem do domu, utrudniaj¹c zadanie Dylanowi, i prawdopodobnie ponownie dopada telefonu, gdy tylko go spostrze¿e i przypomni sobie, ¿e policja jest zawsze do us³ug. - Zostañ tu, Marj. Nie ruszaj siê. Ja siê tym zajmê. Znajdê Travisa. I wyci¹gnê go stamt¹d. Zobowi¹zawszy siê do aktu odwagi, jakiego wola³aby siê nie podejmowaæ, Jilly odwróci³a siê, a wtedy Marj chwyci³a j¹ za rêkê. - Ludzie, kim wy w³aœciwie jesteœcie`? Ludzie. Jilly zje¿y³a siê na dŸwiêk tego s³owa bardziej ni¿ w reakcji na samo pytanie. Mia³a na koñcu jêzyka: „Co to zna-czy-ludzie? Masz coœ do ludzi takich jak ja?". Jednak w ci¹gu kilku ostatnich lat, gdy jej praca spotka³a siê z pewnym uznaniem i Jilly osi¹gnê³a pewnego rodzaju skromny sukces, nerwowe reakcje na to, co uwa¿a³a za obelgi, wydawa³y siê coraz g³upsze. Nawet z Dylanem - który z jakiegoœ powodu mia³ wyj¹tkowy talent do trafiania w jej czu³e punkty - nawet wobec niego nerwowe reakcje by³y g³upie. A w obecnej sytuacji mog³y równie¿ œci¹gn¹æ dodatkowe niebezpieczeñstwo. - Policja - sk³ama³a ze zdumiewaj¹c¹ ³atwoœci¹ jak na by³¹ dziewczynkê z chóru. - Jesteœmy z policji. - Bez mundurów? - zdziwi³a siê Marj. - Jesteœmy tajniakami. - Nie zamierza³a jej pokazywaæ od-znaki. - Zostañ tu, kochana. Tu jesteœ bezpieczna. Zostaw to zawodowcom. *** Ch³opiec w stra¿ackiej koszulce zosta³ obezw³adniony, pobi-ty i prawdopodobnie pozbawiony przytomnoœci, choæ zd¹¿y³ siê ockn¹æ, zanim Dylan wszed³ do pokoju. Jedno oko mia³ zsi-nia³e i napuchniête. Otart¹ skórê na brodzie. Lewe ucho skleja-³a zakrzep³a krew, pewnie po uderzeniu w bok g³owy. Odrywaj¹c paski taœmy klej¹cej z twarzy ch³opca i wyci¹-gaj¹c mu z poblad³ych ust czerwon¹ gumow¹ kulkê, Dylan przypomnia³ sobie w³asn¹ bezradnoœæ w motelu, gdy siedzia³ przywi¹zany do krzes³a, zakneblowany skarpetk¹, i poczu³ na-gromadzony w sobie gniew jak stos wêgla gotowy roz¿arzyæ siê do bia³oœci pod wp³ywem podmuchu œwiêtego oburzenia. Ten gniew drzemi¹cy w nim jak wulkan wydawa³ siê zupe³nie nie przystawaæ do ³agodnego charakteru cz³owieka, który wierzy³, ¿e nawet najdziksz¹ istotê mo¿na wydobyæ z ciemnoœci, poka-zuj¹c jej naturalne piêkno, z jakim zosta³ urz¹dzony œwiat i ¿y-cie. Przez wiele lat tyle razy nadstawia³ drugi policzek, ¿e cza-sem musia³ przypominaæ kibica œledz¹cego nieustaj¹cy mecz tenisowy. Gniewu nie wzbudzi³y w nim jednak w³asne cierpienia, jakie prze¿y³ i jakie byæ mo¿e w przysz³oœci zgotuje mu los, nad któ-rym zapanowa³a szpryca - ale wspó³czucie dla ch³opca i litoœæ nad wszystkimi ofiarami tego wieku przemocy. Mo¿e po S¹dzie Ostatecznym w³adza na Ziemi trafi w rêce ludzi ³agodnych, tak jak zosta³o przyrzeczone; tymczasem jednak dni up³ywa³y pod krwawymi rz¹dami nikczemników. Dylan zawsze mia³ œwiadomoœæ istnienia niesprawiedliwo-œci na œwiecie, ale nigdy nie dotknê³a go bardziej ni¿ w tej chwi-li, nigdy przedtem nie poczu³ boleœniej jej ostrza. Zaskoczy³a go dojmuj¹ca intensywnoœæ gniewu, poniewa¿ wydawa³ siê nie-wspó³mierny do przyczyny. Jeden pobity ch³opiec to nie to sa-mo co Oœwiêcim, co masowe groby w Kambod¿y w epoce Czer-wonych Khmerów, co World Trade Center. Odbywa³y siê w nim powa¿ne przemiany, lecz metamorfoza nie polega³a tylko na tym, ¿e zyska³ szósty zmys³. Zmiany siêga-³y g³êbiej, jak gdyby u podstaw jego umys³u zaczê³y siê potê¿ne ruchy tektoniczne. Pozbawiony knebla ch³opak wykaza³ opanowanie i œwiado-moœæ powagi sytuacji. Nie odrywaj¹c wzroku od otwartych drzwi, jakby to by³a brama, przez któr¹ lada chwila mog³y wmaszerowaæ legiony piekielne, wyszepta³: - Kenny jest na totalnym haju. To kompletny psychol. Jest w pokoju babci z dziewczyn¹, chyba j¹ zabije. Potem babciê. Po-tem mnie. Mnie zabije na koñcu, bo najbardziej mnie nienawidzi. - Co to za dziewczyna? - zapyta³ Dylan. - Becky. Mieszka na naszej ulicy. - Ma³a? - Nie, ma siedemnaœcie lat. £añcuch krêpuj¹cy nogi ch³opca w kostkach by³ zamkniêty k³ódk¹. Ogniwa kajdanek, którymi mia³ skute rêce, zosta³y przewleczone przez jeden z mosiê¿nych szczebli wezg³owia, unieruchamiaj¹c go przy ³ó¿ku. - Gdzie kluczyki? - Kenny je ma. - Ch³opak wreszcie oderwa³ spojrzenie od otwartych drzwi i popatrzy³ Dylanowi w oczy. - Nie mogê siê st¹d ruszyæ. W grê wchodzi³o ludzkie ¿ycie. Mimo ¿e za policj¹ prawie na pewno zjawi¹ siê tu ludzie w czarnych chevroletach, którzy dla Dylana, Shepa i Jilly stanowili œmiertelne zagro¿enie, Dylan czu³ moralny obowi¹zek zatelefonowania pod 911. - Gdzie telefon? - spyta³ szeptem. - W kuchni - odrzek³ równie cicho ch³opiec. - I w pokoju babci. Intuicja podpowiada³a Dylanowi, ¿e nie ma czasu schodziæ do kuchni. Poza tym nie chcia³ zostawiaæ ch³opca samego na górze. O ile wiedzia³, przeczucie nie nale¿a³o do jego nowych zdolnoœci nadzmys³owych, lecz w zgêstnia³ym powietrzu wisia-³a zapowiedŸ przemocy; móg³by siê za³o¿yæ o w³asn¹ duszê, ¿e jeœli jeszcze nie dosz³o do mordu, to na pewno ktoœ zginie, za-nim on zd¹¿y zejœæ po ukwieconych schodach. Telefon znajdowa³ siê jeszcze w pokoju babci, ale wszystko wskazywa³o na to, ¿e jest tam równie¿ Kenny. Gdyby Dylan tam wszed³, nie wystarczy³aby mu tylko pewna d³oñ, by wykrê-ciæ numer. Jego wzrok znów powêdrowa³ do lœni¹cych na œcianie ostrzy, lecz perspektywa rozp³atania kogoœ mieczem lub maczet¹ na-pe³nia³a go wstrêtem. Mia³ za s³aby ¿o³¹dek do a¿ tak mokrej roboty. Widz¹c zainteresowanie Dylana no¿ami i najwyraŸniej wy-czuwaj¹c jego opory, ch³opiec powiedzia³: - Zajrzyj tam, za pó³kê z ksi¹¿kami. Kij baseballowy. Staromodny, z twardego drewna. Dylan nieraz macha³ takim w dzieciñstwie, choæ nigdy nie zamierzy³ siê na cz³owieka. ¯aden ¿o³nierz, gliniarz czy inny cz³owiek doœwiadczony w boju pewnie by siê z nim nie zgodzi³, ale Dylan zamiast ba-gnetu wola³ kij baseballowy. Dobrze le¿a³ mu w d³oniach. - Kompletny psychol - przypomnia³ mu ch³opak, jak gdy-by chcia³ powiedzieæ, ¿e kij baseballowy zadzia³a o wiele sku-teczniej ni¿ odwo³ywanie siê do rozs¹dku czy próby perswazji. Dylan wyszed³ za próg. Korytarz. Po drugiej stronie ostatni z pokoi na piêtrze, którego jeszcze nie sprawdzi³. Przez zamkniête na g³ucho drzwi nie przeœwitywa³ najmniej-szy promieñ œwiat³a. W domu zaleg³a cisza. Przy³o¿ywszy ucho do framugi, Dy-lan zacz¹³ nas³uchiwaæ, czy z pokoju dobiegnie dŸwiêk zdradza-j¹cy obecnoœæ Kenny'ego, który by³ na totalnym haju. Niektórzy artyœci zaczynaj¹ czasem myliæ œwiat fikcji z prawd¹ i do pewnego stopnia identyfikuj¹ siê z odgrywanymi przez siebie postaciami, poruszaj¹c siê po rzeczywistym œwiecie, jak gdyby zawsze byli na scenie. W ci¹gu paru ostatnich lat Jil-ly niemal uleg³a przekonaniu, ¿e naprawdê jest nieustraszon¹ Amazonk¹ Po³udniowego Zachodu, któr¹ udawa³a przed pu-blicznoœci¹. Wracaj¹c do kuchni, stwierdzi³a jednak ku swemu przera¿e-niu, ¿e kiedy przyjdzie co do czego, rola i rzeczywistoœæ nie s¹ w jej przypadku tym samym. Gdy gor¹czkowo szuka³a broni, otwieraj¹c wszystkie szuflady i zagl¹daj¹c do ka¿dej szafki, czu-³a, jak miêkn¹ jej kolana, a serce zmienia siê w wielki m³ot t³u-k¹cy o ¿ebra. Wed³ug prawa i zasad walki nó¿ rzeŸniczy mo¿na by³o uwa-¿aæ za broñ. Jednak artretyczna niezgrabnoœæ, z jak¹ jej ze-sztywnia³a d³oñ zacisnê³a siê na rêkojeœci, przekona³a Jilly, ¿e nie mog³aby go u¿yæ przeciw nikomu i niczemu, co jest wra¿liw-sze od pieczeni wo³owej. Poza tym, ¿eby u¿yæ no¿a, nale¿y podejœæ blisko przeciwni-ka. Zak³adaj¹c, ¿e uda³oby siê jej waln¹æ Kenny'ego na tyle mocno, by go zatrzymaæ albo nawet sprz¹tn¹æ, Jilly wola³a go waln¹æ z jak najwiêkszej odleg³oœci, najlepiej ze strzelby o du-¿ym zasiêgu z dachu s¹siedniego domu. Spi¿arnia okaza³a siê tylko spi¿arni¹, nie arsena³em. Naj-ciê¿sz¹ broni¹, jak¹ znalaz³a na pó³kach, by³y puszki z brzo-skwiniami w syropie. Nagle Jilly zauwa¿y³a, ¿e Marj ma prawdopodobnie k³opoty z wytêpieniem mrówek i w przyp³ywie natchnienia powiedzia³a: - Aha. *** Nawet mimo kija baseballowego w garœci i s³usznego gnie-wu Dylan nie by³ a¿ tak odwa¿ny ani nierozwa¿ny, by wpadaæ do ciemnego pokoju, gdzie czeka³ nastolatek og³upia³y od prochów i hormonów, uzbrojony w Bóg wie ile rodzajów bia-³ej broni. Uchyliwszy drzwi - znów poczu³ dra¿ni¹cy dotyk psychicznych œladów - czeka³ oparty o œcianê w korytarzu i nas³uchiwa³. S³ysza³ tylko dzwoni¹c¹ w uszach ciszê, jak gdyby dryfowa³ w przestrzeni kosmicznej, i zastanawia³ siê, czy przypadkiem nie og³uch³. Uzna³ w koñcu, ¿e Kenny jest nie tylko kompletnym, ale wyj¹tkowo cierpliwym psycholem. Z równ¹ skwapliwoœci¹, z jak¹ przyst¹pi³by do zapasów z krokodylem, Dylan wsun¹³ siê w otwarte drzwi, siêgn¹³ do œrodka i namaca³ na œcianie w³¹cznik. S¹dzi³, ¿e Kenny stoi przygotowany na taki manewr i by³ niemal pewien, ¿e ostrze no¿a przygwoŸdzi mu d³oñ do œciany, wiêc ogromnie siê zdu-mia³, kiedy zapali³ œwiat³o i nadal mia³ wszystkie palce. W pokoju babci nie by³o górnego oœwietlenia, zapali³a siê tylko jedna z dwóch nocnych lampek: ruda i pêkata, malowa-na w tulipany i zwieñczona ¿ó³tym aba¿urem z plisowanego materia³u w kszta³cie szerokiego kapelusza s³omkowego. Prze-strzeñ sypialni tonê³a w pó³mroku rozjaœnionym s³abym bla-skiem lampy. Dylan dostrzeg³ dwoje zamkniêtych drzwi. Za pierwszymi najprawdopodobniej by³a szafa. Drugie zapewne prowadzi³y do ³azienki. Zas³ony w trzech oknach by³y za krótkie i za w¹skie, aby móg³ siê za nimi ktoœ ukryæ. Jeden k¹t pokoju zajmowa³o wolno stoj¹ce wysokie owalne lustro. Nikt siê za nim nie czai³. W zwierciadle Dylan ujrza³ w³a-sne odbicie-wygl¹da³ na o wiele mniej przera¿onego i znacznie wy¿szego, ni¿ mu siê wydawa³o. Królewskie ³o¿e by³o ustawione w taki sposób, ¿e Kenny móg³by siê za nim schowaæ, k³ad¹c siê na pod³odze, ale ¿aden inny mebel nie zapewnia³ bezpiecznej kryjówki. Uwagê przykuwa³a jednak przede wszystkim postaæ, która le¿a³a w ³ó¿ku. Cienka i delikatna poœciel, pled i przeœcierad³o by³y rozrzucone w nie³adzie, ale ktoœ pod nimi le¿a³ przykryty od stóp do g³ów. Jak w niezliczonych filmach o ucieczkach z wiêzienia, byæ mo¿e by³y to poduszki udaj¹ce kszta³tem cz³owieka, tyle ¿e po-œciel lekko dr¿a³a. Otwieraj¹c drzwi i zapalaj¹c œwiat³o, Dylan ujawni³ ju¿ swo-j¹ obecnoœæ. Podchodz¹c ostro¿nie do ³ó¿ka, powiedzia³: - Kenny? Niezidentyfikowana postaæ przesta³a siê trz¹œæ. Na moment znieruchomia³a i le¿a³a zastyg³a jak zw³oki pod przeœcierad³em w kostnicy. Dylan chwyci³ obur¹cz kij baseballowy, gotów do mistrzow-skiego strza³u. - Kenny? Przykryta sylwetka znów zaczê³a drgaæ, jak gdyby w niepo-hamowanym nerwowym podnieceniu. Drzwi, za którymi prawdopodobnie znajdowa³a siê szafa: wci¹¿ zamkniête. Drzwi, za którymi prawdopodobnie znajdo-wa³a siê ³azienka: wci¹¿ zamkniête. Dylan obejrza³ siê przez ramiê w stronê drzwi prowadz¹cych na korytarz. Nikogo. Przypomnia³ sobie imiê dziewczynki, o której wspomnia³ ch³opiec w kajdankach, dziewczynki z tej samej ulicy. - Becky? Tajemnicza postaæ dawa³a znaki ¿ycia, ca³y czas dr¿¹c pod poœciel¹, ale nie odpowiedzia³a. Choæ Dylan nie mia³ odwagi zdzieliæ kijem tego, czego nie widzia³, nie mia³ te¿ ochoty œci¹gn¹æ poœcieli z ukrytego kszta³-tu z tych samych powodów, dla których nie zerwa³by brezentu ze sterty drewna, gdyby podejrzewa³, ¿e miêdzy sznurami chowa siê grzechotnik. Nie chcia³ tak¿e unieœæ poœcieli koñcem kija baseballowego. Zapl¹tana w tkaninê pa³ka przesta³aby byæ skuteczn¹ broni¹, i chocia¿ w wyniku tego manewru Dylan pozostawa³by bez-bronny jedynie przez moment, tyle mog³oby wystarczyæ Ken-ny'emu, aby wyskoczyæ z ukrycia i zrobiæ u¿ytek ze specjalnego no¿a do patroszenia. Pó³mrok i pó³cieñ. Cichy dom. I ten drgaj¹cy kszta³t. 17 Jilly sz³a przez korytarz na parterze, od jednego ³ukowatego przejœcia do drugiego, minê³a trzy ciemne pokoje, nas³uchuj¹c na progu ka¿dego z nich. Gdy nie us³ysza-³a ¿adnego dŸwiêku, ruszy³a przez przedpokój, mijaj¹c lampê na stoliku i dosz³a do podestu schodów. Kiedy zaczê³a wchodziæ na górê, us³ysza³a za sob¹ metalicz-ne ping i stanê³a jak wryta na drugim stopniu. Zaraz po ping rozleg³o siê stuk-stuk, potem szybkie i dŸwiêcz¹ce brzrzrzdêêêk, a potem zaleg³a kompletna cisza. Ha³as dobieg³ prawdopodobnie zza drzwi dok³adnie naprze-ciw przedpokoju. Zapewne znajdowa³ siê za nimi salon. Kiedy próbuje siê unikn¹æ starcia z m³odym cz³owiekiem, o którym opinia jego w³asnej babci sprowadza siê do s³ów „wa-riuje-narkotyki-no¿e", wcale nie ma siê ochoty s³yszeæ charakte-rystycznych metalicznych odg³osów, które dobiegaj¹ z ciemne-go pokoju za plecami. Cisza, jaka potem zapanowa³a, nie brzmia³a ju¿ - nie mog³a brzmieæ - tak niewinnie jak ta poprze-dzaj¹ca ping. Maj¹c nieznane przed sob¹, ale tak¿e za sob¹, Jilly wcale nie odkry³a w sobie walecznej Amazonki, lecz nie zamar³a te¿ ani nie skuli³a siê ze strachu. Jej matka, zawsze zachowuj¹ca stoic-ki spokój, i kilka pechowych wydarzeñ sprzed lat nauczy³y j¹, ¿e nale¿y otwarcie stawiaæ czo³o przeciwnoœciom losu, nie stosuj¹c ¿adnych uników; mama radzi³a, aby mówi³a sobie, ¿e ka¿de nie-szczêœcie jest jak ciastko, które trzeba zjeœæ ca³e, do ostatniego okruszka. Je¿eli w mrocznym salonie czai³ siê Kenny, ostrz¹c nó¿ o nó¿ tak g³oœno, ¿eby Jilly go s³ysza³a, czeka³ j¹ istny pik-nik k³opotów. Zesz³a ze schodów i wycofa³a siê do przedpokoju. Ping, ping. Tyk, tyk, tyk. Brzdêk... brzrzrzdêêêk! Poza powtórzeniem wyczynu wilka z bajki i zdmuchniêciem poœcieli z ³ó¿ka Dylan mia³ do wyboru dwie mo¿liwoœci: albo bêdzie czeka³ na pierwszy ruch postaci pod ca³unem, co na pew-no skoñczy siê katastrof¹ prêdzej, ni¿ gdyby sam zacz¹³ dzia-³aæ, albo ods³oni dr¿¹c¹ postaæ, aby poznaæ jej imiê i zamiary. Trzymaj¹c w prawej rêce uniesiony kij baseballowy, drug¹ rêk¹ chwyci³ poœciel i jednym ruchem odrzuci³ na bok. Ujrza³ czarnow³os¹, niebieskook¹, bos¹ nastolatkê w d¿insach z ob-ciêtymi nogawkami i bluzce bez rêkawów w niebiesk¹ kratkê. - Becky? W jej twarzy i otwartych szeroko oczach malowa³o siê bez-denne przera¿enie. Ca³ym jej cia³em wstrz¹sa³y dreszcze stra-chu, p³yn¹ce jak wezbrany strumieñ, którego pr¹d co chwila co-fa³ siê, wprawiaj¹c jej g³owê w silne drgania. To w³aœnie ten ruch Dylan dostrzeg³ wczeœniej pod ko³dr¹. Nie odrywa³a udrêczonego wzroku od sufitu, jak gdyby nie zauwa¿y³a, ¿e przyby³a pomoc. Jej stan nieœwiadomoœci przypo-mina³ trans. Powtarzaj¹c jej imiê, Dylan zastanawia³ siê, czy dziewczy-nie nie zaaplikowano narkotyków. Wygl¹da³a jak na wpó³ spa-rali¿owana i zdawa³a siê nie zwracaæ uwagi na otoczenie. Po chwili, nie patrz¹c na niego, powiedzia³a przez zaciœniê-te zêby: - Uciekaj. Nadal trzymaj¹c uniesiony kij, czujnie ogl¹da³ siê na otwar-te drzwi prowadz¹ce na korytarz, gotów zareagowaæ na ka¿dy dŸwiêk, ruch i najl¿ejszy cieñ. Z ¿adnej strony nie widaæ by³o oznak zbli¿aj¹cego siê niebezpieczeñstwa, nigdzie nie wyros³a brutalna postaæ, wyraŸnie kontrastuj¹ca z tapet¹ w stokrotki, ¿ó³tymi zas³onami i kolekcj¹ perfum w lœni¹cych szklanych bu-teleczkach, które sta³y na toaletce. - Wyci¹gnê ciê st¹d - obieca³. Wysun¹³ do niej rêkê, ale nie odwzajemni³a gestu. Le¿a³a ze-sztywnia³a i dr¿¹ca, ci¹gle skupiaj¹c przera¿one spojrzenie na suficie, jak gdyby coraz bardziej siê zni¿a³ i za moment mia³ j¹ przygnieœæ - jak w starych filmach, gdzie czarny charakter kon-struowa³ skomplikowane machiny do zabijania, choæ o wiele proœciej by³oby u¿yæ rewolweru. - Uciekaj - wyszepta³a Becky z rozpacz¹. - Na litoœæ bo-sk¹, uciekaj. Dr¿enie, parali¿ i gor¹czkowe przestrogi dziewczyny dzia-³a³y mu na nerwy, choæ i tak mia³ je ju¿ napiête jak struny. W tych starych filmach ofiarê mo¿na by³o obezw³adniæ i do-prowadziæ do takiego stanu, jak tê dziewczynê, za pomoc¹ wy-liczonej dawki kurary - ale nie w prawdziwym œwiecie. Jej para-li¿ mia³ prawdopodobnie pod³o¿e psychologiczne, choæ równie skutecznie porazi³ jej miêœnie. Aby podnieœæ j¹ z ³ó¿ka i wynieœæ z pokoju, Dylan musia³by od³o¿yæ kij. - Gdzie jest Kenny? - spyta³ szeptem. W koñcu oderwa³a wzrok od sufitu i spojrza³a w k¹t poko-ju, gdzie znajdowa³y siê jedne z zamkniêtych drzwi. - Tam? - naciska³. Oczy Becky po raz pierwszy zatrzyma³y siê na nim... po czym szybko zwróci³y siê z powrotem w stronê drzwi. Dylan ostro¿nie okr¹¿y³ ³ó¿ko, wchodz¹c w g³¹b sypialni. Kenny móg³ go zaatakowaæ z ka¿dego miejsca. Jêknê³y sprê¿yny i dziewczyna unios³a siê, stêkaj¹c z wysi³ku. Odwracaj¹c siê, Dylan zobaczy³, ¿e Becky nie le¿y ju¿ na wznak, ale klêczy, a potem staje na ³ó¿ku, trzymaj¹c w prawej d³oni nó¿. Pong. Trach. Ping. Zabieraj¹c siê do k³opotów jak do ciastek, które niezbyt jej smakowa³y, przy pong Jilly dosz³a do ³ukowatych drzwi, na dŸwiêk trach odnalaz³a w³¹cznik lampy. Przy ping sk¹pa³a za-gro¿enie w œwietle. S³ysz¹c gwa³towny ³opot skrzyde³, instynktownie chcia³a siê odwróciæ do drzwi plecami. Spodziewa³a siê ujrzeæ chmarê go-³êbi, która wirowa³a wokó³ niej na poboczu autostrady albo ma-sê ptactwa, które zobaczy³a tylko ona z ca³ej trójki pasa¿erów forda. Stado jednak siê nie pokaza³o, a trzepot skrzyde³ po chwili ucich³. Kenny nie ostrzy³ tu no¿y. Jeœli nie przycupn¹³ za fotelem czy kanap¹, w ogóle nie by³o go w pokoju. Na dŸwiêk nastêpnej serii metalicznych odg³osów Jilly skie-rowa³a spojrzenie na klatkê, która wisia³a piêæ czy szeœæ stóp nad pod³og¹ na podobnej podstawie jak lampa pod³ogowa. Za kratami z grubego drutu siedzia³a papu¿ka uczepiona szponiastymi nó¿kami jednego z prêtów; pierzasty wiêzieñ stu-ka³ dziobem w œcianê swojej celi. Przeginaj¹c szyjê, papuga szorowa³a dziobem w poprzek prêtów niczym bezrêka harfistka graj¹ca glissando: brzrzrzdêêêk, brzrzrzdêêêk. Okaza³o siê, ¿e œmiertelne zagro¿enie ma postaæ papu¿ki. Jilly uzna³a, ¿e jej nadszarpniêta reputacja jako nieustraszonej wojowniczki dozna³a kolejnego uszczerbku, wycofa³a siê wiêc, uciekaj¹c od upokorzenia. W drodze powrotnej na schody znów us³ysza³a, jak ptak bije skrzyd³ami powietrze, jak gdyby doma-ga³ siê wolnoœci latania. Ptasi ha³as ¿ywo przypomnia³ jej niedawne niezwykle prze-¿ycia i z trudem powstrzyma³a siê przed pokus¹, by uciec jak najdalej z domu, postanowi³a jednak ruszyæ na poszukiwanie Dylana. Zanim dotar³a do œrodkowego podestu, ptak przesta³ t³uc siê po klatce, ale maj¹c wci¹¿ przed oczyma mrowie skrzy-de³, czym prêdzej pobieg³a na górê, zapominaj¹c o ostro¿noœci. Z niebieskich oczu Becky znikn¹³ udawany strach, ustêpuj¹c miejsca dzikiej radoœci. Zeskoczy³a z ³ó¿ka, wœciekle wymachuj¹c no¿em. Kiedy Dy-lan okrêci³ siê, unikaj¹c ciosu, okaza³o siê, ¿e Becky ma wiêcej entuzjazmu ni¿ praktyki. Potknê³a siê i omal nie upadla, nadzie-waj¹c siê na w³asny nó¿. - Kenny! - krzyknê³a. Otworzy³y siê drugie drzwi, te, których Becky nie wskaza³a, i stan¹³ w nich Kenny. Przypomina³ trochê wêgorza: mial giêt-k¹ i wê¿owat¹ sylwetkê, by³ szczup³y, ale muskularny, a jego szalone oczy by³y œci¹gniête jak u stworzenia skazanego na ¿y-cie w zimnych g³êbinach cuchn¹cych wód. Dylan przypuszcza³ nawet, ¿e zêby Kenny'ego s¹ ostre i zakrzywione jak u wê¿a. M³odzieniec by³ ubrany z klas¹, w czarne d¿insy, czarne bu-ty kowbojskie, czarn¹ koszulkê i czarn¹ d¿insow¹ kurtkê wy-szywan¹ w zielone indiañskie wzory, których kolor pasowa³ do piórka na kowbojskim kapeluszu le¿¹cym na dwóch walizkach w pokoju po drugiej stronie korytarza. - Kim jesteœ? - zapyta³ Dylana Kenny i nie czekaj¹c na od-powiedŸ, zwróci³ siê do Becky. - Gdzie ta stara suka? Star¹ suk¹, na któr¹ czeka³o tych dwoje, by³a bez w¹tpie-nia siwow³osa kobieta w pr¹¿kowanym uniformie, która w³aœnie wróci³a do domu po ciê¿kim dniu pracy. - Co za ró¿nica, kim on jest - odrzek³a Becky. - Zabij go, potem znajdziemy stare pud³o i wyprujemy mu flaki. Ch³opiec w kajdankach Ÿle zrozumia³ charakter zwi¹zku ³¹cz¹cego jego brata i dziewczynê. Dwójka bezwzglêdnych kon-spiratorów zamierza³a zamordowaæ babciê i m³odszego brata, byæ mo¿e ukraœæ jakieœ œmieszne pieni¹dze ukryte przez starsz¹ pani¹ w materacu, a potem wrzuciæ walizki Kenny'ego do sa-mochodu i wyruszyæ w drogê. Potem mogli zatrzymaæ siê przy domu Becky i zabraæ jej ba-ga¿e. Byæ mo¿e chcieli te¿ zabiæ jej rodzinê. Bez wzglêdu na to, czy ich póŸniejsze plany mia³y siê po-wieœæ, czy nie, na razie wziêli Dylana w dwa ognie. Zajêli dobre pozycje, ¿eby go szybko za³atwiæ. Kenny trzyma³ w garœci dwunastocalowy obosieczny nó¿, wyj¹tkowo ostry. Pokryta gum¹ rêkojeœæ z otworem mia³a ergonomiczny kszta³t, przyjazny dla u¿ytkownika, który utrud-nia³ wytr¹cenie broni z rêki zdecydowanemu na wszystko na-pastnikowi. Nó¿ Becky, raczej kuchenny ni¿ bojowy, móg³ jednak roz-ci¹æ cz³owieka równie skutecznie jak kurczaka przeznaczonego na potrawkê. Kij baseballowy by³ znacznie d³u¿szy od obu no¿y i dawa³ Dylanowi przewagê zasiêgu. Z doœwiadczenia Dylan wiedzia³, ¿e jego wzrost i postura odstraszaj¹ pijaczków i ulicznych ban-dytów, którzy w innej sytuacji mieliby ochotê siê z nim zmie-rzyæ; nawet najbardziej agresywni z nich dochodzili do wnio-sku, ¿e w ciele brutala musi mieszkaæ brutal, gdy w istocie Dylan mia³ go³êbie serce. Byæ mo¿e Kenny waha³ siê tak¿e dlatego, ¿e nie zna³ swoje-go po³o¿enia i ba³ siê mordowaæ nieznajomego, nie wiedz¹c, ilu obcych jest jeszcze w domu. W b³yszcz¹cych ¿¹dz¹ mordu oczach wêgorza pojawi³a siê przebieg³oœæ przywodz¹ca na myœl wê¿a z rajskiego ogrodu. Dylan pomyœla³, ¿e móg³by udaæ policjanta i powiedzieæ im o posi³kach, które zmierzaj¹ ju¿ do domu. Jednak nawet gdyby uda³o mu siê wyjaœniæ brak munduru, zdradzi³aby go broñ - trudno uwierzyæ, ¿e gliniarz pos³ugiwa³by siê kijem baseballo-wym zamiast pistoletem. O ile na zatruty prochami umys³ Kenny'ego skapnê³a kro-pelka rozs¹dku, o tyle Becky nadal przypomina³a zwierzê ogar-niête sza³em zabijania, którego nie mog³a powstrzymaæ ani nie-bezpieczna d³ugoœæ kija, ani wzrost przeciwnika. Dylan zamarkowa³ krok w stronê Kenny'ego, lecz zaraz odwróci³ siê do dziewczyny, celuj¹c kijem w d³oñ, w której trzy-ma³a nó¿. Mo¿e Becky æwiczy³a gimnastykê w szkole œredniej albo nale¿a³a do armii niedosz³ych balerin, na które rzesze kocha-j¹cych Amerykanów trwoni¹ miliony dolarów w przekonaniu, ¿e wychowuj¹ przysz³¹ Margot Fonteyn. Choæ nie mia³a ta-kiego talentu, by wystêpowaæ na olimpiadzie czy w zawodo-wym teatrze, wykaza³a siê refleksem, zwinnoœci¹ i znacznie lepsz¹ koordynacj¹ ruchów, ni¿ mog³o siê wydawaæ po tym, jak zeskoczy³a z ³ó¿ka. Rzuci³a siê do ty³u, unikaj¹c ciosu, z przedwczeœnie triumfalnym „Ha!" i natychmiast odskoczy³a w prawo, schodz¹c z drogi cofaj¹cemu siê kijowi i uginaj¹c kolana, ¿eby mieæ lepsz¹ pozycjê do manewru, jeœli ju¿ siê na jakiœ zdecyduje. Nie ³udz¹c siê, ¿e rozs¹dek bêdzie d³u¿ej powstrzymywaæ Kenny'ego przed atakiem, je¿eli nadarzy siê sposobnoœæ, Dylan odwróci³ siê, naœladuj¹c ruchy Becky, choæ prawdopodobnie nie przypomina³ niespe³nionej baleriny, ale raczej tañcz¹cego niedŸwiedzia. Zaatakowa³ kowboja w haftowanej kurtce do-k³adnie w chwili, gdy ten ruszy³ na niego. W wêgorzowatych oczach dzieciaka nie by³o tej nieokie³zna-nej wœciek³oœci co u Becky, lecz wyrachowanie i obawa podstêp-nego tchórza, który wykazuje siê najwiêksz¹ odwag¹, gdy ma do czynienia ze s³abszym przeciwnikiem. By³ potworem, ale nie tak dzikim jak jego niebieskooka przyjació³ka i pope³ni³ b³¹d, podkradaj¹c siê do nieprzyjaciela, zamiast rzuciæ siê na niego z impetem. Zanim Dylan zwróci³ siê w jego stronê z wysoko uniesionym kijem, Kenny powinien zanurkowaæ pod jego ra-mieniem i wbiæ nó¿. SpóŸni³ siê jednak, drgn¹³, zrobi³ zwód i pad³ ofiar¹ w³asnego tchórzostwa. Z si³¹, jakiej nie powstydzi³by siê s³ynny „Babe" Ruth, kij z g³oœnym trzaskiem z³ama³ przedramiê Kenny'ego. Mimo er-gonomicznej rêkojeœci z otworem na palec nó¿ wylecia³ mu z rê-ki. Zdawa³o siê, ¿e Kenny uniós³ siê na moment w powietrze, jakby po dalekim strzale zrywa³ siê do obiegniêcia baz. Gdy dzieciak zamiast pobiec z wrzaskiem, pad³ na pod³ogê jak Ÿle uderzona pi³ka, Dylan wyczu³ zbli¿aj¹c¹ siê do niego z ty³u Becky i pomyœla³, ¿e tañcz¹cy niedŸwiedŸ nie zdo³a prze-chytrzyæ ob³¹kanej baleriny. *** Staj¹c na przedostatnim stopniu, Jilly us³ysza³a, jak ktoœ wrzasn¹³: „Kenny!". Zatrzyma³a siê tu¿ przed korytarzem na piêtrze, zaniepokojona krzykiem, który nie wydoby³ siê z ust Dylana ani trzynastoletniego ch³opca. Wysoki i przenikliwy g³os nale¿a³ do kobiety. Us³ysza³a jeszcze jakieœ ha³asy, potem mêski g³os, ale te¿ nie Dylana ani nie ch³opca, ale nie zrozumia³a wypowiedzianych s³ów. Przysz³a tu nie tylko po to, ¿eby ostrzec Dylana, ¿e na gó-rze oprócz Kenny'ego jest jeszcze ma³y Travis, ale tak¿e po to, aby mu pomóc w razie potrzeby, nie mog³a wiêc staæ jak wryta na schodach, jeœli mia³a zachowaæ szacunek dla samej siebie. Jillian Jackson zyska³a bowiem szacunek dla samej sie-bie dziêki znacznym wysi³kom, choæ w dzieciñstwie zwykle trzyma³a siê skromnie na uboczu, w¹tpi¹c we w³asne mo¿li-woœci. Nie chcia³a zrezygnowaæ z tego, o co d³ugo i zawziêcie walczy³a. Wpadaj¹c na korytarz, Jilly ujrza³a smu¿kê s³abego œwia-t³a padaj¹cego zza otwartych drzwi po lewej, jaœniejszy blask z pokoju po³o¿onego trochê dalej po prawej stronie - i go³ê-bie, których stado wpad³o przez zamkniête okno na koñcu przedpokoju, widmo go³êbi, które zostawi³y za sob¹ nietkniê-te szyby. Ptaki nie wydawa³y ¿adnych dŸwiêków - nie grucha³y ani nie krzycza³y, ich skrzyd³a porusza³y siê zupe³nie bezg³oœnie. Gdy otoczy³y j¹ ze wszystkich stron powodzi¹ bia³ych piór, ty-si¹cem przeszywaj¹cych oczu, tysi¹cem otwartych dziobów, nie spodziewa³a siê, ¿e poczuje ich obecnoœæ, ale sta³o siê inaczej. Wiatr, jaki wywo³a³ ³opot ich skrzyde³, niós³ ostr¹ woñ kadzi-d³a. Pióra muska³y jej cia³o, rêce i twarz. Stoj¹c blisko œciany po lewej, ruszy³a szybko wprost w burzê bia³ych skrzyde³ gêst¹ jak pierzasta œnie¿yca, która na autostra-dzie przemknê³a nad fordem. Obawia³a siê o stan swoich zmy-s³ów, ale nie ba³a siê ptaków, które najwyraŸniej nie mia³y z³ych zamiarów. Gdyby nawet by³y prawdziwe, nie wydzioba³yby jej oczu. Jilly zdawa³o siê, ¿e widok ptaków jest dowodem spotêgo-wania jej widzenia: wprawdzie taka myœl przemknê³a jej przez g³owê, nie wiedzia³a jednak, co to mo¿e byæ spotêgowane wi-dzenie; na razie pojmowa³a to bardziej instynktownie i emocjo-nalnie ni¿ intelektualnie. Zjawy nie mog³y jej wprawdzie wyrz¹dziæ krzywdy, ale po-jawi³y siê w zupe³nie nieodpowiednim momencie. Jilly musia³a odnaleŸæ Dylana, a ptaki, prawdziwe czy nie, znacznie utrud-nia³y jej poszukiwania. - Ha! - wykrzykn¹³ ktoœ tu¿ obok, a chwilê póŸniej Jilly wy-maca³a z lewej otwarte drzwi, które zas³ania³o przed jej wzro-kiem stado go³êbi. Gdy przekroczy³a próg, ptaki zniknê³y. Zobaczy³a sypialniê oœwietlon¹ jedn¹ lamp¹. Tu by³ Dylan, uzbrojony w kij basebal-lowy i otoczony przez m³odego cz³owieka - Kenny'ego? - i na-stolatkê, wymachuj¹cych no¿ami. Kij ze œwistem przeci¹³ powietrze, m³ody cz³owiek krzykn¹³, a wypuszczony przez niego ostry nó¿ wyl¹dowa³ z brzêkiem na wysokiej komodzie z drewna orzechowego. Kiedy Dylan machn¹³ kijem, stoj¹ca za nim nastolatka sprê-¿y³a siê, uginaj¹c jeszcze bardziej kolana. Gdy Kenny wrzasn¹³ z bólu, dziewczyna zamachnê³a siê, gotowa skoczyæ naprzód i wbiæ Dylanowi nó¿ w plecy, zanim ten zd¹¿y siê odwróciæ. Ju¿ w chwili wyskoku dziewczyny Jilly krzyknê³a: - Policja! Nastolatka z ma³pi¹ zrêcznoœci¹ okrêci³a siê, robi¹c jedno-czeœnie unik, aby nie odwróciæ siê plecami do Dylana i mieæ go na oku. Jej oczy by³y b³êkitne jak niebo z wymalowanymi cherubin-kami na suficie kaplicy, ale lœni³o w nich szaleñstwo wywo³ane zapewne narkotykami. Jilly, wreszcie prawdziwa Amazonka Po³udniowego Zacho-du, choæ zbyt wra¿liwa, by ryzykowaæ pozbawienie dziewczyny wzroku, wycelowa³a preparat przeciw mrówkom trochê poni¿ej oczu. Dysza puszki, któr¹ znalaz³a w spi¿arni, mia³a dwa usta-wienia: STRUMIEÑ i ROZPYLACZ. Ju¿ wczeœniej ustawi³a STRUMIEÑ, który wed³ug napisu na etykiecie mia³ zasiêg do dziesiêciu stóp. Byæ mo¿e pod wp³ywem podniecenia w morderczym szale dziewczyna oddycha³a przez usta. Struga œrodka owadobójcze-go trafi³a prosto miêdzy rozchylone wargi jak strumieñ wody z fontanny, zalewaj¹c jej usta po gard³o. Preparat przeciw mrówkom na nastoletni¹ dziewczynê dzia-³a³ ze znacznie mniejszym skutkiem ni¿ na mrówkê, ale na pew-no nie by³ najsmaczniejszym napojem i mniej orzeŸwiaj¹cym ni¿ szklanka ch³odnej wody. W jednej chwili odj¹³ dziewczynie ochotê do walki. Rzuci³a nó¿. Krztusz¹c siê, rz꿹c i pluj¹c, za-toczy³a siê w stronê drzwi, otworzy³a je i kilka razy walnê³a we w³¹cznik, zanim zapali³o siê œwiat³o, ukazuj¹c wnêtrze ³azienki. Potem odkrêci³a zimn¹ wodê nad umywalk¹, stuli³a d³onie i za-czê³a sobie p³ukaæ usta, prychaj¹c i kaszl¹c. Na pod³odze le¿a³ zwiniêty jak krewetka Kenny, u¿alaj¹c siê nad sob¹ z irytuj¹cym jêkiem i szlochem. Jilly spojrza³a na Dylana i potrz¹snê³a puszk¹ ze œrodkiem owadobójczym. - Od dziœ bêdê tego u¿ywaæ na tych, co na widowni zacho-wuj¹ siê jak byd³o. - Co zrobi³aœ z Shepem? - Babcia powiedzia³a mi o Kennym i no¿ach. Nie masz cza-sem ochoty powiedzieæ: „Dziêki, ¿e uratowa³aœ mi ty³ek, Jilly?". - Mówi³em ci, ¿ebyœ nie zostawia³a Shepa samego. - Nic mu nie bêdzie. - Bêdzie, je¿eli zosta³ tam sam - powiedzia³, podnosz¹c g³os, jakby mia³ nad ni¹ jak¹œ w³adzê. - Nie krzycz na mnie. Bo¿e drogi, przyjecha³eœ tu jak wa-riat, nie mówi¹c dlaczego ani po co, wyskoczy³eœ z samochodu, nie mówi¹c dlaczego. A ja co - mam siedzieæ jak przyk³adna kobieta, w stanie otêpia³ej bezmyœlnoœci czekaæ jak g³upi indyk w deszczu, gapi¹c siê w niebo z otwart¹ gêb¹, a¿ siê utopiê? Popatrzy³ na ni¹ spode ³ba. - Co ty wygadujesz, jakie indyki? - Dobrze wiesz, o czym mówiê. - Wcale nie pada. - Nie b¹dŸ têpy. - Nie masz za grosz poczucia odpowiedzialnoœci - oœwiad-czy³. - Mam ogromne poczucie odpowiedzialnoœci. - Zostawi³aœ Shepa samego. - Nigdzie nie pójdzie. Da³am mu zajêcie. Powiedzia³am: Shepherd, przez twojego niegrzecznego i apodyktycznego brata bêdê potrzebowa³a przynajmniej stu ³agodnych synonimów s³o-wa „dupek". - Nie mam czasu na te g³upie sprzeczki. - A kto zacz¹³? - odciê³a siê. Odwróci³a siê od niego i wy-sz³aby z pokoju, gdyby nie zatrzyma³ jej widok go³êbi. Przez korytarz wci¹¿ p³yn¹³ potok bia³ych go³êbi, mijaj¹c otwarte drzwi sypialni i kieruj¹c siê w stronê schodów. Gdyby zjawy by³y rzeczywiste, dom powinien byæ ju¿ tak napchany ptakami, ¿e ich napór wysadzi³by okna jak eksploduj¹cy gaz. Jilly modli³a siê w myœlach, ¿eby go³êbie zniknê³y, ale lecia-³y i lecia³y, wiêc odwróci³a siê do nich plecami. Znów zaczê³a siê obawiaæ o stan swoich zmys³ów. - Musimy st¹d wiaæ. Prêdzej czy póŸniej Marj wezwie gliny. - Marj? - Kobieta, która da³a ci znaczek z ¿ab¹ i od której wszystko to siê jakoœ zaczê³o. Jest babci¹ Kenny'ego i Travisa. Co mam zrobiæ? *** Klêcz¹c nad toalet¹, Becky zaczê³a analizowaæ swoj¹ kola-cjê, a mo¿e nawet ca³e swoje ¿ycie. Dylan wskaza³ krzes³o z wysokim oparciem, a Jilly zrozu-mia³a, co mia³ na myœli. Drzwi ³azienki otwiera³y siê do œrodka. Gdyby krzes³em po-deprzeæ i zaklinowaæ klamkê, Becky zosta³aby uwiêziona i uwolni³aby j¹ dopiero policja. Dylan nie s¹dzi³, by dziewczyna na tyle dosz³a do siebie, aby go poci¹æ na plasterki, ale nie mia³ te¿ ochoty zostaæ upaprany wymiocinami. Le¿¹cy na pod³odze Kenny na totalnym haju zupe³nie siê rozklei³. Zaœliniony, z rozmazanymi na twarzy ³zami i smarka-mi, choæ nadal niebezpieczny, wyrzuca³ z siebie stek przekleñstw i wyzwisk, ¿¹da³, ¿eby natychmiast sprowadzono mu lekarza, przysiêga³ zemstê i gdyby nadarzy³a siê okazja, pewnie zapra-gn¹³by sprawdziæ, czy rzeczywiœcie ma zêby ostre jak w¹¿. Dylan zagrozi³, ¿e roz³upie mu czaszkê, chocia¿ s¹dzi³, ¿e zabrzmia³o to ma³o wiarygodnie, jednak dzieciak przyj¹³ groŸ-bê serio, byæ mo¿e dlatego, ¿e sam nie zawaha³by siê ani chwili i roztrzaska³ Dylanowi g³owê, gdyby tylko ich role siê odwróci-³y. Wystarczy³o s³owo, aby z kieszeni swojej wyhaftowanej ko-szuli zapinanej na zatrzaski z macicy per³owej wyci¹gn¹³ klu-czyki do kajdanek i k³ódki. Jilly oci¹ga³a siê z wyjœciem z sypialni, jak gdyby ba³a siê spotkania z innymi szubrawcami, na których móg³by nie wy-starczyæ œrodek owadobójczy. Dylan zapewni³ j¹, ¿e poza Ken-nym i Becky w domu nie ma ju¿ ¿adnych innych dusz z piek³a rodem. Mimo to, id¹c do pokoju, gdzie siedzia³ przykuty do ³ó¿ka ch³opiec, krzywi³a siê i waha³a, jakby strach na wpó³ j¹ oœlepi³. Co chwila spogl¹da³a w stronê okna na koñcu koryta-rza, jak gdyby zobaczy³a twarz ducha przyciœniêt¹ do szyby. Uwalniaj¹c Travisa, Dylan wyjaœni³ mu, ¿e Becky nie ma odpowiednich kwalifikacji moralnych, by braæ udzia³ w kon-kursie Miss Ameryki Nastolatek, a potem wszyscy zeszli do kuchni. Marj wbieg³a z ganku do domu, aby przytuliæ wnuka i za-p³akaæ nad jego zsinia³ym okiem, a Travis niemal uton¹³ w jej pasiastych objêciach. Dylan zaczeka³, a¿ ch³opak wyswobodzi siê z czu³ego uœci-sku i rzek³: - Kenny i Becky bêd¹ potrzebowali lekarza... - I celi wiêziennej, dopóki nie zajmie siê nimi opieka spo-³eczna - doda³a Jilly. - ...ale proszê nam daæ ze trzy minuty, zanim zadzwoni pa-ni pod dziewiêæset jedenaœcie - dokoñczy³ Dylan. S³ysz¹c to, Marj siê zdumia³a. - Jak to, przecie¿ wy jesteœcie z dziewiêæ jeden jeden. Jilly wyjaœni³a tê zawi³¹ kwestiê: - Jesteœmy jedn¹ z tych jedynek, Marj, ale nie drug¹ ani tym bardziej dziewi¹tk¹. Starsza pani zdumia³a siê jeszcze bardziej, lecz Travis wy-gl¹da³ na rozbawionego. - Damy wam czas, ¿ebyœcie mogli siê ulotniæ. Ale to wszyst-ko jest strasznie dziwne, jak jakieœ pokrêcone czary. Kim wy, do diab³a, jesteœcie? Dylanowi nie przychodzi³a na myœl ¿adna sensowna odpo-wiedŸ, ale wyrêczy³a go Jilly. - Sami nie wiemy. Jeszcze dziœ po po³udniu mog³abym wam powiedzieæ, kim jesteœmy, ale teraz nie mam zielonego pojêcia. Mimo ¿e w jej wyjaœnieniu kryta siê ponura prawda, Marj os³upia³a jeszcze bardziej, a ch³opiec jeszcze szerzej siê uœmiech-n¹³. Na górze Kenny g³oœno wzywa³ pomocy. - Lepiej ju¿ idŸcie - poradzi³ Travis. - Nie wiesz, czym jeŸdzimy, nie widzia³eœ naszego wozu. Fakt - przytakn¹³ Travis. - Bêdziemy ci wdziêczni, je¿eli nie bêdziesz patrzy³, jak od-je¿d¿amy. - Gdyby ktoœ pyta³- rzek³ ch³opak- to mogliœcie po prostu wzi¹æ rozpêd i odfrun¹æ. Dylan prosi³ tylko o trzy minuty, bo Marj i Travisowi trud-no by³oby wyt³umaczyæ glinom d³u¿sz¹ zw³okê; jeœli jednak Shep oddali³ siê od samochodu, byli zgubieni. Trzy minuty nie wystarcz¹, ¿eby go odnaleŸæ. Na ulicy panowa³a cisza, tylko wiatr szumia³ w drzewach oliwnych. S¹siedzi nie powinni s³yszeæ dobiegaj¹cych z domu st³umionych krzyków Kenny'ego. Przy krawê¿niku sta³ ford z otwartymi drzwiami po stronie kierowcy. Zanim Jilly wysiad³a z samochodu, wy³¹czy³a silnik i zgasi³a œwiat³a. Jeszcze gdy byli na trawniku przed domem, Dylan zobaczy³ Shepherda na tylnym siedzeniu z twarz¹ oœwietlon¹ lampk¹ do czytania, której blask odbija³ siê od strony otwartej ksi¹¿ki. - Mówi³am przecie¿ - powiedzia³a Jilly. Dylanowi kamieñ spad³ z serca, wiêc zbyt jej uwagê mil-czeniem. Przez zakurzon¹ szybê od strony Shepherda widaæ by³o ty-tu³ ksi¹¿ki, któr¹ czyta³: „Wielkie nadzieje" Charlesa Dickensa. Shep by³ fanatykiem Dickensa. Dylan usadowi³ siê za kierownic¹ i zatrzasn¹³ drzwi, przy-puszczaj¹c, ¿e na kuchennym zegarze, przed którym zostawili Travisa, musia³o ju¿ up³yn¹æ ponad pó³ minuty. Podkulaj¹c nogi, by nie nadepn¹æ Freda stoj¹cego pod sie-dzeniem, Jilly poda³a Dylanowi kluczyki, ale natychmiast cof-nê³a wyci¹gniêt¹ rêkê. A jak znowu stracisz rozum`? - Wcale nie straci³em rozumu. - Wszystko jedno, w ka¿dym razie jeœli znowu to zrobisz? - Prawdopodobnie zrobiê - uœwiadomi³ sobie. - Lepiej ja poprowadzê. Pokrêci³ g³ow¹. - A co zobaczy³aœ na górze, gdy szliœmy do pokoju Travisa? Co zobaczy³aœ w oknie na koñcu korytarza? Zawaha³a siê. Potem odda³a mu kluczyki. - PoprowadŸ. Gdy Travis odliczy³ w kuchni pierwsz¹ minutê, Dylan za-wróci³. Wracali t¹ sam¹ drog¹, któr¹ przyjechali na Alejê Euka-liptusow¹, gdzie nie by³o ani jednego eukaliptusa. Zanim Travis zadzwoni³ pod 911, zd¹¿yli min¹æ ulice miasta i wyjechaæ na au-tostradê miêdzystanow¹ numer 10. Dylan ruszy³ na wschód w stronê koñca miasta, gdzie pew-nie przesta³ ju¿ dymiæ cadillac Jilly, ale powiedzia³: - Nie chcê siê trzymaæ tej drogi. Mam przeczucie, ¿e nie bê-dzie tu bezpiecznie. - Dzisiaj nie nale¿y lekcewa¿yæ przeczuæ - zgodzi³a siê. W koñcu Dylan zjecha³ z miêdzystanowej na autostradê nu-mer 191, asfaltow¹ dwupasmówkê bez pasa zieleni oddzielaj¹ce-go przeciwne kierunki ruchu, która prowadzi³a na pó³noc przez ton¹ce w mroku pustkowie. O tej godzinie panowa³ na niej nie-wielki ruch. Na razie nie mia³o znaczenia, gdzie s¹, dopóki od-dalali siê coraz bardziej od wraka cadillaca coupe deville oraz domu w Alei Eukaliptusowej. Przez pierwsze dwie mile autostrady 191 ¿adne z nich siê nie odzywa³o, a gdy na liczniku stuknê³a trzecia, Dylan zacz¹³ siê trz¹œæ. Poziom adrenaliny wraca³ do normy, prymitywna istota walcz¹ca o przetrwanie wycofa³a siê do swojej genetycznej kry-jówki i dopiero teraz odczu³ ogrom tego, co siê wydarzy³o. Dy-lan stara³ siê ukryæ rozdygotanie przed Jilly, lecz gdy us³ysza³ szczêk w³asnych zêbów, wiedzia³, ¿e mu siê nie uda³o, a potem uœwiadomi³ sobie, ¿e ona tak¿e dr¿y, obejmuj¹c siê ramionami i ko³ysz¹c na siedzeniu. - Nnniech t-t-to szlag - powiedzia³a. - No. - Nie jestem ¿adn¹ W-wonder Woman. - Nie jesteœ. - Przede wszystkim mam za ma³e cycki. - Ja te¿ - odrzek³. - Jezu, te no¿e. - Fakt, wielkie jak cholera -- przytakn¹³. - A ty z kijem baseballowym. Czy ty... odbito ci, O'Conner? - Pewnie mi odbi³o. A ty ze sprayem na mrówki - te¿ nie wygl¹da³aœ na uosobienie rozs¹dku, Jackson. - Ale podzia³a³o, nie? - £adny strza³. - Dziêki. Kiedy by³am ma³a, w domu czêsto æwiczy³am na karaluchach. Porusza³y siê o wiele szybciej ni¿ panna Becky. A ty musialeœ byæ dobry w baseball. - Niez³y jak na sflacza³ego malarza. S³uchaj, Jackson, trze-ba odwagi, ¿eby wejœæ na górê po tym, jak Marj powiedzia³a ci o no¿ach. - Raczej g³upoty. Oboje mogliœmy zgin¹æ. - Mogliœmy - przyzna³. - Ale nie zginêliœmy. - Ale mogliœmy. Koniec z tymi nocnymi poœcigami i bijaty-kami. Koniec, O'Conner. - Tego siê raczej nie spodziewam - odrzek³. - Mówiê powa¿nie. Zupe³nie serio. Powtarzam, koniec. - Nie s¹dzê, ¿eby to od nas zale¿a³o. - Ja w ka¿dym razie nie mam na to ochoty. - Chcia³em powiedzieæ, ¿e chyba nad tym nie panujemy. - Ja zawsze panujê nad sytuacj¹ - upiera³a siê. - Nie nad t¹. - Zaczynam siê ciebie baæ. - Sam zaczynam siê siebie baæ - powiedzia³. Po tych wyznaniach zapad³a cisza nak³aniaj¹ca do refleksji. Ksiê¿yc, który srebrzyœcie jaœnia³, kiedy stal wysoko na nie-bie, teraz zacz¹³ chyliæ siê ku zachodowi, blad³ i matowia³, a roz-jaœniony jego romantycznym blaskiem plaski blat pustyni zmie-ni³ siê w ponury stó³, na którym mog³aby siê odbyæ ostatnia wieczerza. Na poboczu drogi dr¿a³y br¹zowe i kolczaste k³êby niesio-nych przez wiatr roœlin, martwych, ale wci¹¿ gotowych do w³óczêgi, choæ s³aby wiatr nie móg³ pchn¹æ ich w drogê. Wêdrowa³y za to æmy, mniejsze bia³e jak duchy i wiêksze szare, przypominaj¹ce strzêpki brudnego ca³unu. Wirowa³y wo-kó³ samochodu w trupim œwietle reflektorów, lecz rzadko l¹dowa³y na przedniej szybie. W malarstwie klasycznym motyle by³y symbolem ¿ycia, ra-doœci i nadziei. Æmy-z tej rodziny co motyle, Lepidoptera-za-wsze symbolizowa³y rozpacz, upadek, zniszczenie i œmieræ. We-d³ug ocen entomologów na œwiecie istnieje trzydzieœci tysiêcy gatunków motyli i cztery razy wiêcej gatunków ciem. Dylanowi czêœciowo udzieli³ siê æmi nastrój. Wci¹¿ by³ pode-nerwowany i rozdygotany, jak gdyby coœ wyjad³o mu izolacjê wszystkich nerwów jak w³ókna we³nianego swetra zaatakowa-nego przez mole. Prze¿ywaj¹c w myœlach to, co zdarzy³o siê przy Alei Eukaliptusowej, i zastanawiaj¹c siê, co mo¿e siê jeszcze staæ, czul widmowe æmy trzepocz¹ce wzd³u¿ ca³ego krêgos³upa. Nie pogr¹¿y³ siê jednak bez reszty w obawach. Rozmyœlania nad ich niepewn¹ przysz³oœci¹ przejmowa³y go d³awi¹cym nie-pokojem, ale ilekroæ niepokój opada³, ogarnia³a go dziwna ra-doœæ i mial ochotê rozeœmiaæ siê na ca³e gard³o. Czu³, jakby równoczeœnie otrzeŸwia³a go obawa, która mog³a przerodziæ siê w prawdziwy lêk, i odurza³a myœl o wspanialej mocy i swoich nowych mo¿liwoœciach, których do koñca nie rozumia³. Nigdy wczeœniej nie doœwiadczy³ tak szczególnego stanu umy-s³u, nie potrafi³ wiêc dobraæ s³ów ani tym bardziej obrazów, ¿eby to dobrze wyjaœniæ Jilly. Gdy na moment odwróci³ wzrok od pu-stej drogi, dr¿¹cych k³êbów roœlin i œmigaj¹cych ciem, natych-miast wyczyta³ z jej miny, ¿e Jilly prze¿ywa dok³adnie to samo. Mogli powiedzieæ za Dorotk¹ z „Czarnoksiê¿nika z Krainy Oz": „Nie jesteœmy ju¿ w Kansas, Toto". Nie byli te¿ w Kra-inie Oz, gdzie wszystko ³atwo przewidzieæ, ale p³ynêli przez œwiat, gdzie na pewno czeka³y na nich wiêksze cuda ni¿ drogi z ¿ó³tej ceg³y albo szmaragdowe miasta i straszniejsze rzeczy ni¿ z³e wiedŸmy i lataj¹ce ma³py. O przedni¹ szybê pacnê³a æma, zostawiaj¹c na szkle brudno-szar¹ plamê, jak poca³unek œmierci. 1 8 Magnetyczny biegun Ziemi mo¿e w jed-nej chwili zmieniæ po³o¿enie, jak wed³ug teorii niektórych naukowców dzia³o siê nieraz w przesz³oœci, i glob zacznie siê obracaæ w zupe³nie innej p³aszczyŸnie, co spowoduje katastro-falne zmiany na powierzchni planety. Strefy podzwrotnikowe w mgnieniu oka ogarnie arktyczny mróz, a w Miami zaskocze-ni emeryci o delikatnych cia³ach bêd¹ musieli walczyæ o prze-trwanie w temperaturze siêgaj¹cej stu stopni poni¿ej zera, w bu-rzach œnie¿nych sypi¹cych ostrymi jak ig³y kryszta³kami lodu, twardymi jak szk³o. Od ogromnych napiêæ tektonicznych kon-tynenty zaczn¹ siê wyginaæ, pêkaæ i sk³adaæ jak papier. Oceany zmieni¹ siê w gigantyczne fale, wyst¹pi¹ z brzegów i zwal¹ siê na Góry Skaliste, Andy i Alpy. Powstan¹ nowe oceany œródl¹dowe i nowe ³añcuchy górskie. Z wulkanów bluzn¹ wielkie p³on¹ce morza ziemskiej esencji. Cywilizacja zniknie, zgin¹ miliardy lu-dzi, a przed nielicznymi garstkami ocala³ych stanie niewdziêcz-ne zadanie sformowania plemion myœliwych i zbieraczy. Przez ostatni¹ godzinê programu Parish Lantern rozmawia³ ze s³uchaczami z ca³ego kraju o prawdopodobieñstwie zmiany po³o¿enia bieguna w ci¹gu najbli¿szych piêædziesiêciu lat. Dylan i Jilly milczeli, zbyt zaabsorbowani rozmyœlaniem o swoich nie-dawnych prze¿yciach, s³uchali wiêc Lanterna, jad¹c na pó³noc pustynn¹ autostrad¹. Na widok bezludnego pustkowia mo¿na by³o dojœæ do wniosku, ¿e kataklizm planetarny poch³on¹³ ju¿ ca³¹ cywilizacjê, ale równoczeœnie odnosi³o siê wra¿enie, ¿e Zie-mia nie zmieni³a siê od wieków. - Zawsze s³uchasz tego faceta? - spyta³ Jilly Dylan. - Nie codziennie, ale doœæ czêsto. Cud, ¿e nie masz nastrojów samobójczych. Jego programy zwykle nie s¹ o zag³adzie. Przede wszyst-kim mówi¹ o podró¿ach w czasie, rzeczywistoœci alternatywnej, ¿yciu po œmierci, o tym, czy mamy dusze... Shep wci¹¿ czyta³ Dickensa, darowuj¹c pisarzowi pewn¹ formê ¿ycia po œmierci. W radiu planeta nadal pêka³a, p³onê³a, tonê³a, unicestwia³a ludzk¹ cywilizacjê i wiêkszoœæ fauny, têpi¹c ¿ycie jak zarazê. Kiedy czterdzieœci minut po zjeŸdzie z autostrady miêdzy-stanowej dotarli do Safford, Shepherd powiedzia³: Od dziœ tylko frytki jadam, zapominam o owadach... Byæ mo¿e przysz³a pora zatrzymaæ siê i opracowaæ plan dzia³ania, a mo¿e nie przemyœleli jeszcze do koñca swojej sytu-acji, aby snuæ jakiekolwiek plany, w ka¿dym razie Dylan i Shep powinni wst¹piæ gdzieœ na kolacjê, której nie jedli. A Jilly mia³a ochotê na drinka. - Najpierw musimy zmieniæ tablice rejestracyjne-rzek³ Dy-lan. -- Kiedy ustal¹, ¿e cadillac by³ twój, zaczn¹ ciê szukaæ, sprawdza pokój za pokojem. 1 kiedy siê dowiedz¹, ¿e da³aœ no-gê, a Shep i ja nie zostaliœmy na noc, chocia¿ zap³aciliœmy, mo-g¹ skojarzyæ, ¿e jesteœmy razem. - Nie ma ¿adnego „mog¹". Skojarz¹ na pewno. - W ksi¹¿ce meldunkowej motelu jest marka, model i nu-mer rejestracyjny samochodu. Mo¿emy przynajmniej zmieniæ tablice i chocia¿ trochê utrudniæ im poœcig. Dylan zaparkowa³ forda na cichej ulicy w dzielnicy mieszka-niowej, ze skrzynki z narzêdziami wzi¹³ œrubokrêty i szczypce, po czym wyruszy³ na poszukiwania tablic z Arizony. Na podjeŸ-dzie przy wiejskim cedrowym domu o wyblak³ych, podniszczo-nych œcianach, przed którym ros³a zwiêd³a trawa, znalaz³ pika-pa. Tablice odkrêci³ bez problemów. Podczas kradzie¿y serce wali³o mu jak szalone. Poczucie wi-ny wydawa³o siê niewspó³mierne do czynu, ale twarz pali³a go ze wstydu na myœl, ¿e ktoœ móg³by go przy³apaæ. Z przyw³aszczonymi tablicami Dylan okr¹¿y³ miasto i za-trzyma³ siê na pustym o tej porze parkingu przed szko³¹. Kryj¹c siê w cieniu, zamieni³ swoje kalifornijskie numery na tablice z Arizony. - Przy odrobinie szczêœcia - powiedzia³: siadaj¹c za kierow-nic¹-w³aœciciel pikapa zauwa¿y brak tablic dopiero jutro. - Nie cierpiê polegaæ na szczêœciu - odrzek³a Jilly. - Nie mia³am go w ¿yciu za du¿o. - Od dziœ tylko frytki jadam - przypomnia³ im Shep. Kilka minut póŸniej, parkuj¹c forda przed przylegaj¹c¹ do motelu restauracj¹, Dylan powiedzia³: - Poka¿ mi swój znaczek. Plakietkê z ¿ab¹. Jilly odpiê³a od bluzki uœmiechniêtego p³aza, ale zawaha³a siê przez chwilê. - Po co`? - Nie bój siê. Na pewno nie zareagujê tak jak na tamten. To siê ju¿ nie powtórzy. - No dobrze, a je¿eli nie?- niepokoi³a siê. W odpowiedzi poda³ jej kluczyki. Jilly niechêtnie wymieni³a znaczek za kluczyki. Trzymaj¹c kciuk na obrazku z ¿ab¹ i palec wskazuj¹cy z ty-lu znaczka, Dylan poczu³ mrowienie œladu psychicznego wiêcej ni¿ jednej osoby, mo¿e odciski babci Marjorie przykryte odci-skami Jillian Jackson, ale ¿aden z nich nie wywo³ywa³ w nim im-pulsu, który kaza³ mu gnaæ do domu przy Alei Eukaliptusowej. Wrzucaj¹c znaczek do pojemnika na œmieci, rzek³: - Nic. Albo prawie nic. Nie zareagowa³em wtedy na sam znaczek. Wyczu³em tylko... zbli¿aj¹c¹ siê œmieræ Marjorie. Czy to w ogóle ma sens`? -- Tylko w Mieœcie Œwirów, w którym chyba zamieszkaliœmy. - ChodŸmy na tego twojego drinka - powiedzia³: - Na dwa. Kiedy szli przez parking do drzwi restauracji, Shep kroczy³ miêdzy nimi. Trzyma³ przed sob¹ „Wielkie nadzieje" i czyta³ w œwietle lampki na baterie. Dylan zastanawia³ siê wczeœniej, czy nie zabraæ mu ksi¹¿ki, ale Shepherd mial tego wieczoru mnóstwo prze¿yæ. Jego porz¹-dek dnia zosta³ zak³ócony, co zwykle budzi³o w nim g³êboki nie-pokój. Na domiar z³ego w ci¹gu kilku godzin prze¿y³ wiêcej ni¿ przez ostatnie dziesiêæ lat, a Shepherd O'Conner zwykle nie po-trafi³ sobie radziæ z nadmiarem wra¿eñ. Jego odpornoœæ na bodŸce konwersacyjne przechodzi³a ciê¿-k¹ próbê na wystawach sztuki, gdy zbyt wielu nieznajomych zwraca³o siê bezpoœrednio do niego, choæ nigdy ¿adnemu z nich nie odpowiada³. B³yskawice i grzmoty, a nawet zbyt g³oœny szum ulewy podczas burzy przekracza³y granice jego tolerancji na ha³as, co czêsto grozi³o atakiem paniki. Zwa¿ywszy na jego zwykle zachowanie wobec codziennych wra¿eñ, to rzeczywiœcie prawdziwy cud, ¿e Shep nie wpad³ w pa-nikê w motelu, nie zwin¹³ siê ze strachu jak stonoga na widok p³on¹cego cadillaca, a podczas brawurowej jazdy do domu Mar-jorie nie piszcza³ z przera¿enia ani nie rwa³ sobie w³osów z g³owy. Na wzburzonym morzu dzisiejszych doznañ jego tratw¹ ra-tunkow¹ sta³y siê „Wielkie nadzieje" Dickensa. Œciskaj¹c kur-czowo ksi¹¿kê, potrafi³ siê przekonaæ, ¿e jest bezpieczny, i móg³ zapomnieæ o brutalnym naruszeniu spokoju codziennoœci, po-zostaj¹c g³uchym i œlepym na nacieraj¹ce na niego groŸnie fale bodŸców zewnêtrznych. Jednymi z oznak upoœledzenia Shepa by³y niezrêczne ruchy i s³aba koordynacja fizyczna, ale mimo ¿e szed³, nie przerywaj¹c czytania, wcale nie zacz¹³ stawiaæ sztywnych kroków ani po-w³óczyæ nogami. Dylan mia³ wra¿enie, ¿e gdyby jego brat napo-tka³ po drodze schody, pokona³by wszystkie stopnie, ani na chwilê nie odk³adaj¹c dzie³a Dickensa. Przed wejœciem do restauracji nie czeka³y na nich ¿adne schod-ki, lecz kiedy Dylan dotkn¹³ drzwi, poczu³ na d³oni i opuszkach palców przep³yw energii psychicznej i omal nie puœci³ klamki. Co`?- spyta³a czujnie Jilly. Coœ, do czego bêdê siê musia³ przyzwyczaiæ. - W nadnatu-ralnych œladach na klamce niewyraŸnie wyczuwa³ wiele ró¿nych osobowoœci, jak na³o¿one na siebie warstwy wysch³ego potu mnóstwa d³oni. Restauracja zdawa³a siê cierpieæ na rozdwojenie jaŸni, jak gdyby wbrew prawom fizyki jedno wnêtrze zajmowa³y równo-czeœnie ekskluzywny lokal i tani bar, szczêœliwie nie powoduj¹c katastrofalnej eksplozji. Boksy obite czerwonym skóropodob-nym materia³em i krzes³a z takiego samego tworzywa z chro-mowanymi nogami nieszczêœliwie zestawiono ze sto³ami z praw-dziwego mahoniu. Kosztowne ¿yrandole z ciêtego szk³a rzuca-³y pryzmatyczne œwiat³o nie na puszysty dywan, ale na ³atwo zmywaln¹ pod³ogê z drewnopodobnego winylu. Kelnerzy i kel-nerki byli ubrani w czarne garnitury, nakrochmalone bia³e ko-szule i eleganckie w¹skie krawatki wi¹zane na kokardê; ich po-mocnicy pa³êtali siê miêdzy stolikami w zwyk³ych ubraniach, odró¿niaj¹c siê od innych tylko idiotycznymi spiczastymi cza-peczkami z papieru i skwaszonymi minami. Pora kolacji dawno ju¿ minê³a, tote¿ w restauracji zajêta by-³a tylko jedna trzecia stolików. Klienci siedzieli przyjemnie roz-leniwieni przy deserach, trunkach i kawie, pogr¹¿eni w przyci-szonych, swobodnych rozmowach. Niewielu z nich zwróci³o uwagê na Shepa, który id¹c miêdzy Jilly a Dylanem, pozwoli³ kelnerce zaprowadziæ siê do boksu i ani na chwilê nie oderwa³ oczu od otwartej ksi¹¿ki. W restauracji Shep rzadko siada³ przy oknie, poniewa¿ nie lubi³, kiedy „patrzyli na niego ludzie w œrodku i ludzie z ze-wn¹trz". Dylan poprosi³ o boks oddalony od okien i usiad³ po jednej stronie sto³u obok swojego brata, naprzeciw Jilly. Jilly wygl¹da³a na niezwykle wypoczêt¹, wzi¹wszy pod uwa-gê, co przesz³a - i wyj¹tkowo spokojn¹ jak na kobietê, której ¿ycie zosta³o postawione do góry nogami, a przysz³oœæ stanowi-³a zagadkê, jak¹ mo¿na by jedynie ogl¹daæ, wró¿¹c z fusów w ciemnym pokoju. Jilly nie mia³a pospolitej urody, ale tak¹, która dobrze znosi up³yw czasu i przetrzyma wiele prób, zacho-wuj¹c blask i kolor jak dobra tkanina po wielokrotnym praniu. Gdy Dylan wzi¹³ menu, które po³o¿y³a przed nim kelnerka, wzdrygn¹³ siê, jakby dotkn¹³ lodu, i natychmiast od³o¿y³ kartê na stó³. Poprzedni klienci pozostawili na plastikowej ok³adce ¿yw¹ warstewkê emocji, pragnieñ, ¿¹dz i têsknot, która uk³u³a go jak wy³adowanie elektryczne o wiele silniejsze ni¿ tamto na klamce. Kiedy skrêcili z miêdzystanowej na pó³noc, powiedzia³ Jilly o œladach psychicznych. Teraz dziewczyna pojê³a w lot, dlacze-go od³o¿y³ menu. - Przeczytam ci -- powiedzia³a. Dylan stwierdzi³, ¿e przygl¹da siê Jilly z tak wielk¹ przyjem-noœci¹, ¿e kilka razy musia³ siê napomnieæ w duchu, by uwa¿nie s³uchaæ recytowanej przez ni¹ listy sa³atek, zup, kanapek i przy-stawek. Widok jej twarzy przynosi³ mu ukojenie byæ mo¿e takie, jakie w „Wielkich nadziejach" znalaz³ Shep. Przygl¹daj¹c siê czytaj¹cej g³oœno Jilly, Dylan po³o¿y³ d³onie na ok³adce menu. Po doœwiadczeniu przy drzwiach wejœciowych, tak jak siê spodziewa³ - pocz¹tkowo gwa³towna lawina wra¿eñ szybko zmieni³a siê w p³yn¹cy spokojnie strumyk. Zauwa¿y³ te¿, ¿e œwiadomie potrafi st³umiæ do koñca te osobliwe doznania. Informuj¹c go 0 ostatniej pozycji w karcie dañ, Jilly unios³a g³owê, zobaczy³a d³onie Dylana na plastikowej ok³adce i zorien-towa³a siê, ¿e pozwoli³ jej czytaæ tylko po to, aby móc otwarcie siê na ni¹ gapiæ, bez obawy, ¿e napotka jej spojrzenie. S¹dz¹c po jej minie, mia³a mieszane odczucia co do wyniku obserwacji, lecz przynajmniej czêœciowo odpowiedzia³a uroczym, choæ tro-chê niepewnym uœmiechem. Zanim któreœ z nich zd¹¿y³o siê odezwaæ, do stolika wróci-³a kelnerka. Jilly poprosi³a o butelkê sierra nevady. Dylan za-mówi³ kolacjê dla Shepa i siebie z proœb¹, aby danie dla Shepa przynios³a piêæ minut przed jego talerzem. Shepherd nadal czyta³: „Wielkie nadzieje" le¿a³y na stole, lampka by³a wy³¹czona. Zgarbiony nad ksi¹¿k¹, pochyla³ twarz dziesiêæ cali nad kartk¹, choæ nie mia³ k³opotów ze wzrokiem. Gdy obok niego sta³a kelnerka, Shep œledzi³ tekst i porusza³ ustami, daj¹c w ten sposób subtelnie do zrozumienia, ¿e jest za-jêty i niegrzecznoœci¹ z jej strony by³oby zwrócenie siê do niego. Poniewa¿ obok nich nie siedzieli ¿adni goœcie, Dylan móg³ swobodnie mówiæ o sytuacji, w jakiej siê znaleŸli. Jilly, s³owa to twoja specjalnoœæ, prawda? - Chyba mo¿na tak powiedzieæ. - Co to znaczy „psychotropowy"? - Dlaczego o to pytasz`? Frankenstein u¿y³ tego s³owa. Mówi³, ¿e szpryca w strzy-kawce ma dzia³anie psychotropowe. Nie podnosz¹c oczu znad ksi¹¿ki, Shep powiedzia³: - Psychotropowy. Wp³ywaj¹cy na procesy psychiczne, za-chowanie lub percepcjê. Psychotropowy. - Dziêkujê, Shep. - Leki psychotropowe. Œrodki uspokajaj¹ce, psycholeptycz-ne, przeciwdepresyjne. Leki psychotropowe. Jilly pokrêci³a g³ow¹. Nie s¹dzê, ¿eby ten dziwny eliksir by³ którymœ z nich. - Œrodki psychotropowe - objaœnia³ dalej Shep. - Opium, morfina, heroina, metadon. Barbiturany, meprobromat. Amfe-tamina, kokaina. Meskalina, marihuana, LSD, piwo Sierra Ne-vada. Œrodki psychotropowe. - Piwo to nie narkotyk - poprawi³a go Jilly. - Prawda? Wci¹¿ œledz¹c wzrokiem linijki tekstu Dickensa, Shep zda-wa³ siê czytaæ na g³os: - Psychotropowe œrodki odurzaj¹ce i pobudzaj¹ce. Piwo, wino, whisky. Kofeina. Nikotyna. Psychotropowe œrodki odu-rzaj¹ce i pobudzaj¹ce. Jilly wpatrywa³a siê w niego, nie wiedz¹c, jak ma rozumieæ tê wyliczankê. - Przeoczone - rzek³ Shep z gorycz¹. - Psychotropowe œrod-ki odurzaj¹ce wziewne. Klej, rozpuszczalniki, olej przek³adnio-wy. Psychotropowe œrodki odurzaj¹ce wziewne. Przeoczone. Przepraszam. - Gdyby to by³ narkotyk w tradycyjnym rozumieniu - ode-zwa³ siê Dylan -- s¹dzê, ¿e Frankenstein u¿y³by tego s³owa. Nie nazywa³by go z uporem „szpryc¹", jak gdyby nie istnia³o inne okreœlenie. Poza tym narkotyki z czasem przestaj¹ dzia³aæ. A on wyraŸnie da³ mi do zrozumienia, ¿e to gówno daje trwa³y efekt. Zjawi³a siê kelnerka z piwem Sierra Nevada dla Jilly i Dyla-na oraz szklank¹ coca-coli bez lodu. Dylan rozpakowa³ s³omkê i w³o¿y³ do napoju brata. Shepherd pi³ tylko przez s³omkê, ale nie obchodzi³o go, czy papierow¹, czy z plastiku. Lubi³ zimn¹ colê, ale nie tolerowa³ p³ywaj¹cego w niej lodu. Z jakiegoœ powodu, znanego tylko samemu Shepherdowi, cola, s³omka i lód w jednej szklance ura-¿a³y go. Unosz¹c oszronion¹ szklankê piwa, Dylan rzek³: - Za psychotropowe œrodki odurzaj¹ce. - Z wyj¹tkiem œrodków wziewnych -- uœciœli³a Jilly. Na zimnym szkle wyczu³ lekko dr¿¹ce œlady energii: pozo-stawione zapewne przez obs³ugê w kuchni i na pewno kelnerkê. Kiedy zmusi³ siê, by nie reagowaæ na psychiczne odciski, mro-wienie zniknê³o. Odzyskiwa³ panowanie nad sob¹. Jilly stuknê³a butelk¹ o jego szklankê i ³apczywie poci¹gnê-³a ³yk. - Nie ma dok¹d jechaæ, zgadza siê? - Oczywiœcie, ¿e jest dok¹d jechaæ. - Tak? A dok¹d? - No, na pewno nie do Phoenix. To nie by³oby rozs¹dne. Masz wystêp w Phoenix, wiêc na pewno bêd¹ ciê tam szukaæ, ¿eby siê dowiedzieæ, dlaczego Frankenstein mia³ twój samo-chód, bêd¹ chcieli zbadaæ ci krew. - Faceci w chevroletach. Mo¿e inni faceci w innych samochodach, ale na pewno bêd¹ mieli zwi¹zek z tamtymi. - Kim w ogóle mogli byæ ci kretyni'? Szpiegami tajnych s³u¿b? Agentami niejawnego oddzia³u policji? Agresywnymi do-mokr¹¿nymi sprzedawcami czasopism`? -- Chyba ¿adna z tych mo¿liwoœci nie wchodzi w grê. Ale niekoniecznie musieli byæ Ÿli. - Wysadzili w powietrze mój samochód. - Jak móg³bym zapomnieæ. Ale wysadzili go tylko dlatego, ¿e w œrodku siedzia³ Frankenstein. A on na pewno by³ z³y. - To, ¿e wysadzili w powietrze z³ego goœcia, wcale nie zna-czy, ¿e sami s¹ dobrzy - zauwa¿y³a Jilly. - Czasem Ÿli goœcie wysadzaj¹ w powietrze innych z³ych goœci. - Bardzo czêsto -- zgodzi³ siê. - Ale ¿eby unikn¹æ wysadza-nia, musimy omin¹æ Phoenix. -- Omin¹æ i dok¹d pojechaæ? - Mo¿e powinniœmy siê trzymaæ mniejszych autostrad, ru-szyæ na pó³noc do jakiegoœ pustego i du¿ego miejsca, od które-go nie zaczêliby poszukiwañ, mo¿e do Skamienia³ego Lasu. Moglibyœmy tam byæ w ci¹gu kilku godzin. - Mówisz, jakby to by³y wakacje. A ja mam na myœli cale swoje ¿ycie. Dok¹d mam iœæ? - Skupiasz siê na zbyt dalekiej perspektywie obrazu. Nie rób tego - poradzi³. - Dopóki nie bêdziemy wiedzieæ wiêcej o swojej sytuacji, bez sensu jest skupiaæ siê na dalekiej perspek-tywie - poza tym to przygnêbiaj¹ce. - To na czym mam siê skupiaæ`? Na bliskiej perspektywie? -- W³aœnie tak. Znów poci¹gnê³a ³yk piwa. - A co jest w bliskiej perspektywie? - Prze¿ycie najbli¿szej nocy. - Zdaje siê, ¿e bliska perspektywa jest tak samo przygnê-biaj¹ca jak daleka. - Ale¿ nie. Musimy siê tylko zaszyæ w jakimœ bezpiecznym miejscu i pomyœleæ. Kelnerka przynios³a kolacjê Shepherda. Dylan z³o¿y³ zamówienie, kieruj¹c siê gustem brata i ³atwoœci¹, z jak¹ móg³ dostosowaæ danie do kulinarnych upodobañ Shepa. - Z punktu widzenia Shepa -- powiedzia³ - kszta³t jest wa¿-niejszy od smaku. Lubi kwadraty i prostok¹ty, nie lubi kó³ i kr¹g³oœci. Na œrodku talerza le¿a³y dwa owalne plastry klopsa w so-sie. No¿em i widelcem Shepa Dylan odkroi³ brzegi obu pla-strów, nadaj¹c im prostok¹tny kszta³t Nastêpnie, odk³adaj¹c skrawki na talerz z pieczywem, ka¿dy kawa³ek pokroi³ na ma³e kwadraty swobodnie mieszcz¹ce siê w ustach. Gdy wzi¹³ sztuæce, poczu³ na metalu wibrowanie œladów psychicznych, ale znów zdo³a³ je wyciszyæ i potrafi³ nie zwracaæ na nie uwagi. Frytki nie mia³y têpych koñcówek, ale ukoœne. Dylan szyb-ko poodcina³ koñce, nadaj¹c ka¿dej frytce kszta³t prostok¹ta. - Shep zje te kawa³ki - wyjaœni³, uk³adaj¹c z³ociste okrawki obok odmienionych frytek - ale tylko oddzielnie. Marchewka zosta³a ju¿ pokrojona w kostkê, nie stanowi³a wiêc problemu. Dylan musia³ jednak oddzieliæ od niej groszek, pognieœæ i uformowaæ z masy kwadratowe kawa³ki mieszcz¹ce siê na widelcu. Zamiast bulki zamówi³ chleb. Trzy krawêdzie ka¿dej krom-ki by³y proste; czwarta pó³okr¹g³a. Dylan odkroi³ pó³ksiê¿yce skórek i od³o¿y³ na œcinki klopsa. - Na szczêœcie z mas³a nie ulepili kulek. - Zdj¹³ foliê z trzech kawa³ków mas³a i postawi³ je na sztorc obok chleba. - Gotowe. Gdy Dylan podsun¹³ mu talerz, Shepherd od³o¿y³ ksi¹¿kê. Wzi¹³ podane sztuæce i zacz¹³ jeœæ swe geometryczne danie z ta-k¹ sam¹ uwag¹, z jak¹ czyta³ Dickensa. - Tak jest przy ka¿dym posi³ku? - spyta³a Jilly. - Prawie przy ka¿dym. Do ka¿dego jedzenia stosuje siê inne regu³y. - Co by siê sta³o, gdybyœ nie robi³ takich korowodów? - To nie s¹ korowody. Po prostu... porz¹dkowanie chaosu. Shep lubi porz¹dek. - A gdybyœ postawi³ przed nim jedzenie tak, jak je podali, i powiedzia³ „Jedz"? - Nie tkn¹³by go - zapewni³ j¹ Dylan. - W koñcu by zg³odnia³. - Nie. Przy ka¿dym posi³ku, dzieñ po dniu, odwraca³by siê od jedzenia, dopóki nie zemdla³by z powodu obni¿onego po-ziomu cukru we krwi. Przygl¹daj¹c mu siê z min¹, z której Dylan wola³ wyczytaæ wspó³czucie zamiast litoœci, Jilly powiedzia³a: - Chyba nieczêsto umawiasz siê z dziewczynami, co? Odpowiedzia³ jej wzruszeniem ramion. - Chcê jeszcze jedno piwo - oœwiadczy³a Jilly, gdy kelnerka przynios³a Dylanowi kolacjê. - Prowadzê - rzek³, odmawiaj¹c drugiej kolejki. - Zgadza siê, ale jeœli masz prowadziæ tak jak dzisiaj, jeszcze jedno piwo mo¿e tylko pomóc. Mo¿e mia³a racjê, mo¿e nie, w ka¿dym razie Dylan postano-wi³ ulec pokusie, choæ by³o to zupe³nie nie w jego stylu. - Dwa - powiedzia³ do kelnerki. Kiedy zabra³ siê do kurczaka z goframi, anarchicznie lekce-wa¿¹c kszta³t i rozmiar ka¿dego kêsa, Jilly rzek³a: - Powiedzmy, ¿e pojedziemy sto mil na pó³noc, zaszyjemy siê w jakimœ bezpiecznym miejscu i pomyœlimy. O czym w³aœciwie mamy myœleæ - poza tym, ¿e pieprzyliœmy siê na dobre? - Nie b¹dŸ wci¹¿ tak negatywnie nastawiona. Zje¿y³a siê bardziej ni¿ druciana szczotka. - Wcale nie jestem negatywnie nastawiona. - Ale nie jesteœ te¿ pogodna jak dalajlama. - Je¿eli chcesz wiedzieæ, to kiedyœ by³am kompletnym ze-rem, zakompleksionym i zamkniêtym w sobie dzieciakiem. By-³am roztrzêsiona i nieœmia³a, czu³am siê sponiewierana przez ¿y-cie jak nikomu niepotrzebny œmieæ. Mog³am uczyæ p³ochliwoœci mysz pod miot³¹. - To chyba by³o bardzo dawno temu. - Nie postawi³byœ dolara przeciw milionowi na to, ¿e kie-dyœ wyjdê na scenê, a wczeœniej wst¹piê do chóru. Ale mia³am nadziejê, wielk¹ nadziejê i marzy³am, ¿e kiedyœ zostanê kimœ, ¿e bêdê wystêpowaæ, i w koñcu sama zniszczy³am w sobie to roz-trzêsione dziecko i zaczê³am realizowaæ marzenia. Wys¹czaj¹c resztkê piwa, pos³a³a Dylanowi piorunuj¹ce spojrzenie znad przechylonej butelki. - Nie przeczê, ¿e masz poczucie w³asnej wartoœci. Nigdy nie twierdzi³em, ¿e jest inaczej. Nie chodzi mi o twój negatywny sto-sunek do siebie, ale do reszty œwiata. Popatrzy³a na niego tak, jakby zamierza³a uderzyæ go pust¹ butelk¹, lecz potem odstawi³a j¹ na stó³ i odsunê³a na bok. - Zgoda. Œwiat jest okrutny. 1 wiêkszoœæ ludzi jest okrutna. Je¿eli uwa¿asz to za negatywne nastawienie, dla mnie to tylko realizm. - Wielu ludzi jest okrutnych, ale nie wiêkszoœæ. Wiêkszoœæ jest po prostu przera¿ona, samotna albo zagubiona. Nie wie-dz¹, po co siê tu znaleŸli, nie znaj¹ celu ani przyczyny, wiêc ¿y-j¹ na wpó³ martwi. - A ty pewnie znasz cel i przyczynê. - Mówisz, jakbyœ uwa¿a³a, ¿e jestem zadowolony z siebie. -- Wcale nie. Jestem po prostu ciekawa, po co twoim zda-niem ¿yjemy. - Ka¿dy sam musi znaleŸæ odpowiedŸ na w³asny u¿ytek - odpar³ i naprawdê tak myœla³. - A ty j¹ znajdziesz, bo chcesz. - Teraz mówisz jak ktoœ bardzo zadowolony z siebie. - Wy-gl¹da³a, jak gdyby jednak zamierza³a waln¹æ go butelk¹. Shepherd wzi¹³ jeden z trzech kawa³ków mas³a i wpakowa³ sobie do ust. Jilly skrzywi³a siê, a Dylan wyjaœni³: - Shep lubi chleb z mas³em, ale nie razem. Ciesz siê, ¿e nie widzisz, jak je kanapkê z kie³bas¹ i majonezem. - Nie ma dla nas ratunku - powiedzia³a. Dylan westchn¹³, pokrêci³ g³ow¹ i nie odezwa³ siê. - ZejdŸ na ziemiê, dobrze? Je¿eli zaczn¹ do nas strzelaæ, we-d³ug jakich regu³ Shepa bêdziemy uchylaæ siê od kul? Zawsze uchylaæ siê w lewo, nigdy w prawo. Mo¿na kluczyæ, ale nie mo¿-na robiæ uników - chyba ¿e jest dzieñ tygodnia, który ma w na-zwie „t", wtedy mo¿na robiæ uniki, ale nie mo¿na kluczyæ. Jak szybko Shep mo¿e biec, czytaj¹c, i co siê stanie, kiedy spróbu-jesz mu zabraæ ksi¹¿kê? - Na pewno tak nie bêdzie - rzek³, Dylan, ale wiedzia³, ¿e Jilly ma racjê. Nachyli³a siê nad sto³em, œciszy³a glos, ale wymawia³a dobit-nie ka¿de s³owo. - Dlaczego nie? S³uchaj, musisz przyznaæ, ¿e nawet gdyby-œmy wdepnêli w to tylko my dwoje, mielibyœmy szanse jak ktoœ zje¿d¿aj¹cy w szklanych butach po wysmarowanym t³uszczem zboczu. A ze stuszeœædziesiêciofuntowym ¿uj¹cym mas³o kamie-niem m³yñskim u szyi - jakie mamy szanse? - Shep nie jest kamieniem m³yñskim-powiedzia³ z uporem Dylan. Jilly zwróci³a siê do Shepherda: - Skarbie, nie obraŸ siê, ale jeœli chcemy mieæ jak¹œ nadzie-jê na wyjœcie z tego ca³o wszyscy troje, musimy spojrzeæ praw-dzie w oczy. Je¿eli bêdziemy siê ok³amywaæ, koniec z nami. Mo¿e nie potrafisz nic na to poradziæ, ¿e jesteœ m³yñskim ka-mieniem, ale mo¿e potrafisz, a jeœli potrafisz, musisz z nami wspó³pracowaæ. - Shep i ja zawsze tworzyliœmy zgrany zespó³ - oznajmi³ Dylan. - Zespó³? Te¿ mi zespól. Gdybyœcie startowali w wyœcigu w workach, prêdzej czy póŸniej worek znalaz³by siê na czyjejœ g³owie. - Nie jest dla mnie ciê¿arem... - Nawet tak nie mów - przerwa³a mu. - Nie wa¿ siê tak mó-wiæ, O'Conner, nie wa¿ siê, ty stukniêty, nabuzowany nadziej¹ i pozytywnym myœleniem durniu. Nie jest dla mnie ciê¿arem, jest... - ...twoim bratem, genialnym idiot¹-dokoñczy³a za niego. Cierpliwie i spokojnie Dylan wyjaœni³: - Nie. Genialny idiota jest psychicznie upoœledzony i mimo niskiego ilorazu inteligencji ma wyj¹tkowy talent w jednej dzie-dzinie, na przyk³ad umie b³yskawicznie rozwi¹zywaæ skompli-kowane zadania matematyczne albo graæ na ka¿dym instrumen-cie muzycznym, kiedy go tylko weŸmie do rêki. Shep ma wysoki iloraz inteligencji i jest wyj¹tkowy pod niejednym wzglêdem. Cierpi tylko na... rodzaj autyzmu. - Nie ma dla nas ratunku - powtórzy³a. Shepherd prze¿uwa³ z entuzjazmem nastêpn¹ porcjê mas³a, ca³y czas spogl¹daj¹c w swój talerz z odleg³oœci dziesiêciu cali, jak gdyby znalaz³ cel ¿ycia, a celem tym by³ klops. 19 Ilekroæ otwiera³y siê drzwi i wchodzi³ ko-lejny goœæ, Dylan tê¿a³. Niemo¿liwe, ¿eby tamci tak szybko ich namierzyli. A jednak... Kelnerka przynios³a piwo, a Jilly, pokrzepiwszy siê sporym ³ykiem zimnej sierra nevady, powiedzia³a: - No wiêc, zaszyjemy siê gdzieœ w Skamienia³ym Lesie i... jak mówi³eœ? Ze pomyœlimy? - Pomyœlimy - potwierdzi³ Dylan. - Niby o czym, z wyj¹tkiem rozwi¹zania zagadki, jak prze¿yæ? - Mo¿e wykombinujemy, jak namierzyæ Frankensteina. - Zapomnia³eœ, ¿e nie ¿yje? -- Chodzi mi o to, kim byt, zanim go zabili. - Nie znamy nawet nazwiska z wyj¹tkiem tego, które sami mu nadaliœmy. - Ale wszystko wskazuje na to, ¿e by³ naukowcem. Prowa-dzi³ badania medyczne. Opracowywa³ œrodki psychotropowe, szpryce czy jak to nazwiemy, mamy wiêc s³owo kluczowe. Na-ukowcy pisz¹ referaty, artyku³y do czasopism, prowadz¹ wy-k³ady. Zostawiaj¹ trop. - Sypi¹ za sob¹ ziarenka intelektualne. - W³aœnie. Jeœli siê postaram, mo¿e sobie przypomnê, co jeszcze mówi³ ten ³ajdak w pokoju motelowym, znajdê jeszcze jakieœ s³owa kluczowe. Znaj¹c s³owa kluczowe, bêdziemy mogli zajrzeæ do Internetu i wyszukaæ badaczy pracuj¹cych nad usprawnianiem funkcjonowania mózgu i podobnymi sprawami. - Nie jestem specem od techniki - rzek³a Jilly. - A ty? - Te¿ nie. Ale takie poszukiwania nie wymagaj¹ wiedzy tech-nicznej, tylko cierpliwoœci. Nawet w tych nudnych czasopismach naukowych drukuj¹ czasem zdjêcia swoich wspó³pracowników i je¿eli Frankenstein by³ jednym z najlepszych w swojej dziedzi-nie, a wszystko wskazuje na to, ¿e tak, to na pewno poœwiêcili mu trochê miejsca w gazetach. Gdy znajdziemy zdjêcie, bêdziemy zna-li nazwisko. Poczytamy o nim i dowiemy siê, czym siê zajmowa³. - Chyba ¿e jego badania by³y œciœle tajne jak Projekt Man-hattan albo receptura karmelowo-czekoladowych ciastek Oreo. - Znowu zaczynasz. - Jeœli nawet znajdziemy o nim szczegó³owe informacje - powiedzia³a - co z nimi zrobimy? - Mo¿e istnieje jakiœ sposób, ¿eby cofn¹æ to, co nam zrobi³. Jakieœ antidotum. - Antidotum. Co - mamy wrzuciæ do wielkiego kot³a ¿abie jêzyki, skrzyd³a nietoperzy i oczy jaszczurek, i ugotowaæ z bro-ku³ami? - Oto i nasza Negatywnie Nastawiona Jackson, krynica pe-symizmu. Wiesz, ci goœcie z DC Comics powinni stworzyæ no-wego bohatera, wzoruj¹c siê na tobie. Dzisiaj s¹ w modzie po-nurzy i sk³onni do depresji bohaterowie. - Ty za to jesteœ ca³y z komiksu Disneya. Szczebioczesz s³odziutko jak Chip i Dale. Zgarbiony nad jedzeniem Shep, ubrany w koszulkê z wize-runkiem kojota, parskn¹³ zduszonym œmiechem albo dlatego, ¿e spodoba³ mu siê ¿art o Disneyu, albo dlatego, ¿e rozbawi³ go pozosta³y na talerzu klops. Shepherd nie zawsze by³ tak nieobecny, jakby siê mog³o wy-dawaæ. - Chodzi mi o to - ci¹gn¹³ Dylan -- ¿e jego praca mog³a wy-wo³aæ kontrowersje. Mo¿liwe, ¿e inni naukowcy byli przeciwni jego badaniom. Któryœ z nich zrozumie, co nam zrobi³-i mo-¿e zechce nam pomóc. - Tak - odrzek³a Jilly. - I kiedy trzeba bêdzie zdobyæ pie-ni¹dze na sfinansowanie badañ, zawsze mo¿emy dostaæ parê miliardów od twojego wujka Sknerusa McKwacza. - Masz lepszy pomys³? Przygl¹da³a mu siê, popijaj¹c piwo. Jeden ³yk, drugi. - Tak myœla³em - powiedzia³. PóŸniej, gdy kelnerka przynios³a rachunek, Jilly nalega³a, ¿e zap³aci za dwa piwa, które zamówi³a. Z jej zachowania Dylan wysnu³ wniosek, ¿e p³acenie za sie-bie to dla niej kwestia honoru. Co wiêcej, podejrzewa³, ¿e Jilly odmówi³aby przyjêcia nawet piêciu centów do parkometru rów-nie kategorycznie jak dziesiêciu dolarów plus napiwek. Po³o¿ywszy banknot dziesiêciodolarowy na stole, przeliczy-³a zawartoœæ portfela. Liczenie nie wymaga³o ani czasu, ani zna-jomoœci wy¿szej matematyki. - Bêdê musia³a znaleŸæ bankomat i wyci¹gn¹æ trochê pie-niêdzy. - Nie ma mowy - odrzek³. - Ci, którzy wysadzili twój samo-chód - je¿eli maj¹ jakiekolwiek powi¹zania z organami œcigania, a pewnie maj¹, bez trudu wytropi¹ kartê. I to szybko. - To znaczy, ¿e nie mogê te¿ korzystaæ z kart kredytowych? W ka¿dym razie przez jakiœ czas. To mam du¿y k³opot - mruknê³a, wpatruj¹c siê ponuro w otwarty portfel. - Wcale nie taki du¿y w porównaniu z reszt¹ naszych k³o-potów. - K³opoty z pieniêdzmi - oœwiadczy³a z powag¹ - nigdy nie s¹ ma³e. Z tego zdania Dylan odczyta³ ca³e rozdzia³y jej autobiogra-fii - te dotycz¹ce dzieciñstwa. Chocia¿ nie s¹dzi³, ¿e œcigaj¹cy ich ludzie mog¹ skojarzyæ jego i Shepa z Jilly, postanowi³ nie korzystaæ te¿ ze swoich pla-stikowych pieniêdzy. Gdyby restauracja wprowadzi³a jego kar-tê do czytnika swojego terminalu, transakcjê zarejestrowa³oby centrum rozliczeniowe. Ka¿dy legalny organ ochrony prawa -lub utalentowany, pracuj¹cy za brudne pieni¹dze haker, moni-toruj¹cy system z polecenia s¹du b¹dŸ potajemnie - móg³by za pomoc¹ specjalnego programu namierzyæ wybran¹ osobê na-tychmiast po dokonaniu zakupu za pomoc¹ karty kredytowej. P³ac¹c gotówk¹, Dylan zdziwi³ siê, ¿e nie wyczuwa ¿adnej tajemniczej energii na pieni¹dzach, które musia³y przejœæ przez mnóstwo r¹k, zanim kilka dni temu trafi³y do niego w banku. Oznacza³o to zapewne, ¿e w przeciwieñstwie do odcisków pal-ców œlady psychiczne z czasem znikaj¹. Powiedzia³ kelnerce, ¿eby zatrzyma³a resztê i zabra³ Shepa do ubikacji, tymczasem Jilly skierowa³a kroki do damskiej toalety. - Siku - powiedzia³ Shep, gdy tylko znaleŸli siê w ³azience i zobaczy³, gdzie jest. Po³o¿y³ ksi¹¿kê na pó³ce nad umywalka-mi. - Siku. - Wybierz sobie kabinê - rzek³ Dylan. - Chyba wszystkie s¹ wolne. - Siku - powiedzia³ Shep, gdy z opuszczon¹ g³ow¹, patrz¹c spod œci¹gniêtych brwi i pow³ócz¹c nogami, wszed³ do pierwszej kabiny. Zamykaj¹c drzwi na zasuwkê, powtórzy³: - Siku. Przy jednej z umywalek my³ rêce za¿ywny siedemdziesiêcio-kilkuletni mê¿czyzna z siwym w¹sem i bokobrodami. W powie-trzu unosi³ siê pomarañczowy zapach myd³a. Dylan zbli¿y³ siê do pisuaru. Shep nie móg³ skorzystaæ z pi-suaru, poniewa¿ ba³ siê, ¿e ktoœ siê do niego odezwie, gdy bêdzie niedysponowany. - Siku - wo³a³ Shep zza drzwi kabiny. - Siku. W ka¿dej publicznej toalecie Shepherd czu³ siê nieswojo i musia³ utrzymywaæ sta³y kontakt g³osowy z bratem, by mieæ pewnoœæ, ¿e nie zosta³ porzucony. - Siku - odezwa³ siê znowu z coraz wiêkszym zdenerwowa-niem. - Dylan, siku. Dylan, Dylan. Siku! - Siku - odrzek³ Dylan. „Siku" dzia³a³o podobnie jak dŸwiêk wysy³any przez sonar okrêtu podwodnego, a odpowiedŸ Dylana przypomina³a sygna³ echolokacyjny odbity od dobrze znanego i przyjaznego statku w groŸnych g³êbinach mêskiej ubikacji. - Siku - powiedzia³ Shep. - Siku - odrzek³ Dylan. W lustrzanej œcianie nad pisuarami Dylan obserwowa³ re-akcjê emeryta na ich s³owny sonar. - Siku, Dylan. - Siku, Shepherd. Zdziwiony Pan z Bokobrodami spogl¹da³ w konsternacji to na zamkniêt¹ kabinê, to na Dylana, jak gdyby dzia³o siê tu coœ nie tylko zagadkowego, ale i perwersyjnego. - Siku. - Siku. Gdy Pan z Bokobrodami zorientowa³ siê, ¿e Dylan na niego patrzy, kiedy ich spojrzenia spotka³y siê w lustrze, emeryt szybko odwróci³ wzrok. Zakrêci³ kran, nie sp³ukuj¹c z d³oni pachn¹-cej pomarañczami piany. - Siku, Dylan. - Siku, Shepherd. Z palcami ociekaj¹cymi mydlem i rozbryzguj¹c opalizuj¹ce têczowo bañki, które opada³y wolno na pod³ogê, emeryt pod-szed³ do automatu na œcianie i wyci¹gn¹³ z niego kilka papiero-wych rêczników. W koñcu w kabinie rozleg³ siê odg³os silnego strumienia. - Dobre siku - powiedzia³ Shep. - Dobre siku. Nie zawracaj¹c sobie g³owy wycieraniem namydlonych r¹k, mê¿czyzna wypad³ z toalety z narêczem papierowych rêczników. Dylan podszed³ do innej umywalki, z której nie korzysta³ emeryt - gdy nagle przyszed³ mu do g³owy pewien pomys³. Zmieni³ zamiar i siêgn¹³ do automatu z rêcznikami. - Siku, siku, siku - powtarza³ zadowolony Shep z ulg¹ w glosie. - Siku, siku, siku - powtórzy³ jak echo Dylan, wracaj¹c z rêcznikiem do umywalki emeryta. Przykrywaj¹c papierowym rêcznikiem d³oñ, dotkn¹³ kranu, który przed chwil¹ zakrêci³ Pan z Bokobrodami. Nic. ¯adnego wibrowania. ¯adnego elektrycznego trzasku. Dotkn¹³ baterii go³¹ rêk¹. Poczu³ silne wibracje i pr¹d. Jeszcze raz przez papier. Znów nic. A wiêc koniecznym warunkiem by³ bezpoœredni kontakt skóry. Mo¿e niekoniecznie d³oni. Mo¿e wystarczy³oby pos³u¿yæ siê ³okciem. Albo stopami. Przysz³o mu do g³owy wiele nie-dorzecznych i komicznych mo¿liwoœci. - Siku. Siku. Dylan energicznie wytar³ kran rêcznikiem, usuwaj¹c mydli-ny i wodê pozostawione na uchwycie przez emeryta. Potem znów dotkn¹³ kranu go³¹ rêk¹. Psychiczny œlad star-szego pana nie straci³ ani trochê swojej si³y. - Siku. -- Siku. Wszystko wskazywa³o na to, ¿e niewidzialnej energii nie da-³o siê zetrzeæ tak ³atwo jak odcisków palców, ale sama stopnio-wo ulatnia³a siê jak paruj¹cy rozpuszczalnik. Dylan umy³ rêce przy innej umywalce. Osusza³ d³onie przy automacie z rêcznikami, gdy z czwartej kabiny wyszed³ She-pherd i podszed³ do umywalki, przy której przed momentem sta³ jego brat. - Siku - powiedzia³ Shepherd. - Przecie¿ ju¿ mnie widzisz. - Siku - powtórzy³ z uporem Shep, odkrêcaj¹c wodê. - Stojê tu. - Siku. Nie daj¹c siê wci¹gn¹æ w zabawê w sonar, gdy widzieli siê nawzajem, Dylan wrzuci³ zmiête rêczniki do kub³a i czeka³. W g³owie zacz¹³ mu wirowaæ ró¿nobarwny k³¹b dziwacz-nych myœli jak gigantyczny ³adunek kolorowego prania w auto-matycznej suszarce. Wœród nich by³a taka, ¿e Shep wszed³ do pierwszej kabiny, a wyszed³ z czwartej. - Siku. Dylan podszed³ do czwartej kabiny. Drzwi by³y uchylone, wiêc pchn¹³ je ramieniem. Kabiny by³y oddzielone od siebie przepierzeniami, które koñczy³y siê dwanaœcie albo czternaœcie cali nad pod³og¹. She-pherd móg³ siê przeczo³gaæ z pierwszej do czwartej kabiny pod przepierzeniami. Mo¿liwe, choæ wysoce nieprawdopodobne. - Siku - powtórzy³ Shep, lecz z mniejszym entuzjazmem, niechêtnie dochodz¹c do wniosku, ¿e brat nie bêdzie ju¿ uczest-niczy³ w wymianie sygna³ów. Do czystoœci Shep podchodzi³ z tak¹ sam¹ skrupulatnoœci¹, jak do geometrycznego porz¹dku swoich posi³ków i mia³ usta-lon¹ procedurê dzia³añ po wyjœciu z toalety, od której nigdy nie odstêpowa³: energicznie szorowa³ rêce myd³em, dok³adnie sp³u-kiwa³, a potem jeszcze raz szorowa³ i sp³ukiwa³. Istotnie, kiedy Dylan spojrza³ na niego, Shep przystêpowa³ w³aœnie do drugie-go szorowania. Ch³opaka szczególnie niepokoi³y warunki higieniczne w to-aletach publicznych. Nawet najlepiej utrzymanym sanitariatom przygl¹da³ siê z paranoidaln¹ podejrzliwoœci¹, pewien, ¿e na po-wierzchniach k³êbi¹ siê wszystkie znane choroby i takie, któ-rych jeszcze nie odkryto. Po lekturze Encyklopedii Medycyny Amerykañskiego Stowarzyszenia Medycznego Shep potrafi³ wyrecytowaæ listê niemal wszystkich znanych chorób i infekcji, jeœli tylko ktoœ by³ na tyle lekkomyœlny, aby go o to poprosiæ.. Móg³by spe³niæ proœbê, gdyby akurat by³ sk³onny kontaktowaæ siê ze œwiatem zewnêtrznym, a ten, kto go poprosi³, mia³by kil-ka godzin do dyspozycji, bo gdyby Shep zacz¹³ nie da³oby siê ju¿ mu przerwaæ. Po drugim sp³ukaniu d³onie Shepa by³y czerwone od mocne-go szorowania i gor¹cej wody, od której strumienia wczeœniej a¿ sykn¹³. Ale wytrzyma³. Pamiêtaj¹c o przebieg³ych i œmiertel-nie niebezpiecznych mikroorganizmach przyczajonych na chro-mowanym uchwycie, Shepherd zamkn¹³ kran ³okciem. Dylan nie wyobra¿a³ sobie sytuacji, w której Shep po³o¿y³-by siê na brzuchu na pod³odze toalety i jak w¹¿ przepe³z³by pod rzêdem przepierzeñ dziel¹cych kabiny. W³aœciwie by³o to tak samo prawdopodobne jak wizyta szatana w sklepie sportowym, gdzie diabe³ wybra³by siê po ³y¿wy. Poza tym czarna koszulka Shepa wygl¹da³a nieskazitelnie. Na pewno nie wyciera³ ni¹ pod³ogi. Trzymaj¹c rêce uniesione wysoko jak chirurg czekaj¹cy, a¿ pielêgniarka na³o¿y mu lateksowe rêkawiczki, Shep podszed³ do automatu z rêcznikami. Czeka³, aby brat przekrêci³ ga³kê dozownika, której sam za nic nie dotkn¹³by czystymi rêkami. - Nie wszed³eœ czasem do pierwszej kabiny?-zapyta³ Dylan. Z g³ow¹ jak zwykle nieœmia³o opuszczon¹, ale tak¿e odro-binê przechylon¹ na bok, ¿eby widzieæ automat z rêcznikami, Shepherd spojrza³ ze zmarszczonymi brwiami na uchwyt i po-wiedzia³: - Zarazki. - Shep, kiedy tu weszliœmy, nie poszed³eœ prosto do pierw-szej kabiny? - Zarazki. - Shep? - Zarazki. - Przestañ, bracie. Pos³uchaj mnie. - Zarazki. - Daj spokój, Shep. Mo¿esz mnie pos³uchaæ? - Zarazki. Dylan wyci¹gn¹³ kilka rêczników, oderwa³ od perforowanej rolki i podal bratu. - A potem wyszed³eœ z czwartej kabiny, zgadza siê? Patrz¹c spode ³ba na swoje rêce i wycieraj¹c je zawziêcie, za-miast je po prostu osuszyæ, Shep powiedzia³: - Tu. - Co powiedzia³eœ? - Tu. - Jesteœmy tu, o co chodzi, braciszku? - Tu - powtórzy³ z wysi³kiem Shep, jak gdyby wk³ada³ w to s³owo sporo emocji. - Czego chcesz, braciszku? Shep zadr¿a³. - Tu. - Co tu? - spyta³ Dylan, domagaj¹c siê wyjaœnienia, choæ wiedzia³: ¿e raczej go nie uzyska. - Tam - powiedzia³: Shep. - Tam? - Tam - przytakn¹³ Shep, kiwaj¹c g³ow¹ ca³y czas jednak wpatruj¹c siê we w³asne rêce i ci¹gle dr¿¹c. - Gdzie - tam? - Tu. - W jego glosie dal siê s³yszeæ ton zniecierpliwienia. - O czym w ogóle mówimy, bracie? - Tu. - Tu - powtórzy³ Dylan. - Tam - rzek³ Shep, a to, co z pocz¹tku brzmia³o jak znie-cierpliwienie, zmieni³o siê w nutê niepokoju. Próbuj¹c go zrozumieæ, Dylan powiedzia³: - Tu, tam. - Tu, t-t-tam -- powtórzy³ Shep, wzdrygaj¹c siê. - Shep, co siê dzieje? Shep, boisz siê? - Boisz - potwierdzi³ Shep. - Tak. Boi siê. Tak. - Czego siê boisz, bracie? - Shep siê boi. - Czego? - Shep siê boi - powiedzia³: dygocz¹c jeszcze mocniej. - Shep siê boi. Dylan po³o¿y³ rêce na ramionach brata. - Spokojnie, tylko spokojnie. Wszystko w porz¹dku, Shep. Nie ma siê czego baæ. Jestem przy tobie, braciszku. - Shep siê boi. - Odwrócona twarz ch³opca zblad³a, przy-bieraj¹c barwê duchów, które móg³ zobaczyæ. - Masz czyste rêce, bez ¿adnych zarazków, jesteœmy tu tyl-ko my dwaj i nie ma siê czego baæ. S³yszysz? Shep nie odpowiedzia³, tylko dalej dygota³. Uciekaj¹c siê do œpiewnego tonu, którym najczêœciej uda-wa³o mu siê uspokoiæ brata, gdy ten bywa³ bardzo wzburzony, Dylan powiedzia³: - Masz bardzo czyste rêce, bez paskudnych zarazków, bar-dzo czyste rêce. Teraz musimy iœæ, musimy ruszaæ w drogê. Dobrze? PojeŸdzimy. Dobrze? Lubisz jeŸdziæ, znowu bêdziemy jeŸdziæ do miejsc, w których nigdy nie by³eœ, dobrze? Znowu bê-dziemy razem jechaæ jak Willie Nelson, ty i ja. Bêdziemy jechaæ Po drugim sp³ukaniu d³onie Shepa by³y czerwone od mocne-go szorowania i gor¹cej wody, od której strumienia wczeœniej a¿ sykn¹³. Ale wytrzyma³. Pamiêtaj¹c o przebieg³ych i œmiertel-nie niebezpiecznych mikroorganizmach przyczajonych na chro-mowanym uchwycie, Shepherd zamkn¹³ kran ³okciem. Dylan nie wyobra¿a³ sobie sytuacji, w której Shep po³o¿y³-by siê na brzuchu na pod³odze toalety i jak w¹¿ przepe³z³by pod rzêdem przepierzeñ dziel¹cych kabiny. W³aœciwie by³o to tak samo prawdopodobne jak wizyta szatana w sklepie sportowym, gdzie diabe³ wybra³by siê po ³y¿wy. Poza tym czarna koszulka Shepa wygl¹da³a nieskazitelnie, Na pewno nie wyciera³ ni¹ pod³ogi. Trzymaj¹c rêce uniesione wysoko jak chirurg czekaj¹cy, a¿ pielêgniarka na³o¿y mu lateksowe rêkawiczki, Shep podszed³ do automatu z rêcznikami. Czeka³, aby brat przekrêci³ ga³kê dozownika, której sam za nic nie dotkn¹³by czystymi rêkami. - Nie wszed³eœ czasem do pierwszej kabiny? - zapyta³ Dylan. Z g³ow¹ jak zwykle nieœmia³o opuszczon¹, ale tak¿e odro-binê przechylon¹ na bok, ¿eby widzieæ automat z rêcznikami, Shepherd spojrza³ ze zmarszczonymi brwiami na uchwyt i po-wiedzia³: - Zarazki. - Shep, kiedy tu weszliœmy, nie poszed³eœ prosto do pierw-szej kabiny? - Zarazki. - Shep? - Zarazki. - Przestañ, bracie. Pos³uchaj mnie. - Zarazki. - Daj spokój, Shep. Mo¿esz mnie pos³uchaæ`? - Zarazki. Dylan wyci¹gn¹³ kilka rêczników, oderwa³ od perforowanej rolki i poda³ bratu. - A potem wyszed³eœ z czwartej kabiny, zgadza siê? Patrz¹c spode ³ba na swoje rêce i wycieraj¹c je zawziêcie, za-miast je po prostu osuszyæ, Shep powiedzia³: - Tu. - Co powiedzia³eœ? - Tu. - Jesteœmy tu, o co chodzi, braciszku? - Tu - powtórzy³ z wysi³kiem Shep, jak gdyby wk³ada³ w to s³owo sporo emocji. - Czego chcesz, braciszku? Shep zadr¿a³. - Tu. - Co tu? - spyta³ Dylan, domagaj¹c siê wyjaœnienia, choæ wiedzia³, ¿e raczej go nie uzyska. - Tam - powiedzia³ Shep. - Tam? - Tam - przytakn¹³ Shep, kiwaj¹c g³ow¹, ca³y czas jednak wpatruj¹c siê we w³asne rêce i ci¹gle dr¿¹c. - Gdzie - tam? - Tu. - W jego g³osie da³ siê s³yszeæ ton zniecierpliwienia. - O czym w ogóle mówimy, bracie? - Tu. - Tu - powtórzy³ Dylan. - Tam - rzek³ Shep, a to, co z pocz¹tku brzmia³o jak znie-cierpliwienie, zmieni³o siê w nutê niepokoju. Próbuj¹c go zrozumieæ, Dylan powiedzia³: - Tu, tam. - Tu, t-t-tam - powtórzy³ Shep, wzdrygaj¹c siê. - Shep, co siê dzieje? Shep, boisz siê? - Boisz - potwierdzi³ Shep. - Tak. Boi siê. Tak. - Czego siê boisz, bracie? - Shep siê boi. - Czego? - Shep siê boi - powiedzia³, dygocz¹c jeszcze mocniej. - Shep siê boi. Dylan po³o¿y³ rêce na ramionach brata. - Spokojnie, tylko spokojnie. Wszystko w porz¹dku, Shep. Nie ma siê czego baæ. Jestem przy tobie, braciszku. - Shep siê boi. - Odwrócona twarz ch³opca zblad³a, przy-bieraj¹c barwê duchów, które móg³ zobaczyæ. - Masz czyste rêce, bez ¿adnych zarazków, jesteœmy tu tyl-ko my dwaj i nie ma siê czego baæ. S³yszysz? Shep nie odpowiedzia³, tylko dalej dygota³. Uciekaj¹c siê do œpiewnego tonu, którym najczêœciej uda-wa³o mu siê uspokoiæ brata, gdy ten bywa³ bardzo wzburzony, Dylan powiedzia³: - Masz bardzo czyste rêce, bez paskudnych zarazków, bar-dzo czyste rêce. Teraz musimy iœæ, musimy ruszaæ w drogê. Dobrze? PojeŸdzimy. Dobrze? Lubisz jeŸdziæ, znowu bêdziemy jeŸdziæ do miejsc, w których nigdy nie by³eœ, dobrze? Znowu bê-dziemy razem jechaæ jak Willie Nelson, ty i ja. Bêdziemy jechaæ jak zawsze, przypomnisz sobie ten sam dawny rytm, rytm dro-gi. Bêdziesz móg³ czytaæ ksi¹¿kê, czytaæ i jechaæ, czytaæ i jechaæ. W porz¹dku? - W porz¹dku - rzek³ Shep. - Czytaæ i jechaæ. - Czytaæ i jechaæ - powtórzy³ jak echo Shep. Z jego g³osu zniknê³o napiêcie i niepokój, choæ nadal dr¿a³. - Czytaæ i jechaæ. Gdy Dylan zdo³a³ w koñcu uspokoiæ brata, Shep wci¹¿ wy-ciera³ rêce z tak¹ energi¹, ¿e podar³ rêczniki na strzêpy. Na pod-³odze pod jego stopami wala³y siê poszarpane i zmiête kawa³ki wilgotnego papieru. Dylan œciska³ rêce Shepa, dopóki nie przesta³y siê trz¹œæ. Po-tem delikatnie otworzy³ jego zaciœniête palce i wyj¹³ z nich ¿a³o-sne resztki rêczników. Zwin¹³ strzêpki w kulê i wrzuci³ do kub³a na œmieci. Ujmuj¹c Shepa za podbródek, lekko uniós³ jego g³owê. W chwili gdy ich spojrzenia skrzy¿owa³y siê, Shep zamkn¹³ oczy. - Ju¿ dobrze? - spyta³ Dylan. - Czytaæ i jechaæ. - Kocham ciê, Shep. - Czytaæ i jechaæ. Na blade jak œnieg policzki ch³opca powoli wraca³y kolory. Œci¹gniêta z niepokoju twarz rozluŸnia³a siê jak po³aæ œniegu zadeptana przez wrony wyg³adza siê pod wp³ywem wiatru. Mimo ¿e na zewn¹trz Shep wydawa³ siê ju¿ zupe³nie spokoj-ny, w œrodku wci¹¿ by³ roztrzêsiony. Zaciœniête oczy drga³y pod bladymi powiekami, ogl¹daj¹c œwiat, który widzia³ tylko on. - Czytaæ i jechaæ - powtórzy³ Shep, jakby te trzy s³owa sta-³y siê mantr¹ przynosz¹c¹ mu spokój. Dylan przyjrza³ siê rzêdowi kabin. Drzwi czwartej by³y otwarte, tak jak je zostawi³ po sprawdzeniu przepierzeñ. Drzwi dwóch œrodkowych by³y uchylone, a pierwszej pozosta³y zamk-niête na g³ucho. - Czytaæ i jechaæ-rzek³ Shep. - Czytaæ i jechaæ - zapewni³ go Dylan. - Wezmê twoj¹ ksi¹¿kê. Zostawiaj¹c brata pod automatem z rêcznikami, Dylan po-szed³ zabraæ „Wielkie nadzieje" z pó³ki nad umywalkami. Shep sta³ w tym samym miejscu i ci¹gle zadziera³ g³owê, choæ Dylan nie unosi³ mu ju¿ podbródka. Oczy mia³ zamkniête, ale wci¹¿ siê porusza³y. Z ksi¹¿k¹ w d³oni Dylan zbli¿y³ siê do pierwszej kabiny. Spróbowa³ otworzyæ drzwi. Zamkniête. - Tu, tam - wyszepta³ Shep. Stoj¹c z zamkniêtymi oczami, opuszczonymi rêkami i d³oñmi zwróconymi wewnêtrzn¹ stron¹ do przodu, Shepherd wydawa³ siê zupe³nie nieobecny, jak gdy-by by³ medium w transie, którego cia³o w po³owie nale¿a³o do tego œwiata, a w po³owie do innego. Wygl¹da³, jakby mia³ za-cz¹æ lewitowaæ i gdyby rzeczywiœcie uniós³ siê w powietrze, nie by³oby w tym nic dziwnego. Choæ nadal mówi³ w³asnym g³o-sem, wydawa³o siê, ¿e przemawia w imieniu wezwanej z zaœwia-tów istoty. - Tu, tam. Dylan wiedzia³, ¿e w pierwszej kabinie nie ma nikogo. Mimo to przyklêkn¹³ i zajrza³ pod drzwi, potwierdzaj¹c swoje przy-puszczenie. - Tu, tam. Wsta³ i jeszcze raz spróbowa³ otworzyæ kabinê. Drzwi nie zaciê³y siê, ale by³y zamkniête. Oczywiœcie, od wewn¹trz. Mo¿e zepsuta zasuwka. Obluzowa³a siê i opad³a, gdy w ka-binie nikogo nie by³o. A mo¿e Shepherd tylko podszed³ do pierwszych drzwi i nie mog¹c ich otworzyæ, od razu skierowa³ siê do czwartej kabiny, a Dylan tego nie zauwa¿y³. - Tu, tam. Nie poczu³ ch³odu na skórze, ale w szpiku koœci, sk¹d lodo-waty strach zacz¹³ promieniowaæ na ca³e jego cia³o. Nie by³ to tylko lêk; towarzyszy³o mu nie do koñca nieprzyjemne uczucie napiêcia i oczekiwania na tajemnicze zdarzenie, którego nadej-œcie odgadywa³ podobnie jak kr¹¿¹cy pod czarnymi chmurami nawa³nik spodziewa siê ogromnej burzy, zanim niebo przetnie pierwsza b³yskawica i rozlegnie siê pierwszy grzmot. Dylan zerkn¹³ w lustro nad umywalkami, przygotowany, ¿e ujrzy zupe³nie inne pomieszczenie. Jednak okaza³o siê, ¿e po-nios³a go wyobraŸnia, poniewa¿ zobaczy³ tylko odbicie kabin i pisuarów w zwyk³ej toalecie. Jedynymi postaciami w tym wnê-trzu byli on i Shep, choæ Dylan sam nie wiedzia³, kogo jeszcze móg³by tu zobaczyæ. Rzucaj¹c ostatnie spojrzenie na zamkniêt¹ kabinê, Dylan wróci³ do brata i po³o¿y³ mu d³oñ na ramieniu. Czuj¹c jego dotyk, Shepherd otworzy³ oczy, opuœci³ g³owê i zwiesi³ ramiona, przyjmuj¹c z powrotem sw¹ normaln¹ posta-wê, w jakiej szed³ przez ¿ycie. - Czytaæ i jechaæ - powiedzia³. - Jedziemy - odrzek³ Dylan. 20 Jilly czeka³a w zamyœleniu przy kasie nie-daleko drzwi wejœciowych, wpatrywa³a siê w ciemnoœæ za szyb¹, œwietlista jak ksiê¿niczka, byæ mo¿e wywodz¹ca siê z rodu przystojnego rzymskiego cezara, który odwa¿y³ siê podbiæ po³udnio-we wybrze¿a Wielkiej Syrty. Dylan omal nie przystan¹³ na œrodku restauracji, aby zapi-saæ sobie w pamiêci ka¿dy szczegó³ jej sylwetki w przyt³umio-nym blasku rzucanym ukoœnie przez ¿yrandole z ciêtego szk³a, poniewa¿ chcia³ j¹ kiedyœ tak¹ namalowaæ. Jak w ka¿dym miejscu publicznym, Shep wola³ pozosta-waæ w ruchu, ¿eby ¿aden nieznajomy nie wykorzysta³ chwili wahania i nie zaczepi³ go, nie pozwala³ wiêc na ¿aden przy-stanek, a Dylan szed³ za nim jak przykuty niewidzialnym ³añ-cuchem. Unosz¹c d³oñ do ronda stetsona, wychodz¹cy klient uchyli³ uprzejmie kapelusza, dziêkuj¹c Jilly za przepuszczenie go w drzwiach. Gdy zobaczy³a Dylana i Shepa, wyraz zamyœlenia na jej twa-rzy ust¹pi³ miejsca widocznej uldze. Podczas ich nieobecnoœci coœ musia³o siê jej przydarzyæ. - Co jest? - spyta³ Dylan, gdy stanêli obok Jilly. - Powiem ci w samochodzie. ChodŸmy ju¿ st¹d. Otwieraj¹c drzwi, Dylan dotkn¹³ œwie¿ego œladu na klamce. Poczu³ przenikliwe uk³ucie przyt³aczaj¹cej samotnoœci, bez-nadziei i przygnêbienia, przeraŸliwej pustki przypominaj¹cej wypalony i przysypany popio³em krajobraz po przejœciu nisz-czycielskiego po¿aru. Natychmiast spróbowa³ odizolowaæ siê od si³y niewidzial-nego odcisku psychicznego na klamce, tak jak zrobi³ wczeœniej z menu w restauracji. Tym razem jednak nie umia³ siê obroniæ przed nap³ywem energii. Nie pamiêtaj¹c, jak przekroczy³ próg, Dylan znalaz³ siê na-gle na zewn¹trz i par³ przed siebie. Od zachodu s³oñca minê³o ju¿ wiele godzin, mimo to w wieczornym powietrzu z asfaltu unosi³ siê ¿ar zgromadzony tam za dnia i wœród kuchennych za-pachów dobywaj¹cych siê z otworów wentylacyjnych w dachu restauracji czuæ by³o woñ smo³y. Ogl¹daj¹c siê przez ramiê, zobaczy³ stoj¹cych w otwartych drzwiach Jilly i Shepa, których zostawi³ ju¿ dziesiêæ stóp za so-b¹. Po drodze upuœci³ ksi¹¿kê Shepa. Chcia³ wróciæ, podnieœæ j¹ z jezdni i zanieœæ bratu, ale nie móg³. - Zaczekajcie tu na mnie. Od auta do auta, jakaœ si³a wci¹ga³a go coraz dalej w g³¹b parkingu, nie ka¿¹c mu wprawdzie pêdziæ jak na autostradzie, gdzie niemal w miejscu zawróci³ forda, ale uœwiadamiaj¹c mu, ¿e jeœli nie bêdzie dzia³aæ, zaprzepaœci okazjê zrobienia czegoœ bardzo wa¿nego. Wiedzia³, ¿e nie straci³ panowania nad sob¹ i podœwiadomie rozumie, co i dlaczego robi, tak jak podœwiado-mie zna³ swój cel, gdy z determinacj¹ gna³ na z³amanie karku do domu przy alei Eukaliptusowej - ale mimo to czu³, jakby prze-stawa³ nad sob¹ panowaæ. Tym razem magnesem nie okaza³a siê starsza kobieta w pr¹¿kowanym uniformie, ale podstarza³y kowboj w be¿o-wych d¿insach i batystowej koszuli. Siedzia³ ju¿ za kierownic¹ forda mercury mountaineer, ale Dylan zd¹¿y³ go powstrzymaæ przed zamkniêciem drzwi. W odcisku na klamce odnalaz³ tê sam¹ bezdenn¹ samotnoœæ co wczeœniej w œladach w restauracji, przygnêbienie granicz¹ce z rozpacz¹. Od d³ugich lat pracy na powietrzu twarz kowboja wygl¹da-³a jak obci¹gniêta wyprawion¹ skór¹, ale s³oñce, które wy¿³obi-³o i pomarszczy³o mu skórê, nie zostawi³o w nim ani jednego promienia œwiat³a, a wiatr nie zdo³a³ nape³niæ cia³a ¿yciem. Wy-palony i wychudzony przypomina³ mizern¹ roœlinê wczepion¹ w ziemiê s³abym korzeniem i czekaj¹c¹ na silniejszy podmuch wiatru, który porwie j¹ ze sob¹, pozbawiaj¹c ¿ycia. Gdy Dylan przytrzyma³ drzwi, staruszek nie uchyli³ przed nim kapelusza, jak uczyni³ przed Jilly, wychodz¹c z restauracji, nie zareagowa³ te¿ jednak rozdra¿nieniem ani lêkiem. Wygl¹-da³ na faceta, który zawsze umie sobie poradziæ bez wzglêdu na naturê zagro¿enia i k³opotów - ale otacza³a go tak¿e aura cz³o-wieka, który nie bardzo przejmuje siê tym, co mo¿e nast¹piæ. - Szuka pan czegoœ - powiedzia³ Dylan, choæ nie mia³ pojê-cia, co mówi, dopóki nie us³ysza³ w³asnych s³ów; dopiero po-tem móg³ zacz¹æ zastanawiaæ siê nad ich znaczeniem. - Nie potrzebujê Jezusa, ch³opcze - odpar³ kowboj. - Zna-laz³em Go ju¿ dwa razy. - Lazurowe oczy poch³ania³y wiêcej œwiat³a, ni¿ mog³y go odbiæ. - I nie potrzebujê k³opotów, ty zreszt¹ te¿ nie. - Nie czegoœ - poprawi³ siê Dylan. - Szuka pan kogoœ. - W taki czy inny sposób mo¿na tak powiedzieæ o ka¿dym, prawda? - Szuka pan od bardzo dawna - ci¹gn¹³ Dylan, choæ nadal nie mia³ pojêcia, do czego to wszystko prowadzi. Staruszek spojrza³ na niego spod zmru¿onych powiek ba-dawczym wzrokiem m¹drego cz³owieka, który umie odró¿niæ prawdê od iluzji. - Jak siê nazywasz, ch³opcze? - Dylan O'Conner. - Nigdy o tobie nie s³ysza³em. Sk¹d wiêc mo¿esz mnie znaæ? - Nie znam pana. Nie wiem, kim pan jest. Po prostu... - Mimo ¿e wczeœniej mówi³ wbrew w³asnej woli, teraz nie potra-fi³ znaleŸæ w³aœciwych s³ów. Po chwili wahania uœwiadomi³ sobie, ¿e jeœli maj¹ kontynuowaæ rozmowê, bêdzie musia³ uchy-liæ r¹bka prawdy, zdradziæ czêœæ swojej tajemnicy. - Widzi pan, czasem mam przeb³yski... intuicji. - Nie licz na ni¹ przy stole pokerowym. - To nie tylko intuicja. Wiem rzeczy... których nie mogê wiedzieæ. Czujê, wiem i... kojarzê. - Czyli jesteœ kimœ w rodzaju spirytysty? - S³ucham? - Jesteœ wró¿bit¹, jasnowidzem, medium - kimœ takim? - Byæ mo¿e - odrzek³ Dylan. - Wszystko zaczê³o siê bardzo niedawno. Ale nie zarabiam na tym. Choæ zdawa³o siê, ¿e ta surowa twarz nigdy siê nie rozja-œnia, przez jego rysy przemkn¹³ lekki zarys uœmiechu, jak gdyby ktoœ próbowa³ nakreœliæ jego kszta³t piórkiem na powierzchni zniszczonego piaskowca, ale trwa³o to tak krótko, ¿e mog³o byæ po prostu tikiem. - Je¿eli zawsze tak zagajasz, dziwiê siê, ¿e nie musisz lu-dziom p³aciæ, ¿eby ciê s³uchali. - S¹dzi pan, ¿e dotar³ na koniec drogi, któr¹ pan szed³. - Dylan znów nie wiedzia³, co mówi, dopóki nie us³ysza³ w³a-snych s³ów. - ¯e pan przegra³. Ale mo¿e wcale tak nie jest. - Mów dalej. - Mo¿e ona jest bardzo niedaleko. - Ona? - Nie wiem. Po prostu to poczu³em. Ale kimkolwiek ona jest, wie pan, o kim mówiê. Kowboj znowu utkwi³ badawcze spojrzenie w twarzy Dyla-na, tym razem z bezlitosn¹ przenikliwoœci¹ detektywa. - Odsuñ siê kawa³ek. Zrób mi miejsce. Gdy staruszek wysiada³ z wielkiego forda, Dylan poszuka³ spojrzeniem Jilly i Shepa. Od chwili gdy widzia³ ich ostatni raz, oddalili siê trochê od drzwi restauracji, ale tylko do miejsca, gdzie Dylan upuœci³ „Wielkie nadzieje", które Jilly przed chwi-l¹ podnios³a. Sta³a obok Shepherda, rozgl¹daj¹c siê czujnie, a jej postawa zdradza³a wielkie napiêcie, jakby zastanawia³a siê, czy i tym razem bêd¹ mieli do czynienia z no¿ami. Popatrzy³ te¿ w stronê ulicy. Ani œladu czarnych chevrole-tów. Mimo to mia³ wra¿enie, ¿e przystanek w Safford zbytnio siê przed³u¿y³. - Nazywam siê Ben Tanner. Odwracaj¹c siê od Jilly i Shepa, Dylan ujrza³ przed sob¹ wy-ci¹gniêt¹ rêkê kowboja, zniszczon¹ i pokryt¹ odciskami. Zawaha³ siê w obawie, ¿e uœcisk d³oni narazi go na kontakt z ogromnym ³adunkiem przygniataj¹cej samotnoœci i przygnê-bienia, który wyczu³ w odcisku psychicznym Tannera, ³adun-kiem tysi¹c razy intensywniejszym w bezpoœrednim zetkniêciu z jego rêk¹, po którym móg³ osun¹æ siê na kolana. Nie pamiêta³, czy dotyka³ Marjorie, gdy zasta³ j¹ przy ku-chennym stole zaœmieconym tabletkami, lecz s¹dzi³, ¿e nie. A Kenny'ego? Wymierzywszy mu sprawiedliwoœæ kijem base-ballowym, Dylan za¿¹da³ od lej¹cego w spodnie wielbiciela klu-czyków od kajdanek i k³ódki; wtedy Kenny wyci¹gn¹³ klucze z kieszeni koszuli i poda³ Jilly. O ile Dylan sobie przypomina³, nie dotkn¹³ pod³ego tchórza. Ka¿dy ruch w celu unikniêcia rêki Tannera grozi³ zniszcze-niem ich kruchego porozumienia, wiêc Dylan uœcisn¹³ mu d³oñ - i stwierdzi³, ¿e prawie w ogóle nie poczu³ emocji, których do-zna³, dotykaj¹c niewidocznych odcisków psychicznych kowbo-ja. Mechanizm szóstego zmys³u okaza³ siê nie mniejsz¹ tajemni-c¹ ni¿ jego Ÿród³o. - Jakiœ miesi¹c temu przyjecha³em tu z Wyoming - powie-dzia³ Tanner. - Mia³em kilka tropów, ale okaza³y siê niewarte funta k³aków. Dylan wyci¹gn¹³ rêkê, aby dotkn¹æ klamki samochodu Tannera. - T³uk³em siê z jednego koñca Arizony na drugi, a teraz wracam do domu i lepiej by by³o, gdybym siê w ogóle stamt¹d nie rusza³. Ze œladu jego psychiki Dylan znów odczyta³ mapê wypalo-nej duszy przypominaj¹cej kontynent popio³u, ten sam mroczny œwiat g³uchej samotnoœci, z którym zetkn¹³ siê, wychodz¹c z restauracji. Dylan us³ysza³ w³asne pytanie, nie formu³uj¹c go przedtem w myœlach: - Kiedy twoja ¿ona zmar³a? Badawcze spojrzenie Tannera mog³o sugerowaæ, ¿e staru-szek nadal podejrzewa kant, ale trafnoœæ pytania podzia³a³a na korzyœæ Dylana, daj¹c mu wiêksz¹ wiarygodnoœæ. - Emily odesz³a osiem lat temu - powiedzia³ Tanner rzeczo-wym tonem, jakim mê¿czyŸni z jego pokolenia powinni w swo-im mniemaniu maskowaæ najg³êbsze uczucia, ale mimo zmru¿o-nych powiek lazurowe oczy zdradza³y jego bezbrze¿ny smutek. Wiedz¹c dziêki tajemniczemu darowi jasnowidzenia, ¿e ¿ona nieznajomego nie ¿yje-wiedz¹c o tym, a nie tylko podej-rzewaj¹c - dok³adnie znaj¹c spustoszenie, jakiego jej œmieræ dokona³a w duszy Tannera, Dylan czu³ siê jak bezczelny in-truz myszkuj¹cy po najbardziej prywatnych zakamarkach domu ofiary, jak w³amywacz, który otworzy³ pamiêtniki i przeczyta³ o najwiêkszych tajemnicach ich autorów. Ten od-ra¿aj¹cy aspekt jego daru znacznie przewa¿a³ radoœæ, któr¹ odczuwa³ po zwyciêskim pojedynku w domu Marjorie, mimo to nie potrafi³ opanowaæ fali objawieñ zalewaj¹cych jego œwia-domoœæ. - Ty i Emily zaczêliœcie szukaæ dziewczyny dwanaœcie lat te-mu - powiedzia³ Dylan, nie wiedz¹c, o jakiej dziewczynie mówi ani jaki by³ cel ich poszukiwañ. Smutek ust¹pi³ miejsca zdumieniu. - Sk¹d o tym wiesz? - Powiedzia³em „dziewczyny", ale wtedy mia³a ju¿ trzydzie-œci osiem lat. - A dzisiaj piêædziesi¹t - potwierdzi³ Tanner. Przez chwilê wydawa³o siê, ¿e bardziej oszo³omi³a go liczba minionych lat ni¿ fakt, ¿e Dylan tajemniczym sposobem dowiedzia³ siê o tym. - Mój Bo¿e, ¿ycie p³ynie. Dylan puœci³ klamkê drzwi i znów zacz¹³ iœæ, przyci¹gany przez nieznan¹, ale znacznie potê¿niejsz¹ si³ê ni¿ poprzednio. Dopiero po chwili, jak gdyby po namyœle, zawo³a³ do Tannera: - Têdy - choæ nie mia³ pojêcia, dok¹d go prowadzi. Bez w¹tpienia rozs¹dek podpowiada³ staruszkowi, ¿eby z powrotem wsiad³ do forda i zamkn¹³ drzwi, lecz do g³osu do-sz³o jego serce, g³uche na g³os rozs¹dku. Podbiegaj¹c do Dylana, Tanner rzek³: - Myœleliœmy, ¿e prêdzej czy póŸniej odnajdziemy j¹. Potem przekonaliœmy siê, ¿e wszystko sprzysiêg³o siê przeciw nam. Nad ich g³owami przemkn¹³ jakiœ cieñ i rozleg³ siê szum. Unosz¹c g³owê, Dylan zobaczy³ na tle blasku wysokiej latarni sylwetkê nietoperza, który chwyci³ w locie æmê. Ten widok za-pewne nie przej¹³by go lêkiem w innej sytuacji, ale teraz zmro-zi³ mu krew w ¿y³ach. Ujrza³ jakiœ samochód terenowy na ulicy. Nie by³ to chevro-let suburban, ale jecha³ bardzo powoli. Dylan patrzy³ na samo-chód, dopóki nie znikn¹³ mu z oczu. lntuicja jak pies goñczy zawiod³a go przez parking do dzie-siêcioletniego pontiaca. Gdy dotkn¹³ drzwi po stronie kierowcy, poczu³ œlad psychiczny ka¿dym nerwem d³oni. - Kiedy ma³a siê urodzi³a, mia³eœ dwadzieœcia lat - powie-dzia³ Dylan. - A Emily zaledwie siedemnaœcie. - Nie mieliœmy pieniêdzy i ¿adnych perspektyw. - Rodzice Emily umarli m³odo, a twoi okazali siê... bezna-dziejni. - Wiesz rzeczy, o których nie mo¿esz wiedzieæ - dziwi³ siê Tanner. - W³aœnie tak by³o. Nie mieliœmy ¿adnego wsparcia ze strony rodziny. Œlad na drzwiach od strony kierowcy mia³ za ma³y ³adunek, by go zelektryzowaæ, wiêc Dylan przeszed³ na drug¹ stronê pon-tiaca, do drzwi pasa¿era. Drepcz¹c przy jego boku, staruszek rzek³: - Mimo to zatrzymalibyœmy j¹, bez wzglêdu na trudnoœci. Ale potem, kiedy Emily by³a w ósmym miesi¹cu... - Nocna œnie¿yca-powiedzia³ Dylan. -Jechaliœcie pikapem. - Nie mia³ szans przy zderzeniu z ciê¿arówk¹ z naczep¹. - Z³ama³eœ obie nogi. - I uszkodzi³em krêgos³up, poza tym mia³em obra¿enia we-wnêtrzne. - Nie mieliœcie ubezpieczenia. - Ani grosza. Dochodzi³em do siebie przez rok. Na przednich drzwiach od strony pasa¿era Dylan znalaz³ odcisk inny ni¿ na drzwiach kierowcy. - Z ciê¿kim sercem musieliœmy oddaæ dziecko, ale modlili-œmy siê, ¿eby okaza³o siê to dla niej najlepszym rozwi¹zaniem. Dylan wyczu³ przychylny rezonans miêdzy œladem nieznanej osoby i odciskami Bena Tannera. - Bo¿e drogi, ty naprawdê jesteœ jasnowidzem - rzek³ sta-ruszek, porzucaj¹c sceptycyzm znacznie szybciej, ni¿ Dylan móg³ przypuszczaæ. Tak d³ugo milcz¹ca nadzieja - przycupniê-ta jak ptak w g³êbi duszy Bena Tannera -- znów siê rozœpiewa³a. - Prawdziwy jasnowidz. Bez wzglêdu na to, co siê mog³o staæ, Dylan nadal czu³, ¿e mu-si doprowadziæ tê sprawê do nieuniknionego koñca. Nie mia³ od-wrotu, podobnie jak ulewa, która nie mo¿e zacinaæ w przeciwn¹ stronê, unosz¹c siê z rozmok³ej ziemi w stronê sk³êbionych cumu-lonimbusów, z których spad³a. Nie mia³ jednak ochoty rozbudzaæ nadziei kowboja, poniewa¿ nie potrafi³ przewidzieæ zakoñczenia. Nie móg³ zagwarantowaæ, ¿e istotnie dziœ dojdzie do spotkania po latach ojca i córki, które zdawa³o siê zbli¿aæ z ka¿d¹ chwil¹. - Prawdziwy jasnowidz - powtórzy³ Tanner z niepokoj¹-cym respektem. Dylan zacisn¹³ d³oñ na klamce pontiaca, a w jego g³owie na-gle dokona³o siê po³¹czenie z g³oœnym ³oskotem sczepianych ze sob¹ wagonów. - Szlak Nieboszczyka - mrukn¹³, nie wiedz¹c, co to ma zna-czyæ, ale czuj¹c dreszcz na dŸwiêk tych dwóch s³ów. Odwróci³ siê w stronê restauracji. - Jeœli chcesz znaæ odpowiedŸ, znaj-dziesz j¹ tam. £api¹c Dylana za ramiê i zatrzymuj¹c go, Tanner spyta³: - Dziewczyna? Jest tam, gdzie by³em przed chwil¹? - Nie wiem, Ben. To dzia³a inaczej. Nie potrafiê wyraŸnie zobaczyæ. I nie znam odpowiedzi, dopóki nie ujrzê koñca. Jak-bym ci¹gn¹³ ³añcuch, ogniwo po ogniwie, nie wiedz¹c, jakie jest ostatnie, dopóki nie bêdê go mia³ w rêku. Ignoruj¹c ukryte w s³owach Dylana ostrze¿enie, staruszek powiedzia³ uszczêœliwiony: - W³aœciwie wcale jej tu nie szuka³em. W tym mieœcie, w tym miejscu. Po prostu zjecha³em z drogi i wst¹pi³em na kolacjê. - Pos³uchaj, Ben, powiedzia³em, ¿e znajdziesz tam odpo-wiedŸ, ale nie wiem, czy to bêdzie sama dziewczyna. B¹dŸ na to przygotowany. Staruszek poczu³ smak nadziei nieca³¹ minutê temu, a ju¿ zd¹¿y³ siê ni¹ upiæ. - Je¿eli to nie bêdzie, jak mówi³eœ, ostatnie ogniwo, znaj-dziesz nastêpne i jeszcze jedno. - A¿ do ostatniego - przytakn¹³ Dylan, przypominaj¹c so-bie niepohamowany impuls, który kaza³ mu jechaæ w Alejê Eu-kaliptusow¹. - Ale... - Znajdziesz moj¹ córkê, wiem o tym. - Tanner nie wygl¹-da³ na cz³owieka, który w jednej chwili potrafi przejœæ z czarnej rozpaczy do radoœci, lecz mo¿e perspektywa koñca trwaj¹cych pó³ wieku ¿alu i wyrzutów sumienia potrafi³a wywo³aæ natych-miastow¹ przemianê emocjonaln¹ nawet w sercu stoika. - Je-steœ odpowiedzi¹ na moje modlitwy. Mo¿e przez moment Dylan cieszy³ siê, ¿e jednego wieczoru odegra bohatera dwa razy, ale gdy zda³ sobie sprawê, jak zdru-zgotany bêdzie Ben Tanner, jeœli ta historia nie zakoñczy siê baj-kowym happy endem, jego entuzjazm opad³. Delikatnie uwolni³ siê z uœcisku d³oni kowboja i ruszy³ w kierunku restauracji. Skoro nie mia³ odwrotu, chcia³ to za-koñczyæ jak najszybciej i rozwiaæ niepewnoœæ. Nad nimi œmiga³y ju¿ trzy nietoperze, uwijaj¹c siê przy uczcie, a kruche jak papier szkielety zewnêtrzne ciem wydawa-³y ciche, lecz s³yszalne chrupniêcie, wpadaj¹c miêdzy ostre zêby drapie¿ników: zwiêz³e komunikaty o œmierci opatrzone wy-krzyknikami. Gdyby Dylan wierzy³ w znaki, powinien przystan¹æ na wi-dok nietoperzy kr¹¿¹cych w œwietle latarni. A gdyby zwierzêta rzeczywiœcie by³y omenem, z pewnoœci¹ nie zwiastowa³yby Benowi Tannerowi powodzenia w poszukiwaniach córki. Szlak Nieboszczyka. Znów us³ysza³ w g³owie te s³owa, lecz nadal nie wiedzia³, ja-ki wniosek powinien z nich wysnuæ. Mo¿e istnia³a szansa, ¿e w restauracji znajd¹ dawno zagi-nion¹ córkê staruszka, ale zapewne równie dobrze mog³a ju¿ nie ¿yæ, a na koñcu ³añcucha zamiast niej czeka³ na nich lekarz, który towarzyszy³ jej w ostatnich chwilach, albo ksi¹dz, który udzieli³ jej ostatnich sakramentów. Mo¿liwe te¿, ¿e zosta³a za-mordowana, a w restauracji je kolacjê policjant, który znalaz³ jej cia³o. Albo cz³owiek, który j¹ zamordowa³. Ben dziarsko maszerowa³ u boku Dylana, który zatrzyma³ siê na chwilê obok Jilly i Shepa, ale nie przedstawi³ ich sobie ani ni-czego nie t³umaczy³. Poda³ Jilly kluczyki, nachyli³ siê i powiedzia³: - WsadŸ Shepa do auta i zapnij mu pas. WyjedŸ z parkingu. Czekaj na mnie przecznicê dalej z tamtej strony. - Pokaza³. - Zostaw w³¹czony silnik. To, co mia³o siê wydarzyæ w restauracji, dobre czy z³e, mo-g³o wywo³aæ pewne zamieszanie, a pracownicy i klienci zainte-resowaliby siê Dylanem i obserwowaliby go przez du¿e okna od frontu, gdy wyjdzie. Nie nale¿a³o zostawiaæ forda blisko restau-racji, aby nikt nie móg³ odczytaæ numerów ani zwróciæ uwagi na markê i model samochodu. Na szczêœcie Jilly nie zadawala pytañ. Zrozumia³a, ¿e w sta-nie wywo³anym dzia³aniem szprycy Dylan musi byæ pos³uszny impulsom i robiæ, co mu ka¿¹. Wziê³a kluczyki i powiedzia³a do Shepa: - ChodŸ, skarbie, idziemy. - S³uchaj jej - poleci³ bratu Dylan. - Rób, co mówi. Potem wprowadzi³ Bena Tannera do restauracji. - Przykro mi, ale nie podajemy ju¿ kolacji - powiedzia³a kel-nerka, lecz po chwili pozna³a go. - Ach, zapomnia³ pan czegoœ? - Zobaczy³em starego znajomego - sk³ama³ Dylan, po czym skierowa³ siê do sali jadalnej przekonany, ¿e choæ nie wiedzia³, dok¹d idzie, na pewno dojdzie tam, gdzie powinien. Tych dwoje siedzia³o przy naro¿nym stoliku. Mieli po dwa-dzieœcia kilka lat. Gdy Dylan bez wahania podszed³ do nich, kobieta, za m³o-da na córkê Tannera, unios³a g³owê. £adna i opalona brunetka o œwie¿ej cerze, mia³a oczy barwy czystego b³êkitu. - Przepraszam, ¿e przeszkadzam - rzek³ Dylan - ale czy coœ pañstwu mówi¹ s³owa „Szlak Nieboszczyka"? Kobieta spojrza³a na swego towarzysza z niepewnym uœmie-chem, jak gdyby spodziewa³a siê mi³ego zaskoczenia. - O co chodzi, Tom? Tom wzruszy³ ramionami. - Pewnie jakiœ dowcip. Ale przysiêgam, ¿e nie ja go wymy-œli³em. Spogl¹daj¹c ponownie na Dylana, kobieta powiedzia³a - Szlak Nieboszczyka to kiepska droga pustynna miêdzy San Simon a tym miasteczkiem. Sam piach i rozjechane grze-chotniki. Tam pozna³am Toma. - Kiedy zobaczy³em Lynette, zmienia³a kolo - rzek³ Tom. - Pomog³em jej doci¹gn¹æ œruby, a potem, o ile pamiêtam, u¿y³a jakichœ czarów, ¿ebym siê jej oœwiadczy³. Uœmiechaj¹c siê czule do Toma, Lynette powiedzia³a - Owszem, rzuci³am na ciebie czar, ale chcia³am zamieniæ ciê w ¿abê, ¿ebyœ znikn¹³ w podskokach na zawsze. A ty zosta³eœ. To mnie nauczy³o, ¿eby nie odpuszczaæ sobie æwiczeñ w rzucaniu czaru. Le¿¹ce na stoliku dwa niewielkie prezenty, jeszcze nierozpa-kowane, i butelka wina œwiadczy³y, ¿e to niecodzienny wieczór. Choæ prosta sukienka Lynette wygl¹da³a na niedrog¹, staranny makija¿ i fryzura wskazywa³y, ¿e to bardzo uroczysty strój. Sta- ry pontiac na parkingu równie¿ dowodzi³, ¿e to dla nich obojga szczególna okazja. - Rocznica? - zapyta³ Dylan, opieraj¹c siê na dedukcji za-miast na swoim darze jasnowidzenia. - Jakby pan nie wiedzia³, - odpar³a Lynette. - Trzecia. A w ogóle kto pana przys³a³ i o co chodzi? Uœmiech zamar³ jej na twarzy ze zdumienia, gdy Dylan do-tkn¹³ przelotnie nó¿ki jej kieliszka, aby odœwie¿yæ sobie w pa-miêci odcisk jej psychiki. Znów poczu³ ten sam wyj¹tkowy œlad, który znalaz³ na drzwiach pontiaca, a w g³owie znów rozleg³ siê ³oskot sczepia-nych wagonów. - S¹dzê, ¿e matka powiedzia³a ci, ¿e zosta³a adoptowana. Powiedzia³a tyle, ile wiedzia³a. Gdy wspomnia³ jej matkê, z ust Lynette znikn¹³ uœmiech. - Tak. - Czyli tyle, ile wiedzieli jej przybrani rodzice - ¿e oddali j¹ jacyœ ludzie z Wyoming. - Zgadza siê, z Wyoming. - Próbowala odnaleŸæ swoich prawdziwych rodziców - kontynuowa³ Dylan - ale zabrak³o jej czasu i pieniêdzy, ¿eby doprowadziæ poszukiwania do koñca. - Zna³ pan moj¹ matkê? Je¿eli rozpuœci siê spor¹ iloœæ cukru w misce wody i na noc zanurzy w tej mieszaninie nitkê, rankiem znajdzie siê na nitce kryszta³ki cukru. Dylan mia³ wra¿enie, jakby zanurzy³ d³ug¹ nitkê w jakiejœ sadzawce energii psychicznej i - znacznie szybciej ni¿ cukier wytr¹caj¹cy siê z wody - zaczê³y siê na niej krystali-zowaæ fakty z ¿ycia Lynette. - Zmar³a dwa lata temu w sierpniu - ci¹gn¹³. - Przegra³a z rakiem - potwierdzi³ Tom. - Czterdzieœci osiem lat to za ma³o, ¿eby odchodziæ z tego œwiata - powiedzia³a Lynette. Choæ dalsze wdzieranie siê w g³¹b serca m³odej kobiety prze-pe³nia³o go odraz¹ do samego siebie, Dylan nie umia³ siê poha-mowaæ. Czuj¹c, ¿e dziewczyna nadal bardzo cierpi po stracie ukochanej matki, czyta³ jej tajemnice krystalizuj¹ce siê na swej psychicznej nici. - Tej nocy, kiedy zmar³a twoja matka, przedostatnie zda-nie, jakie wypowiedzia³a, brzmia³o: „Lynnie, pewnego dnia po-winnaœ poszukaæ swoich korzeni. Dokoñcz to, co zaczê³am. Bê- dziemy lepiej wiedzieæ, dok¹d zmierzamy, jeœli siê dowiemy, sk¹d przyszliœmy". Zdumiona faktem, ¿e zna dok³adnie s³owa jej matki, Lynet-te zaczê³a wstawaæ, lecz zaraz usiad³a z powrotem, siêgnê³a po wino, ale chyba przypomnia³a sobie, ¿e Dylan dotkn¹³ palcami kieliszka, wiêc cofnê³a d³oñ. - Kim... kim pan jest? - Wtedy w szpitalu na sam koniec powiedzia³a do ciebie: „Lynnie, mam nadziejê, ¿e nie policz¹ tego na moj¹ niekorzyœæ tam, dok¹d zmierzam, ale chocia¿ kocham Boga, ciebie kocham bardziej". Te s³owa okaza³y siê dla niej zbyt mocnym doznaniem. Wi-dz¹c ³zy Lynette, Dylan poczu³ siê okropnie, ¿e zepsu³ jej rocz-nicê, przywo³uj¹c wspomnienia, które zupe³nie nie pasowa³y do tej uroczystoœci. Wiedzia³ jednak, po co dotkn¹³ najboleœniejszej struny jej duszy. Musia³ okazaæ siê wiarygodny, zanim przedstawi jej Be-na Tannera, aby zyskaæ pewnoœæ, ¿e Lynette i staruszek szybko znajd¹ wspólny jêzyk, a on po zakoñczeniu swego dzie³a bêdzie móg³ jak najszybciej siê st¹d wymkn¹æ. Mimo ¿e Tanner do tej chwili pozostawa³ z ty³u, sta³ na ty-le blisko, by us³yszeæ, ¿e jego marzenie o spotkaniu z córk¹ nie ziœci siê w tym ¿yciu, ale za to doczeka³ innego niespodziewane-go cudu. Zdj¹³ stetsona i obracaj¹c go nerwowo w rêkach, po-st¹pi³ naprzód. Gdy Dylan spostrzeg³, ¿e staruszek trzyma siê na dr¿¹cych nogach bardzo niepewnie, podsun¹³ mu jedno z dwóch wolnych krzese³. Tanner od³o¿y³ na bok kapelusz i usiad³, a Dylan po-wiedzia³: - Lynette, twoja mama mia³a nadziejê, ¿e pewnego dnia znajdzie swoich najbli¿szych, tymczasem oni te¿ jej szukali. Chcia³bym, ¿ebyœ pozna³a swojego dziadka - ojca twojej matki, Bena Tannera. Staruszek i dziewczyna patrzyli na siebie z niedowierzaniem identycznymi lazurowymi oczyma. Gdy Lynette nie mog³a wykrztusiæ s³owa ze zdumienia, Ben Tanner po³o¿y³ na stole fotografiê, któr¹ musia³ wyci¹gn¹æ z portfela, gdy sta³ za plecami Dylana. Podsun¹³ zdjêcie wnuczce. - To moja Emily, twoja babcia, gdy by³a prawie w twoim wieku. ¯a³ujê, ¿e nie do¿y³a dzisiejszego dnia, bo mog³aby zoba-czyæ, ¿e jesteœ do niej podobna jak dwie krople wody. - Tom - powiedzia³ Dylan do mê¿a Lynette. - Zdaje siê, ¿e zosta³a wam tylko resztka wina. Przyda³aby siê jeszcze odrobi-na, ¿eby uczciæ to spotkanie i bêdê ci wdziêczny, jeœli przyjmiesz ode mnie butelkê. Tom, zaskoczony i oszo³omiony tym, co siê sta³o, skin¹³ g³o-w¹, uœmiechaj¹c siê niepewnie. - Tak, hm, to bardzo mi³o z pana strony. - Zaraz wracam - rzek³ Dylan, nie maj¹c zamiaru spe³niæ tej obietnicy. Podszed³ do kasy przy drzwiach wyjœciowych, gdzie kelner-ka w³aœnie wyda³a resztê wychodz¹cemu goœciowi, rumianemu mê¿czyŸnie o chwiejnym kroku biesiadnika, którego kolacja sk³ada³a siê w wiêkszej czêœci z trunków ni¿ z jedzenia. - Wiem, ¿e nie podajecie ju¿ kolacji - zwróci³ siê do kelner-ki Dylan. - Ale czy mogê zamówiæ butelkê wina dla Toma i Ly-nette przy tamtym stoliku? - Oczywiœcie. Kuchnia jest ju¿ nieczynna, ale bar jest otwar-ty jeszcze dwie godziny. Kelnerka wiedzia³a, co wczeœniej zamówili. Czerwone wino w umiarkowanej cenie. Dylan po³o¿y³ pieni¹dze na ladzie i do-da³ napiwek. Zerkn¹³ na stolik w rogu, gdzie siedzieli Tom, Lynette i Ben poch³oniêci rozmow¹. Bardzo dobrze. Nie zauwa¿¹ jego wyjœcia. Pchn¹³ drzwi i wyszed³ na zewn¹trz. Zauwa¿y³, ¿e Jilly wy-prowadzi³a forda z parkingu, tak jak j¹ prosi³. Samochód sta³ na ulicy przy krawê¿niku, przecznicê na pó³noc od restauracji. Kieruj¹c siê w tamt¹ stronê, Dylan spotka³ rumianego mê¿-czyznê, który tu¿ przed nim wyszed³ z restauracji. Facet najwi-doczniej mia³ trudnoœci z przypomnieniem sobie, gdzie zaparko-wa³ samochód, a mo¿e nawet jakim autem tu przyjecha³. Po chwili dostrzeg³ srebrn¹ corvettê i zdecydowanym krokiem ru-szy³ w kierunku wozu zgarbiony i z opuszczon¹ g³ow¹, jak byk na matadora potrz¹saj¹cego mulet¹. Nie szar¿owa³ jednak jak byk, ale halsowa³ to w lewo, to w prawo, niczym ¿eglarz wyko-nuj¹cy kolejne manewry zmiany kursu, œpiewaj¹c be³kotliwie ledwie zrozumia³¹ wersjê „Yesterday" Beatlesów. Grzebi¹c w kieszeniach kurtki, pijany znalaz³ kluczyki, ale upuœci³ zwitek banknotów. Nie wiedz¹c, ¿e jego pieni¹dze zosta-³y na asfalcie, powlók³ siê dalej. - Proszê pana, zgubi³ pan coœ - powiedzia³ Dylan. - Hej, cz³owieku, lepiej to zabierz. Nuc¹c melancholijne „Yesterday", roztkliwiaj¹c siê nad swo-imi k³opotami, pijany nie odpowiedzia³ Dylanowi, zmierzaj¹c zakosami w stronê corvetty i trzymaj¹c kluczyk w wyci¹gniêtej rêce, jak gdyby to by³a ró¿d¿ka, bez której nie móg³by odnaleŸæ ostatnich dziesiêciu stóp dziel¹cych go od samochodu. Podnosz¹c z jezdni zwitek banknotów, Dylan mial wra¿e-nie, jakby chwyci³ wij¹cego siê zimnego i oœliz³ego wê¿a, poczu³ okropny smród, a w g³owie us³ysza³ brzêczenie wœciek³ych os. W jednej chwili zrozumia³, ¿e pijany g³upiec zataczaj¹cy siê w kierunku corvetty - Lucas jakiœtam, Lucas Croaker czy Cro-cker- jest o wiele podlejszy od zwyk³ego pijaczka i o wiele groŸ-niejszy ni¿ zwyk³y g³upiec 2 1 Lucasa Crockera nale¿a³o siê baæ, nawet jeœli by³ pijany i chwia³ siê na nogach. Odrzucaj¹c na bok pieni¹-dze nas¹czone ohydn¹ energi¹, Dylan bez ¿adnego ostrze¿enia zaatakowa³ go z tylu. W luŸnych spodniach i kurtce Crocker wydawa³ siê s³aby i sflacza³y, ale w rzeczywistoœci by³ krzepki jak beczu³ka whi-sky, zreszt¹ wydziela³ podobny zapach. Mocno pchniêty wpad³ na corvettê, która zako³ysa³a siê od zetkniêcia z jego cia³em. Nie przesta³ jednak œpiewaæ, mamrocz¹c ostatnie s³owa piosenki Beatlesów z twarz¹ przyciœniêt¹ do pêkniêtej od si³y uderzenia szyby w oknie po stronie kierowcy. Wiêkszoœæ mê¿czyzn pad³aby bez czucia, ale Crocker rykn¹³ z wœciek³oœci i gwa³townie siê wyprostowa³, jak gdyby zderzenie ze sportowym samochodem, od którego komuœ innemu pêk³yby ¿ebra, tylko doda³o mu sil. Zacz¹³ wymachiwaæ miêsistymi ra-mionami, dŸgaæ powietrze ³okciami, rzucaæ siê i wierzgaæ jak byk na rodeo, który zamierza zrzuciæ jeŸdŸca wagi muszej. Choæ Dylan nie zalicza³ siê do zawodników wagi muszej, zosta³ jednak odrzucony. Zatoczy³ siê do tylu, omal nie padaj¹c na ziemiê, lecz utrzyma³ siê na nogach. ¯a³owa³, ¿e nie ma kija baseballowego. Crocker ze z³amanym nosem i zakrwawion¹ twarz¹ wykrzy-wion¹ w upiornym uœmiechu odwróci³ siê do napastnika z dia-boliczn¹ radoœci¹, jak gdyby pobudzi³a go perspektywa wybicia zêbów, podniecony myœl¹ o jeszcze wiêkszym bólu, który chyba uwielbia³ zadawaæ. Zaszar¿owa³. Przed ciê¿kimi obra¿eniami nie uchroni³by Dylana ani wzrost, ani fakt, ¿e w przeciwieñstwie do Crockera by³ trzeŸwy; cenn¹ przewagê da³y mu jednak razem wzrost, trzeŸwoœæ i dzi-ki gniew. Gdy Crocker natar³ na niego z entuzjazmem pijanego, Dylan zachêci³ go gestem, a potem w ostatniej chwili odsun¹³ siê i kopn¹³ go w kolano. Crocker rozci¹gn¹³ siê jak d³ugi i r¹bn¹³ czo³em w jezdniê, która przyjê³a go mniej ¿yczliwie ni¿ okno samochodu. Mimo to jego duch walki okaza³ siê trwalszy ni¿ twarz. Facet natych-miast siê podniós³, staj¹c na czworakach. Dylan czerpa³ odwagê z kipi¹cego jak wulkan gniewu, któ-ry pierwszy raz poczu³, widz¹c pobitego ch³opca przykutego do ³ó¿ka w pokoju przedzielonym na czêœæ z ksi¹¿kami i czêœæ z no-¿ami. Œwiat by³ pe³en ofiar, zbyt wielu ofiar, które mia³y nie-wielu obroñców. W myœlach, jak niszczycielskie cz¹stki radioak-tywne, wci¹¿ wirowa³y mu okropne obrazy niespotykanego zdemoralizowania i okrucieñstwa Crockera, które ujrza³, trzy-maj¹c w d³oni zwitek banknotów. Fala œwiêtego oburzenia za-g³uszy³a w nim strach o w³asne bezpieczeñstwo. Jak na malarza idyllicznych pejza¿y, artystê o ³agodnym ser-cu, potrafi³ wymierzyæ wyj¹tkowo bolesnego i precyzyjnego kopniaka, jak egzekutor z gangu, a potem poprawiæ nastêpnym. Choæ robi³ to ze szczerym obrzydzeniem, kopa³ wytrwale, nie czuj¹c ¿adnych wyrzutów sumienia. Z³amane ¿ebra Crockera sprawdza³y odpornoœæ jego p³uc na perforacjê, zmia¿d¿one palce zmienia³y siê w sztywne kie³baski, a na opuchniête wargi wype³z³ g³upkowaty uœmiech szmacianej lal-ki; wtedy pijany najwyraŸniej uzna³, ¿e wystarczy zabawy jak na je-den wieczór. Porzuci³ próby wstania, upad³ na bok, nastêpnie prze-wróci³ siê na wznak i le¿a³, ³api¹c z trudem powietrze i pojêkuj¹c. Dysz¹c ciê¿ko, ale zdrów i ca³y, Dylan rozejrza³ siê po par-kingu. Poza nim i Crockerem nie by³o nikogo. By³ te¿ prawie pewien, ¿e w trakcie potyczki ulic¹ nie przeje¿d¿a³ ¿aden samo-chód. Nikt niczego nie widzia³. Szczêœcie nie mog³o mu towarzyszyæ wiecznie. Na jezdni obok samochodu b³yszcza³y kluczyki do corvetty. Dylan skonfiskowa³ je. Spojrzawszy z powrotem na zakrwawionego i rz꿹cego fa-ceta, dostrzeg³ przypiêty do jego paska telefon. Przebiegle œwiñskie oczka b³yszcz¹ce w ró¿owej jak gotowa-na szynka twarzy Crockera wygl¹da³y dogodnej okazji. - Daj telefon - powiedzia³ Dylan. Crocker nie wykona³ ¿adnego ruchu, by spe³niæ jego polece-nie, wiêc Dylan nadepn¹³ mu na z³aman¹ d³oñ, przyduszaj¹c spuchniête palce do asfaltu. Mn¹c w ustach przekleñstwo, Crocker odpi¹³ drug¹ rêk¹ telefon. Wyci¹gn¹³ d³oñ z aparatem, patrz¹c na niego zamglo-nymi z bólu oczami, w których nadal czai³a siê jednak przebie-g³oœæ. - Popchnij go po ziemi - rozkaza³ Dylan. - Tutaj. Gdy Crocker spe³ni³ polecenie, Dylan zdj¹³ stopê z jego oka-leczonej d³oni, nie wyrz¹dzaj¹c mu wiêcej krzywdy. Telefon, wiruj¹c, zatrzyma³ siê w odleg³oœci stopy od zwitka banknotów. Dylan podszed³ i podniós³ go z asfaltu, nie dotyka-j¹c jednak pieniêdzy. Wypluwaj¹c wybite zêby albo kawa³ki szyby z okna samo-chodu, Crocker wybe³kota³ przez zmasakrowane usta: - Nie chcesz mnie okraœæ? - Ukradnê ci tylko trochê po³¹czeñ zamiejscowych. Pieni¹-dze mo¿esz zatrzymaæ, dostaniesz za to cholernie wysoki rachu-nek telefoniczny. OtrzeŸwiony bólem Crocker przygl¹da³ mu siê bezgranicz-nie zdumiony zasnutym bólem wzrokiem. - Kim jesteœ? - Wszyscy dzisiaj zadaj¹ mi to samo pytanie. Chyba bêdê musia³ wymyœliæ sobie jakieœ dŸwiêczne imiê. Obok czekaj¹cego przecznicê dalej forda sta³a Jilly i obser-wowa³a ich. Mo¿e gdyby zobaczy³a, ¿e Dylan dosta³ w ty³ek, pospieszy³aby mu z pomoc¹ uzbrojona w preparat owadobójczy albo ser w aerozolu. Spiesz¹c siê do samochodu, Dylan spojrza³ za siebie, ale Lu-cas Crocker nie próbowa³ siê podnosiæ. Mo¿e zemdla³. A mo¿e zauwa¿y³ nietoperze po¿eraj¹ce æmy w œwietle latarni: ten spek-takl móg³ mu siê spodobaæ. Byæ mo¿e Crocker znalaz³ w nim nawet inspiracjê. Zanim Dylan dotar³ do swojego forda, Jilly siedzia³a ju¿ na w œrodku. Wsiad³ i zamkn¹³ za sob¹ drzwi. Jej odciski na kierownicy sprawi³y mu przyjemnoœæ, jak gdy-by zanurzy³ obola³e rêce w ciep³ej wodzie z solami leczniczymi. Po chwili poczu³ jej niepokój. Jakby ktoœ upuœci³ do wody prze- wód elektryczny pod napiêciem. Si³¹ woli wyciszy³ wszystkie wi-bracje, dobre i z³e. - Co tam siê sta³o, do cholery? - zapyta³a Jilly. Podaj¹c jej telefon, rzek³: - Dzwoñ na policjê. - S¹dzi³am, ¿e nie chcemy kontaktów z policj¹. - Teraz chcemy. Na ulicy za nimi pojawi³y siê reflektory jakiegoœ wolno to-cz¹cego siê auta. Znów samochód terenowy. Mo¿e ten sam, który przeje¿d¿a³ wczeœniej z prêdkoœci¹ grubo poni¿ej dopusz-czalnej. A mo¿e nie. Dylan obserwowa³ wóz. Kierowca nie zdra-dza³ ¿adnego zaciekawienia. Oczywiœcie, prawdziwy zawodo-wiec dobrze ukry³by zainteresowanie. Shepherd wróci³ do lektury „Wielkich nadziei". Wydawa³ siê wyj¹tkowo spokojny. Restauracja wychodzi³a na autostradê federaln¹ numer 70, któr¹ Dylan chcia³ wyruszyæ w dalsz¹ drogê. Skierowa³ siê na pó³nocny zachód. Jilly wybra³a numer, pos³ucha³a chwilê i powiedzia³a: - Miasteczko jest chyba za ma³e na centralê dziewiêæset je-denaœcie. - Zadzwoni³a do biura numerów, poprosi³a o po³¹-czenie z policj¹ i odda³a telefon Dylanowi. Opowiedzia³ zwiêŸle dy¿urnej o pijanym i pobitym Lucasie Crockerze, który czeka na karetkê na parkingu restauracji. - Mogê prosiæ o pañskie nazwisko? - spyta³a dy¿urna. - To zupe³nie nieistotne. - Muszê zapytaæ o pañskie nazwisko. - I ju¿ to pani zrobi³a. - Proszê pana, jeœli by³ pan œwiadkiem tego napadu... - Nie, to ja dokona³em tego napadu - odpar³ Dylan. Policja w sercu pustyni rzadko mia³a do czynienia z dziwny mi sprawami odbiegaj¹cymi od sennej rutyny. Dy¿urna nie-pewnie powtórzy³a jego oœwiadczenie, nadaj¹c mu intonacjê pytania: - Pan dokona³ tego napadu? - Owszem, proszê pani. Kiedy bêdzie pani wysy³aæ karetkê po Crockera, proszê te¿ wys³aæ policjanta. - Bêdzie pan czeka³ na nasz¹ jednostkê? - Nie, proszê pani. Ale jeszcze przed œwitem aresztujecie Crockera. - Czy to nie pan Crocker jest ofiar¹? - Zgadza siê, jest moj¹ ofiar¹. Ale sam jest przestêpc¹. Wiem, ¿e pani zdaniem bêdziecie chcieli aresztowaæ mnie, ale proszê mi zaufaæ, aresztujecie Crockera. Trzeba bêdzie te¿ wy-s³aæ radiowóz do... - Proszê pana, fa³szywe zg³oszenie na policjê... - Nie jestem dowcipnisiem. Owszem, jestem winien napa-du, kradzie¿y telefonu i wybicia okna samochodu g³ow¹ cz³o-wieka - ale nie mam nastroju do kawa³ów. - G³ow¹ cz³owieka? - Nie mia³em m³otka. Proszê pos³uchaæ, trzeba bêdzie wy-s³aæ radiowóz i ambulans do domu Crockera przy... Fallon Hill Road. Nie widzê numeru domu, ale to takie ma³e miasto, ¿e za-pewne zna pani adres. - Tam pan bêdzie czeka³? - Nie. Tam jest matka Crockera, kobieta w podesz³ym wie-ku. Na imiê ma chyba Noreen. Jest skuta ³añcuchem w piwnicy. - Skuta w piwnicy? - Siedzi tam ju¿ od kilku tygodni we w³asnych nieczysto-œciach, a to bardzo nieprzyjemna sytuacja. - Pan j¹ sku³ ³añcuchem w piwnicy? - Nie, proszê pani. Crocker za³atwi³ sobie pe³nomocnictwo i g³odzi j¹ na œmieræ, czyszcz¹c tymczasem jej konta i wyprzeda-j¹c dobytek. - Gdzie wiêc pana znajdziemy? - Proszê siê mn¹ nie przejmowaæ. I tak bêdziecie dziœ mieæ rêce pe³ne roboty. Wcisn¹³ przycisk KONIEC, wy³¹czy³ telefon i poda³ Jilly. - Wytrzyj go i wyrzuæ przez okno. Wyczyœci³a aparat chusteczk¹ higieniczn¹, której pozby³a siê razem z telefonem. Milê dalej poda³ jej kluczyki do corvetty, które te¿ cisnê³a w ciemnoœæ. - Œmiesznie by by³o, gdyby nas zatrzymali za œmiecenie - powiedzia³a. - Gdzie Fred? - Kiedy na ciebie czeka³am, w³o¿y³am go do baga¿nika, ¿e-bym mia³a miejsce na nogi. - S¹dzisz, ¿e nic mu siê nie stanie? - Wcisnê³am go miêdzy walizki. Jest solidny, wytrzyma. - Mam na myœli zdrowie psychiczne. - Fred jest bardzo odporny. - Tobie te¿ nie brakuje odpornoœci - powiedzia³. - Tylko gram. Kim by³ ten stary kowboj? Ju¿ jej mia³ odpowiedzieæ, gdy nast¹pi³a w nim spóŸniona reakcja na spotkanie z Lucasem Crockerem i z³em w czystej po-staci, jakie poczu³, dotykaj¹c zwitka banknotów. Mia³ wra¿enie, jakby zacz¹³ siê w nim k³êbiæ oszala³y rój ciem bezskutecznie szukaj¹cych œwiat³a. Minêli ju¿ piaszczyste peryferie Safford i wjechali na wzglêd-nie p³aski teren, który przynajmniej w nocy wydawa³ siê zupe³nie nieska¿ony œladem cz³owieka, jak w mezozoiku dziesi¹tki milionów lat temu. Dylan zjecha³ na pobocze i zatrzyma³ samochód. - Daj mi minutê. Muszê... muszê wyrzuciæ z g³owy Crockera. Kiedy zamkn¹³ oczy, znalaz³ siê w piwnicy, gdzie le¿a³a sta-ra kobieta oblepiona w³asnymi nieczystoœciami. Z typow¹ dla artysty dba³oœci¹ o szczegó³y i ich znaczenie Dylan wype³ni³ scenê barokowymi detalami, równie znacz¹cymi jak obrzydli-wymi. W rzeczywistoœci nie zobaczy³ matki Lucasa Crockera, doty-kaj¹c na parkingu pieniêdzy upuszczonych przez jej syna. Piw-nica i drêczona w nieludzki sposób kobieta by³y wytworem jego wyobraŸni i najprawdopodobniej w ogóle nie przypomina³y ani prawdziwej piwnicy, ani prawdziwej Noreen Crocker. Swoim szóstym zmys³em Dylan nie potrafi³ niczego zoba-czyæ, us³yszeæ ani poczuæ smaku czy zapachu. Po prostu od ra-zu wiedzia³. Dotyka³ przedmiotu z pozostawionym na nim œla-dem psychicznym i w jednej chwili zyskiwa³ wiedzê, jak gdyby przywo³a³ j¹ z pamiêci, jak gdyby przypomina³ sobie wydarze-nia, o których kiedyœ przeczyta³ w ksi¹¿ce. Dotychczas na ogó³ wiedza ogranicza³a siê do odpowiednika jednego lub dwóch zdañ powi¹zanych ze sob¹ faktów; czasem przypomina³a akapi-ty lub ca³e strony informacji. Dylan otworzy³ oczy, pozostawiaj¹c wyimaginowan¹ No-reen Crocker w brudnej piwnicy, choæ mo¿e w tym momencie staruszka s³ucha³a syren zwiastuj¹cych przybycie ratunku. - Dobrze siê czujesz? - spyta³a Jilly. - Chyba nie jestem tak odporny jak Fred. Uœmiechnê³a siê. - Jego przewaga polega na tym, ¿e nie ma mózgu. - Lepiej ju¿ jedŸmy. - Zwolni³ hamulec rêczny. - Byle dalej od Safford. - Wjecha³ na dwupasmow¹ drogê. - Goœcie w czar-nych chevroletach mogli postawiæ w stan gotowoœci policjê w ca³ym stanie i kazaæ siê informowaæ o wszystkich niecodzien-nych zdarzeniach. Na proœbê Dylana Jilly wyci¹gnê³a ze schowka mapê Ari-zony i zaczê³a j¹ studiowaæ w œwietle latarki. Na pó³noc i po³udnie od nich w nocne niebo wrzyna³y siê czarne zêby dwóch ró¿nych ³añcuchów gór i jad¹c wzd³u¿ roz-dzielaj¹cej je doliny rzeki Gila, mieli wra¿enie, jakby przecinali rozdziawion¹ paszczê ziewaj¹cego lewiatana. - Siedemdziesi¹t osiem mil do miasteczka Globe-oznajmi³a Jilly. - A potem, je¿eli naprawdê uwa¿asz, ¿e musimy omin¹æ Phoenix... - Naprawdê uwa¿am, ¿e musimy - odrzek³. - Wola³bym nie zmieniæ siê w zwêglone truch³o w spalonym fordzie. - W Globe trzeba bêdzie skrêciæ na pó³noc w autostradê nu-mer 60 i przejechaæ ni¹ do koñca, do Holbrook niedaleko Ska-mienia³ego Lasu. Stamt¹d miêdzystanow¹ czterdziestk¹ na za-chód w stronê Flagstaff albo na wschód w stronê Gallup w Nowym Meksyku - je¿eli to w ogóle ma jakieœ znaczenie, do-k¹d pojedziemy. - Oto znów nasza Negatywnie Nastawiona Jackson, kryni-ca pesymizmu. Oczywiœcie, ¿e to ma znaczenie. - Dlaczego? - Bo zanim tam dojedziemy, stanie siê coœ, dziêki czemu to nabierze znaczenia. - Mo¿e zanim dojedziemy do Holbrook, bêdziemy mieli ta-k¹ wprawê w pozytywnym myœleniu, ¿e si³¹ woli zmienimy siê w miliarderów. A potem pojedziemy na zachód i kupimy sobie ogromn¹ posiad³oœæ wychodz¹c¹ na Pacyfik. - Niewykluczone - powiedzia³. - Na razie chcê kupiæ tylko jedn¹ rzecz, i to od razu, gdy rano otworz¹ sklepy, wszystko jedno gdzie. - Co takiego? - Rêkawiczki. 22 Po pó³nocy zatrzymali siê niedaleko Glo-be w Arizonie na stacji, któr¹ zamyka³ w³aœnie pracownik noc-nej zmiany. Natura da³a mu nieszczêœliwie w¹sk¹, lisi¹ twarz, której nie zdo³a³ powiêkszyæ optycznie fryzur¹ na je¿a. Mial dwadzieœcia parê lat, lecz zachowywa³ siê jak gburowaty czter-dziestolatek z powa¿nymi zaburzeniami hormonalnymi. Z pla-kietki na jego koszuli wynika³o, ¿e ma na imiê SKIPPER. Byæ mo¿e Skipper w³¹czy³by pompy i nape³ni³ bak forda, gdyby Dylan pokaza³ mu kartê kredytow¹, ale ¿aden bukma-cher w Las Vegas nie by³by a¿ tak naiwny, aby przyjmowaæ za-k³ady o taki wynik. Kiedy jednak us³ysza³ o gotówce, oczy za-œwieci³y mu siê na myœl o ³atwym zarobku i zaraz zmieni³ zachowanie, z gbura staj¹c siê tylko ponurym zrzêd¹. Skipper w³¹czy³ pompy, lecz nie zapali³ œwiate³ na zewn¹trz i nape³nia³ bak po ciemku. Tymczasem Dylan i Jilly œcierali z przedniej i tylnej szyby œlady po owadach i py³, nie spodziewa-li siê, ¿e Skipper zaoferuje im pomoc - z równym prawdopodo-bieñstwem móg³by zacz¹æ recytowaæ sonety Szekspira z dosko-na³ym akcentem z siedemnastowiecznej Anglii. Dylan przy³apa³ go na tym, jak wlepia w Jilly jawnie po¿¹dli-wy wzrok i poczu³ gniew, który obla³ mu twarz fal¹ gor¹ca. Po chwili zastanowi³ siê zdziwiony, od kiedy jest o ni¹ zazdrosny - i dlaczego w³aœciwie mia³by powody lub prawo do zazdroœci. Znali siê zaledwie od piêciu godzin. Fakt, ¿e prze¿yli je w ogromnym napiêciu, stawiaj¹c czo³o wielkim niebezpieczeñ-stwom, w wyniku czego lepiej poznali nawzajem swoje charak-tery, ni¿ mogliby w czasie d³ugiej znajomoœci w normalnych okolicznoœciach. Mimo to wiedzia³ o Jilly najwa¿niejsze - ¿e w potrzebie mo¿na na niej polegaæ i nie cofnie siê przed zagro-¿eniem. NieŸle wiedzieæ o kimœ takie rzeczy, ale trudno z³o¿yæ z nich ca³y portret. A mo¿e wcale nietrudno? Skoñczywszy czyœciæ przedni¹ szybê, zirytowany lubie¿nymi spojrzeniami Skippera, Dylan zastanawia³ siê, czy wystarczy mu ta jedna cecha Jilly, któr¹ zna³: dziewczyna zas³ugiwa³a na jego zaufanie. Byæ mo¿e ca³a reszta, wa¿na w ka¿dym zwi¹zku, opie-ra³a siê w³aœnie na zaufaniu - na wierze w odwagê, prawoœæ i dobroæ drugiej osoby. Uzna³, ¿e chyba wariuje. Psychotropowa szpryca musia³a wp³yn¹æ na jego mózg w jeszcze inny sposób. Oto rozmyœla³ o u³o¿eniu sobie ¿ycia z kobiet¹, która uwa¿a³a go za postaæ z komiksu Disneya, szczebiocz¹c¹ s³odziutko jak Chip i Dale. Nie byli par¹. Nie byli nawet przyjació³mi. Nie sposób na-wi¹zaæ przyjaŸni w ci¹gu kilku godzin. Byli co najwy¿ej towa-rzyszami niedoli, rozbitkami z tego samego statku, którzy chc¹ siê utrzymaæ na powierzchni i nie daæ siê po¿reæ rekinom. W stosunku do Jillian Jackson nie mog³o wiêc byæ mowy o zazdroœci. Dylan by³ po prostu wobec niej opiekuñczy, tak jak wobec Shepa, tak jakby troszczy³ siê o siostrê, gdyby j¹ mia³. Tak, o siostrê. Zanim Skipper zainkasowa³ pieni¹dze za benzynê, jego gbu-rowatoœæ zd¹¿y³a przejœæ metamorfozê, zmieniaj¹c siê w lekkie rozdra¿nienie. Nawet nie udaj¹c, ¿e zamierza dodaæ gotówkê do kasy stacji, wepchn¹³ pieni¹dze do portfela, spogl¹daj¹c na niego ze z³oœliw¹ satysfakcj¹. Benzyna kosztowa³a trzydzieœci jeden dolarów; Dylan za-p³aci³ dwiema dwudziestodolarówkami, dziêkuj¹c za resztê. Nie mial ochoty przyjmowaæ drobnych, na których Skipper zosta-wi³by swój œlad. Stara³ siê te¿ nie dotykaæ dystrybutora ani niczego innego, na czym pracownik stacji móg³ zostawiæ odciski psychiczne. Nie chcia³ zg³êbiaæ tajników duszy Skippera i poznawaæ nienawiœci drobnego z³odziejaszka. Dylan nadal by³ optymist¹, gdy myœla³ o ca³ej ludzkoœci. Wci¹¿ lubi³ ludzi, ale mial ich dosyæ jak na jeden dzieñ. Gdy jechali z Globe na pó³noc przez Góry Apaczów, mija-j¹c od wschodu Rezerwat Indian San Carlos, Jilly zaczê³a sobie uœwiadamiaæ, ¿e coœ siê zmieni³o miêdzy ni¹ a Dylanem O'Con-nerem. Odnosi³ siê do niej trochê inaczej ni¿ przedtem. Czêœciej ni¿ dot¹d odwraca³ wzrok od drogi, przygl¹daj¹c siê jej w swo-im mniemaniu ukradkiem, wiêc Jilly udawa³a, ¿e tego nie wi-dzi. Zaczê³a miêdzy nimi przep³ywaæ jakaœ nowa energia, lecz Jilly nie potrafi³a jej okreœliæ. W koñcu uzna³a, ¿e jest zbyt zmêczona i zestresowana, aby wierzyæ w³asnym zmys³om. Po tylu wydarzeniach, jakie roze-gra³y siê w ci¹gu jednego wieczoru, nawet œmiertelnicy znacz-nie s³absi od Jillian Jackson, Amazonki Poludniowego Zacho-du, mogliby popaœæ w zupe³ny ob³êd, wiêc przypuszcza³a, ¿e nie musi siê przejmowaæ oznakami lekkiej paranoi. W drodze z Safford do Globe Dylan zrelacjonowa³ jej prze-bieg spotkania z Lucasem Crockerem. Opowiedzia³ tak¿e histo-riê Bena Tannera i jego wnuczki, która dowodzi³a, ¿e zamiast wci¹gaæ go w g³¹b niemoralnego œwiata psychopatów w rodza-ju Crockera albo Kenny'ego No¿ownika, jego szósty zmys³ mo-¿e znaleŸæ znacznie wdziêczniejsze zastosowanie. Kiedy zostawili za sob¹ œwiat³a Globe, a Shep wci¹¿ tkwi³ po uszy w lekturze „Wielkich nadziei", Jilly zda³a Dylanowi re-lacjê o niepokoj¹cym zdarzeniu, do jakiego dosz³o w damskiej toalecie w restauracji. My³a rêce, a gdy spojrza³a w lustro nad umywalk¹, zoba-czy³a odbicie ³azienki wierne w ka¿dym szczególe z wyj¹tkiem jednego. Tam gdzie powinny byæ kabiny, zobaczy³a trzy konfe-sjona³y z ciemnego drewna; wyrzeŸbione na drzwiach krzy¿e zdobi³y z³ote liœcie. - Odwróci³am siê, ¿eby przyjrzeæ siê dok³adniej, ale okaza-³o siê, ¿e to zwykle kabiny. Kiedy jednak znowu popatrzy³am w lustro... ci¹gle odbija³y siê w nim konfesjona³y. Op³ukuj¹c d³onie, niezdolna oderwaæ oczu od lustra, zobaczy³a, jak wolno otwieraj¹ siê drzwi jednego z konfesjona³ów. Wy³oni³ siê z niego ksi¹dz, ale nie z uœmiechem i modlitewni-kiem w rêku, tylko bezw³adny, martwy i zalany krwi¹. - Wyskoczy³am z ³azienki jak oparzona - powiedzia³a, dr¿¹c na wspomnienie tego wydarzenia. - Ale nie potrafiê nad tym zapanowaæ, Dylan. Te wizje wracaj¹ ca³y czas i coœ znacz¹. - Wizje? - odrzek³. - Nie mira¿e? - Oszukiwa³am sama siebie - przyzna³a. Wsunê³a palec pod gazê opatrunku zas³aniaj¹cego œlad po uk³uciu ig³y na ramie-niu i delikatnie dotknê³a lekko opuchniêtej ranki. - Ale ju¿ siê w to nie bawiê. To na pewno s¹ wizje. Przeczucia. Do pierwszego miasta na trasie, Seneki, mieli trzydzieœci mil. Dwadzieœcia osiem mil za Senec¹ le¿a³o Carrizo. Na mapie oby-dwa by³y tylko kropkami przy drodze. Dylan zapuszcza³ siê co-raz g³êbiej w obszary Poludniowego Zachodu znane razem i osobno jako Wielka Samotnia. - U mnie z kolei jest tak - powiedzia³ - ¿e kojarzê ludzi i miej-sca z rzeczami, które wydarzy³y siê w przesz³oœci albo w³aœnie siê dziej¹. Ale ty uwa¿asz, ¿e widzisz wydarzenia z przysz³oœci. - Tak. Jakieœ zdarzenie gdzieœ w koœciele. Które chyba wkrótce siê rozegra. Morderstwo. Masowe morderstwo. I zda-je siê... ¿e bêdziemy tam, gdy do tego dojdzie. - Widzisz nas tam? W swoich wizjach? - Nie. Ale dlaczego ci¹gle zjawia³yby siê te same obrazy - ptaki, koœció³ i tak dalej? Nie przeczuwam wypadków kolejo-wych w Japonii, katastrof lotniczych w Ameryce Po³udniowej ani huraganu na Tahiti. Widzê coœ ze swojej przysz³oœci, z naszej przysz³oœci, - Wobec tego nie powinniœmy siê zbli¿aæ do ¿adnego ko-œcio³a - rzek³ Dylan. - Wydaje mi siê... ¿e koœció³ sam do nas przyjdzie. Nie s¹-dzê, ¿eby uda³o nam siê tego unikn¹æ. Ksiê¿yc szybko zaszed³ i noc rozœwietla³y ju¿ tylko gwiaz-dy, a Wielka Samotnia wydawa³a siê coraz wiêksza i coraz bar-dziej samotna. *** Dylan nie prowadzi³ ju¿ forda, jakby samochód by³ pozba-wionym skrzyde³ odrzutowcem, ale i tak jechali z doœæ du¿¹ prêdkoœci¹. Odleg³oœæ, któr¹ zwykle pokonywa³o siê w ponad trzy godziny, przebyli w ci¹gu dwóch i pól. Jak na piêciotysiêczne miasto, Holbrook szczyci³o siê nie-zwykle du¿¹ liczb¹ moteli. Tylko tu mogli znaleŸæ najdogod-niejszy nocleg turyœci odwiedzaj¹cy Park Narodowy Skamie-nia³ego Lasu czy zwabieni atrakcjami czekaj¹cymi na nich w pobliskich rezerwatach Indian Hopi i Nawaho. ¯aden z moteli nie oferowa³ piêciogwiazdkowych luksusów, lecz Dylan wcale nie szuka³ wygód. Chcia³ tylko odpocz¹æ w spokojnym miejscu, gdzie karaluchy bêd¹ siê zachowywaæ w miarê dyskretnie. Wybra³ motel po³o¿ony najdalej od stacji benzynowych, sklepów i lokali, w których rano zwykle robi siê g³oœno. Zaspa-nemu recepcjoniœcie od razu wy³o¿y³ gotówkê, nie pokazuj¹c karty kredytowej. Recepcjonista za¿¹da³ prawa jazdy. Dylan nie mia³ ochoty dawaæ mu dokumentu, ale odmowa mog³aby wzbudziæ podejrze-nia. Poda³ ju¿ numer rejestracyjny z Arizony, ale nie ten widniej¹cy na ukradzionych tablicach. Na szczêœcie zaspany recepcjoni-sta nie wygl¹da³ na zaintrygowanego widoczn¹ sprzecznoœci¹ miêdzy prawem jazdy z Kalifornii a numerami z Arizony. Jilly nie chcia³a braæ dwóch s¹siaduj¹cych ze sob¹ pokojów. Po wszystkim, co siê sta³o, czu³aby siê osamotniona, nawet gdy-by zostawili otwarte drzwi miêdzy pokojami. Wziêli pojedynczy pokój z dwoma podwójnymi ³ó¿kami. Dylan i Shep mieli zaj¹æ jedno, a Jilly drugie. Na widok wystroju utrzymanego jak zwykle w jaskrawych kontrastowych wzorach i barwach, który mia³ ukryæ plamy i œlady zniszczenia, Dylanowi zrobi³o siê odrobinê s³abo, jakby dosta³ choroby lokomocyjnej. S³ania³ siê ze zmêczenia, piek³y go oczy i potwornie bola³a g³owa. Dziesiêæ po trzeciej przenieœli do pokoju najpotrzebniejsze baga¿e. Shep chcia³ wzi¹æ te¿ ksi¹¿kê Dickensa, a Dylan zauwa-¿y³, ¿e chocia¿ ch³opak wydawa³ siê zatopiony w lekturze przez ca³¹ drogê, powieœæ wci¹¿ jest otwarta na tej samej stronie, któ-r¹ czyta³ w restauracji w Safford. Jilly pierwsza skorzysta³a z ³azienki. Umy³a zêby i wysz³a, gotowa po³o¿yæ siê spaæ, choæ wci¹¿ by³a ubrana. - Dziœ nie bêdzie pi¿amy. Wolê byæ przygotowana na szyb-k¹ ewakuacjê. - S³usznie - uzna³ Dylan. Shep wyj¹tkowo spokojnie zareagowa³ na chaos dzisiejszego wieczoru i zaburzenie codziennej rutyny, wiêc Dylan nie chcia³ go wiêcej mêczyæ, zmuszaj¹c do rezygnacji ze zwyk³ej bielizny nocnej. Wystarczy³oby posun¹æ siê o krok za daleko i Shep móg³by przerwaæ stoickie milczenie, wpadaj¹c w wielogodzinny hipers³owotok, przez który ¿adne z nich nie zmru¿y³oby oka. Poza tym Shep do snu ubiera³ siê mniej wiêcej w to samo, co nosi³ w dzieñ. Jego garderoba dzienna sk³ada³a siê z kolekcji identycznych czarnych koszulek z kojotem i kolekcji takich sa-mych niebieskich d¿insów. Na noc ubiera³ siê w czyst¹ koszul-kê z kojotem i czarne spodnie od pi¿amy. Siedem lat temu wpad³ w histeriê z powodu decyzji, jakie trzeba by³o podejmowaæ codziennie rano podczas ubierania, i zbuntowa³ siê przeciw urozmaiconej garderobie. Odt¹d nosi³ tylko d¿insy i koszulki z kojotem. Jego fascynacja rysunkow¹ postaci¹ kojota by³a niezrozu-mia³a. Gdy Shep by³ w nastroju do ogl¹dania zwariowanych kre-skówek, potrafi³ godzinami œledziæ na wideo „Strusia Pêdziwia-tra". Czasami œmia³ siê radoœnie; kiedy indziej obserwowa³ akcjê z wyj¹tkow¹ powag¹, jakby ogl¹da³ najbardziej ponure z dzie³ szwedzkiej kinematografii; innym razem wpatrywa³ siê w ekran z bezbrze¿nym smutkiem, a po policzkach p³ynê³y mu strugi ³ez. Shepherd O'Conner stanowi³ zagadkê spowit¹ w tajemnicê, lecz Dylan nie zawsze by³ pewien, czy istnieje jakieœ rozwi¹zanie zagadki i czy za tajemnic¹ coœ siê kryje. Wielkie kamienne g³o-wy na Wyspie Wielkanocnej, jedna z najwiêkszych zagadek na-szej planety Ziemi, wpatrywa³y siê w niewiadomym celu w mo-rze, ale w œrodku i na zewn¹trz by³y z kamienia. Shep dwa razy umy³ zêby i dwa razy oczyœci³ je nitk¹, dwa ra-zy umy³ rêce przed skorzystaniem z toalety i dwa razy po, a póŸ-niej wróci³ do sypialni. Usiad³ na skraju ³ó¿ka i zdj¹³ pantofle. - Ci¹gle masz skarpetki - zauwa¿y³ Dylan. Shepherd zawsze spa³ boso. Kiedy jednak Dylan ukl¹k³, ¿e-by zdj¹æ mu skarpety, szybko po³o¿y³ siê i naci¹gn¹³ ko³drê pod brodê. Odstêpstwa od codziennej rutyny zawsze mia³y zewnêtrzne przyczyny i zawsze wytr¹ca³y Shepa z równowagi; jednak nigdy nie czyni³ ich z w³asnej woli. Dylan zaniepokoi³ siê. - Dobrze siê czujesz, dziecko? Shepherd zamkn¹³ oczy. Znak, ¿e nie bêdzie rozmowy na temat skarpet. Mo¿e by³o mu zimno w stopy. Wbudowany w okno klima-tyzator nie ch³odzi³ pokoju równomiernie, lecz kierowa³ lodo-wate podmuchy nad pod³ogê. Mo¿e ba³ siê zarazków. Zarazków na dywanie, zarazków na poœcieli, ale tylko zarazków, które mog¹ zagra¿aæ jego stopom. Mo¿e gdyby wykopaæ jedn¹ z kamiennych g³ów na Wyspie Wielkanocnej, ukaza³aby siê reszta gigantycznej statuy zakoñ-czona stopami w kamiennych skarpetach, których obecnoœæ by-³oby równie trudno wyjaœniæ jak nowe upodobanie Shepa do wzbogacenia nocnego stroju. Dylanowi za bardzo dokucza³ ból g³owy i wyczerpanie, aby mia³ siê przejmowaæ tym, co psychotropowa szpryca wyczynia w jego mózgu, nie mówi¹c ju¿ o skarpetach Shepherda. Poszed³ do ³azienki i wykrzywi³ siê do poszarza³ej ze zmêczenia twarzy, która spogl¹da³a na niego z lustra. ' *** Jilly le¿a³a w ³ó¿ku, wpatruj¹c siê w sufit. Shep le¿a³ w ³ó¿ku, wpatruj¹c siê w wewnêtrzn¹ stronê swo-ich powiek. Szum i dudnienie klimatyzatora, z pocz¹tku irytuj¹ce, prze-sz³y w spokojny, usypiaj¹cy pomruk, który rano skutecznie móg³ zag³uszyæ trzask zamykanych drzwi samochodów i g³osy innych goœci, wstaj¹cych o œwicie. Przez klimatyzator na pewno nie us³yszeliby te¿ charaktery-stycznego warkotu silnika podrasowanego chevroleta suburba-na ani odg³osów podchodz¹cych cicho morderców przygoto-wuj¹cych siê do ataku. Jilly przez chwilê próbowa³a wzbudziæ w sobie strach na myœl o ich bezbronnoœci, lecz tak naprawdê na razie czu³a siê tu bezpiecznie. W ka¿dym razie fizycznie. Nie martwi³a siê o w³asne bezpieczeñstwo, nie zaprz¹ta³a so-bie g³owy bezpoœrednim zagro¿eniem, ale nie potrafi³a siê po-wstrzymaæ od zniechêcenia granicz¹cego z rozpacz¹. Dylan wie-rzy³, ¿e maj¹ szansê odkryæ to¿samoœæ Frankensteina i ustaliæ charakter tajemniczego zastrzyku, ale ona nie podziela³a jego przekonania. Po raz pierwszy od wielu lat utraci³a kontrolê nad w³asnym ¿yciem. Musia³a nad nim panowaæ, bo inaczej czu³a siê tak jak przez wiêksz¹ czêœæ swojego dzieciñstwa: s³aba, bezradna, zda-na na ³askê bezlitosnych si³. Nie cierpia³a tej bezbronnoœci. Ak-ceptacja roli ofiary by³a w jej oczach grzechem œmiertelnym, a jednak wszystko wskazywa³o na to, ¿e nie ma innego wyboru. W jej mózgu dzia³a³ jakiœ czarodziejski eliksir psychotropo-wy - dzia³a³ na jej mózg, usi³uj¹c go zmieniæ, co przepe³nia³o j¹ groz¹, kiedy to sobie uœwiadamia³a. Nigdy nie bra³a narkoty-ków, nigdy siê nie upija³a, poniewa¿ ceni³a swój umys³ i nie chcia³a traciæ szarych komórek. W ci¹gu tych lat, gdy nie mia-³a niczego, zawsze pozostawa³a jej inteligencja, dowcip, bogata wyobraŸnia. Umys³ Jilly stanowi³ groŸn¹ broñ przeciw œwiatu i schronienie, w którym chowa³a siê przed okrucieñstwem i nie-szczêœciami. Gdyby kiedykolwiek mia³a siê dorobiæ gluteus mu-chomega, który nêka³ kobiety w jej rodzinie, gdyby ty³ek urós³ jej do tego stopnia, ¿e wszêdzie musieliby j¹ woziæ w ciê¿arów-ce z platform¹, zawsze pozostanie jej umys³ i satysfakcja z ¿ycia wewnêtrznego. Teraz jednak jej mózg dr¹¿y³ robak, robak zmian, i Jilly nie wiedzia³a, ile z niej zostanie albo kim w ogóle bêdzie, gdy ów zakoñczy dzie³o. Mimo ¿e przedtem cieszy³a siê, gdy razem z Dylanem pora-dzili sobie z par¹ morderców, Kennym i Becky, nie potrafi³a przywo³aæ tamtego poczucia si³y, które j¹ przez chwilê uskrzydli-³o. Martwi³a siê wizjami, które przynosi³y zapowiedŸ przemocy, i nie umia³a siê przekonaæ, ¿e dar jasnowidzenia znów mo¿e jej pomóc ocaliæ innych - albo ¿e z czasem pozwoli jej panowaæ nad w³asnym przeznaczeniem o wiele lepiej ni¿ dotychczas. Negatywnie Nastawiona Jackson. Nigdy nie wierzy³a za bardzo w innych ludzi, ale od doœæ dawna niezachwianie wierzy-³a w siebie. Dylan mia³ w tej sprawie racjê. Ale wiara w siebie za-czê³a j¹ w³aœnie opuszczaæ. - Tu, tam - szepn¹³ ze swojego ³ó¿ka Shepherd. - O co chodzi, skarbie? - Tu, tam. Jilly unios³a siê na ³okciu. Shep le¿a³ na wznak z zamkniêtymi oczami. Czo³o mia³ zmarszczone z zaniepokojenia. - Shepherd, nic ci nie jest? - Shep siê boi - wyszepta³. - Nie bój siê. - Shep siê boi. - Nic nam tu na razie nie grozi - uspokaja³a go. - Nikt nie mo¿e ci zrobiæ krzywdy. Poruszy³ ustami, jak gdyby mówi³, ale nie wyda³ ¿adnego dŸwiêku. Shepherd nie by³ tak wysoki jak brat, lecz wy¿szy od Jilly, jak doros³y mê¿czyzna, jednak gdy le¿a³ w poœcieli, wydawa³ siê drobny. Z rozczochranymi w³osami i ustami œci¹gniêtymi w gry-masie strachu wygl¹da³ dziecinnie. Jilly ogarnê³o wspó³czucie, gdy uœwiadomi³a sobie, ¿e Shep-herd prze¿y³ dwadzieœcia lat, w zasadzie nie kontroluj¹c w³asne-go ¿ycia. Co gorsza, jego potrzeba rutyny, ograniczenia doty-cz¹ce stroju, jakie sam sobie narzuci³, skomplikowane zasady jedzenia - wszystko to œwiadczy³o o rozpaczliwej potrzebie po-czucia w³adzy, tam gdzie to mo¿liwe. Shep nadal milcza³. Przesta³ poruszaæ ustami. Z jego twarzy nie znikn¹³ wyraz lêku, lecz z³agodnia³, jak gdyby strach doj-rza³, zmieniaj¹c siê w chroniczn¹ obawê. K³ad¹c g³owê z powrotem na poduszce, Jilly poczu³a wdziêcznoœæ, ¿e nie urodzi³a siê w takiej pu³apce bez wyjœcia jak Shepherd, ale niepokoi³a siê, ¿e kiedy robak dokona w niej zmian, byæ mo¿e bêdzie przypominaæ Shepa. Po chwili z ³azienki wyszed³ Dylan. Wczeœniej zdj¹³ buty, które postawi³ obok dzielonego z bratem ³ó¿ka. - Nic ci nie jest? - spyta³a Jilly. - Nic. Jestem tylko... wykoñczony. - Bo¿e, te¿ jestem wypluta. Po³o¿y³ siê w ubraniu, przygotowany na ewentualny alarm, i utkwi³ wzrok w suficie, nie gasz¹c nocnej lampki. Po chwili milczenia powiedzia³: - Przepraszam. Jilly odwróci³a siê, by na niego spojrzeæ. - Za co? - Mo¿e od pocz¹tku, od naszego spotkania w motelu, wszystko zrobi³em Ÿle. - Na przyk³ad? - Mo¿e powinniœmy iœæ na policjê, zaryzykowaæ. Mia³aœ ra-cjê, kiedy mówi³aœ, ¿e nie mo¿emy wiecznie uciekaæ. Mam obo-wi¹zek myœleæ za Shepa, ale nie mam prawa ci¹gn¹æ ciê z nami. - Godny zaufania O'Conner - rzek³a - krynica odpowie-dzialnoœci. Melancholijny jak Batman. Szybko, dzwoñ do DC Comics. - Mówiê powa¿nie. - Wiem. Urocze. Nie odrywaj¹c oczu od sufitu, uœmiechn¹³ siê. - Powiedzia³em ci dzisiaj du¿o rzeczy, których nie powinie-nem mówiæ. - Zosta³eœ sprowokowany. Wkurzy³am ciê. Poza tym ja mó-wi³am gorsze rzeczy. Pos³uchaj... po prostu nie cierpiê byæ od kogoœ zale¿na. Zw³aszcza od mê¿czyzn. Rozumiesz wiêc, ¿e ta-ka sytuacja podzia³a³a na mnie jak p³achta na byka. - Dlaczego „zw³aszcza od mê¿czyzn"? Odwróci³a siê od niego i popatrzy³a w sufit. - Powiedzmy, ¿e odchodzi od ciebie ojciec, kiedy masz trzy lata. Po krótkim milczeniu zachêci³ j¹: - Powiedzmy. - Tak. Powiedzmy, ¿e twoja cudowna matka jest anio³em, bohaterk¹, która zawsze ma dla ciebie czas i nigdy nie mo¿e siê jej staæ nic z³ego. Ale on tu¿ przed odejœciem bije j¹ tak, ¿e mat-ka traci oko i do koñca ¿ycia musi chodziæ o dwóch laskach. Mimo zmêczenia i sennoœci Dylan nie ponagla³ jej, pozwala-j¹c, by ci¹gnê³a opowieœæ we w³asnym tempie. - Zostawia ciê w nêdzy, na zasi³ku, wystawionego na po-gardê ludzi z opieki spo³ecznej. To ju¿ Ÿle. Ale potem kilka ra-zy w roku przyje¿d¿a z wizyt¹ na jeden albo dwa dni. - A policja? - Mama ba³a siê dzwoniæ, kiedy siê zjawia³. Drañ powie-dzia³, ¿e jeœli wyda go policji, to wyjdzie za kaucj¹, wróci i wy-bije jej drugie oko. I jedno mnie. By³by do tego zdolny. - Skoro odszed³, to po co w ogóle wraca³? - ¯ebyœmy siê ci¹gle ba³y. ¯eby ci¹gle mieæ nad nami w³a-dzê. Chcia³ dostawaæ czêœæ jej zasi³ku. I zawsze dostawa³, bo czêsto jad³yœmy darmowe obiady w kuchni koœcio³a. Wiêkszoœæ ubrañ te¿ mia³yœmy za darmo z koœcielnego sklepiku z u¿ywa-nymi rzeczami. Tak wiêc tatuœ zawsze mia³ swoj¹ czêœæ. Przypomnia³a sobie ojca stoj¹cego w drzwiach mieszkania i uœmiechaj¹cego siê do niej groŸnym uœmiechem. I jego g³os: „Przyszed³em po ubezpieczenie za oko, maleñka. Macie doda-tek do ubezpieczenia za oko?". - Wystarczy - powiedzia³a. - To nie ma byæ wieczór litoœci. Chcia³am tylko, ¿ebyœ zrozumia³, ¿e nie chodzi o ciebie. Po pro-stu... nie umiem byæ zale¿na od kogokolwiek. - Wcale nie musia³aœ mi t³umaczyæ. - Ale próbowa³am. - W pamiêci ci¹gle majaczy³a twarz oj-ca i wiedzia³a, ¿e mimo zmêczenia nie zaœnie, dopóki nie uwol-ni siê od tej zjawy. - Ty musia³eœ mieæ wspania³ego tatê. - Dlaczego tak s¹dzisz? - zdumia³ siê. - Widzê, jak œwietnie radzisz sobie z Shepem. - Mój ojciec by³ inwestorem pomagaj¹cym przedsiêbiorcom zak³adaæ nowe spó³ki nowoczesnych technologii. Pracowa³ po osiemdziesi¹t godzin tygodniowo. Byæ mo¿e by³ wspania³ym fa-cetem, ale spêdza³em z nim za ma³o czasu, ¿eby siê o tym prze- konaæ. Wpad³ w powa¿ne k³opoty finansowe. Dwa dni przed Bo¿ym Narodzeniem, tu¿ przed zachodem s³oñca, pojecha³ na parking przy pla¿y ze wspania³ym widokiem na Pacyfik. By³o zimno. Nikt nie p³ywa³, nie surfowa³ na desce. Na³o¿y³ w¹¿ na rurê wydechow¹, drugi koniec wsun¹³ przez okno do samocho-du. Potem usiad³ za kierownic¹ i wzi¹³ spor¹ dawkê nembutalu. Ojciec by³ bardzo skrupulatny. Zawsze mial plan awaryjny. Zgas³ podczas jednego z najbardziej malowniczych zachodów s³oñca w roku. Shep i ja ogl¹daliœmy zachód ze wzgórza za na-szym domem, wiele mil od tamtej pla¿y. Oczywiœcie nie widzie-liœmy, ¿e on te¿ go ogl¹da, umieraj¹c. - Kiedy to siê sta³o? - Mia³em piêtnaœcie lat, Shep piêæ. Prawie piêtnaœcie lat te-mu. - Przykre - powiedzia³a. - Tak. Ale nie zamieni³bym siê z tob¹. - Jak siê wiêc nauczy³eœ? - Czego? - Tak dobrze opiekowaæ siê Shepem. Zgasi³ lampê. W ciemnoœci rzek³: - Od mamy. Te¿ umar³a m³odo. By³a wspania³a, taka czu-³a dla Shepa. Ale czasem mo¿na siê te¿ nauczyæ czegoœ dobrego na z³ym przyk³adzie. - Chyba tak. - Nie ¿adne chyba. Spójrz na siebie. - Na mnie? Jestem do kitu - powiedzia³a. - Poka¿ mi kogoœ, kto nie jest. Zastanawiaj¹c siê nad tak¹ osob¹, w koñcu zasnê³a. Gdy ocknê³a siê po raz pierwszy z pozbawionego majaków b³ogiego snu, us³ysza³a ciche chrapanie Dylana. W pokoju by³o zimno. Klimatyzator ju¿ siê wy³¹czy³. Nie obudzi³o jej jednak chrapanie Dylana, lecz chyba g³os Shepa. Szepcz¹cy trzy s³owa: - Shep siê boi. S¹dz¹c z kierunku, z jakiego dobiega³ g³os, Shep chyba ci¹-gle le¿a³ w ³ó¿ku. - Shep siê boi. - Shep jest dzielny - odpowiedzia³a mu szeptem. - Shep siê boi. - Shep jest dzielny. Shepherd zamilk³, a Jilly po jakimœ czasie ponownie zapad³a w sen. Kiedy obudzi³a siê drugi raz, znów us³ysza³a ciche chrapanie Dylana, ale przez zaci¹gniête zas³ony przebija³y promienie s³oñ-ca, lecz nie s³abego blasku poranka, tylko ostrego œwiat³a przed-po³udnia. Jilly dostrzeg³a tak¿e inne œwiat³o padaj¹ce zza niedomkniê-tych drzwi ³azienki. Krwistoczerwon¹ poœwiatê. W pierwszej chwili pomyœla³a, ¿e to po¿ar. Jednak gdy wy-skakiwa³a z ³ó¿ka i mia³a ju¿ to s³owo na koñcu jêzyka, zorien-towa³a siê, ¿e to nie jest blask skacz¹cych p³omieni, ale coœ zu-pe³nie innego. 2 3 Wyrwany ze snu Dylan usiad³, potem wsta³ i wsun¹³ buty, ci¹gle nieprzytomny, jak dobrze wyæwiczo-ny stra¿ak, który na dŸwiêk alarmu potrafi przez sen na³o¿yæ rynsztunek, a budzi siê dopiero, gdy zje¿d¿a po rurze. Wed³ug zegara na nocnym stoliku by³o dwanaœcie po dzie-wi¹tej, a wed³ug Jilly mieli k³opoty - choæ nic nie powiedzia³a, widaæ to by³o po jej minie i szeroko otwartych oczach, z któ-rych wyziera³ lêk. Dylan pierwszy zauwa¿y³, ¿e Shepa nie ma w ³ó¿ku ani w ogóle w pokoju. Potem dostrzeg³ ognisty blask za na wpó³ przymkniêtymi drzwiami ³azienki. Ognisty, lecz nie by³ to blask po¿aru. Pie-kielna czerwieñ jak z koszmaru, szkar³at i ochra na³o¿one na anilinow¹ czerñ. Pomarañczowoczerwona i brunatnoczerwona poœwiata k³uj¹ca w oczy jak œwiat³o w nocnej scenie filmowanej w podczerwieni. Z³owieszczy czerwony blask oczu wyg³odnia³e-go wê¿a wyruszaj¹cego na nocne polowanie. Œwiat³o mia³o wszystkie te cechy, a jednak ¿adna z nich nie mog³a go w pe³ni opisaæ, bo by³o nie do opisania i przeros³oby talent Dylana, gdyby kiedykolwiek próbowa³ oddaæ je na p³ótnie. W ³azience nie by³o okien. To nie mog³o byæ po prostu s³oñ-ce poranka przenikaj¹ce przez kolorow¹ zas³onê. Lampa jarze-niowa nad umywalk¹ równie¿ nie mog³a stanowiæ Ÿród³a tak niesamowitego lœnienia. Dziwne, ¿e na sam widok œwiat³a Dylan poczu³ ucisk w ¿o-³¹dku i napiêcie miêœni, a serce zaczê³o mu waliæ jak oszala³e. Mia³ przed oczami jasnoœæ, jakiej nie spotyka siê w naturze, nie-podobn¹ te¿ do niczego, co stworzy³ cz³owiek, wiêc zbudzi³y siê wszystkie zabobony drzemi¹ce w zakamarkach jego duszy. Zbli¿aj¹c siê do ³azienki, stwierdzi³, ¿e czuje dotyk blasku, ale inaczej ni¿ w lecie czuje ¿ar s³oñca, kiedy wychodzi spod cienistego drzewa. Œwiat³o zdawa³o siê pe³zn¹æ po jego skórze, jak gdyby uwija³y siê na niej setki mrówek, z pocz¹tku na twarzy, gdy stan¹³ w jasnej plamie, a potem na prawej rêce, gdy przy³o¿y³ j¹ do drzwi. Jilly sta³a obok niego i choæ pozostawa³a poza krêgiem œwia-t³a, na jej twarzy odbija³a siê czerwona poœwiata. Zerkn¹wszy na ni¹ przelotnie, Dylan od razu siê zorientowa³, ¿e ona tak¿e poczu³a niezwyk³y dotyk. Drgnê³a i z lekkim grymasem odrazy otar³a twarz d³oni¹, jak gdyby przywar³y do niej strzêpy lepkiej pajêczyny. Dylan nie by³ znawc¹ nauki, interesowa³ siê jedynie tymi aspektami biologii i botaniki, które pomaga³y mu precyzyjniej oddaæ naturê w swoich obrazach, nie mo¿na go te¿ by³o nazwaæ nawet fizykiem kawiarnianym. Wiedzia³ jednak, ¿e œmiertelne promieniowanie, nawet to powsta³e po wybuchu bomby j¹dro-wej, nigdy nie pobudza zmys³u dotyku, tak jak mniej œmiertelne promienie rentgenowskie aplikowane podczas przeœwietlenia w gabinecie dentystycznym nie wywo³uj¹ najl¿ejszego mrowie-nia w szczêce; ci, którzy prze¿yli wybuch w Hiroszimie, a po-tem zmarli na chorobê popromienn¹, nigdy nie czuli miliardów cz¹stek subatomowych bombarduj¹cych ich cia³o. Chocia¿ nie przypuszcza³, by wywo³ane przez œwiat³o k³u-cie mog³o stanowiæ niebezpieczeñstwo, wci¹¿ siê waha³. Móg³by zamkn¹æ drzwi i odwróciæ siê, nie zaspokajaj¹c ciekawoœci, gdy-by po drugiej stronie nie by³o Shepa, który byæ mo¿e potrzebo-wa³ pomocy. Wymówi³ imiê brata, lecz nie otrzyma³ odpowiedzi. Nic dziw-nego. Mimo ¿e czasem Shep bywa³ bardziej rozmowny od ka-mienia, najczêœciej reagowa³ równie ¿ywo jak granit. Dylan zawo-³a³ jeszcze raz i gdy odpowiedzia³o mu milczenie, otworzy³ drzwi. Spodziewa³ siê zobaczyæ kabinê prysznicow¹. I toaletê. Umywalkê, lustro, wieszak na rêczniki. Ale nadnercza wstrzyknê³y do jego krwi kolejn¹ dawkê ad-renaliny, a ¿o³¹dek skrêci³ siê w bardzo nieprzyjemny supe³, gdy w œcianie obok umywalki ujrza³ drzwi, których wczeœniej tam nie by³o Za tym wejœciem znajdowa³o siê Ÿród³o dziwnego czer-wonego œwiat³a. Z wahaniem przest¹pi³ próg i wszed³ do ³azienki. S³owo „drzwi" nie okreœla³o najlepiej owego tajemniczego otworu. Nie by³ prostok¹tny, lecz okr¹g³y jak w³az w przegro-dzie miêdzy dwoma przedzia³ami okrêtu podwodnego. „W³az" te¿ nie by³ trafnym s³owem, poniewa¿ dziura w œcianie nie mia-³a oœcie¿nicy. Otwór œrednicy szeœciu stóp wydawa³ siê pozbawiony g³êbi, jak gdyby namalowano go na œcianie. Bez nadpro¿a, bez oœcie¿-nicy, bez progu. Jednak za nim rozci¹ga³a siê zdecydowanie trójwymiarowa przestrzeñ: lœni¹cy czerwono tunel, który koñ-czy³ siê tarcz¹ niebieskiego œwiat³a. Dylan widzia³ arcydzie³a trompe l'oeil których twórcy, po-s³uguj¹c siê wy³¹cznie farb¹ i w³asnym talentem, stworzyli iluzjê g³êbi i przestrzeni zupe³nie myl¹c¹ ludzkie oko. To jednak nie by³o po prostu zrêczne malowid³o. Przede wszystkim ciemnoczerwony blask bij¹cy od œcian tu-nelu promieniowa³ do wnêtrza ³azienki. Dziwne œwiat³o po³y-skiwa³o na winylowej pod³odze, odbija³o siê od lustra - i pe³z³o po jego ods³oniêtej skórze. Poza tym œciany tunelu nieustannie siê obraca³y, jak gdyby by³ to korytarz w weso³ym miasteczku, beczka œmiechu, w któ-rej goœcie sprawdzali, czy potrafi¹ utrzymaæ równowagê. Malo-wid³o trompe l'oeil mog³o stworzyæ iluzjê g³êbi, faktury i rzeczy-wistoœci - lecz nie mog³o daæ iluzji ruchu. Jilly wesz³a do ³azienki i stanê³a obok Dylana. Powstrzyma³ j¹, k³ad¹c jej d³oñ na ramieniu. Razem przygl¹dali siê w zdumieniu tunelowi, który mial co najmniej trzydzieœci stóp d³ugoœci. Oczywiœcie, ¿e to by³o niemo¿liwe. Do pokoju przylega³ in-ny pokój motelowy; wspólna instalacja hydrauliczna zmniejsza-³a koszty budowy. Gdyby w œcianie wykuto dziurê, zobaczyliby tylko identyczn¹ ³azienkê. Ale nie tunel, na pewno nie tunel. Tunelu nie by³o w czym wydr¹¿yæ; ³azienki nie wybudowano na zboczu wielkiej góry. Mimo to mieli przed oczyma tunel. Dylan zamkn¹³ oczy. I otworzy³ Tunel. Szeœæ stóp œrednicy. Lœni³ i wirowa³. Witajcie w beczce œmiechu. Proszê kupiæ bilet i sprawdziæ, czy umiej¹ pañstwo utrzymaæ równowagê. Zreszt¹ ktoœ ju¿ wszed³ do beczki. Na tle lazurowej tarczy rysowa³a siê sylwetka mê¿czyzny stoj¹cego na koñcu korytarza. Dylan nie mia³ w¹tpliwoœci, ¿e to Shep. Shepherd sta³ na koñcu tunelu odwrócony do nich plecami i wpatrywa³ siê w b³êkit. Jeœli wiêc Dylan poczu³, jak pod³oga siê pod nim porusza, i mial wra¿enie, ¿e mo¿e wpaœæ przez dziurê do szybu g³êbokiego jak wiecznoœæ, nie by³ to efekt dzia³ania tunelu, tylko psy-chologiczna reakcja na œwiadomoœæ, ¿e rzeczywistoœæ, jak¹ znal, okaza³a siê mniej sta³a, ni¿ przypuszcza³. Oddychaj¹c z trudem i wyrzucaj¹c z siebie pospiesznie s³o-wa, Jilly gor¹czkowo szuka³a wyjaœnienia: - Do diab³a z tym, do diab³a z tym wszystkim, nie obudzi-³am siê, na pewno jeszcze siê nie obudzi³am. - Obudzi³aœ siê. - Pewnie te¿ mi siê œnisz. - To nie jest sen - powiedzia³ dr¿¹cym g³osem. - Ach, tak, to nie sen- w³aœnie to byœ powiedzia³, gdybyœ mi siê œni³. Po³o¿y³ jej d³oñ na ramieniu nie dlatego, ¿e siê ba³, ¿e Jilly skoczy w g³¹b tunelu, po prostu obawia³ siê, ¿e otwór wci¹gnie j¹ wbrew jej woli. Wiruj¹ce œciany przypomina³y wir, który po-³knie ka¿dego, kto odwa¿y siê zanadto zbli¿yæ do jego rozwar-tej paszczy. Jednak z ka¿d¹ sekund¹ coraz mniej lêka³ siê si³y cy-klonu, z jak¹ tunel móg³by ich poch³on¹æ. - Co siê dzieje? - zapyta³a Jilly. - Co to jest, do cholery, co to jest? Z otch³ani za œcian¹ nie dobiega³ ¿aden dŸwiêk. Obracaj¹ca siê powierzchnia tunelu wygl¹da³a, jakby mia³a g³oœno zgrzy-taæ lub dudniæ, albo przynajmniej bulgotaæ jak kipi¹ca magma, a jednak wirowa³a w absolutnej ciszy. Z otworu nie dolatywa³ najl¿ejszy powiew, ani gor¹ca, ani ch³odu. Ani ¿aden zapach. Tylko œwiat³o. Dylan zbli¿y³ siê do portalu. - Nie - przestraszy³a siê Jilly. Stoj¹c tu¿ przed otworem, najpierw spróbowa³ zbadaæ gra-nicê œciany ³azienki i wejœcia do tunelu, ale krawêdŸ okaza³a siê... nieostra... niewyraŸna plama, w której nie potrafi³ dostrzec ¿adnego konkretnego szczegó³u, choæby nie wiadomo jak wytê-¿a³ wzrok. Denerwowa³ siê, ze co chwilê odwraca wzrok od linii po³¹czenia, jakby jakaœ prymitywna strona jego duszy wierzy³a, ¿e jeœli spojrzy prosto, mo¿e zobaczyæ tajne królestwo przera¿a-j¹cych istot ukryte przed tym œwiatem, istot, które steruj¹ ca-³ym wszechœwiatem, i ¿e ten widok z pewnoœci¹ przyprawi go o natychmiastowe szaleñstwo. Gdy mia³ trzynaœcie, czternaœcie lat, z dreszczykiem grozy czyta³ makabryczne opowieœci H. P. Lovecrafta. Teraz nie móg³ siê pozbyæ nieprzyjemnego wra¿enia, ¿e u Lovecrafta by³o wiê-cej prawdy ni¿ fikcji. Porzucaj¹c próby zbadania granicy miêdzy ³azienk¹ a tune-lem, stara³ siê skupiæ wzrok na jednym punkcie wiruj¹cych œcian, aby okreœliæ naturê i twardoœæ materia³u. Przy bli¿szych oglêdzinach okaza³o siê, ¿e korytarz jest uformowany ze œwietli-stej mgie³ki, a mo¿e patrzy³ w tunel czystej energii; byæ mo¿e tak wygl¹da lej tornada z bo¿ej perspektywy. Niepewnie po³o¿y³ praw¹ d³oñ na œcianie obok tajemniczej bramy. Malowana p³yta gipsowa by³a ciep³a i przyjemnie nor-malna. Przesuwaj¹c rêkê po œcianie w lewo, w kierunku otworu, mia³ nadziejê poczuæ granicê miêdzy motelem a tunelem i zrozu-mieæ, na czym polega to po³¹czenie. Kiedy jednak d³oñ zeœli-znê³a siê z gipsu, wpadaj¹c w otwarte wejœcie, nie wyczu³ ¿ad-nych szczegó³ów struktury, nic poza zimnem - a tak¿e czerwonym œwiat³em, które jeszcze gwa³towniej zaczê³o pe³zaæ po skórze uniesionej d³oni. - Nie, nie rób tego! - ostrzeg³a Jilly. - Czego? - Nie wchodŸ tam. - Przecie¿ nie wchodzê. - Wygl¹dasz, jakbyœ chcia³ wejœæ. - Po co mia³bym tam wchodziæ? - Za Shepem. - Nie mam mowy, ¿ebym tam wszed³. - Za Shepem skoczy³byœ w przepaœæ. - Nie skoczy³bym w przepaœæ - zapewni³ j¹ zniecierpliwiony. - Skoczy³byœ - upiera³a siê. - Mia³byœ nadziejê, ¿e z³apiesz go w locie i wyl¹dujecie w stogu siana. Skoczy³byœ, na pewno. Chcia³ tylko sprawdziæ rzeczywistoœæ tego, co widzia³, po-twierdziæ, ¿e to naprawdê trójwymiarowe zjawisko, brama, a nie okno, prawdziwe wejœcie do innego œwiata, a nie tylko jego wi-dok. Potem chcia³ siê cofn¹æ i przemyœleæ sytuacjê, spróbowaæ u³o¿yæ logiczny plan dzia³ania do kompletnie nielogicznego roz-woju wypadków. Przyciskaj¹c mocno rêkê do p³aszczyzny, gdzie powinna znaj-dowaæ siê œciana, nie napotka³ ¿adnego oporu, pod obrazem tu-nelu nie by³o gipsu. Siêgn¹³ z ³azienki w g³¹b tego innego z³owro-giego œwiata, czuj¹c lodowaty ch³ód i dotyk œwiat³a, jakby wokó³ palców nie biega³y mu ju¿ setki mrówek, lecz tysi¹ce ¿uków o twardych skorupach gotowych oderwaæ mu miêso od koœci. Gdyby dopuœci³ do g³osu instynkt, natychmiast cofn¹³by rêkê, uwa¿a³ jednak, ¿e musi dog³êbniej zbadaæ tê niewiarygodn¹ sytuacjê. Siêgn¹³ dalej, wsuwaj¹c w bramê d³oñ a¿ po nadgarstek i choæ skrzywi³ siê od przenikliwego zimna i okropnego owadzie-go dotyku œwiat³a, siêga³ jeszcze dalej, wsadzaj¹c rêkê po ³okieæ, a potem sta³o siê oczywiœcie to, przed czym ostrzeg³by go instynkt, gdyby Dylan pos³ucha³ jego g³osu - tunel go wci¹gn¹³. 24 Dylan nie wpad³ w otch³añ, nie przeszed³, nie przebieg³ ani nie przelecia³ przez tunel, w ogóle nie czu³, ¿e przenosi siê w przestrzeni, ale w mgnieniu oka opuœci³ motelo-w¹ ³azienkê i znalaz³ siê obok Shepa. Poczu³, jak buty odrywa-j¹ siê od winylowych p³ytek pod³ogi i w tej samej chwili l¹duj¹ na miêkkiej ziemi. Spojrza³ w dó³ i stwierdzi³, ¿e stoi w wysokiej do kolan trawie. Jego nieoczekiwane przybycie sp³oszy³o chmarê muszek, które poderwa³y siê ze z³otobr¹zowej trawy, wysuszonej letnimi upa³ami. Kilka przestraszonych pasikoników odskoczy³o na bok, szukaj¹c bezpiecznego schronienia. Zaraz po wyl¹dowaniu w trawie Dylan wrzasn¹³: - Shep! Ale Shepherd w ogóle nie zwróci³ uwagi na jego przybycie. W momencie gdy Dylan zorientowa³ siê, ¿e stoi na wzgórzu, nad g³ow¹ ma b³êkitne niebo i czuje ciep³y podmuch lekkiego wietrzyku, odwróci³ siê od widoku, który fascynowa³ Shepa, i spojrza³ za siebie tam, gdzie powinien byæ tunel. Ujrza³ jednak Jillian Jackson stoj¹c¹ w motelowej ³azience - jej portret o œred-nicy szeœciu stóp, lecz nie na koñcu czerwonego korytarza, a tu¿ przed sob¹, jak gdyby sta³a przy nim, a on przygl¹da³ siê jej przez okr¹g³e okno pozbawione ram. Kiedy Dylan patrzy³ na niego z ³azienki, Shepherd wydawa³ siê bardzo dalek¹ kruch¹ sylwetk¹ na b³êkitnym tle. Widziana z koñca korytarza postaæ Jilly by³a naturalnych rozmiarów. Dy-lan domyœla³ siê jednak, ¿e ona z ³azienki widzi go jako ma³¹ fi-gurkê obok Shepa, poniewa¿ pochyli³a siê w stronê wejœcia do tunelu, gdzie sam sta³ jeszcze przed chwil¹, i mru¿¹c oczy, wytê-¿a³a wzrok, by zobaczyæ jego twarz. Otworzy³a usta i poruszy³a wargami. Mo¿e wymówi³a jego imiê, ale choæ zdawa³o siê, ¿e stoi zaledwie kilka cali od niego, Dylan nie s³ysza³ nawet przyt³umionego dŸwiêku. Widok ³azienki polatuj¹cej nad wzgórzem jak gigantyczna bañka zdezorientowa³ go. Zakrêci³o mu siê w g³owie. Poczu³, jakby przypominaj¹ca powierzchniê morza ziemia usuwa³a mu siê spod nóg, a on nie ma si³ broniæ siê przed snem. Chcia³ wyjœæ z suchej trawy i wróciæ do motelu, bo wpraw-dzie przyby³ na szczyt wzgórza bez ¿adnego fizycznego uszczerb-ku, to jednak siê obawia³, ¿e musia³ zostawiæ tam jak¹œ istotn¹ czêœæ siebie, wa¿n¹ niæ umys³u czy ducha, bez której wkrótce ca-³y siê spruje. Zamiast wróciæ do ³azienki, zaciekawiony obszed³ bramê, chc¹c sprawdziæ, jak wygl¹da z boku. Odkry³, ¿e portal nie przypomina ani okna, ani bañki, a raczej gigantyczn¹ stoj¹c¹ na krawêdzi monetê. Z profilu wygl¹da³ jak dziesiêciocentów-ka, choæ nie mia³ z¹bkowania, jakie mo¿na znaleŸæ na rantach wiêkszoœci monet. Cienka srebrzysta linia biegn¹ca ³ukiem z br¹zowej trawy w górê i niemal niewidoczna na tle jasnonie-bieskiego nieba mog³a byæ nawet wê¿sza ni¿ krawêdŸ dziesiê-ciocentówki, odrobinê szersza od w³ókna, jak gdyby brama by³a tylko tarcz¹ - pó³przezroczyst¹ i cienk¹ niczym b³ona skrzyde³ka muchy. Brn¹c przez trawê, Dylan przeszed³ na drug¹ stronê portalu i straci³ z oczu brata. Z miejsca po³o¿onego sto osiemdziesi¹t stopni od punktu, w którym sta³ przed chwil¹, brama wygl¹da³a identycznie jak z przodu. Odrapana ³azienka motelowa. I wychylona do przo-du Jilly, która wpatrywa³a siê z niepokojem w g³¹b tunelu. Nie widz¹c Shepa, Dylan zacz¹³ siê denerwowaæ. Szybko okr¹¿y³ bramê i wróci³ do miejsca, z którego rozpocz¹³ oglêdziny. Shep sta³ tak, jak Dylan go zostawi³: z rêkami opuszczony-mi bezw³adnie wzd³u¿ cia³a, g³ow¹ przechylon¹ na prawo, pa-trzy³ na zachód i w dó³ na znajom¹ panoramê. Jego smutny uœmiech wyra¿a³ melancholiê i zarazem szczêœcie. Faliste wzgórza okryte z³ot¹ traw¹ ci¹gnê³y siê na pó³noc i po³udnie, gdzieniegdzie ozdobione rosn¹cymi z rzadka dêbami kalifornijskimi, które rzuca³y d³ugi poranny cieñ, a u stóp wzniesienia, na którym stali, le¿a³a ³¹ka. Na zachód od niej widaæ by³o wiktoriañski dom z szerok¹ werand¹ z ty³u. Za do-mem tak¿e rozci¹ga³y siê bujne ³¹ki, a ¿wirowy podjazd prowa-dzi³ do autostrady biegn¹cej wzd³u¿ brzegu. Æwieræ mili na zachód od asfaltowej jezdni rozpoœciera³ siê Ocean Spokojny niczym ogromne zwierciad³o, w którym odbicie nieba przybie-ra³o g³êbszy, bardziej uroczysty odcieñ b³êkitu. By³o to miejsce po³o¿one daleko na pó³noc od Santa Bar-bara w Kalifornii, na s³abo zaludnionym skrawku wybrze¿a, pó³ mili od najbli¿szych s¹siadów - dom, w którym dorasta³ Dylan. To w³aœnie tutaj ponad dziesiêæ lat temu zmar³a ich mat-ka i tu Dylan i Shep ci¹gle wracali miêdzy d³ugimi podró¿ami na festiwale sztuki, które odbywa³y siê na Zachodzie i Po³udniowym Zachodzie. - Wariactwo! - W tym jednym s³owie wybuch³a ca³a t³u-miona do tej pory z³oœæ. Wyrzuci³ je z siebie tak gwa³townie, jakby warkn¹³ „Niech to szlag" lub coœ bardziej dosadnego na wiadomoœæ, ¿e na loterii wyci¹gn¹³ los ró¿ni¹cy siê jedn¹ cyfer-k¹ od numeru wygrywaj¹cego sto milionów dolarów, albo gdy-by r¹bn¹³ siê m³otkiem w palec. Mial mêtlik w g³owie, ba³ siê i czu³, ¿e za chwilê eksploduje, jeœli bêdzie sta³ nieruchomo i mil-cz¹co jak Shep, wiêc doda³: - Czyste wariactwo! Jeszcze dalej na pó³noc st¹d, na pustym parkingu obok pla-¿y, piêtnaœcie lat temu pope³ni³ samobójstwo ich ojciec. Z tego wzgórza, nieœwiadomi, ¿e ich ¿ycie wkrótce siê zmieni, Dylan i Shep ogl¹dali malowniczy grudniowy zachód s³oñca, na który ich ojciec patrzy³ przez mg³ê nembutalu i tlenku wêgla, zapada-j¹c w wieczny sen. Byli setki mil od Holbrook w Arizonie, gdzie po³o¿yli siê spaæ. - Wariactwo - ci¹gn¹³ Dylan. - To wszystko jest pokrêco-ne. Solidnie kopniête. Zupe³nie pokopane. Ciep³e promienie s³oñca, woñ morza wyczuwalna w powie-trzu, cykanie œwierszczy w suchej trawie: choæ wszystko mog³o wydawaæ siê snem, by³o prawdziwe. Zwykle Dylan nie pyta³ brata o wyjaœnienie ¿adnej tajemni-cy. Shepherd O'Conner nie by³ Ÿród³em odpowiedzi, wyjaœnieñ ani spostrze¿eñ. Shep by³ krynic¹ chaosu, tryskaj¹c¹ fontann¹ zagadek i prawdziwym gejzerem tajemnic. Gdyby jednak me zwróci³ siê do Shepherda, równie dobrze móg³by szukaæ odpowiedzi u œwierszczy w trawie albo u mu-szek polatuj¹cych sennie w rozgrzanym s³oñcem wietrzyku. - Shep, s³uchasz mnie? Shep uœmiechn¹³ siê smutno do widocznego poni¿ej domu. - Shep, musisz mnie przez chwilê pos³uchaæ. I odpowie-dzieæ. Musisz mi powiedzieæ, jak siê tu dosta³eœ. - Pokopane - powiedzia³ Shep. - Kopn¹æ, przy³o¿yæ... - Shep, nie zaczynaj. - ...ugodziæ, zdzieliæ, przysun¹æ... - Shep, tak nie mo¿na. - ...zasun¹æ, do³o¿yæ, przylaæ... Dylan stan¹³ na wprost brata, mocno z³apa³ go za ramiona i potrz¹sn¹³, chc¹c zwróciæ na siebie jego uwagê. - Shep, spójrz na mnie, zobacz mnie w koñcu, skup siê. Jak siê tu dosta³eœ? ...zdzieliæ, wymierzyæ cios... Szarpi¹c bratem jeszcze mocniej, jak gdyby chcia³ wytrz¹-sn¹æ z ch³opaka urywan¹ litaniê synonimów, Dylan powiedzia³: - Doœæ, wystarczy, koniec z tym gównem, koniec! - ...przysoliæ, przy³oiæ... Dylan puœci³ ramiona Shepa i chwyci³ d³oñmi jego twarz, œciskaj¹c mu g³owê w dziesiêciopalczastym imadle. - Nie chowaj siê przede mn¹, nie wciskaj mi tego kitu co za-wsze, nie teraz, Shep, nie teraz, kiedy dziej¹ siê takie rzeczy. ...paln¹æ, kropn¹æ, waln¹æ. Mimo ¿e Shep z ca³ej si³y stara³ siê trzymaæ opuszczon¹ g³o-wê, Dylan nieustêpliwie unosi³ mu brodê. - Pos³uchaj mnie, mów do mnie, popatrz na mnie! Zmuszony do konfrontacji Shepherd zamkn¹³ oczy. - Szturchn¹æ, trzasn¹æ... Dziesiêæ lat frustracji, dziesiêæ lat cierpliwoœci i poœwiêcenia, dziesiêæ lat czujnoœci, by Shep niechc¹cy nie zrobi³ sobie krzyw-dy, tysi¹ce dni krojenia jedzenia na równe prostok¹tne i kwa-dratowe kêsy, niezliczone godziny spêdzone na zamartwianiu siê tym, co siê stanie z Shepherdem, gdyby zrz¹dzeniem losu prze¿y³ swojego brata: wszystko zwali³o siê na Dylana jak la-wina, jeden ciê¿ki kamieñ za drugim, jeden za drugim, Bo¿e drogi, a¿ poczu³ siê tak przygnieciony ogromnym brzemieniem, ¿e nie móg³ ju¿ szczerze powiedzieæ: „Nie jest mi wcale ciê¿ko, to przecie¿ mój brat". ¯ycie z Shepherdem by³o bardzo ciê¿kie, ciê¿sze ni¿ g³az, który Syzyf musia³ przez wiecznoœæ wtaczaæ po d³ugim czarnym zboczu w Hadesie, ciê¿szym ni¿ œwiat na bar-kach Atlasa. ...tr¹ciæ, trzepn¹æ... Twarz Shepherda œciœniêta miêdzy wielkimi d³oñmi Dylana zmarszczy³a siê i wykrzywi³a jak buzia dziecka, które zaraz wy-buchnie p³aczem. Mówi³ niewyraŸnie. - Kopn¹æ, przy³o¿yæ, ugodziæ... - Powtarzasz siê - powiedzia³ ze z³oœci¹ Dylan. - Zawsze siê powtarzasz. Dzieñ po dniu, tydzieñ po tygodniu, wci¹¿ ten sam nieznoœny ustalony porz¹dek, rok po roku, zawsze to samo ubranie, zawsze ta sama uboga lista gówna, które mo¿esz jeœæ, zawsze dwa razy mycie r¹k, zawsze dziewiêæ minut pod prysznicem, nigdy osiem ani dziesiêæ, zawsze dok³adnie dziewiêæ, i ca-³e ¿ycie ze spuszczon¹ g³ow¹, ze wzrokiem wbitym we w³asne buty, ci¹gle te same g³upie lêki, te same nieznoœne tiki, ciach dy-lu-dylu, i wci¹¿ siê powtarzasz, bez koñca g³upio siê powtarzasz! - ...zdzieliæ, przysun¹æ, zasun¹æ... Palcem wskazuj¹cym prawej rêki Dylan spróbowa³ unieœæ bratu powiekê, rozewrzeæ j¹ si³¹. - Spójrz na mnie, Shep, popatrz na mnie, popatrz. - ...do³o¿yæ, przylaæ... Chocia¿ Shepherd sta³ z rêkami opuszczonymi luŸno wzd³u¿ boków, w ogóle siê nie broni¹c, zaciska³ mocno oczy, stawiaj¹c opór palcowi Dylana. - ...zdzieliæ, wymierzyæ cios... - Popatrz na mnie, gówniarzu! - ...przysoliæ, przy³oiæ... - POPATRZ NA MNIE! Shep przesta³ siê opieraæ i otworzy³ lewe oko, a palec Dylana przycisn¹³ mu powiekê prawie do brwi. Ch³opak popatrzy³ na brata jak nigdy dot¹d, a jego jednookie spojrzenie wygl¹da³o jak ¿ywcem wziête z plakatu reklamuj¹cego horror: by³o kwin-tesencj¹ przera¿enia, jak wzrok ofiary, której przybysz z innego œwiata za moment rozszarpie gard³o albo zombi wyrwie serce, albo ob³¹kany psychiatra otworzy czaszkê i po¿re mózg, popi-jaj¹c kieliszkiem doskona³ego caberneta. Popatrz na mnie... Popatrz na mnie... Popatrz na mnie... Dylan s³ysza³ te trzy s³owa odbijaj¹ce siê echem od otaczaj¹-cych ich wzgórz, coraz ciszej, a chocia¿ wiedzia³, ¿e s³ucha w³asne-go wœciek³ego wrzasku, glos brzmia³ w jego uszach obco, ostro i brutalnie, i drga³ w nim zimny gniew, o jaki Dylan nigdy by siê nie podejrzewa³, ale tak¿e strach, który bez trudu rozpozna³. Z jednym okiem zamkniêtym, a drugim szeroko otwartym, Shepherd powiedzia³: - Shep siê boi. Spogl¹dali na siebie tak, jak chcia³ Dylan, oko w oko, otwarcie i nieugiêcie. Panika brata obezw³adni³a Dylana, który poczu³, ¿e nie mo¿e z³apaæ tchu, a serce œcisnê³o mu siê boleœnie jak przek³ute ig³¹. - Shep siê b-boi. Jasne, ¿e ch³opak siê ba³, bez w¹tpienia by³ dziko przera¿o-ny, niewykluczone, ¿e bardziej ni¿ w ci¹gu dwudziestu lat czê-stych napadów lêku. I choæ jeszcze przed chwil¹ móg³ siê baæ œwietlistego tunelu, który w mgnieniu oka przeniós³ go z pusty- ni we wschodniej Arizonie na wybrze¿e Kalifornii, teraz mia³ nowy powód do trwogi: w³asny brat w jednej chwili przeisto-czy³ siê w kogoœ obcego, wrzeszcz¹cego i agresywnego, jakby s³oñce podzia³a³o niczym ksiê¿yc i zmieni³o Dylana z cz³owieka w z³ego wilka. - Shep-p siê boi. Wstrz¹œniêty strachem widocznym w spojrzeniu brata Dylan cofn¹³ palec, którym przyciska³ powiekê, puœci³ jego g³owê i cof-n¹³ siê, dr¿¹c z odrazy do siebie i wstydu. - Shep siê boi - powtórzy³ ch³opak, otwieraj¹c szeroko oczy. - Przepraszam, Shep. - Shep siê boi. - Przepraszam. Nie chcia³em ciê przestraszyæ, bracie. Nie chcia³em powiedzieæ tego, co powiedzia³em, ani jednego s³owa, zapomnij o tym. Shep przymkn¹³ oczy do tej pory szeroko otwarte z przera-¿enia. Zgarbi³ siê, spuœci³ g³owê i przechyli³ j¹ na bok, przyjmu-j¹c ³agodn¹ i niezgrabn¹ postawê, któr¹ og³asza³ œwiatu, ¿e jest nieszkodliwy; w tej skromnej pozie chcia³ przejœæ przez ¿ycie, nie zwracaj¹c na siebie niczyjej uwagi, nie przyci¹gaj¹c spojrzeñ niebezpiecznych ludzi. Jednak ch³opak nie zapomnia³ tak szybko o konfrontacji z bratem. Wci¹¿ bardzo siê ba³. Nie potrafi³ te¿ w jednej chwili uleczyæ zranionych uczuæ; byæ mo¿e nigdy tego nie dokona. W ka¿dej sytuacji jedyn¹ metod¹ Shepherda by³o udawanie ¿ó³-wia: szybko wci¹ga³ wszystkie wra¿liwe czêœci pod skorupê, ku-li³ siê i chowa³ pod tarcz¹ obojêtnoœci. - Przepraszam, braciszku. Nie wiem, co we mnie wst¹pi³o. Nie. Nie, to nieprawda. Bardzo dobrze wiem, co we mnie wst¹-pi³o. Stara trzêsionka, stare licho, które nie daje mi spokoju. Zacz¹³em siê baæ, Shep. Do diab³a, ca³y czas siê bojê, tak bar-dzo, ¿e nie mogê jasno myœleæ. Nie lubiê siê baæ, bardzo nie lu-biê. Nie jestem do tego przyzwyczajony, wiêc wy³adowa³em z³oœæ na tobie, a nie powinienem tego robiæ. Shepherd przestêpowa³ z lewej nogi na praw¹, z prawej na le-w¹. Nietrudno by³o odczytaæ minê, z jak¹ wpatrywa³ siê w swo-je rockporty. Nie by³ ju¿ przera¿ony - owszem, zalêkniony, ale strach ju¿ go nie pora¿a³. Wydawa³ siê tylko zaskoczony, jakby zdumiony faktem, ¿e jego starszy brat mo¿e siê czegokolwiek baæ. Dylan spojrza³ ponad ramieniem Shepa na czarodziejsk¹ bramê. Nie przypuszcza³, ¿e tak boleœnie bêdzie têskni³ za mo-telow¹ ³azienk¹, której wnêtrze widzia³ przez okr¹g³e okienko. Przys³aniaj¹c oczy d³oni¹, Jilly wpatrywa³a siê w g³¹b czer-wonego tunelu. Dylan widzia³ j¹ na pewno wyraŸniej ni¿ ona jego i dostrzeg³, ¿e jest przera¿ona. Mia³ nadziejê, ¿e Jilly bar-dziej bêdzie siê ba³a wyci¹gn¹æ rêce w stronê tunelu, ni¿ zostaæ sama po drugiej stronie, bo gdyby pojawi³a siê obok nich na wzgórzu, mog³aby wszystko skomplikowaæ. Dalej przeprasza³ Shepa, a¿ sobie uœwiadomi³, ¿e za du¿o usprawiedliwieñ mo¿e wywo³aæ gorszy skutek ni¿ ich brak. Usi-³owa³ uspokoiæ w³asne sumienie kosztem zdenerwowania brata, w gruncie rzeczy dra¿ni¹c Shepa w jego skorupie. Ch³opak z jeszcze wiêkszym niepokojem przestêpowa³ z nogi na nogê. - W ka¿dym razie - rzek³ Dylan - g³upio zrobi³em, krzy-cz¹c na ciebie dlatego, ¿e chcia³em wiedzieæ, jak siê tu dosta³eœ - ale wiedzia³em, ¿e sam musia³eœ tego dokonaæ, ¿e masz jakiœ nowy nieprawdopodobny talent. Nie rozumiem, jak to zrobi-³eœ. Pewnie sam nawet nie bardzo to rozumiesz, tak jak ja nie bardzo wiem, jakim cudem czujê odciski psychiczne na klamce drzwi i odczytujê te œlady. Ale wiedzia³em, co musia³o siê potem staæ, zanim jeszcze zapyta³em. Dylan z trudem zmusi³ siê do zamilkniêcia. Najlepszy spo-sób uspokojenia Shepa to przestaæ gadaæ, przestaæ przeci¹¿aæ jego zmys³y i daæ mu odrobinê spokoju. W lekkim wietrze przesyconym woni¹ oceanu trawa falowa-³a ospale jak wodorosty w wodnym ogrodzie. W powietrzu leni-wie kr¹¿y³y komary maleñkie jak drobiny kurzu. Wysoko na niebie szybowa³ jastrz¹b unoszony pr¹dami wstêpuj¹cymi, wypatruj¹c myszy polnych trzysta stóp ni¿ej. Z daleka dobiega³ cichy odg³os samochodów jad¹cych auto-strad¹, lecz tak nik³y, ¿e od czasu do czasu t³umi³ go nawet s³aby wietrzyk. Na tle pomruku da³ siê s³yszeæ g³oœniejszy warkot jed-nego silnika, na którego dŸwiêk Dylan oderwa³ wzrok od jastrzê-bia i spojrza³ na ¿wirowy podjazd. Do domu zbli¿a³ siê motocykl. Harley nale¿a³ do Vonetty Beesley, gosposi, która przyje¿-d¿a³a do nich raz na tydzieñ, nawet podczas nieobecnoœci Dylana i Shepa w domu. W czasie niepogody jeŸdzi³a fordem pikapem z do³adowanym silnikiem na ogromnych piêædziesiêciocztero-calowych oponach, pomalowanym jak karmazynowy smok. Vonetta mia³a czterdzieœci kilka lat oraz ujmuj¹c¹ osobo-woœæ i spêdza³a wolny czas jak niejeden poczciwy mieszkaniec Po³udnia. By³a œwietn¹ gosposi¹ i pierwszorzêdn¹ kuchark¹, a si³a i odwaga pozwoli³yby jej w razie koniecznoœci - i zapew-ne ku jej wielkiej radoœci - zostaæ ochroniarzem. Vonetta nie mog³aby rozpoznaæ z daleka Dylana i Shepa, po-niewa¿ szczyt wzgórza wznosi³ siê wysoko nad domem. Gdyby ich jednak zauwa¿y³a i uzna³a, ¿e wygl¹daj¹ podejrzanie, zapew-ne podjecha³aby harleyem nieco bli¿ej, aby lepiej im siê przyjrzeæ. Obawa o w³asne bezpieczeñstwo nie wchodzi³a w grê, gdy do g³o-su dochodzi³o jej poczucie obowi¹zku i ¿¹dza przygód. Dylan móg³by naprêdce wykombinowaæ jak¹œ g³upi¹ histo-ryjkê, ¿eby jej wyt³umaczyæ, co tu robi¹ z bratem, skoro powin-ni byæ w drodze do Nowego Meksyku, lecz nie mia³ talentu do oszukiwania ani czasu, by t³umaczyæ sprawê z bram¹, ³azienk¹ motelow¹ na wzgórzu i Jilly wpatruj¹c¹ siê w nich têpo, jak gdy-by by³a Alicj¹, która bezskutecznie usi³uje zg³êbiæ naturê zacza-rowanego œwiata po drugiej stronie lustra. Odwróci³ siê do brata, gotów jeszcze raz podj¹æ ryzyko, ¿e go zdenerwuje, ale chcia³ mu powiedzieæ, ¿e pora wróciæ do Holbrook w Arizonie. Zanim Dylan zd¹¿y³ siê odezwaæ, Shepherd rzek³: - Tu, tam. Dylanowi przypomnia³a siê toaleta w restauracji w Safford poprzedniego wieczoru. „Tu" odnosi³o siê do pierwszej kabiny. „Tam" - do kabiny czwartej. Pierwsza wyprawa Shepa by³a bardzo krótka, z toalety do toalety. Dylan nie pamiêta³, aby towarzyszy³ jej nieziemski czerwo-ny blask. Byæ mo¿e dlatego, ¿e Shep zamkn¹³ za sob¹ bramê, gdy tylko przez ni¹ przeszed³. - Tu, tam - powtórzy³ Shep. Ze spuszczon¹ g³ow¹ popatrywa³ spod oka nie na Dylana, lecz na dom za ³¹k¹ u stóp wzgórza i na Vonettê na harleyu. - Co chcesz powiedzieæ, Shep? - Tu, tam. - Gdzie jest „tam"? - Tu - odrzek³ Shep, szoruj¹c praw¹ stop¹ po trawie. - A gdzie jest „tu"? - Tam - powiedzia³ Shep, opuœci³ g³owê jeszcze ni¿ej i prze-chyli³ na prawo, spogl¹daj¹c przez ramiê w stronê Jilly. - Wróæmy tam, sk¹d wyszliœmy - nalega³ Dylan. Vonetta Beesley okr¹¿y³a dom, kieruj¹c siê w stronê wolno stoj¹cego gara¿u. - Tu, tam - powiedzia³ Shep. - Jak mo¿emy siê bezpiecznie dostaæ z powrotem do mote-lu? - zapyta³ Dylan. - Wystarczy wyci¹gn¹æ rêce, wejœæ z tej strony w bramê? Obawia³ siê, ¿e gdyby pierwszy wszed³ do portalu i znalaz³ siê z powrotem w motelu, Shep nie poszed³by za nim. - Tu, tam. Tam, tu - powtarza³ Shep. Z drugiej strony, gdyby Shep ruszy³ w drogê powrotn¹ pierwszy, brama mog³aby siê zamkn¹æ zaraz za nim, pozosta-wiaj¹c Dylana uwiêzionego w Kalifornii, dopóki ten nie wró-ci³by do Holbrook tradycyjn¹ drog¹, a tymczasem Jilly musia-³aby radziæ sobie sama z ch³opakiem. Rozs¹dek podpowiada³, ¿e wszystkie dziwne rzeczy, jakie im siê przytrafia³y, maj¹ swe Ÿród³o w zastrzykach Frankensteina. Zatem Shepherd te¿ musia³ dostaæ zastrzyk i dziêki niemu po-siad³ umiejêtnoœæ otwarcia bramy. Znalaz³ j¹ i jakoœ uruchomi³. Albo, co bardziej prawdopodobne, sam j¹ stworzy³. W zwi¹zku z tym brama w pewnym sensie dzia³a³a wed³ug zasad Shepa, nie-znanych i niepoznawalnych, co oznacza³o, ¿e przechodzenie przez bramê przypomina³o grê w pokera z diab³em niekonwen-cjonaln¹ tali¹ kart z trzema dodatkowymi kolorami i zupe³nie nowym zestawem figur miêdzy waletem a dam¹. Vonetta zatrzyma³a harleya przed gara¿em. Warkot urwa³ siê jakby po³kniêty przez silnik. Dylan nie mia³ ochoty braæ Shepherda za rêkê i razem z nim skakaæ w bramê. Je¿eli dostali siê do Kalifornii dziêki teleportacji - a jakie mog³o byæ inne wyt³umaczenie? - jeœli w chwili opuszcze-nia motelowej ³azienki ka¿dy z nich zosta³ natychmiast rozszcze-piony na megatryliony cz¹stek elementarnych, a potem doskona-le zrekonstruowany w momencie zjawienia siê na szczycie wzgórza, musieli, a przynajmniej powinni odbyæ tê podró¿ osob-no, aby unikn¹æ... pomieszania elementów. Dylan widzia³ stary film „Mucha", w którym teleportuj¹cy siê naukowiec odbywa³ krótk¹ podró¿ z jednego koñca laboratorium na drugi, niewiele d³u¿sz¹ ni¿ eksperyment Shepa przemieszczaj¹cego siê z kabiny do kabiny, ale nie zauwa¿y³, ¿e towarzyszy³a mu zwyk³a mucha, co skoñczy³o siê wielk¹ katastrof¹, do jakiej mog¹ doprowadziæ tylko politycy. Dylan nie chcia³ znaleŸæ siê w motelu z nosem Shepa na czole albo kciukiem brata wystaj¹cym z oczodo³u. - Tu, tam. Tam, tu - powtórzy³ Shep. Za domem Vonetta ustawi³a motocykl na nó¿kach i zsiad³a z harleya. - Nie tu. Nie tam. Tutam - powiedzia³ Shep, tworz¹c z dwóch s³ów jedno. W³aœciwie prowadzili rozmowê. Dylan bardzo mgliœcie ro-zumia³, co Shep próbowa³ mu powiedzieæ; tym razem jednak by³ pewien, ¿e brat go s³ucha i udziela odpowiedzi na stawiane pytania. Maj¹c to na uwadze, Dylan zada³ najwa¿niejsze z pytañ, ja-kie musia³y paœæ: - Shep, pamiêtasz film „Mucha"? Shep skin¹³ g³ow¹, nie podnosz¹c wzroku. - „Mucha". Wyœwietlana w kinach w tysi¹c dziewiêæset piêædziesi¹tym dziewi¹tym roku. Czas projekcji - dziewiêædzie-si¹t cztery minuty. - To niewa¿ne, Shep. Drobiazgi mnie nie interesuj¹. Chcê tylko wiedzieæ, czy pamiêtasz, co siê sta³o z tym naukowcem? Daleko w dole, stoj¹c obok motocykla, Vonetta Beesley zdjê³a kask. - Wyst¹pili: David Hedison w roli naukowca, Patricia Owens, Vincent Price... - Shep, przestañ. - ...i Herbert Marshall. Re¿yseria - Kurt Neumann. Inne filmy tego re¿ysera to „Tarzan i kobieta lampart"... Rozmowa odbywa³a siê w jêzyku „shepowym", jak mawia³ Dylan. Je¿eli chcia³o siê uczestniczyæ w rozmowie, nale¿a³o siê uzbroiæ w cierpliwoœæ, a po pó³godzinie mo¿na by³o ulec prze-ci¹¿eniu danymi. Shep zapamiêtywa³ mnóstwo informacji na interesuj¹ce go tematy i czasem chêtnie siê nimi dzieli³. - ...„Syn Ali Baby", „Powrót wampira"... Vonetta zawiesi³a kask na kierownicy motoru, spojrza³a na kr¹¿¹cego po niebie jastrzêbia i zauwa¿y³a Shepa i Dylana sto-j¹cych na wzgórzu. - ...„Zdarzy³o siê w Nowym Orleanie", „Mohawk", „Sta-tek kosmiczny X-M" i inne. - Pos³uchaj, Shep, wróæmy do tego naukowca. Pamiêtasz, ¿e naukowiec wszed³ do komory teleportacyjnej... - „Mucha" zosta³a nakrêcona jeszcze raz pod tym samym tytu³em w roku tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tym szóstym. - ...i trafi³a tam te¿ mucha... - Czas projekcji drugiej wersji... - ...ale naukowiec nie wiedzia³... - ...sto minut. - ...¿e mucha tam jest. - Re¿yseria - David Cronenberg - powiedzia³ Shepherd. - W rolach g³ównych: Jeff Goldblum... Stoj¹c obok wielkiego motocykla, Vonetta pomacha³a do nich. - ...Geena Davis i John Getz. Dylan nie wiedzia³, czy powinien pomachaæ do Vonetty. Pa-trz¹c na nich z tej odleg³oœci, na pewno nie wiedzia³a, kim s¹, ale gdyby zdradzi³ siê jakimœ charakterystycznym gestem, mog³aby ich poznaæ. - Inne filmy Davida Cronenberga to „Strefa œmierci", do-bry, straszny, ale dobry film, Shepowi podoba³a siê „Strefa œmierci"... Vonetta mog³aby zauwa¿yæ cieñ trzeciej osoby na wzgórzu -Jilly - ale nie dostrzeg³aby bramy na tyle wyraŸnie, by w pe³ni zrozumieæ dziwnoœæ sytuacji. - ...„Potomstwo" i „Dreszcze". Shepowi nie podoba³y siê te filmy, bo by³o w nich za du¿o krwi. Pe³no oœliz³ych rzeczy. Shep nie chce ich wiêcej ogl¹daæ. Nie chce ogl¹daæ krwi i oœliz³ych rzeczy. Dylan uzna³, ¿e gdyby pomacha³, móg³by zachêciæ Vonettê do z³o¿enia wizyty na wzgórzu, uda³ wiêc, ¿e jej nie widzi. - Nikt nie chce ciê zmuszaæ do ogl¹dania filmów Cronen-berga - zapewni³ brata. - Chcê tylko, ¿ebyœ pomyœla³ o tym, jak dosz³o do skrzy¿owania naukowca i muchy. - Teleportacja. Nabrawszy jakichœ podejrzeñ, Vonetta na³o¿y³a kask. - Teleportacja! - przytakn¹³ Dylan. - Tak, o to w³aœnie cho-dzi. Naukowiec i mucha teleportowali siê razem i coœ siê miêdzy nimi pomiesza³o. Wci¹¿ mówi¹c do ziemi pod swoimi stopami, Shepherd rzek³: - Wersja z osiemdziesi¹tego szóstego roku by³a zbyt obrzy-dliwa. - Masz racjê. - Oœliz³e rzeczy. Krwawe sceny. Shep nie lubi oœliz³ych i krwawych scen. Gosposia dosiad³a harleya. - Pierwsza wersja nie by³a oœliz³a i krwawa - przypomnia³ bratu Dylan. - Ale wa¿ne jest przede wszystkim... - Dziewiêæ minut pod prysznicem to akurat - powiedzia³ Shepherd, nieoczekiwanie wracaj¹c do tyrady Dylana. - Pewnie masz racjê. Tak, na pewno. Dziewiêæ minut. Masz absolutn¹ racjê. A teraz... - Dziewiêæ minut. Po minucie na ka¿d¹ rêkê. Po minucie na ka¿d¹ nogê. Minuta... Vonetta spróbowa³a uruchomiæ motocykl, lecz silnik nie za-skoczy³. - ...na g³owê - ci¹gn¹³ Shep. - Dwie minuty na resztê. I dwie minuty na sp³ukanie. - Je¿eli razem skoczymy z powrotem do motelu - powie-dzia³ Dylan - obaj naraz, czy stanie siê z nami to samo co z mu-ch¹ i naukowcem? W s³owach, jakie potem pad³y z ust Shepa, wyraŸnie da³ siê s³yszeæ ton wyrzutu œwiadcz¹cy o zranionych uczuciach ch³opca: - Shep nie je gówna. - Co? - zdumia³ siê Dylan. Gdy Vonetta ponownie przekrêci³a kluczyk, harley zadudni³ w odpowiedzi. - Shep nie je ubogiej listy gówna, jak mówi³eœ, ubogiej listy gówna. Shep je takie jedzenie jak ty. - Oczywiœcie, dziecko. Chcia³em tylko powiedzieæ... - Gówno to kupa - przypomnia³ mu Shepherd. - Przepraszam. Nie to mia³em na myœli. Siedz¹c na motorze i wci¹¿ dotykaj¹c stopami ziemi, Vonetta kilka razy otworzy³a przepustnicê i rozleg³ siê ryk silnika. - Kupka, kaka, e-e... Dylan omal nie wrzasn¹³ ze z³oœci, ale powstrzyma³ siê i z trudem zachowa³ spokój. - Shep, pos³uchaj mnie, bracie, braciszku, pos³uchaj... - ...³ajno, nieczystoœci, krowi placek i tak dalej, jak zosta³o poprzednio wymienione. - Otó¿ to - rzek³ z ulg¹ Dylan. - Jak zosta³o poprzednio wymienione. Poprzednio doskonale siê spisa³eœ. Pamiêtam ca³¹ listê. Czy stanie siê z nami to samo co z much¹ i naukowcem? Pochylaj¹c g³owê tak nisko, ¿e niemal dotyka³ brod¹ piersi, Shep powiedzia³: - Nienawidzisz mnie? Pytanie wstrz¹snê³o Dylanem. Nie tylko pytanie, ale tak¿e to, ¿e Shepherd u¿y³ wobec siebie pierwszej osoby zamiast jak zwykle trzeciej. Nie „Shepa", ale „mnie". Musia³ siê czuæ bar-dzo g³êboko zraniony. Vonetta zjecha³a z podjazdu i przeciê³a podwórko, kieruj¹c siê w stronê ³¹ki. Dylan przyklêkn¹³ na jedno kolano przed Shepem. - Wcale ciê nie nienawidzê, Shep. Nie potrafi³bym, nawet gdybym chcia³. Kocham ciê i bojê siê o ciebie. Dlatego siê wku-rzy³em. Shep nie patrzy³ na brata, ale przynajmniej nie zamkn¹³ oczu. - By³em dla ciebie niedobry - ci¹gn¹³ Dylan - ale ty tego nie rozumiesz, bo nigdy nie jesteœ niedobry. Nie wiesz, jak byæ z³ym. Ja nie jestem taki dobry jak ty. Nie jestem taki ³agodny. Shepherd patrzy³ w os³upieniu na trawê pod swoimi kapcia-mi, jak gdyby dostrzeg³ tam jakieœ pozaziemskie stworzenie pe³-zn¹ce miêdzy suchymi ŸdŸb³ami, ale zapewne reagowa³ w ten sposób na zadziwiaj¹c¹ wiadomoœæ, ¿e mimo swoich dziwactw i ograniczeñ pod pewnymi wzglêdami mo¿e byæ lepszy od brata. Z przystrzy¿onego trawnika podwórka Vonetta wjecha³a prosto w ³¹kê. Wysokie z³ote trawy rozst¹pi³y siê przed motocy-klem jak powierzchnia jeziora przed dziobem ³odzi. Skupiaj¹c ca³¹ uwagê na Shepherdzie, Dylan powiedzia³: - Musimy siê st¹d wydostaæ, Shep, jak najszybciej. Musimy wracaæ do motelu, do Jilly, ale nie mo¿emy, je¿eli ma siê z nami staæ to samo co z naukowcem i much¹. - Oœliz³e i krwawe - rzek³ Shep. - Otó¿ to. Lepiej ¿eby nie przytrafi³o siê nam nic krwawego i oœliz³ego. - Oœliz³e i krwawe sceny s¹ z³e. - Bardzo z³e, masz racjê. Marszcz¹c brwi, Shep oœwiadczy³ uroczyœcie: - To nie jest film Davida Cronenberga. - Nie jest - zgodzi³ siê Dylan, pokrzepiony myœl¹, ¿e Shep s³ucha i uczestniczy w rozmowie, jak umie najlepiej. - Ale co to znaczy, Shep? ¯e mo¿emy bezpiecznie wróciæ razem do motelu? - Tutam - odpar³ Shep, tak jak poprzednio ³¹cz¹c dwa s³o-wa w jedno. Vonetta Beesley by³a ju¿ w po³owie ³¹ki. - Tutam -powtórzy³ Shep. - Tu jest tam, tam jest tu i wszê-dzie jest to samo miejsce, je¿eli wiesz, jak sk³adaæ. - Sk³adaæ? Co sk³adaæ? - Sk³adaæ tu z tam, jedno miejsce z drugim, tutam. - Nie rozmawiamy o teleportacji, prawda? - To nie jest film Davida Cronenberga - powiedzia³ Shep, co Dylan zrozumia³ jako potwierdzenie przypuszczenia, ¿e tele-portacja i zwi¹zane z ni¹ pomieszanie cz¹stek elementarnych nie wchodzi³y w grê. Wstaj¹c z klêczek, Dylan po³o¿y³ rêce na ramionach She-pherda. Zamierza³ skoczyæ razem z bratem w bramê. Zanim zd¹¿yli siê ruszyæ, to brama zaczê³a siê do nich zbli-¿aæ. Stoj¹c zwrócony twarz¹ do Shepa i magicznego portalu, Dylan zobaczy³, jak obraz Jilly w motelowej ³azience nagle sk³a-da siê jak powstaj¹ce dzie³o sztuki origami, jak papierowa sk³a-danka „niebo-piek³o", któr¹ dzieci robi¹ w szkole, aby doku-czaæ innym dzieciom: brama roz³o¿y³a siê wokó³ nich, wci¹gnê-³a ich w siebie i z³o¿y³a siê, znikaj¹c z Kalifornii. 25 Szalej¹c z niepokoju, Jilly omal nie straci-³a panowania nad sob¹, gdy œwietlisty tunel przed jej oczami za-cz¹³ pêkaæ od œrodka, a potem z³o¿y³ siê wzd³u¿ linii pêkniêæ. Choæ mia³a wra¿enie, ¿e czerwony korytarz sk³ada siê do we-wn¹trz, wydawa³o siê jej, ¿e równoczeœnie wybucha jak kwiat prosto w jej twarz, cofnê³a siê odruchowo. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwil¹ znajdowa³o siê wej-œcie do tunelu, zobaczy³a zmieniaj¹ce siê geometryczne czarne i czerwone wzory podobne do tych, które mo¿na ujrzeæ w kalej-doskopie, tyle ¿e wzory by³y osza³amiaj¹co trójwymiarowe i bezustannie zmienia³y kszta³t. Jilly ba³a siê, ¿e wpadnie w dwu-barwny wir, ale niekoniecznie spadnie, mog³a lewitowaæ jak astronauta w stanie niewa¿koœci w g³¹b rozkwitaj¹cych wzo-rów, w g³¹b wiecznoœci. W³aœciwie nie ogarnia³a wzrokiem niesamowitej struktury wy³aniaj¹cej siê ze œciany albo nie potrafi³a poj¹æ rozumem tego, co widzia³y oczy. Zjawisko wydawa³o siê o wiele bardziej rze-czywiste ni¿ cokolwiek innego w ³azience, rzeczywiste, lecz tak nieskoñczenie dziwne, ¿e jej przera¿one spojrzenie przemyka³o od jednego osobliwego szczegó³u do drugiego, jak gdyby umys³ ucieka³ przed analiz¹ prawdziwej z³o¿onoœci rozwijaj¹cej siê przed ni¹ konstrukcji. Co chwilê dostrzega³a otch³añ znacznie g³êbsz¹ ni¿ trzy wymiary, nie potrafi³a jednak siê na niej skupiæ, mimo ¿e cichy i niespokojny g³os intuicji policzy³ do piêciu, po-tem do siedmiu i liczy³ dalej, choæ nie chcia³a go ju¿ s³uchaæ. W czerñ i czerwieñ niemal od razu wdar³y siê nowe kolory: b³êkit letniego nieba i z³oty odcieñ piasku niektórych pla¿ i doj-rza³ej pszenicy. Pomiêdzy niezliczonymi p³ytkami nieustannie przeobra¿aj¹cej siê mozaiki pojawia³o siê coraz mniej barw czer-wono-czarnych i coraz wiêcej z³oto-b³êkitnych. Jilly zdawa³o siê, a potem by³a pewna - choæ stara³a siê nie patrzeæ - ¿e w ka-lejdoskopowych wzorach widzi migaj¹ce fragmenty ludzkiego cia³a: tu spogl¹daj¹ce uwa¿nie oko, tam palec, gdzie indziej ucho, jak gdyby potê¿ny cyklon rozbi³ portret na witra¿u, a od³amki rozsypa³ w powietrzu. Zdawa³o siê jej te¿, ¿e dostrzeg³a kawa³ek pyska narysowanego kojota, który szczerzy³ zêby w uœmiechu, potem skrawek znajomej ¿ó³to-niebieskiej koszuli hawajskiej i podobny skrawek w innym miejscu. Po piêciu czy szeœciu sekundach od chwili, gdy tunel zacz¹³ siê sk³adaæ, z kalejdoskopowych wzorów wy³onili siê Dylan i Shepherd i stanêli przed ni¹ cali i zdrowi. Za nimi, gdzie jesz-cze przed momentem zia³a czerwona otch³añ tunelu, znajdowa-³a siê tylko zwyk³a œciana. Dylan z widoczn¹ ulg¹ wypuœci³ wstrzymywane powietrze i powiedzia³ coœ w rodzaju: - Oby³o siê bez oœliz³ych i krwawych scen. - Shep jest brudny - oœwiadczy³ Shep. - Ty sukinsynu - powiedzia³a Jilly i grzmotnê³a Dylana piê-œci¹ w pierœ. Uderzy³a z ca³ej si³y. Rozleg³ siê g³uchy odg³os, ale Dylan by³ zbyt potê¿nie zbudowany, aby cios zwali³ go z nóg, jak spo-dziewa³a siê Jilly. - Hej - zaprotestowa³ Dylan. - Pora iœæ pod prysznic - rzek³ Shep, nie podnosz¹c g³owy. - Sukinsynu - powtórzy³a Jilly, znowu t³uk¹c Dylana. - Co siê z tob¹ dzieje? - Powiedzia³eœ, ¿e nie chcesz tam wchodziæ - przypomnia³a mu ze z³oœci¹, bij¹c go jeszcze mocniej. - Au! Wcale nie zamierza³em tam wchodziæ. - Ale wszed³eœ - powiedzia³a oskar¿ycielskim tonem, bio-r¹c kolejny zamach. Wielk¹ jak rêkawica baseballowa d³oni¹ chwyci³ jej zaciœniê-t¹ piêœæ i przytrzyma³, skutecznie przerywaj¹c atak. - Dobra, wszed³em, ale naprawdê nie mia³em zamiaru. Shepherd cierpliwie, lecz uparcie przypomnia³: - Shep jest brudny. Pora iœæ pod prysznic. - Powiedzia³eœ, ¿e nie wejdziesz - ci¹gnê³a Jilly - ale wsze-d³eœ i zostawi³eœ mnie tu sam¹. Nie bardzo wiedzia³a, jak to siê sta³o, ¿e Dylan z³apa³ j¹ za nadgarstki. Powstrzymuj¹c j¹, powiedzia³: - Wróci³em, obaj wróciliœmy, ju¿ wszystko w porz¹dku. - Tego nie mog³am wiedzieæ. Spodziewa³am siê, ¿e przepad-niecie na zawsze albo wrócicie martwi. - Musia³em wróciæ ¿ywy - zapewni³ j¹ - ¿ebyœ mia³a okazjê mnie zabiæ. - Nie ¿artuj sobie. - Stara³a siê wykrêciæ rêce z uœcisku, ale nie mog³a. - Puœæ mnie, draniu. - Chcesz mnie znowu uderzyæ? - Je¿eli mnie nie puœcisz, przysiêgam, ¿e rozedrê ciê na ka-wa³ki. - Pora iœæ pod prysznic. Dylan uwolni³ jej przeguby, ale nie opuœci³ r¹k, jak gdyby oczekiwa³, ¿e bêdzie musia³ odeprzeæ kolejne ciosy. - Tyle w tobie z³oœci. - Och, masz absolutn¹ racjê, mnóstwo we mnie z³oœci. - Trzês³a siê z wœciek³oœci i dr¿a³a ze strachu. - Mówi³eœ, ¿e tam nie wejdziesz, a potem wszed³eœ i zosta³am sama. - Uœwiadomi-³a sobie, ¿e powodem jej dr¿enia jest w wiêkszym stopniu ulga ni¿ wœciek³oœæ czy lêk. - Gdzieœcie w ogóle byli, do cholery? - W Kalifornii - odpar³ Dylan. - Jak to w Kalifornii? - W Kalifornii. Disneyland, Hollywood, Golden Gate. Chyba znasz Kaliforniê? - Kalifornia - powiedzia³ Shep. - Sto szeœædziesi¹t trzy ty-si¹ce siedemset siedem mil kwadratowych. Z g³êbokim niedowierzaniem w g³osie Jilly spyta³a: - Przez œcianê dostaliœcie siê do Kalifornii? - Tak. Czemu nie? A dok¹d twoim zdaniem mogliœmy siê dostaæ? Do Narni? Krainy Oz? Do wnêtrza Ziemi? Zreszt¹ Ka-lifornia jest jeszcze dziwniejsza od tych miejsc. - Ludnoœæ, oko³o trzydziestu piêciu milionów czterystu ty-siêcy. - Shep widocznie bardzo du¿o wiedzia³ o swoim stanie. - Ale nie wydaje mi siê, ¿ebyœmy dostali siê tam przez œcia-nê - powiedzia³ Dylan - ani przez cokolwiek innego. Shep z³o-¿y³ tu z tam. - Najwy¿szy szczyt - Mount Whitney... - Co z czym z³o¿y³? - zapyta³a Jilly. - ...czternaœcie tysiêcy czterysta dziewiêædziesi¹t cztery sto-py nad poziomem morza. W miarê jak gniew Jilly opada³, a wraz z ulg¹ odzyskiwa³a spokój i jasnoœæ myœli, zorientowa³a siê, ¿e Dylan sprawia wra-¿enie uradowanego. Owszem, by³ trochê zdenerwowany, mo¿e nawet przestraszony, ale przede wszystkim ucieszony jak ma³y ch³opiec. - Z³o¿y³ rzeczywistoœæ, czas i przestrzeñ - powiedzia³ - jed-no albo jedno i drugie, nie wiem, ale z³o¿y³ tu z tam. Co z³o¿y-³eœ, Shep? Co w³aœciwie z³o¿y³eœ? - Najni¿ej po³o¿ony punkt - ci¹gn¹³ Shep - Dolina Œmierci... - Pewnie przez jakiœ czas bêdzie gada³ o tej Kalifornii. - ...dwieœcie osiemdziesi¹t dwie stopy poni¿ej poziomu morza. - Co z³o¿y³eœ, braciszku? - Stolica stanu - Sacramento. - Wczoraj wieczorem z³o¿y³ kabinê numer jeden z kabin¹ numer cztery - powiedzia³ Dylan - ale wtedy nie zda³em sobie z tego sprawy. - Kabinê numer jeden z kabin¹ numer cztery? - Jilly zmarszczy³a brwi, masuj¹c obola³¹ rêkê, któr¹ zada³a mu cios. - Zdaje siê, ¿e Shep mówi rozs¹dniej. - Ptak stanu - przepiórka kalifornijska. - W toalecie. Z³o¿y³ ubikacjê z ubikacj¹. Wszed³ do pierw-szej kabiny, a wyszed³ z czwartej. Nie mówi³em ci o tym, bo nie zdawa³em sobie sprawy z tego, co siê w³aœciwie sta³o. - Kwiat stanu - maczek kalifornijski. Jilly chcia³a wiedzieæ dok³adnie. - Teleportowa³ siê z kabiny do kabiny? - Nie, to nie polega na teleportacji. Widzisz - mam swoj¹ g³owê, Shep wróci³ z w³asnym nosem. To nie jest teleportacja. - Drzewo stanu - sekwoja. - Poka¿ jej nos, Shep. Shepherd trzyma³ spuszczon¹ g³owê. - Motto stanu - „Eureka", czyli „znalaz³em". - Uwierz mi - rzek³ Dylan. - Ma swój nos. To nie jest film Davida Cronenberga. Gdy zastanawia³a siê nad ostatnim us³yszanym zdaniem, Dylan uœmiechn¹³ siê i pokiwa³ g³ow¹, a Jilly powiedzia³a: - Wiem, ¿e nie jad³am jeszcze œniadania, ale muszê strzeliæ sobie piwo. - Psychotropowy œrodek odurzaj¹cy - zauwa¿y³ z dezapro-bat¹ Shep. - Mówi do mnie - powiedzia³a Jilly. - Tak - zgodzi³ siê Dylan. - Mam na myœli to, ¿e ze mn¹ rozmawia, a nie przemawia do mnie. W pewnym sensie. - Tak, coœ siê w nim zmienia. - Dylan opuœci³ klapê sedesu. - ChodŸ, Shep, usi¹dŸ tu. - Pora iœæ pod prysznic - przypomnia³ im Shep. - Dobrze, za chwilê, ale najpierw tu usi¹dŸ. - Dylan przy-prowadzi³ brata do toalety i nak³oni³ go, ¿eby usiad³. - Shep jest brudny. Pora iœæ pod prysznic. Dylan ukl¹k³ przed nim i szybko obejrza³ jego rêce. - Nic nie widzê. - Pora iœæ pod prysznic. Dziewiêæ minut. Dylan zdj¹³ Shepherdowi kapcie i od³o¿y³ na bok. - Na jak¹ postaæ z kreskówki stawiasz? Skonsternowana Jilly poczu³a, ¿e ma wiêksz¹ ochotê na pi-wo ni¿ kiedykolwiek. - Z kreskówki? Shep spod oka obserwowa³ ruchy brata. - Królik albo piesek - wyjaœni³ Dylan. Ogl¹daj¹c plaster na swoim ramieniu, Jilly zauwa¿y³a, ¿e trochê siê odkleja, ale wci¹¿ zas³ania œlad po uk³uciu ig³y. Dylan œci¹gn¹³ skarpetkê z prawej stopy Shepherda. - Po jednej minucie na ka¿d¹ nogê... - powiedzia³ Shep. Przysuwaj¹c siê bli¿ej, Jilly patrzy³a, jak Dylan ogl¹da bos¹ stopê brata. - Je¿eli rzeczywiœcie dosta³ zastrzyk, to czemu nie w rêkê? - spyta³a. - ...i minuta na g³owê... - Wtedy pracowa³ nad uk³adank¹ - odrzek³ Dylan. - Co z tego? - ...i dwie minuty na resztê... - Nigdy nie widzia³aœ mojego brata zajêtego uk³adank¹. Bardzo szybko porusza rêkami: I jest wyj¹tkowo skupiony. - ...dwie minuty na sp³ukanie - dokoñczy³ Shep. - Kot - doda³. - Jest tak skupiony - ci¹gn¹³ Dylan - ¿e nie sposób go na-k³oniæ, ¿eby przesta³, dopóki nie u³o¿y ca³ego obrazka. Nie mo¿na go nawet zmusiæ si³¹. Nie zwróci³by uwagi na to, co siê dzieje z jego nogami, bo nie uk³ada nogami. Nie da³oby siê jed-nak unieruchomiæ ¿adnej rêki. - Mo¿e dosta³ chloroform, tak jak ja. Nie znalaz³szy ¿adnego widocznego punktu po uk³uciu na prawej stopie, Dylan powiedzia³: - Nie. Zacz¹³ uk³adaæ, kiedy poszed³em do knajpy naprze-ciwko, a gdy siê ockn¹³em przyklejony taœm¹ do krzes³a, Shep ci¹gle pracowa³ nad obrazkiem. - Kot - wtr¹ci³ z niewiadomego powodu Shepherd. - Gdyby zosta³ uœpiony chloroformem, skutki nie ust¹pi³y-by tak szybko - powiedzia³a Jilly, przypominaj¹c sobie w³asn¹ dezorientacjê po przebudzeniu. - Kot. - Poza tym, gdyby ktoœ przycisn¹³ mu do twarzy szmatê na- s¹czon¹ chloroformem, by³oby to dla niego bardziej szokuj¹ce prze¿ycie ni¿ dla ciebie. O wiele bardziej. Jest bardzo nieodpor-ny. Po odzyskaniu przytomnoœci móg³by zdradzaæ wielkie wzburzenie albo zwin¹³by siê w pozycji embrionalnej i za nic nie chcia³ siê ruszyæ. Na pewno nie wróci³by do uk³adanki jak gdyby nigdy nic. Dylan zdj¹³ skarpetkê z lewej stopy Shepherda. Na plastrze widnia³ rysunkowy kot. - Kot - powiedzia³ Shep. - Shep postawi³ na kota. Dylan ostro¿nie oderwa³ opatrunek. - Shep wygra³ - rzek³ Shep. Od podania zastrzyku up³ynê³o ponad pó³ dnia i miejsce po uk³uciu wci¹¿ by³o zaczerwienione i lekko opuchniête. Na widok znamienia Shepa Jilly poczu³a, jak przebiega przez ni¹ dreszcz, którego nie potrafi³a wyt³umaczyæ. Odklei³a swój plaster z królikiem. Miejsce po zastrzyku wy-gl¹da³o identycznie jak u Shepa. Piesek na ramieniu Dylana zas³ania³ œlad po uk³uciu, taki sam jak ranki na ciele brata i Jilly. - Mówi³ mi, ¿e szpryca na ka¿dego dzia³a inaczej. Spogl¹daj¹c na œcianê, gdzie jeszcze niedawno otwiera³ siê tunel, Jilly powiedzia³a: - Na Shepa chyba bardzo inaczej. - „Efekt jest zawsze interesuj¹cy - znów zacytowa³ Franken-steina Dylan - czêsto zaskakuj¹cy, czasem nawet pozytywny". Jilly dostrzeg³a w jego twarzy zdumienie i b³ysk nadziei w oczach. - S¹dzisz, ¿e to pozytywna rzecz dla Shepa? - Nie wiem nic o zdolnoœci... sk³adania. Nie mam pojêcia, czy to dobrodziejstwo, czy przekleñstwo. Czas poka¿e. Ale za-cz¹³ te¿ wiêcej mówiæ. I to mówiæ do mnie. Teraz wydaje mi siê, ¿e od tamtej chwili zacz¹³ siê zmieniaæ. Wiedzia³a, o czym Dylan myœli i o czym nie œmie powie-dzieæ, ¿eby nie kusiæ losu: ¿e dziêki zastrzykowi, pomocy tajem-niczej psychotropowej szprycy Shep mo¿e odnaleŸæ drogê ucieczki z wiêzienia autyzmu. Niewykluczone, ¿e zas³u¿y³a sobie, by nazywaæ j¹ Negatyw-nie Nastawion¹ Jackson. Mo¿e w skrajnych sytuacjach rze-czywiœcie by³a krynic¹ pesymizmu - nie wobec w³asnego ¿ycia i jego perspektyw, ale czêsto s¹dzi³a, ¿e wiêkszoœæ ludzi i spo³e-czeñstwo jako ca³oœæ zawsze znajd¹ najkrótsz¹ drogê, aby sto-czyæ siê na dno. Nie uwa¿a³a siê jednak za pesymistkê - ani nawet osobê o negatywnym nastawieniu - gdy spogl¹da³a na zmiany w zachowaniu Shepa i przeczuwa³a w nich wiêcej nie-bezpieczeñstw ni¿ nadziei, mniej oznak oœwiecenia ni¿ grozy. Patrz¹c na czerwony punkcik na swojej stopie, Shepherd szepn¹³: - Przy blasku ksiê¿yca. Spogl¹daj¹c na jego niewinn¹ dot¹d twarz, Jilly nie ujrza³a ani nieobecnego spojrzenia, ani ³agodnej miny, ani rozdzieraj¹-cego niepokoju, które zdawa³y siê wyznaczaæ skalê jego emo-cji. W jego g³osie zabrzmia³a cierpka nuta, a rysy œci¹gnê³y siê w szyderczej minie wyra¿aj¹cej coœ wiêcej ni¿ zwyk³¹ gorycz. Byæ mo¿e gniew, zapiek³y i d³ugo skrywany gniew. - Ju¿ to wczeœniej mówi³ - odezwa³ siê Dylan. - Kiedy wczoraj wieczorem próbowa³em go wyci¹gn¹æ z motelu, tu¿ przed naszym spotkaniem. - Robisz swoje - wyszepta³ Shep. - To te¿ - doda³ Dylan. Shepherd wci¹¿ siedzia³ zgarbiony, trzymaj¹c rêce na kola-nach z d³oñmi zwróconymi wewnêtrzn¹ stron¹ w górê, jak gdy-by medytowa³, lecz jego zachmurzona twarz zdradza³a szalej¹-c¹ w nim burzê. - O czym on mówi? - zapyta³a Jilly. - Nie wiem. - Shep? Do kogo mówisz, skarbie? - Robisz swoje przy blasku ksiê¿yca. - Kto robi, jakie swoje, Shep? Jeszcze przed minut¹ Shepherd by³ kontaktowy i obecny du-chem jak nigdy przedtem. Teraz b³¹dzi³ gdzieœ bardzo daleko, jak gdyby znów przedosta³ siê przez œcianê do Kalifornii. Jilly kucnê³a obok Dylana i delikatnie ujê³a w d³onie jedn¹ z bezw³adnych r¹k Shepa. Nie zareagowa³ na jej dotyk. Rêka wci¹¿ by³a drêtwa jak u nieboszczyka. ¯ywe by³y jednak jego zielone oczy utkwione w lewej stopie i pod³odze, choæ prawdopodobnie nie zauwa¿a³y ani jednego, ani drugiego, gdy¿ spogl¹da³y na kogoœ lub coœ, co drêczy³o go we wspomnieniach. - Robisz swoje przy blasku ksiê¿yca - szepn¹³ znowu. Tym razem gniewnej minie towarzyszy³ wyraŸnie ostry ton g³osu. Jilly nie mia³a ¿adnej proroczej wizji, nie przeczuwa³a przy-sz³ej grozy, ale zwyk³y g³os intuicji nakazywa³ jej czujnoœæ i mówi³, ¿e mo¿e siê spodziewaæ strasznych i zaskakuj¹cych wydarzeñ. 26 Shepherd wróci³ z tylko sobie znanego miejsca rozœwietlonego ksiê¿ycowym blaskiem i ponownie poin-formowa³, ¿e musi iœæ pod prysznic. Jilly wycofa³a siê do sypialni, lecz Dylan zosta³ z bratem w ³azience. Po ostatnich komplikacjach z „tutam" nie zamierza³ zostawiaæ Shepherda samego ani na chwilê. Gdy Shep œci¹ga³ koszulkê z kojotem, Dylan powiedzia³: - S³uchaj, dziecko, chcê, ¿ebyœ mi coœ obieca³. Shep w milczeniu zdj¹³ spodnie. - Chcê, ¿ebyœ mi obieca³, ¿e nie bêdziesz sk³ada³ st¹d tam, nie bêdziesz siê nigdzie wybiera³, jeœli nie uzgodnisz tego wcze-œniej ze mn¹. Shep zsun¹³ slipki. - Dziewiêæ minut. - Mo¿esz mi to obiecaæ, Shep'? Odsuwaj¹c zas³onkê kabiny prysznicowej, Shep powiedzia³: - Dziewiêæ minut. - To powa¿na sprawa, bracie. Koniec z tym sk³adaniem, dopóki nie zrozumiemy lepiej, co siê z nami dzieje. Z nami wszystkimi. Shep odkrêci³ wodê, ostro¿nie podstawi³ d³oñ pod strumieñ, wyregulowa³ kurki, po czym jeszcze raz sprawdzi³ temperaturê. Ludzie czêsto b³êdnie zak³adali, ¿e Shepherd jest powa¿nie upoœledzony i wymaga pomocy we wszystkim, w istocie by³o jednak inaczej. Potrafi³ zadbaæ o w³asn¹ higienê, potrafi³ siê ubraæ i z powodzeniem radzi³ sobie z wieloma prostymi codzien-nymi sprawami z wyj¹tkiem przygotowywania posi³ków. Nie nale¿a³o prosiæ Shepa o przygotowanie p³on¹cego deseru ani nawet zrobienie grzanki. Wrêczenie mu kluczyków od porsche te¿ nie by³oby najlepszym pomys³em. By³ jednak inteligentny, mo¿e nawet bystrzejszy od Dylana. Niestety, w jego przypadku inteligencja nie znajdowa³a praktycznego zastosowania. Po prostu przyszed³ na œwiat z nie-sprawn¹ instalacj¹. Przypomina³ sportowy model mercedesa wyposa¿ony w mocny silnik, który nie zosta³ po³¹czony z uk³adem napêdowym; choæby ca³y dzieñ wdusza³o siê gaz do dechy, delektuj¹c siê piêknym dŸwiêkiem silnika, nie mo¿na by³o ni-gdzie pojechaæ. - Dziewiêæ minut - powiedzia³ Shep. Dylan poda³ mu minutnik: mechaniczny licznik u¿ywany w kuchni. Na bia³ej okr¹g³ej tarczy widnia³o szeœædziesi¹t czar-nych znaczków, co pi¹ty by³ numerowany. Shep przysun¹³ sobie urz¹dzenie pod nos i przypatrywa³ mu siê uwa¿nie, jakby nigdy wczeœniej go nie widzia³, a potem ostro¿nie ustawi³ pokrêt³o na dziewiêæ minut. Wzi¹³ kostkê my-d³a Neutrogena - jedynego, jakiego u¿ywa³ pod prysznicem - i wszed³ do brodzika, trzymaj¹c minutnik za pokrêt³o, aby apa-rat nie zacz¹³ za wczeœnie odmierzaæ czasu. Shep nigdy nie zaci¹ga³ zas³onki, ¿eby nie dostaæ ataku klau-strofobii. Kiedy ju¿ sta³ pod prysznicem, postawi³ minutnik na kra-wêdzi brodzika, puszczaj¹c pokrêt³o. Rozleg³o siê tykanie, do-brze s³yszalne mimo szumu i plusku wody. Minutnik zawsze robi³ siê mokry. W ci¹gu kilku miesiêcy rdza skutecznie unieruchomi³aby jego mechanizm. Dlatego Dy-lan kupowa³ te urz¹dzenia na tuziny. Shep natychmiast zacz¹³ siê trzeæ kostk¹ neutrogeny, namy-dlaj¹c lew¹ rêkê. Chocia¿ w ogóle nie patrzy³ na tarczê minutni-ka, poœwiêca³ ka¿dej czêœci cia³a precyzyjnie odmierzony czas. Dwie lub trzy sekundy przed sygna³em minutnika z satysfakcj¹ w g³osie oznajmia³ g³oœno: Dzyñ! Mo¿e œledzi³ up³ywaj¹cy czas, licz¹c tykniêcia minutnika - jedno na sekundê. A mo¿e po wielokrotnym precyzyjnym od-mierzaniu czasu k¹pieli Shep wykszta³ci³ w sobie dok³adny ze-gar wewnêtrzny. W ci¹gu minionych dziesiêciu lat Dylan bez przerwy pamiê-ta³ o zegarze nieustaj¹co odmierzaj¹cym jego ¿ycie, ale nie mia³ ochoty myœleæ o czasie, o tym, gdzie siê znajdzie za dziewiêæ mi-nut, szeœæ miesiêcy, rok czy dwa lata. Oczywiœcie, bêdzie malo-waæ œwiat, jeŸdziæ na festiwale sztuki, obje¿d¿aæ galerie na ca-³ym Zachodzie. I opiekowaæ siê Shepem. Teraz jego wewnêtrzne zegary nie tyka³y szybciej, ale bar-dziej natarczywie, a on nie móg³ przestaæ rozmyœlaæ o przysz³o-œci, która nagle sta³a siê p³ynna. Ju¿ nie wiedzia³, gdzie mo¿e byæ jutro lub w jakiej sytuacji znajdzie siê jeszcze tego samego dnia przed wieczorem, nie mówi¹c w ogóle o prognozach dwu-nastomiesiêcznych. Kogoœ, kto przez dziesiêæ lat wiód³ wyj¹t-kowo przewidywalne ¿ycie, powinno przera¿aæ to nowe po³o¿e-nie - i rzeczywiœcie Dylan ba³ siê jak diabli, lecz jednoczeœnie nie móg³ powstrzymaæ entuzjazmu granicz¹cego z radoœci¹. Dziwi³ siê, ¿e tak bardzo spodoba³a mu siê perspektywa od-miany. Przez d³ugi czas uwa¿a³ siê za cz³owieka ceni¹cego sta-³oœæ, szanuj¹cego tradycjê, kochaj¹cego to, co odwieczne, i nie interesowa³ siê nowoœciami tylko dlatego, ¿e s¹ nowoœciami, w przeciwieñstwie do reszty spo³eczeñstwa, które ulegaj¹c fa-scynacji chwilow¹ mod¹, traci³o korzenie. Poczu³ pal¹cy rumieniec wstydu, kiedy przypomina³ sobie tyradê na wzgórzu, podczas której wyrzuca³ Shepherdowi „nie-znoœny ustalony porz¹dek" i to, ¿e wci¹¿ „g³upio siê powta-rza³", jak gdyby biedak mial wybór i móg³ zostaæ kimœ innym. Nie maj¹c pojêcia, czy rewolucyjne zmiany w jego ¿yciu przynios¹ wiêcej z³ego czy dobrego, z pocz¹tku uzna³, ¿e radoœæ z ich nadejœcia jest objawem lekkomyœlnoœci. Gdy zrozumia³, ¿e zmiany najgroŸniejsze mog¹ byæ dla Shepherda, doszed³ do wniosku, ¿e jego podekscytowanie to coœ gorszego ni¿ lekko-myœlnoœæ: to dowód w³asnej p³ytkoœci i egoizmu. Spogl¹daj¹c we w³asn¹ twarz w lustrze, przekonywa³ siê milcz¹co, ¿e entuzjazm wobec odmiany, ka¿dej odmiany, jest niczym innym jak tylko odbiciem jego wiecznego optymizmu. Gdyby nawet wypowiedzia³ to g³oœno, konstatacja taka zapew-ne nie zabrzmia³aby prawdziwie. Przestraszony cz³owiekiem, jakiego zobaczy³, Dylan odwróci³ siê od lustra, lecz mimo ¿e doradza³ sobie w duchu wyj¹tkow¹ rozwagê, podekscytowanie niewiadom¹, któr¹ sta³a siê jego przysz³oœæ, wcale siê nie zmniejszy³o. Nikt nigdy nie móg³by siê uskar¿aæ, ¿e Holbrook w stanie Arizona jest ha³aœliwym centrum handlowym. Z wyj¹tkiem ta-kich okazji, jak Œwiêto Zachodu w czerwcu, festiwal sztuki In-diañskiej podczas Zjazdu Or³ów w lipcu i jarmark okrêgu Na-waho we wrzeœniu, nawet pancernik móg³by spokojnie przejœæ przez ulicê czy autostradê w tej okolicy, nie ryzykuj¹c œmierci pod ko³ami samochodu. Mimo to Jilly odkry³a, ¿e w dwugwiazdkowym motelu po-kój jest wyposa¿ony w oddzielne gniazdko modemowe nieza-le¿ne od telefonu. Pod tym wzglêdem mieli kryjówkê nie gor-sz¹ ni¿ Hotel Peninsula w Beverly Hills. Sadowi¹c siê przy niewielkim biurku, otworzy³a laptop, pod³¹czy³a i wyruszy³a w rejs po Internecie. Zaczê³a w³aœnie szu-kaæ stron poœwiêconych badaniom naukowym nad usprawnia-niem funkcjonowania mózgu, gdy w ³azience Shepherd wy- krzykn¹³ „dzyñ!", a brzêczenie minutnika obwieœci³o koniec dziewiêciominutowej k¹pieli. Na pocz¹tku wykluczy³a strony na temat poprawiania zdol-noœci umys³owych za pomoc¹ terapii witaminowych i diety. Frankenstein nie wygl¹da³ na zwolennika naturalnego ¿ywie-nia i homeopatii. Nie by³a te¿ zainteresowana stronami poœwiêconymi jodze i innym formom medytacji. Nawet najgenialniejszy naukowiec nie potrafi³by skropliæ zasad dyscypliny medytacyjnej i wstrzyk-n¹æ im jak szczepionki przeciw grypie. Shepherd wyszed³ z ³azienki umyty, z jeszcze wilgotnymi w³osami, przebrany w czyste d¿insy i koszulkê z kojotem. Dylan szed³ za nim, ale po kilku krokach przystan¹³ i rzek³: - Jilly, mog³abyœ przez chwilê mieæ oko na Shepa? Uwa¿aj, ¿eby... nigdzie nie poszed³. - Jasne. Po obu stronach ma³ego stolika pod oknem sta³y dwa do-datkowe krzes³a z wysokimi oparciami. Jilly przystawi³a jedno do biurka, aby Shep usiad³ obok niej. Zignorowa³ jednak zaproszenie i podszed³ do rogu sypialni przy biurku, gdzie stan¹³ zwrócony plecami do pokoju. - Shep, nic ci nie jest? Nie odpowiedzia³. Tapeta - w be¿owe, ¿ó³te i jasnoniebie-skie pasy - na styku œcian zosta³a przyklejona byle jak. Shep-herd wolno podniós³ g³owê i opuœci³, jak gdyby uwa¿nie ogl¹da³ niedopasowany wzór. - Skarbie, coœ siê sta³o? Po dwukrotnych oglêdzinach niedba³ej pracy tapeciarza, od pod³ogi po sufit, Shep utkwi³ wzrok w miejscu ³¹czenia œcian. Rêce mia³ jak zwykle opuszczone wzd³u¿ boków. Nagle pod-niós³ prawe ramiê, jak gdyby mia³ z³o¿yæ przysiêgê: zgi¹³ rêkê w ³okciu, trzymaj¹c otwart¹ d³oñ na wysokoœci twarzy. Po chwili zacz¹³ machaæ, jakby nie patrzy³ w k¹t pokoju, ale zoba-czy³ przez okno znajomego. Dylan znów wyszed³ z ³azienki, aby wzi¹æ z walizki czyste ubranie, wiêc Jilly spyta³a: - Do kogo on macha? - W³aœciwie nie macha - wyjaœni³ Dylan. - To odruch, taki jak nerwowy tik miêœni twarzy. Czasem mo¿e tak ca³ymi godzi-nami. Przyjrzawszy siê uwa¿niej, Jilly dostrzeg³a, ¿e nadgarstek Shepherda jest luŸny, a d³oñ zwisa niemal bezw³adnie, w zwi¹zku z czym machanie zupe³nie nie przypomina³o œwiadomego ge-stu powitania czy po¿egnania. - Wydaje mu siê, ¿e zrobi³ coœ z³ego? - spyta³a. - Z³ego? Ach, dlatego ¿e stoi w k¹cie? Nie. Po prostu czuje siê przyt³oczony. Za du¿o wra¿eñ. Nie potrafi sobie z tym wszystkim poradziæ. - A kto potrafi? - Odwracaj¹c siê twarz¹ do k¹ta - t³umaczy³ Dylan - ograni-cza liczbê wra¿eñ zmys³owych. Redukuje œwiat do tego w¹skiego skrawka przestrzeni. To go uspokaja. Czuje siê bezpieczniej. - Mo¿e ja te¿ potrzebujê swojego k¹ta - powiedzia³a Jilly. - Na razie miej go na oku. Shep wie, ¿e nie powinien... ni-gdzie iœæ. To dobre dziecko. Najczêœciej robi to, co trzeba. Ale bojê siê, ¿e to ca³e sk³adanie... mo¿e nie bêdzie umia³ nad tym zapanowaæ, tak jak nie umie zapanowaæ nad swoj¹ praw¹ rêk¹. Shep ca³y czas macha³ do œciany. Poprawiaj¹c laptop na biurku i przesuwaj¹c odrobinê krze-s³o, aby widzieæ Shepa, Jilly zapewni³a Dylana: - Mo¿esz na mnie liczyæ. - Wiem. Czu³oœæ w jego g³osie kaza³a jej podnieœæ g³owê. W jego szczerych oczach ujrza³a ten sam wyraz namys³u, ja-ki spostrzeg³a w tamtych ukradkowych spojrzeniach, które po-sy³a³ jej poprzedniego wieczoru, gdy zatankowali na stacji w Globe. Kiedy Dylan uœmiechn¹³ siê do niej, Jilly zorientowa³a siê, ¿e sama uœmiechnê³a siê pierwsza, a on po prostu odpowiedzia³ tym samym. - Mo¿esz na mnie liczyæ - odezwa³ siê Shep. Oboje spojrzeli na ch³opaka. Wci¹¿ sta³ twarz¹ do œciany i macha³. - Wiemy, ¿e mo¿emy na ciebie liczyæ, bracie - rzek³ Dylan. - Nigdy siê na tobie nie zawiod³em. Zostañ tu, dobra? Tu, nie tam. ¯adnego sk³adania. Na razie Shep powiedzia³ wszystko, co zamierza³. - Lepiej pójdê pod prysznic - powiedzia³ Dylan. - Dziewiêæ minut - przypomnia³a mu Jilly. Znów siê uœmiechn¹³ i wróci³ do ³azienki z czystym ubra-niem. Ca³y czas widz¹c Shepa k¹tem oka i od czasu do czasu zer-kaj¹c prosto na niego, Jilly przemierza³a Internet w poszukiwa-niu informacji na temat usprawniania funkcjonowania mózgu, zdolnoœci umys³owych, pamiêci... wszystkiego, co mog³o ich za-prowadziæ do Frankensteina. Zanim z ³azienki wróci³ Dylan, umyty i ogolony, w spod-niach khaki i wypuszczonej na pasek koszuli o hawajskim kro-ju, w czerwono-br¹zow¹ kratê, Jilly ustali³a kierunek poszuki-wañ. Zainteresowa³o j¹ przede wszystkim kilka artyku³ów na temat mo¿liwoœci poszerzania ludzkiej pamiêci za pomoc¹ mi-krouk³adów. Gdy Dylan usiad³ na krzeœle obok niej, rzek³a: - Twierdz¹, ¿e kiedyœ bêdziemy mogli chirurgicznie instalo-waæ sobie w mózgach porty danych, a potem, kiedy tylko ze-chcemy, pod³¹czymy do nich karty pamiêci, ¿eby poszerzyæ swoj¹ wiedzê. - Karty pamiêci. - Na przyk³ad, gdybyœ chcia³ zaprojektowaæ sobie dom, mo¿esz pod³¹czyæ kartê pamiêci - czyli chip z gêsto upakowany-mi danymi - i w jednej chwili bêdziesz zna³ wszystkie szczegó³y architektoniczne i techniczne potrzebne do sporz¹dzenia pla-nów budowlanych. Mam na myœli dok³adnie wszystko, od wzglêdów estetycznych po sposób obliczenia wymagañ noœnych fundamentów, nawet rozmieszczenie instalacji hydraulicznej i rozplanowanie systemu ogrzewania i ch³odzenia. Dylan wygl¹da³, jakby mia³ pewne w¹tpliwoœci. - Tak mówi¹? - Tak. Je¿eli chcia³byœ wiedzieæ wszystko o historii i sztuce Francji przed wyjazdem do Pary¿a, pod³¹czasz sobie odpowied-ni¹ kartê pamiêci. Mówi¹, ¿e to nieuchronne. - Kto to s¹ ci „oni"? - Mnóstwo ³ebskich speców od techniki, badacze, czo³ówka Doliny Krzemowej. - To ci sami goœcie, przez których mamy dziesiêæ tysiêcy zbankrutowanych spó³ek internetowych? - Tamci to w wiêkszoœci byli oszuœci, maniacy w³adzy albo szesnastoletni przedsiêbiorcy, a nie powa¿ni naukowcy. - Mimo to jakoœ nie jestem pod wra¿eniem. A co na ten te-mat mówi¹ neurochirurdzy? - Zdziwisz siê, ale sporo z nich te¿ uwa¿a, ¿e kiedyœ rzeczy-wiœcie to bêdzie mo¿liwe. - Zak³adaj¹c, ¿e nie palili za du¿o trawki, co maj¹ na myœli, mówi¹c „kiedyœ"? - Wed³ug niektórych za trzydzieœci lat, wed³ug innych za piêædziesi¹t. - Ale jaki to wszystko mo¿e mieæ zwi¹zek z nami? - zdu-mia³ siê Dylan. - Nikt mi jeszcze nie zainstalowa³ w czaszce por-tu danych. W³aœnie my³em w³osy, coœ bym zauwa¿y³. - Nie wiem - przyzna³a. - Wydaje mi siê jednak, ¿e nawet gdyby to nie by³a w³aœciwa droga, je¿eli pójdê ni¹ trochê dalej, w koñcu przetnie siê z t¹ w³aœciw¹ i dowiem siê, co takiego ba-da³ Frankenstein. Dylan skin¹³ g³ow¹. - Nie wiem dlaczego, ale te¿ tak mi siê wydaje. - Intuicja. - Tylko ona nam zosta³a. Wstaj¹c zza biurka, zapyta³a: - Chcesz przej¹æ poœcig, dopóki nie wrócê? Przy was czujê siê jak ostatni kocmo³uch. - Dziewiêæ minut - odrzek³. - Wykluczone. Moja fryzura ma wiêksze wymagania. Nara¿aj¹c skórê g³owy na oparzenie silnym strumieniem powietrza z suszarki, Jilly po czterdziestu piêciu minutach wróci³a do sypialni, czysta i z puszystymi w³osami. Przebra³a siê w bananowo¿ó³ty, obcis³y, lekki sweterek z krótkimi rêka-wami, bia³e d¿insy - których krój dowodzi³, ¿e kl¹twa wielkie-go ty³ka drêcz¹ca jej rodzinê jeszcze nie przeobrazi³a jej po-œladków, zmieniaj¹c ich rozmiar z melonów w dwie dorodne dynie - oraz bia³e sportowe buty z ¿ó³tymi sznurowad³ami pod kolor sweterka. Czu³a siê ³adna. Od wielu tygodni i miesiêcy w ogóle jej nie obchodzi³o, czy ³adnie wygl¹da i dziwi³a siê, ¿e zaczê³o jej zale-¿eæ teraz, w obliczu zbli¿aj¹cej siê katastrofy, gdy jej ¿ycie leg³o w gruzach, a przypuszczalnie nadci¹ga³y jeszcze gorsze k³opoty; mimo to spêdzi³a kilka minut, przygl¹daj¹c siê swemu odbiciu w lustrze ³azienkowym i dokonuj¹c starannych zabiegów, by wygl¹daæ jeszcze ³adniej. Czu³a siê bezwstydna, p³ytka i g³upia, ale przede wszystkim - ³adna. Stoj¹cy w swoim k¹cie Shepherd nie dostrzeg³, ¿e Jilly wró-ci³a ³adniejsza, ni¿ wysz³a. Ju¿ nie macha³ rêk¹. Ramiona mial opuszczone. Pochyli³ siê do przodu, wcisn¹³ g³owê w róg i doty-ka³ ciemieniem pasiastej tapety, jak gdyby uwa¿a³, ¿e nawet naj-mniejsza odleg³oœæ od schronienia miêdzy œcianami narazi go na kontakt z szerokim strumieniem doznañ zmys³owych, któ-rych by nie zniós³. Mia³a nadziejê, ¿e Dylan zareaguje o wiele ¿ywiej ni¿ brat, ale gdy spojrza³ na ni¹ znad laptopa, nie powiedzia³ jej ¿adnego komplementu, nawet siê nie uœmiechn¹³. - Znalaz³em gnojka. Jilly tak siê stara³a poprawiæ swój wygl¹d, ¿e spodziewa³a siê komplementu, tote¿ w pierwszej chwili nie zrozumia³a, o czym Dylan mówi. - Jakiego gnojka? - Uœmiechniêtego gnojka, który je orzeszki, wbija ig³y i kradnie samochody, tego gnojka. Dylan wskaza³ na laptop. Zdjêcie na ekranie przedstawia³o doktora Frankensteina, wygl¹daj¹cego bardzo dostojnie i w ni-czym nieprzypominaj¹cego szaleñca, którym wydawa³ siê wczo-raj wieczorem. 27 Lincoln Merriweather Proctor - imiê i nazwisko by³y pod ka¿dym wzglêdem myl¹ce. „Lincoln" przy-wodzi³ na myœl Abrahama, kojarz¹cego siê z m¹droœci¹ i prawoœci¹ wielkich ludzi, którzy pochodzili z prostych rodzin. „Merriweather" dodawa³ mu lekkoœci, sugeruj¹c osobê woln¹ od trosk, mo¿e nawet sk³onn¹ do niepowa¿nych zachowañ*. „Proctor" oznacza³ osobê nadzoruj¹c¹ studentów, powa¿nego mentora pilnuj¹cego porz¹dku i trwa³oœci. Ten Lincoln Merriweather Proctor by³ dzieckiem urodzo-nym pod szczêœliw¹ gwiazd¹, uczy³ siê najpierw w Yale, potem na Harvardzie. Na podstawie szybkiej lektury fragmentów jego artyku³ów, które Dylan pokaza³ jej na ekranie laptopa, Jilly uzna³a, ¿e Proctor wcale nie jest oaz¹ spokoju, ale drêcz¹ go megalomañskie wizje o absolutnym panowaniu nad natur¹, zmierzaj¹cym do zupe³nego wypaczenia jej praw. Dzie³o jego ¿ycia - tajemnicza szpryca - w ¿aden sposób nie mog³o siê przy-czyniæ do zachowania porz¹dku i trwa³oœci, raczej mog³o wywo-³aæ niestabilnoœæ, strach, a nawet chaos. Wyj¹tkowy talent Proctora znalaz³ potwierdzenie w dwóch doktoratach - z biologii molekularnej i fizyki - które uzyska³ przed ukoñczeniem dwudziestego szóstego roku ¿ycia. Usilnie zabiega³o o niego œrodowisko akademickie, ale i przemys³ by³ zainteresowany, a Proctor skorzysta³ z obu propozycji, zajmu-j¹c presti¿owe stanowiska; zanim skoñczy³ trzydzieœci lat, za³o-¿y³ w³asn¹ firmê i b³ysn¹³ najwiêkszym geniuszem, gdy¿ zdoby³ dla swoich badañ olbrzymi kapita³ od biznesmenów, którzy mieli nadziejê, ¿e jego odkrycia znajd¹ zastosowanie komercyj-ne i przynios¹ krocie. W swoich publikacjach i wyst¹pieniach Proctor nie zajmo-wa³ siê jednak tylko tworzeniem imperium przemys³owego, ale marzy³ o zreformowaniu spo³eczeñstwa i w istocie mia³ nadziejê zmieniæ naturê ca³ej ludzkoœci. W naukowych prze³omach koñca dwudziestego wieku i tych, które niew¹tpliwie mia³y na-st¹piæ na pocz¹tku dwudziestego pierwszego stulecia, upatry-wa³ okazji do udoskonalenia cz³owieka i stworzenia utopijnego spo³eczeñstwa. Motywy, jakimi siê rzekomo kierowa³ - wspó³czucie dla biednych i chorych, troska o równowagê ekologiczn¹ planety, chêæ krzewienia ogólnej równoœci i sprawiedliwoœci - by³y god-ne podziwu. Jednak czytaj¹c jego s³owa, Jilly us³ysza³a w g³owie ³oskot maszeruj¹cych szeregów i brzêk ³añcuchów w gu³agach. - Od Lenina do Hitlera, wszyscy utopiœci s¹ tacy sami - zgo-dzi³ siê Dylan. - Postanawiaj¹ za wszelk¹ cenê udoskonaliæ spo-³eczeñstwo, a w rzeczywistoœci je niszcz¹. - Ludzi nie da siê udoskonaliæ. Przynajmniej tych, których znam. - Uwielbiam naturê, dlatego j¹ malujê. W naturze wszêdzie widaæ doskona³oœæ. Doskona³a sprawnoœæ pszczó³ w ulu. Do-skona³a organizacja mrowiska czy kolonii termitów. Ale piêkno ludzkoœci bierze siê z wolnej woli, naszej indywidualnoœci, nie-ustannych zmagañ z w³asn¹ niedoskona³oœci¹. - Piêkno... i groza - doda³a Jilly. - W porz¹dku, tragiczne piêkno, ale w³aœnie to czyni nas tak odmiennymi od natury i jest cenne samo w sobie. W naturze nie ma tragedii, tylko procesy - dlatego brak te¿ triumfów. Ten niedŸwiedziowaty mê¿czyzna o szerokiej twarzy, ubra-ny jak ch³opak w spodnie khaki i wypuszczon¹ na wierzch ko-szulê, nie przestawa³ jej zadziwiaæ. - W ka¿dym razie - powiedzia³ -- Proctor nie prowadzi³ ba-dañ nad kartami pamiêci pod³¹czanymi do portów w mózgu, ale mia³aœ racjê, ¿e ten trop mo¿e nas na niego naprowadziæ. Siêgn¹³ do klawiatury. Na ekranie laptopa wyœwietli³y siê nowe materia³y. Wskazuj¹c jedno s³owo w nag³ówku, Dylan rzek³: - Oto droga, któr¹ od dawna porusza siê Proctor. Czytaj¹c s³owo nad jego palcem, Jilly powiedzia³a: - Nanotechnologia. - Zerknê³a na Shepa stoj¹cego w k¹cie, spodziewa³a siê, ¿e poda definicjê, ale wszystko wskazywa³o na to, ¿e ch³opak wci¹¿ wciska g³owê miêdzy œciany, jak gdyby chcia³ nadaæ czaszce kszta³t klina idealnie dopasowanego do rogu. - „Nano" w jednostce miary oznacza jedn¹ miliardow¹ - wyjaœni³ Dylan. - Nanosekunda to jedna miliardowa sekundy. W tym wypadku oznacza jednak „bardzo ma³y, drobny". Na-notechnologia - czyli maleñkie urz¹dzenia, tak maleñkie, ¿e nie widaæ ich go³ym okiem. Jilly zaczê³a nad tym rozmyœlaæ, ale koncepcja nanotechno-logii nie by³a wdziêcznym tematem. - Za ma³e, ¿eby je mo¿na zobaczyæ? To z czego s¹ zrobione takie maszyny? Patrzy³ na ni¹ wyczekuj¹co. - Na pewno z niczym ci siê to nie kojarzy? - A powinno? - Niewykluczone - odpar³ tajemniczo. - W ka¿dym razie takie nanomaszyny buduje siê z paru atomów. - Kto je buduje - elfy, duszki? - Jakieœ dziesiêæ lat temu pokazywano w telewizyjnych wia-domoœciach logo IBM, które badacze firmy u³o¿yli zaledwie z piêædziesiêciu czy szeœædziesiêciu atomów. Po³¹czyli atomy ze sob¹ i unieruchomili, wyczarowuj¹c z nich trzy literki. - Czekaj, pamiêtam. By³am chyba w dziesi¹tej klasie. Na-uczyciel pokazywa³ nam takie zdjêcie. - Zrobiono fotografiê aparatem pod³¹czonym do silnego mikroskopu elektronowego. - Ale to by³ przecie¿ tylko maleñki napis, a nie maszyna - zaprotestowa³a Jilly. - Do niczego nie s³u¿y³. - Zgadza siê, ale od tego czasu armia badaczy wsparta wiel-kimi funduszami pracuje nad projektami nanomaszyn, które bêd¹ dzia³aæ. Maszyn, które ju¿ dzia³aj¹. - Tycich maszyn dla duszków. - Jeœli chcesz o nich myœleæ w ten sposób, to w porz¹dku. - Dlaczego? - Kiedy udoskonali siê te mikromaszyny, otworz¹ siê nie-wiarygodnie wielkie, nieskoñczone mo¿liwoœci ich wykorzysta-nia, zw³aszcza w medycynie. Jilly próbowa³a sobie wyobraziæ przynajmniej jedn¹ z mo¿-liwoœci wykorzystania tycich maszyn wykonuj¹cych tycie zada-nia. Westchnê³a. - Spêdzi³am za du¿o czasu na pisaniu dowcipów, opowiada-niu dowcipów i podkradaniu dowcipów innym. Teraz sama czu-jê siê, jakby mi ktoœ zrobi³ dowcip. Co to za mo¿liwoœci? Dylan wskaza³ ekran laptopa. - Œci¹gn¹³em wywiad, którego Proctor udzieli³ kilka lat temu. S³ownictwo doœæ przystêpne dla laika. Nawet ja zrozumia³em. - Mo¿esz mi streœciæ? - W porz¹dku. Po pierwsze, parê mo¿liwych zastosowañ. WyobraŸ sobie maszynê mniejsz¹ ni¿ komórka krwi, zbudo-wan¹ z paru atomów, ale tak¹, która umie rozpoznaæ p³ytkê mia¿d¿ycow¹ na œcianach naczyñ krwionoœnych i potrafi j¹ bezpiecznie usun¹æ metod¹ mechaniczn¹. Wchodzi w interak-cjê biologiczn¹, ale sk³ada siê z obojêtnych biologicznie ato-mów, wiêc jej obecnoœæ nie zaalarmuje twojego uk³adu odpor-noœciowego. A teraz wyobraŸ sobie, ¿e dostajesz zastrzyk z setkami tysiêcy takich nanomaszyn, a mo¿e nawet milionami. - Milionami? Dylan wzruszy³ ramionami. - W kilku centymetrach szeœciennych na przyk³ad glukozy zmieœci³oby siê parê milionów. Strzykawka by³aby mniejsza od tej, któr¹ mia³ Proctor. - Ciarki chodz¹ po plecach. - Przypuszczam, ¿e kiedy powsta³y pierwsze szczepionki, lu-dziom ciarki chodzi³y po plecach na myœl o tym, ¿e bêd¹ im wstrzykiwaæ martwe zarazki, ¿eby stali siê odporni na ¿ywe. - Mimo wszystko nadal mi siê to nie podoba. - W ka¿dym razie miliony nanomaszyn bêd¹ bez koñca kr¹-¿yæ po twoim ciele, szukaj¹c p³ytek mia¿d¿ycowych i delikatnie je zdrapuj¹c, tak ¿e twój uk³ad krwionoœny bêdzie czysty jak ³za. Ta wiadomoœæ zrobi³a na Jilly wra¿enie. - Jeœli to kiedyœ wejdzie na rynek, to koniec z poczuciem winy po zjedzeniu cheeseburgera. Wiesz co? Zaczyna mi siê coœ kojarzyæ. - Nic dziwnego. - Ale czemu ma mi siê kojarzyæ? Zamiast odpowiedzieæ na pytanie, Dylan rzek³: - Nanomaszyny mog³yby wykrywaæ i eliminowaæ kolonie komórek nowotworowych, zanim guz osi¹gnie wielkoœæ g³ówki szpilki. - Trudno dostrzec w tym jakieœ z³e strony - odpar³a Jilly. - Ale wiemy, ¿e na pewno jest jedna. Dlaczego jesteœ taki tajem-niczy? Czemu uwa¿asz, ¿e to powinno mi siê z czymœ kojarzyæ? Stoj¹cy w k¹cie Shep powiedzia³: - Tutam. - Niech to szlag! - Dylan zerwa³ siê gwa³townie z miejsca, przewracaj¹c krzes³o. - Tutam. Jilly by³a bli¿ej Shepherda ni¿ Dylan, znalaz³a siê wiêc przy nim pierwsza. Podchodz¹c do niego, nie zauwa¿y³a niczego nie-zwyk³ego, ¿adnego czerwonego tunelu prowadz¹cego do Kali-fornii ani gdzie indziej. Shepherd nie pochyla³ siê ju¿, wciskaj¹c czaszkê w róg miê-dzy œcianami. Sta³ wyprostowany z uniesion¹ g³ow¹, utkwiw-szy wzrok w czymœ, czego Jilly nie widzia³a, a co najwyraŸniej bardzo go zainteresowa³o. Znów podniós³ praw¹ rêkê jak do przysiêgi, lecz nie zacz¹³ machaæ. Gdy Jilly stanê³a obok niego, Shep wyci¹gn¹³ d³oñ przed siebie, siêgaj¹c do punktu w przestrzeni, w który patrzy³, i miêdzy palec wskazuj¹cy a kciuk wzi¹³ szczyptê... wygl¹da³o, ¿e szczyptê niczego. Kiedy jednak lekko skrêci³ tê szczyptê po-wietrza, róg pokoju zacz¹³ siê sk³adaæ. - Nie -powiedzia³a Jilly bez tchu i choæ wiedzia³a, ¿e Shep-herd wzdryga siê, gdy ktoœ go dotyka, po³o¿y³a d³oñ na jego rêce. - Nie rób tego, skarbie. Kawa³ki pasków trójkolorowej tapety, które wczeœniej by³y niedopasowane tylko w rogu, teraz za³amywa³y siê pod ró¿ny-mi k¹tami, a róg sypialni sta³ siê tak zdeformowany, ¿e Jilly nie widzia³a ju¿ linii biegn¹cej od pod³ogi do sufitu. Dylan, który stan¹³ po drugiej stronie Shepa, po³o¿y³ rêkê na ramieniu brata. - Zostañ tu, bracie. Zostañ, z nami jesteœ bezpieczny. Œciany przesta³y siê sk³adaæ, lecz róg pozosta³ skrêcony jak w surrealistycznej geometrii. Jilly mia³a wra¿enie, jakby patrzy³a na ten fragment œwiata przez oœmioboczny pryzmat. Jej umys³ buntowa³ siê przeciw czemuœ, co przeczy³o rozs¹dkowi, nawet bardziej ni¿ tamten œwietlisty tunel w œcianie. Jilly nie zdejmowa³a rêki z d³oni Shepa, ale nie chcia³a siê z nim si³owaæ w obawie, ¿e ka¿dy ruch mo¿e dalej sk³adaæ tu w tam, gdziekolwiek owo „tam" mia³o siê tym razem znajdo-waæ. - Rozprostuj to, kochanie - namawia³a go, a g³os jej dr¿a³, jak gdyby marszczy³ siê podobnie jak œciany. - Zostaw to, skar-bie. Wyprostuj tak, jak ma byæ. Shepherd nadal œciska³ kciukiem i palcem wskazuj¹cym cienki materia³ rzeczywistoœci. Wolno odwróci³ g³owê, aby spojrzeæ na Jilly. Popatrzy³ jej prosto w oczy, tak jak zrobi³ dot¹d tylko jeden jedyny raz, gdy siedzia³ w fordzie przed domem w Alei Eukaliptusowej, tu¿ po nag³ym wyjœciu Dylana. Wtedy Shep, zaskoczony kontaktem, zaraz odwróci³ wzrok. Tym razem wytrzyma³ jej spojrzenie. Jego zielone oczy zda-wa³y siê g³êbokie jak dwa oceany i rozœwietlone od wewn¹trz. - Czujesz to? - zapyta³. - Co? - Jak to dzia³a, ca³¹ zupe³noœæ wszystkiego. Pewnie spodziewa³ siê, ¿e przez jego d³oñ Jilly poczuje to sa-mo co on miêdzy kciukiem a palcem wskazuj¹cym, lecz ona do-tyka³a tylko ciep³ej skóry, twardych koœci œródrêcza i k³ykci. Spodziewa³a siê wyczuæ ogromne napiêcie œwiadcz¹ce o wysi³-ku, jaki Shep musia³ w³o¿yæ w ten niewiarygodny wyczyn. Wy-dawa³ siê jednak zupe³nie rozluŸniony, jakby sk³adanie jednego miejsca w drugie by³o proste niczym z³o¿enie rêcznika. - Czujesz ca³e piêkno wszystkiego? - zapyta³, zwracaj¹c siê do niej z otwartoœci¹, która nie mia³a nic wspólnego z obojêtno-œci¹ charakterystyczn¹ dla autyzmu. Byæ mo¿e tajemna struktura rzeczywistoœci by³a piêkna, ale bliskie spotkanie z jej tajemnic¹ nie wprawi³o Jilly w taki za-chwyt jak Shepa, a raczej przeszy³o lodowatym dreszczem prze-ra¿enia. Nie chcia³a zrozumieæ, tylko przekonaæ go, ¿eby zamk-n¹³ tê bramê, zanim otworzy j¹ na oœcie¿. - Proszê ciê, rozprostuj to, skarbie. Rozprostuj, ¿ebym mo-g³a poczuæ, jak siê rozk³ada. Jej ojciec zosta³ zastrzelony rok temu podczas nieudanej trans-akcji sprzeda¿y narkotyków, mimo to Jilly ogarn¹³ dziwny lêk, ¿e jeœli Shepherd nie przestanie sk³adaæ tu w tam, za chwilê stanie oko w oko ze swoim okropnym starym. Czêsto otwiera³a drzwi mieszkania i widzia³a tamten z³owrogi uœmiech. Spodziewa³a siê, ¿e Shep umie otworzyæ bramy piekie³ z równ¹ ³atwoœci¹ jak bra-mê do Kalifornii, doprowadzaj¹c do spotkania ojca z córk¹. „Przyszed³em po ubezpieczenie za oko, maleñka. Macie dodatek z ubezpieczenia za oko?". Jak gdyby Shep móg³ bezwiednie daæ oj-cu okazjê, by wyci¹gn¹³ rêkê z zaœwiatów i spe³ni³ tamt¹ groŸbê sprzed lat, pozbawiaj¹c j¹ nie jednego, lecz obojga oczu. Shep powoli odwróci³ od niej wzrok i skupia³ siê ponownie na swoim kciuku i palcu wskazuj¹cym. Wczeœniej skrêci³ szczyptê niczego w prawo. Teraz skrêci³ j¹ w lewo. Przecinaj¹ce siê pod nieprawdopodobnymi k¹tami paski na tapecie wyprostowa³y siê. Znów by³o widaæ równ¹ liniê rogu pokoju, biegn¹c¹ od pod³ogi do sufitu, bez ¿adnych zygzaków. To, co Jilly przed chwil¹ ogl¹da³a jakby przez pryzmat, odzy-ska³o prawid³owy wygl¹d. Patrz¹c uwa¿nie na punkt przestrzeni, który Shep nadal œci-ska³ w palcach, dostrzeg³a coœ na kszta³t zmarszczki w powie-trzu, jak na powierzchni b³ony filmowej albo cienkiej folii. Potem Shep wyprostowa³ palce, wypuszczaj¹c niezwyk³y materia³. Nawet obserwuj¹c go z boku, Jilly zauwa¿y³a, jak jego zielo-ne oczy zasnuwaj¹ siê mg³¹, g³êbia oceanu zmienia siê w mieli-znê, a zachwyt ustêpuje miejsca... melancholii. - Bardzo dobrze. - Dylan odetchn¹³ z ulg¹. - Dziêkujê, Shep. Œwietnie siê spisa³eœ. Naprawdê dodsonale. Jilly zdjê³a d³oñ z rêki Shepa, który zaraz j¹ opuœci³. Opuœci³ te¿ g³owê, wbijaj¹c wzrok w pod³ogê, i zgarbi³ siê, jak gdyby po krótkiej chwili swobody znów przyj¹³ na siebie ciê¿ar autyzmu. 2 8 Dylan przystawi³ do biurka drugie krze-s³o od sto³u pod oknem i wszyscy troje usiedli przed laptopem w pó³kolu, z Shepem w œrodku, aby lepiej go pilnowaæ. Ch³opak opiera³ podbródek o pierœ. Rêce trzyma³ na kola-nach zwrócone wewnêtrzn¹ stron¹ w górê. Wygl¹da³, jakby wró¿y³ sobie z d³oni: linia serca, linia g³owy, linia ¿ycia - i wie-le innych istotnych linii biegn¹cych promieniœcie od sieci miêdzy kciukiem a palcem wskazuj¹cym, znanej jako anatomiczna ta-bakiera. Matka Jilly potrafi³a wró¿yæ z d³oni - nie dla pieniêdzy, ale w poszukiwaniu nadziei. Mamy nie interesowa³y tylko linie ser-ca, g³owy i ¿ycia, ale tak¿e anatomiczna tabakiera, przestrzenie miêdzy palcami, nasada d³oni, k³¹b kciuka i k³êbik. Jilly siedzia³a z ramionami skrzy¿owanymi na piersi, trzy-maj¹c pod pachami d³onie zwiniête w piêœci. Nie lubi³a wró¿e-nia z rêki. Wró¿enie z rêki, z herbacianych fusów, interpretacja kart Tarota, stawianie horoskopów - Jilly nie chcia³a mieæ z tym nic wspólnego. Nigdy nie powierzy³aby losowi swojej przysz³oœci, ani na minutê. Gdyby los chcia³ przej¹æ nad ni¹ w³adzê, musia³-by j¹ najpierw pozbawiæ przytomnoœci i si³¹ zdobyæ panowanie. - Nanomaszyna - powiedzia³a Jilly, przypominaj¹c Dyla-nowi o przerwanym w¹tku. - Szoruje œciany ¿y³, zwalcza mia¿-d¿ycê i szuka maleñkich grup komórek rakowych. Dylan przez chwilê przygl¹da³ siê zmartwiony Shepowi, a potem skin¹³ g³ow¹ i spojrza³ Jilly w oczy. - Czyli wiesz, o co chodzi. W wywiadzie Proctor du¿o mó-wi o nanomaszynach i nanokomputerach wyposa¿onych w tak¹ pamiêæ, ¿eby zaprogramowaæ doœæ skomplikowane zadania. Mimo i¿ wszyscy troje stanowili ¿ywy dowód na to, ¿e Lin-coln Proctor nie mówi³ g³upstw, Jilly siê zorientowa³a, ¿e rów-nie trudno uwierzyæ jej w ten be³kot o cudach techniki jak w zdolnoœæ Shepa do sk³adania tu w tam. A mo¿e po prostu nie chcia³a wierzyæ, poniewa¿ odkrycia nios³y ze sob¹ koszmar-ne konsekwencje. - To œmieszne - powiedzia³a. - Jak mo¿na wcisn¹æ tak¹ wielk¹ pamiêæ do komputera mniejszego od ziarnka piasku? - Mniejszego od drobiny kurzu. Proctor wyjaœnia to, odwo-³uj¹c siê do historii: pierwsze krzemowe uk³ady scalone by³y wielkoœci paznokcia i mia³y milion obwodów. Najmniejszy ob-wód mia³ gruboœæ jednej setnej ludzkiego w³osa. - Mnie interesuje tylko, jak rozbawiæ publicznoœæ, ¿eby par-ska³a œmiechem - poskar¿y³a siê. - Potem nast¹pi³ prze³om w... zdaje siê, ¿e nazwa³ to lito-grafi¹ rentgenowsk¹. - Nazwij to sobie be³kotologi¹ albo ko³owatografi¹, jeœli masz ochotê. Mnie to i tak nic nie powie. - W ka¿dym razie dziêki jakiemuœ prze³omowi w ko³owato-grafii uda³o siê wydrukowaæ miliard obwodów na jednym chi-pie, a ka¿dy mia³ gruboœæ jednej tysiêcznej ludzkiego w³osa. Po-tem dwa miliardy. Ale to siê dzia³o wiele lat temu. - Mo¿e, ale kiedy ci wa¿ni naukowcy dokonywali prze³o-mowych odkryæ, ja nauczy³am siê na pamiêæ stu osiemnastu dowcipów o grubych ty³kach. Ciekawe, kto lepiej rozbawi³by towarzystwo na przyjêciu. Myœl o kr¹¿¹cych w jej krwi nanomaszynach i nanokompute-rach przejê³a j¹ takim dreszczem obrzydzenia, jakby co najmniej hodowa³a w piersi pozaziemskiego robala rodem z „Obcego". - Zmniejszaj¹c rozmiary uk³adów scalonych - t³umaczy³ Dylan - projektanci zwiêkszyli równoczeœnie szybkoœæ kompu-terów, dzia³anie i pojemnoœæ. Proctor mówi³ o wieloatomowych maszynach poruszanych nanokomputerami zrobionymi z jed-nego atomu. - Komputery nie wiêksze od atomu? S³uchaj, œwiat o wiele bardziej potrzebuje przenoœnej pralki wielkoœci rzodkiewki. Jilly zaczê³a odnosiæ wra¿enie, ¿e maleñkie, interaktywne biologicznie maszyny to los uwiêziony w strzykawce. Los nie musia³ siê ju¿ do niej skradaæ, aby pozbawiæ j¹ przytomnoœci; uwija³ siê w najlepsze po jej wnêtrzu dziêki uprzejmoœci Lincol-na Proctora. - Proctor twierdzi - ci¹gn¹³ Dylan - ¿e protony i elektrony w atomie mog¹ s³u¿yæ jako dodatnie i ujemne prze³¹czniki, a obwody mo¿na wyryæ w neutronach, wiêc pojedynczy atom w nanomaszynie stanie siê potê¿nym komputerem, który bêdzie ni¹ sterowa³. - Je¿eli o mnie chodzi - powiedzia³a Jilly - to pobiegnê do CostCo, kiedy tylko us³yszê, ¿e sprzedaj¹ tam niedrogie tycie ku-chenki mikrofalowe, które mog¹ s³u¿yæ te¿ jako ozdoba pêpka. Wcisnê³a d³onie pod pachy, nie potrafi³a siê zmusiæ do s³u-chania Dylana, bo dobrze wiedzia³a, do czego prowadz¹ wszyst-kie te informacje i na myœl o tym ogarnia³ j¹ parali¿uj¹cy strach. Poczu³a pod pachami wilgoæ. - Boisz siê - rzek³ Dylan. - Nic mi nie jest. - Wcale nie. - Jasne, co mi przysz³o do g³owy? Przecie¿ to nie ja wiem, czy coœ mi jest, czy nie. Ty jesteœ ekspertem od moich spraw, nie? - Kiedy siê boisz, twoje uwagi robi¹ siê tragicznie ma³o dowcipne. - Je¿eli dobrze pogrzebiesz w pamiêci - odpar³a - przypo-mnisz sobie, ¿e w przesz³oœci nie mia³am zbyt dobrego zdania o twojej amatorskiej psychoanalizie. - Bo by³a celna. S³uchaj, boisz siê, ja te¿ siê bojê, Shep siê boi, wszyscy siê boimy, i nic w tym dziwnego. Wszyscy... - Shep jest g³odny - powiedzia³ Shepherd. Nie jedli œniadania. Zbli¿a³a siê pora lunchu. - Nied³ugo pójdziemy na lunch - obieca³ bratu Dylan. - Cheez-ity - rzek³ Shep, nie odrywaj¹c oczu od swoich d³oni. - Zjemy coœ lepszego ni¿ cheez-ity, bracie. - Shep lubi cheez-ity. - Wiem, bracie. - Zwracaj¹c siê do Jilly, Dylan doda³: - To ³adne kwadratowe krakersy. - Co by zrobi³, gdybyœ mu da³ te ma³e serowe krakersy w kszta³cie rybek... jak one siê nazywaj¹, Goldfish? - Shep nie cierpi goldfishów - odpar³ natychmiast ch³opak. - S¹ kszta³towe. Okr¹g³e i kszta³towe. Goldfishe s¹ do kitu. S¹ za bardzo kszta³towe. S¹ wstrêtne. Goldfishe s¹ do niczego. Do kitu, do kitu, do kitu. - Trafi³aœ w czu³y punkt - zauwa¿y³ Dylan. - Nie bêdzie goldfishów - obieca³a Shepowi Jilly. - Goldfishe s¹ do kitu. - Masz zupe³n¹ racjê, skarbie. S¹ absolutnie kszta³towe - powiedzia³a Jilly. - Wstrêtne. - Tak, skarbie, s¹ absolutnie wstrêtne. - Cheez-ity - powtórzy³ z uporem Shep. Jilly chêtnie spêdzi³aby resztê dnia na dyskusji o kszta³tach krakersów, gdyby mog³a dziêki niej unikn¹æ s³uchania szczegó-³owych opowieœci o tym, co nanomaszyny mog¹ w tej chwili wy-prawiaæ w jej ciele, lecz zanim zd¹¿y³a wspomnieæ o ciastkach Wheat Thins, Dylan wróci³ do strasznego tematu. - W wywiadzie Proctor twierdzi nawet, ¿e pewnego dnia cz³owiekowi bêdzie mo¿na wstrzykn¹æ... Jilly siê skrzywi³a. - Wstrzykn¹æ, no proszê. - ...miliony nanomaszyn psychotropowych... - Psychotropowych. - ...które z krwi¹ dostan¹ siê do mózgu... Wzdrygnê³a siê. - Maszyny w mózgu. - ...i skolonizuj¹ mózg. - Wstrêtne - powiedzia³ Shep, choæ prawdopodobnie wci¹¿ mówi³ o krakersach Goldfish. - Proctor przewiduje, ¿e nanomaszyny i nanokomputery wymusz¹ ewolucjê mózgu. - Dlaczego nikt wczeœniej nie zabi³ tego sukinsyna? - Mówi, ¿e nanomaszyny bêdzie mo¿na tak zaprogramo-waæ, by analizowa³y strukturê mózgu na poziomie komórko-wym i same znajdowa³y sposób jego ulepszania. - Chyba nie by³am na g³osowaniu, kiedy wybierali Lincolna Proctora na nowego boga. Jilly wyci¹gnê³a rêce spod pach, otworzy³a d³onie i przyjrza-³a siê im. Cieszy³a siê, ¿e nie umie wró¿yæ z rêki. - Kolonie nanomaszyn utworz¹ nowe po³¹czenia miêdzy ró¿nymi p³atami mózgu, nowe drogi nerwowe... Powstrzyma³a siê, by nie dotkn¹æ g³owy, w obawie, ¿e mo-¿e poczuæ przez czaszkê jakieœ dziwne lekkie wibracje - niezbi-ty dowód obecnoœci nanomaszyn pracowicie zmieniaj¹cych j¹ od œrodka. - ...lepsze synapsy. Synapsy to miejsca styku miêdzy neuro-nami w po³¹czeniu nerwowym wewn¹trz mózgu, które ulegaj¹ zmêczeniu, kiedy myœlimy albo za d³ugo nie œpimy. Gdy siê zmêcz¹, zwalniaj¹ nasz proces myœlenia. Ze œmierteln¹ powag¹, nie sil¹c siê na ¿aden dowcip, Jilly powiedzia³a: - Przyda³oby mi siê teraz drobne zmêczenie synaps. Myœli zdecydowanie za szybko przelatuj¹ mi przez g³owê. - Wywiad jest jeszcze d³u¿szy - rzek³ Dylan, znów wskazuj¹c na ekran laptopa. - Przejrza³em dalsz¹ czêœæ, ale znalaz³em ¿ar-gon, którego po prostu nie rozumia³em, jakaœ be³kotologia, za-krêt zaœrodkowy i zakrêt przedœrodkowy, komórki Purkinjego... i tak dalej, same terminy dla wtajemniczonych. Ale z tego, co zrozumia³em, wiem, ¿e wpakowaliœmy siê w powa¿ne tarapaty. Jilly nie mog³a siê ju¿ d³u¿ej opanowaæ i przycisnê³a palce do skroni. Nie wyczu³a ¿adnych wibracji. - Bo¿e, strach pomyœleæ. Miliony maleñkich nanomaszyn i nanokomputerów skacz¹ ci w g³owie, uwijaj¹ siê niczym rój pszczó³, jak mrówki, wszystko zmieniaj¹... to nie do zniesienia, nie s¹dzisz? Poszarza³a twarz Dylana by³a widomym znakiem, ¿e jego optymizm, jeœli zupe³nie siê nie wypali³, na pewno przygas³ jak zasypany ¿ar. - Nie mamy wyboru, musimy to znosiæ, musimy o tym my-œleæ. Chyba ¿e wybierzemy sposób Shepa. Ale kto wtedy pokroi nam jedzenie w kwadraty i prostok¹ty? Rzeczywiœcie, Jilly nie mia³a pojêcia, czy prêdzej podda siê panice, gdy bêd¹ rozmawiaæ o tej maszynowej infekcji, czy jeœli w ogóle nie bêd¹ o tym mówiæ. Czu³a, jak przyczai³ siê w niej strach, niczym dziki czarny ptak trzepocz¹cy skrzyd³ami, i wie-dzia³a, ¿e je¿eli nie uda siê jej go uspokoiæ i zatrzymaæ, je¿eli po-zwoli mu ulecieæ z klatki, nigdy nie zdo³a go sprowadziæ z po-wrotem; wiedzia³a te¿, ¿e gdy ptak zacznie wœciekle t³uc skrzyd³ami o œciany jej umys³u, razem z nim uleci zdrowy rozs¹-dek, wtr¹caj¹c j¹ w otch³añ ob³êdu. - Czujê siê, jakby ktoœ mi powiedzia³, ¿e mam chorobê sza-lonych krów albo paso¿yty w mózgu - wyzna³a. - Tyle ¿e to mia³o byæ dobrodziejstwo dla ludzkoœci. - Dobrodziejstwo? Za³o¿ê siê, ¿e gdzieœ w wywiadzie ten kretyn u¿y³ sformu³owania „rasa panów" albo „superrasa", al-bo czegoœ w tym guœcie. - Zaraz ci powiem. Od dnia, w którym Proctor wymyœli³, ¿e mo¿na wykorzystaæ nanotechnologiê do ewolucji mózgu, wiedzia³ ju¿, jak bêd¹ siê nazywaæ ludzie, których podda temu zabiegowi. „Proctorianie". Nag³y wybuch niepohamowanego gniewu doskonale od-wróci³ uwagê Jilly od w³asnego przera¿enia i pozwoli³ utrzymaæ ptaka w klatce. - Co za egoistyczny, zakochany w sobie œwir! - To bardzo trafny opis - zgodzi³ siê Dylan. Shep, który najwyraŸniej wci¹¿ rozmyœla³ o wy¿szoœci kwa-dratowych krakersów nad wstrêtnie kszta³towymi goldfishami, powiedzia³, - Cheez-ity. - Wczoraj wieczorem - rzek³ Dylan - Proctor mówi³, ¿e gdyby nie by³ tchórzem, sam by to sobie wstrzykn¹³. - Gdyby nie dal siê ³askawie wysadziæ w powietrze - oœwiadczy³a Jilly - sama zrobi³abym kretynowi zastrzyk, o wie-le wiêksz¹ strzykawk¹, wpompowa³abym mu wszystkie te nano-maszyny do mózgu przez ty³ek. Dylan uœmiechn¹³ siê blado. - Tyle w tobie z³oœci. - Tak. Dobrze siê z tym czujê. - Cheez-ity. - Proctor powiedzia³ mi, ¿e nie mo¿e byæ dla nikogo wzo-rem do naœladowania - rzekl Dylan. - ¯e duma nie pozwala mu na skruchê. Gada³ o swoich wadach. - Co? Mam zap³akaæ ze wspó³czucia? - Przypominam sobie tylko, co mi mówi³, Dra¿ni¹ca œwiadomoœæ, ¿e nanomaszyny buszuj¹ w jej sza-rych komórkach, oraz œwiête oburzenie sprawi³y, ¿e Jilly nie mogla d³u¿ej usiedzieæ w miejscu. Z rozgor¹czkowania rozpie-ra³a j¹ ogromna energia, dziêki której mog³aby pobiec na d³u-gim dystansie albo zafundowaæ sobie porcjê dynamicznego aerobiku - albo najlepiej znaleŸæ kogoœ, komu trzeba skopaæ ty³ek i kopaæ, dopóki nie rozbola³aby jej stopa, dopóki mog³a-by unieœæ nogê. Jilly poderwa³a siê tak gwa³townie, ¿e Dylan drgn¹³ i te¿ w jednej chwili zerwa³ siê z krzes³a. Shep tak¿e wsta³, i to szybciej ni¿ zwykle. - Cheez-ity - powiedzia³, œcisn¹³ w palcach szczyptê nicze-go, skrêci³ i z³o¿y³ wszystkich troje z pokoju motelowego. 29 Jako ujmuj¹ca, atrakcyjna kobieta, która bywa³a zabawna i mia³a œwie¿y oddech, Jillian Jackson czêsto zapraszali na lunch m³odzi mê¿czyŸni, doceniaj¹cy jej zalety - ale nigdy przedtem nie zosta³a na lunch z³o¿ona. W³aœciwie nie by³a œwiadkiem tego z³o¿enia, nie widzia³a, jak staje siê czymœ w rodzaju rozk³adówki dziewczyny miesi¹ca w „Playboyu", i nie poczu³a ¿adnego dyskomfortu. Tandetny po-kój motelowy i meble momentalnie zmiê³y siê w dziwacznie zesta-wione ze sob¹ fragmenty, a potem zagiê³y siê, zmarszczy³y, skrzy-¿owa³y i zniknê³y jej z oczu. W jej stronê zaczê³y siê natomiast rozk³adaæ skoœne kawa³ki jakiegoœ innego miejsca, jak gdyby przechodzi³y przez nikn¹cy pokój. Tam gdzie przed chwili byli, panowa³ rozjaœniony œwiat³em lampy pó³mrok, a punkt docelowy by³ zalany s³oñcem, wiêc przez chwilê Jilly mia³a wra¿enie, jakby zamkniêto j¹ w gigantycznym kalejdoskopie, a jej ca³y œwiat to tylko mieszanina kolorowych fragmentów mozaiki, które w³aœnie zmieniaj¹ wzór, przechodz¹c z ciemnego deseniu w jasny. Obiektywnie czas przejœcia móg³ wynosiæ zero; byæ mo¿e przemieœcili siê st¹d tam w mgnieniu oka, jednak wed³ug su-biektywnej oceny Jilly trwa³o to trzy lub cztery sekundy. Gu-mowe podeszwy jej sportowych butów zeœliznê³y siê z dywanu, a potem przejecha³y kilka cali po betonie i stwierdzi³a, ¿e stoi z Dylanem i Shepherdem przed drzwiami restauracji. Shepherd z³o¿y³ ich z powrotem do restauracji w Safford, gdzie zesz³ego wieczoru jedli kolacjê. Jilly pomyœla³a, ¿e Ÿle siê sta³o, bo to w³aœnie w Safford Dylan pozna³ starego kowboja, Bena Tannera, z jego dawno zaginion¹ wnuczk¹, a na domiar z³ego na tutejszym parkingu spuœci³ solidne lanie Lucasowi Croc-kerowi, po czym zadzwoni³ na policjê z informacj¹, ¿e Crocker trzyma swoj¹ matkê, Noreen, skut¹ ³añcuchami w piwnicy. Gdy-by nawet w restauracji nie by³o o tej porze ¿adnej z osób, które pracowa³y wczoraj na wieczornej zmianie, ktoœ móg³by rozpo-znaæ Dylana na podstawie opisu, a co najmniej jeden gliniarz wróci³by dziœ obejrzeæ miejsce zdarzenia w dziennym œwietle. Po chwili zorientowa³a siê, ¿e jest w b³êdzie. Wcale nie byli w Safford. Lokal wygl¹da³ podobnie jak tamten, poniewa¿ oby-dwa zbudowano w tym samym pozbawionym polotu, lecz tra-dycyjnym stylu architektonicznym typowym dla restauracji motelowych na ca³ym Zachodzie: mia³ szerokie zadaszenie os³a-niaj¹ce du¿e okna przed pustynnym s³oñcem i niskie œciany z kamiennych p³yt pod oknami, a przed wejœciem sta³y wy³o¿o-ne takimi samymi p³ytami klomby, w których roœliny walczy³y o przetrwanie w upale. By³ to bar s¹siaduj¹cy z motelem, z którego w³aœnie znik-nêli, aby siê tu z³o¿yæ. Z po³udniowej strony znajdowa³a siê recepcja, a za ni¹ ci¹gnê³o siê os³oniête przejœcie prowadz¹ce przez d³ugie skrzyd³o pokoi, z których przedostatni nale¿a³ do nich. Shepherd z³o¿y³ ich na odleg³oœæ czterystu czy piêciuset stóp. - Shep jest g³odny. Jilly obejrza³a siê prawie pewna, ¿e zobaczy otwart¹ bramê podobn¹ do tamtej ze wzgórza w Kalifornii, któr¹ zna³a z opi-su Dylana, tyle ¿e ta nie powinna przedstawiaæ widoku ³azienki motelowej, lecz pust¹ sypialniê, któr¹ opuœcili parê chwil temu. NajwyraŸniej jednak tym razem Shepherd natychmiast zamkn¹³ bramê, bo za nimi lœni³ w ostrym s³oñcu po³udnia tylko asfalt parkingu. Dwadzieœcia stóp od nich z pikapa wyposa¿onego w uchwyt na strzelbê wysiada³ m³ody cz³owiek w ubraniu roboczym i sfa-tygowanym kowbojskim kapeluszu. Spojrza³ na nich ze zdumie-niem, ale nie wykrzykn¹³ oskar¿ycielskim tonem „Teleporterzy" ani „Proctorianie", ani nic podobnego. Wydawa³ siê jedynie lek-ko zdziwiony, ¿e nie zauwa¿y³ ich wczeœniej. ¯aden z mkn¹cych ulic¹ samochodów nie wjecha³ na kra-wê¿nik, nie roztrzaska³ siê o s³up ani nie waln¹³ w kufer auta jad¹cego z przodu. S¹dz¹c po reakcji kierowców, ¿aden nie wi-dzia³, jak troje ludzi zmaterializowa³o siê nie wiadomo sk¹d. Nikt w barze nie rzuci³ siê do okna, co znaczy³o, ¿e nikt za-pewne nie patrzy³ w stronê wejœcia, gdy Jilly, Dylan i Shepherd zamienili dywan w pokoju na beton chodnika przed drzwiami restauracji. Dylan rozejrza³ siê, niew¹tpliwie dochodz¹c do tych samych wniosków co Jilly, a gdy popatrzy³ jej w oczy, powiedzia³: - W sumie wola³bym jednak przyjœæ tu pieszo. - Do diab³a, ja bym nawet wola³a, ¿eby mnie przywleczono koñmi. - Zdawa³o mi siê, ¿e doszliœmy do porozumienia w tej spra-wie, bracie - zwróci³ siê Dylan do Shepa. - Cheez-ity. Mijaj¹c ich, m³ody mê¿czyzna z pikapa dotkn¹³ ronda kape-lusza. - Siemacie, ludzie. - Po czym wszed³ do baru. - Bracie, to nie mo¿e wejœæ ci w nawyk. - Shep jest g³odny. - Wiem, to moja wina, powinienem zaprowadziæ ciê na œniadanie, gdy tylko wyszed³eœ spod prysznica. Ale nie mo¿esz sk³adaæ siê do restauracji, kiedy tylko bêdziesz mia³ ochotê. Tak nie wolno, Shep. Naprawdê nie wolno. To bardzo niegrzeczne. Zgarbiony, ze spuszczon¹ g³ow¹ i nie mówi¹c ani s³owa, Shep wygl¹da³ ¿a³oœniej ni¿ basset. Widaæ by³o, ¿e reprymenda brata wzbudzi³a w nim ogromne poczucie winy. Jilly zapragnê³a go przytuliæ. Ba³a siê jednak, ¿e Shep z³o¿y ich dwoje do lepszej restauracji, zostawiaj¹c tu Dylana, a ona nie wziê³a ze sob¹ torebki. Wspó³czu³a te¿ Dylanowi. Aby wyjaœniæ bratu wszystkie za-wi³oœci sytuacji i skutecznie przekonaæ go, ¿e publiczne dokony-wanie cudu sk³adania st¹d tam mo¿e ich naraziæ na powa¿ne niebezpieczeñstwo, musia³ sk³oniæ Shepherda do takiego kon-taktu i skupienia uwagi, które zdawa³y siê przerastaæ jego mo¿-liwoœci. Dlatego Dylan postanowi³ niczego nie wyjaœniaæ. Spróbo-wa³ otwarcie i stanowczo oznajmiæ mu, ¿e powinien siê wsty-dziæ, gdy ktoœ zobaczy go w trakcie sk³adania. - Shep - zacz¹³ Dylan. - Nie poszed³byœ chyba za³atwiæ siê publicznie, prawda? Shepherd nie odpowiedzia³. - Prawda? Nie nasila³byœ na chodnik, gdzie wszyscy mogli-by ciê widzieæ. Prawda? Zaczynam myœleæ, ¿e jednak potrafi³byœ to zrobiæ. Shepherd skuli³ siê na myœl, ¿e móg³by zrobiæ sobie toaletê w miejscu publicznym, mimo to nie zacz¹³ siê broniæ przed tym oskar¿eniem. Z nosa skapnê³a mu kropelka potu, znacz¹c ciem-n¹ plamkê na chodniku u jego stóp. - Czy mam uwa¿aæ to milczenie za potwierdzenie? Napraw-dê ul¿y³byœ sobie tu, na chodniku? Taki jesteœ, Shep? Takie masz zwyczaje? Zwa¿ywszy na patologiczn¹ nieœmia³oœæ Shepherda i jego obsesjê czystoœci, Jilly dosz³a do wniosku, ¿e ch³opak wola³by raczej zwin¹æ siê w k³êbek na jezdni w pal¹cym s³oñcu i umrzeæ z odwodnienia, ni¿ za³atwiæ publicznie swoje potrzeby. - Shep - ci¹gn¹³ nieub³aganie Dylan. - Je¿eli nie mo¿esz mi odpowiedzieæ, muszê przyj¹æ, ¿e wysika³byœ siê publicznie, ¿e wysika³byœ siê wszêdzie tam, gdzie mia³byœ ochotê. Shepherd przestêpowa³ z nogi na nogê. Kolejna kropla po-tu sp³ynê³a mu z nosa. By³o wprawdzie gor¹co, ale on najwyraŸ-niej poci³ siê ze zdenerwowania. - Przechodzi³aby têdy jakaœ mila staruszka, a ty móg³byœ obsikaæ jej buty - rzek³ Dylan. - Shep, naprawdê muszê siê mar-twiæ takimi rzeczami? Shep? Shep, powiedz coœ. Po niemal szesnastu godzinach intensywnej znajomoœci z braæmi O'Connerami Jilly rozumia³a, ¿e czasem Dylan musi dr¹¿yæ sprawê z wytrwa³oœci¹, a nawet uporem, aby skupiæ na sobie uwagê Shepherda i osi¹gn¹æ po¿¹dany efekt. Jego podzi-wu godna nieustêpliwoœæ mog³a jednak czasem sprawiaæ nie-przyjemne wra¿enie, ¿e umyœlnie mêczy autystycznego brata, a nawet z³oœliwie siê nad nim znêca. - Przechodzi³aby têdy jakaœ mi³a staruszka z ksiêdzem i za-nim zorientowa³bym siê, o co chodzi, ty obsika³byœ im buty. Masz zamiar to zrobiæ, Shep? Naprawdê, bracie? Chcesz teraz to zrobiæ? Obserwuj¹c zachowanie Dylana, mo¿na by³o zauwa¿yæ, ¿e poddaj¹c brata tej torturze, cierpi nie mniej od niego. Jego glos zabrzmia³ bardziej ostro i natarczywie, a twarz œci¹gnê³a siê nie w grymasie zniecierpliwienia czy gniewu, ale bólu. Jego oczy wyra¿a³y szczery ¿al i udrêkê. - Naprawdê, Shep? Nagle postanowi³eœ robiæ brzydkie i wstrêtne rzeczy? Tak, Shep? Naprawdê, Shep? Shepherd, na-prawdê? - N-nie - odezwa³ w koñcu Shep. - Co powiedzia³eœ? Shep, czy¿byœ powiedzia³ „nie"? - Nie. Shep powiedzia³ „nie". - Nie zaczniesz sikaæ staruszkom na buty? - Nie. - Nie bêdziesz robiæ publicznie wstrêtnych rzeczy? - Nie. - Cieszê siê, Shep. Bo zawsze uwa¿a³em ciê za dobre dziec-ko, zawsze byleœ bardzo grzeczny. Cieszê siê, ¿e dalej chcesz byæ grzeczny. Bardzo byœ mnie zrani³, gdybyœ nagle zacz¹³ Ÿle siê zachowywaæ. Wielu ludzi czuje siê ura¿onych, kiedy widz¹, jak sk³adasz jedno miejsce w drugie. To ich razi, tak samo jakbyœ obsika³ im buty. - Naprawdê? - spyta³ Shep. - Tak. Naprawdê. Czuj¹ obrzydzenie. - Naprawdê? - Tak. - Dlaczego? - A dlaczego ciebie brzydz¹ ma³e serowe goldfishe? - zapy-ta³ Dylan. Shep nie odpowiedzia³. Wpatruj¹c siê w chodnik, zmarsz-czy³ brwi, jak gdyby nie bardzo rozumia³, z jakiego powodu roz-mowa zboczy³a nagle na krakersy w kszta³cie rybek. Powietrze by³o za gor¹ce dla ptaków. S³oñce odbija³o siê od szyb i przeœlizgiwa³o po lakierowanych powierzchniach aut, które œmiga³y jak zmienne kszta³ty ze snu. Po drugiej stronie ulicy przez faluj¹ce od ¿aru powietrze drga³ obraz drugiego mo-telu i stacji benzynowej, niczym pó³przezroczystych budowli wi-dzianych w mira¿u. Zaledwie parê chwil temu Jilly magicznym sposobem z³o¿y³a siê z jednego miejsca w drugie i oto stali w surrealistycznej sce-nerii, maj¹c przed sob¹ przysz³oœæ, która z pewnoœci¹ bardziej bêdzie przypomina³a halucynacjê ni¿ rzeczywistoœæ, mimo to rozmawiali o czymœ tak przyziemnym jak krakersy serowe. Byæ mo¿e absurdalnoœæ by³a dowodem na to, ¿e cz³owiek ¿yje, ¿e nie œni ani nie umar³, poniewa¿ w snach dominowa³y zagadki i strach, a nie absurdalnoœæ rodem z Abbotta i Costella, nato-miast po œmierci na pewno by³o mniej absurdów i niedorzecz-noœci ni¿ w ¿yciu, bo gdyby rzecz mia³a siê inaczej, ¿ycie poza-grobowe nie mia³oby ¿adnego sensu. - Dlaczego brzydz¹ ciê ma³e serowe goldfishe? - powtórzy³ Dylan. - Dlatego ¿e s¹ trochê okr¹g³e? - Kszta³towe - powiedzia³ Shepherd. - S¹ okr¹g³e? i kszta³towe, dlatego siê ich brzydzisz. - Kszta³towe - Ale wielu ludzi lubi goldfishe, Shep. Wielu ludzi jada je codziennie. Shep wzdrygn¹³ siê na myœl o zdeklarowanych wielbicielach goldfishów. - Shep, chcia³byœ, ¿eby ktoœ ciê zmusi³ do ogl¹dania ludzi, którzy na twoich oczach jedliby goldfishe? Pochylaj¹c nieco g³owê, ¿eby lepiej widzieæ jego twarz, Jilly zobaczy³a, jak Shep krzywi siê ze zgroz¹. Dylan naciska³ dalej. - Nawet gdybyœ zamkn¹³ oczy, ¿eby ich nie widzieæ, chcia³byœ siedzieæ miêdzy dwiema osobami jedz¹cymi goldfishe i s³u-chaæ g³oœnego chrupania? Shepherd zakrztusi³ siê z autentycznym wstrêtem. - Lubiê goldfishe, Shep. Ale nie jem ich dlatego, ¿e siê nimi brzydzisz. Jem cheez-ity. Chcia³byœ, ¿ebym zacz¹³ jeœæ goldfishe i zostawia³ je na widoku? Chcia³byœ je ci¹gle znajdowaæ w naj-mniej spodziewanych miejscach? Dobrze byœ siê czu³, Shep? Shepherd energicznie pokrêci³ g³ow¹. - Dobrze byœ siê czu³? Powiedz, Shep, dobrze? - Nie. - S¹ rzeczy, które nas nie ra¿¹, ale mog¹ raziæ innych, mu-simy wiêc szanowaæ uczucia innych ludzi, je¿eli chcemy, ¿eby szanowali nasze. - Wiem. - To dobrze. Czyli nie jemy goldfishów w obecnoœci niektó-rych ludzi... - Nie jemy goldfishów. - ...i nie sikamy w publicznych miejscach... - Nie sikamy. - ...i nie sk³adamy miejsca w miejsce, je¿eli ktoœ nas mo¿e zobaczyæ. - Nie sk³adamy. - Nie jemy goldfishów, nie sikamy, nie sk³adamy - powie-dzia³ Dylan. - Nie jemy goldfishów, nie sikamy, nie sk³adamy - powtó-rzy³ Shep. Choæ wyraz udrêki nie znikn¹³ z jego twarzy, Dylan prze-mówi³ cichym i bardziej czu³ym tonem: - Jestem z ciebie bardzo dumny. I kocham ciê, Shep. Wiesz? Kocham ciê, bracie. - G³os mu siê za³ama³ i Dylan odwróci³ siê od brata. Nie patrzy³ te¿ na Jilly, bo mo¿e gdyby spojrza³, prze-sta³by nad sob¹ panowaæ. Zacz¹³ uwa¿nie ogl¹daæ swoje wielkie d³onie, jak gdyby dokona³ nimi czegoœ bardzo wstydliwego. Kil-ka razy g³êboko i powoli odetchn¹³, po czym znów powiedzia³ do zak³opotanego Shepa: - Wiesz, ¿e bardzo ciê kocham? - W porz¹dku - odrzek³ cicho Shep. - W porz¹dku - powtórzy³ Dylan. - No to w porz¹dku. Shepherd otar³ spocon¹ twarz rêk¹, któr¹ potem osuszy³ o nogawkê spodni. - W porz¹dku. Gdy Dylan w koñcu popatrzy³ Jilly w oczy, przekona³a siê, ile kosztowa³a go rozmowa z Shepem, zw³aszcza jej pierwsza czêœæ, kiedy pastwi³ siê nad bratem. Jej g³os te¿ lekko za³amywa³ siê ze wzruszenia. - Co... co teraz? Dylan sprawdzi³, czy ma portfel. - Teraz idziemy na lunch. - Zostawiliœmy w pokoju w³¹czony komputer. - Nic mu nie bêdzie. Pokój jest zamkniêty. Na drzwiach wi-si tabliczka „Nie przeszkadzaæ". Promienie s³oñca wci¹¿ odbija³y siê od przeje¿d¿aj¹cych sa-mochodów jak strugi p³ynnego œwiat³a. Druga strona ulicy mi-gota³a jak fantasmagoria. Jilly spodziewa³a siê us³yszeæ srebrzysty œmiech dzieci, po-czuæ woñ kadzid³a i ujrzeæ kobietê w mantyli siedz¹c¹ w koœciel-nej ³awce na parkingu, poczuæ wiatr wywo³any ³opotem skrzy-de³ stada bia³ych ptaków, które sfrunê³yby nagle z pustego dot¹d nieba. Potem Shepherd, nie podnosz¹c g³owy, nieoczekiwanie wzi¹³ j¹ za rêkê. Chwila sta³a siê zbyt rzeczywista na wizje. Weszli do œrodka. Jilly prowadzi³a Shepa, aby nie musia³ pod-nosiæ oczu i nara¿aæ siê na kontakt wzrokowy z nieznajomymi. Bior¹c pod uwagê temperatur¹ na zewn¹trz, mo¿na by³o od-nieœæ wra¿enie, ¿e powietrze do restauracji pompuje siê prosto z Arktyki. Jilly nie czu³a ch³odu. +** Myœl o setkach tysiêcy milionów mikroskopijnych maszyn uwijaj¹cych siê w jego mózgu zupe³nie odebra³a apetyt Dyla-nowi, który jad³ bez ¿adnej przyjemnoœci, jak na ironiê prawie niczym maszyna pobieraj¹ca porcjê paliwa. Kiedy przed Shepem postawiono danie z³o¿one z grzanki z serem zrobionej z chleba bez okr¹g³ej skórki, podzielonej na cztery kwadratowe kawa³ki, frytek bez ostrych koñcówek, ogór-ków konserwowych, z których Dylan uformowa³ prostok¹tne s³upki, oraz grubych plastrów pomidorów tak¿e pokrojonych w kwadraty, ch³opak zacz¹³ jeœæ z widocznym zadowoleniem. Mimo ¿e Shep jad³ palcami - nie tylko grzankê, frytki i ogór-ki, ale tak¿e pokrojone pomidory - Dylan nawet nie próbowa³ przypominaæ mu o koniecznoœci u¿ycia widelca. Na maniery przy stole by³ odpowiedni czas i miejsce, ale tu i teraz powinni siê przede wszystkim cieszyæ, ¿e ¿yj¹ i mog¹ w spokoju zjeœæ posi³ek. Zajmowali boks przy oknie, chocia¿ Shep nie lubi³, gdy „pa-trzyli na niego ludzie w œrodku i ludzie z zewn¹trz". Szyby w oknach by³y jednak mocno przyciemnione, chroni³y wnêtrze restauracji przed oœlepiaj¹cym œwiat³em s³onecznym, tote¿ z uli-cy niewiele mo¿na by³o zobaczyæ. Poza tym wszystkie boksy w tym lokalu rozmieszczono wzd³u¿ okien, a zwyk³e stoliki ustawiono tak blisko siebie, ¿e w miarê jak gêstnia³by t³um goœci, Shep szybko zacz¹³by okazy-waæ niepokój. Fizyczne bariery boksu zapewnia³y im odpowied-ni stopieñ prywatnoœci, a po niedawnej reprymendzie Shep po-pad³ w zmienny nastrój. Dylan czu³ wibruj¹cy dotyk odcisków psychicznych na me-nu i sztuæcach, lecz doszed³ do wniosku, ¿e coraz lepiej idzie mu wyciszanie tych impulsów. Dylan i Jilly prowadzili bezsensown¹ pogawêdkê o zupe³nie nieistotnych rzeczach, takich jak ulubione filmy, jak gdyby roz-rywka rodem z Hollywood mog³a mieæ teraz jakiekolwiek zna-czenie dla nich, skoro zostali oddzieleni od reszty ludzkoœci i najprawdopodobniej godzinami bêd¹ prze¿ywaæ rzeczy siêga-j¹ce daleko poza ludzkie doœwiadczenie. Wkrótce pogaduszki o filmach zaczê³y siê wydawaæ nie tyl-ko b³ahe, ale zupe³nie dziwaczne, jakby by³y bohatersk¹ prób¹ ucieczki przed rzeczywistoœci¹, wiêc Jilly powoli skierowa³a roz-mowê na ich sytuacjê. Nawi¹zuj¹c do zawi³ej logiki, dziêki któ-rej Dylan zdo³a³ uœwiadomiæ bratu, ¿e sk³adanie w miejscu publicznym jest równie Ÿle widziane jak sikanie na buty starusz-kom, powiedzia³a: - To by³o kapitalne. - Kapitalne? - Pokrêci³ przecz¹co g³ow¹. - To by³o pod³e. - Nie. Nie rób sobie wyrzutów. - Ale jednak by³o pod³e. Nie cierpiê tego, chocia¿ kiedy trzeba, umiem to robiæ ca³kiem nieŸle. - Trzeba go by³o przekonaæ - odpar³a. - I to szybko. - Nie szukaj dla mnie usprawiedliwieñ. Mo¿e mi siê spodo-baæ i sam ich zacznê szukaæ. - Nie do twarzy ci z tym ponuractwem, O'Conner. Bardziej podoba³eœ mi siê jako irracjonalny optymista. Uœmiechn¹³ siê. - Ja te¿ siê sobie bardziej podoba³em. Po³knê³a ostatni kês kanapki z wêdlin¹ i sa³at¹, popi³a ³y-kiem coorsa, a potem westchnê³a i powiedzia³a: - Nanomaszyny, nanokomputery... je¿eli to ma³e choler-stwo poprawia mi teraz inteligencjê, dlaczego ci¹gle nie potrafiê ogarn¹æ rozumem tego wszystkiego? - Niekoniecznie poprawiaj¹ nam inteligencjê. Po prostu nas zmieniaj¹. Nie zawsze na lepsze. A w³aœnie, Proctor uzna³, ¿e niezrêcznie mówiæ o nanomaszynach sterowanych przez nano-komputery, wiêc wymyœli³ nowe s³owo na okreœlenie po³¹czenia tych dwóch rzeczy. Nanoboty. Kombinacja „nano" i „robota". - Œliczna nazwa wcale nie sprawia, ¿e s¹ mniej straszne. - Jilly zmarszczy³a brwi i potar³a kark, jak gdyby poczu³a ch³ód. - Znowu deja vu. Nanoboty. Coœ mi œwita. Wtedy w pokoju mówi³eœ, jakbyœ siê spodziewa³, ¿e coœ o tym wiem. Dlaczego? - Ten tekst, który mia³aœ przeczytaæ z ekranu, a który ci streœci³em... to by³ zapis godzinnego wywiadu, którego Proctor udzieli³ w twoim ulubionym programie radiowym. - U Parisha Lanterna? - W ci¹gu piêciu lat Proctor by³ jego goœciem trzy razy, trze-ci raz przez dwie godziny. Czyli mog³aœ go raz s³yszeæ. Jilly zamyœli³a siê na moment nad now¹ okolicznoœci¹, ale p³yn¹ce z niej wnioski nie wzbudzi³y jej entuzjazmu. - Mo¿e ju¿ lepiej zacznê siê martwiæ przemieszczaniem bie-guna magnetycznego Ziemi i pijawkami mózgowymi z innej rze-czywistoœci. Z ulicy zjecha³ na parking jakiœ samochód i przemkn¹³ obok restauracji z tak nierozs¹dn¹ prêdkoœci¹, ¿e ryk silnika i b³ysk za oknem zwróci³y uwagê Dylana. Czarny chevrolet suburban. Na dachu nad przedni¹ szyb¹ mia³ zamontowane cztery reflektory, które nie nale¿a³y do standardowego wyposa¿enia suburbanów. Jilly te¿ zauwa¿y³a samochód. - Nie. Jak mogli nas znaleŸæ? - Mo¿e po tym, co zdarzy³o siê w Safford, powinniœmy jesz-cze raz zmieniæ tablice. Czarne auto zatrzyma³o siê przed biurem motelu, tu¿ obok restauracji. - Mo¿e ten szczurek na stacji, Skipper, zacz¹³ coœ podej-rzewaæ. - Jest setka takich „byæ mo¿e". Dylan siedzia³ twarz¹ do motelu, lecz Jilly mia³a miejsce ak-cji za plecami. Albo czêœæ miejsca akcji. Pokaza³a, stukaj¹c pal-cem w szybê. - Dylan. Po drugiej stronie ulicy. Przez przyciemnione okno i dr¿¹ce od gor¹ca powietrze, które unosi³o siê ze spieczonej jezdni, Dylan ujrza³ drugiego czarnego chevroleta przed motelem naprzeciwko. Prze³ykaj¹c ostatni kês lunchu, Shep powiedzia³: - Ciasto. Ze swojego miejsca, nawet gdyby przycisn¹³ twarz do szyby, Dylan nie móg³ zobaczyæ ca³ego chevroleta, który zaparkowa³ ko³o recepcji. Po³owa samochodu znajdowa³a siê jednak w jego polu widzenia i ujrza³ dwóch mê¿czyzn, którzy wysiedli od stro-ny kierowcy. Ubrani w lekkie, jasne stroje, odpowiednie do pogody w miasteczku na pustyni, wygl¹dali jak golfiœci zmie-rzaj¹cy na popo³udniow¹ partiê: niezwykle wysocy golfiœci, nie-zwykle wysocy i groŸnie wygl¹daj¹cy golfiœci. - Proszê - przypomnia³ sobie Shep. - Proszê o ciasto. 3 0 Dylan przyzwyczai³ siê, ¿e jest jedn¹ z najwy¿szych osób prawie w ka¿dym gronie, ale dwaj dr¹gale, którzy wysiedli z chevroleta, wygl¹dali, jakby spêdzili ranek na rodeo, wyrzucaj¹c w powietrze kowbojów i bior¹c ich na rogi. Zniknêli za samochodem, kieruj¹c siê w stronê biura. - ChodŸmy - rzuci³ krótko Dylan, wysun¹³ siê z boksu i wsta³. Jilly zerwa³a siê natychmiast, ale Shep nawet siê nie ruszy³. Z pochylon¹ g³ow¹, wpatruj¹c siê w pusty talerz, powiedzia³: - Proszê o ciasto. Gdyby nawet podano mu trójk¹tny kawa³ek zamiast kwa-dratowego, jeden zaokr¹glony koniec ciasta mo¿na by³o ³atwo sp³aszczyæ. Poza tym trójk¹t by³ odpowiednio kanciasty, bez krzywizn, zdecydowanie niekszta³towy. Shep uwielbia³ ciasto. - Zjemy ciasto - sk³ama³ Dylan. - Ale najpierw pójdziemy do toalety, bracie. - Siku? - spyta³ Shep. - Siku - potwierdzi³ cicho Dylan, chc¹c unikn¹æ robienia sceny w restauracji. - Shep nie musi siku. Ze wzglêdu na przepisy przeciwpo¿arowe i koniecznoœæ przyjmowania dostaw restauracja na pewno mia³a tylne wyj-œcie; aby tam jednak dotrzeæ, na pewno musieliby przejœæ przez kuchniê, co spowodowa³oby za du¿o zamieszania, nawet gdyby im pozwolono skorzystaæ z tej drogi. Nie œmieli wyjœæ frontowy-mi drzwiami z obawy, ¿e zauwa¿¹ ich pseudogolfiœci. Pozosta-³a im tylko jedna droga. - Mo¿liwe, ¿e przez pewien czas nie bêdziesz mia³ okazji. Lepiej chodŸmy teraz - wyjaœni³ Dylan. - Nie chcê siku. Zjawi³a siê kelnerka. - Podaæ coœ jeszcze? - Ciasto - powiedzia³ Shep. - Moglibyœmy zobaczyæ listê deserów w menu? - zapyta³ Dylan. - Ciasto. - Myœla³am, ¿e ju¿ pañstwo wychodz¹. - Idziemy tylko do toalety - zapewni³a j¹ Jilly. Gdy kelner-ka zmarszczy³a brwi, Jilly doda³a: - Osobno. Wyci¹gaj¹c bloczek z kieszeni fartucha, kelnerka oznajmi³a: - Mamy œwietne ciasta. -Z pieczo³owicie u³o¿onej i upiêtej rudej fryzury wydoby³a o³ówek. - Kokosowe, torcik szwar-cwaldzki, cytrynowe i cytrynowo-orzechowe. - Nie chcemy zamawiaæ ciasta dla wszystkich - odrzek³ Dy-lan. - Chcielibyœmy dostaæ menu. - Ciasto - powiedzia³ Shepherd. Gdy kelnerka oddali³a siê, ¿eby przynieœæ im menu, Dylan powiedzia³: - ChodŸ, Shep. - Ciasto. Kokosowe... - Najpierw siku, Shep. - ...torcik szwarcwaldzki... Mê¿czyŸni z czarnego chevroleta byli ju¿ pewnie w recepcji. - ...cytrynowe... Je¿eli mieli przy sobie jakieœ dokumenty policyjne, pokazu-j¹ je ju¿ recepcjoniœcie. - ...i cytrynowo-orzechowe. Je¿eli nie mieli dokumentów, postaraj¹ siê uzyskaæ ¿¹dane informacje metod¹ zastraszenia. - Jak nie zrobisz siku - pó³g³osem poinformowa³ Shepa Dy-lan - nie bêdzie ciasta. Oblizuj¹c wargi na myœl o cieœcie, Shep rozwa¿a³ ultimatum. - Dylan - powiedzia³a cicho, lecz z widocznym przejêciem Jilly. - Okno. Spod motelu naprzeciwko nadjecha³ drugi czarny chevrolet suburban. Zaparkowa³ za pierwszym, który sta³ przed recepcj¹ obok restauracji. Dylan nie chcia³ chwytaæ brata za rêkê i si³¹ wyci¹gaæ go z boksu, chyba ¿e nie mia³by ju¿ absolutnie ¿adnego wyboru. Gdyby to zrobi³, prawdopodobnie ch³opak poszed³by za nim, choæ niekoniecznie by³by sk³onny do wspó³pracy. Nie stawia³by zaciêtego oporu, ale gdy siê upar³, potrafi³ tkwiæ w miejscu jak zaklinowana oœmiornica. Kelnerka wziê³a menu ze swojego stanowiska i ruszy³a w drogê powrotn¹ do ich boksu. - Bez siku nie bêdzie ciasta? - zapyta³ Shepherd. - Bez siku nie bêdzie ciasta. - Najpierw siku, potem ciasto? - upewni³ siê Shep. - Najpierw siku, potem ciasto - przytakn¹³ Dylan. Shepherd wysun¹³ siê z boksu. Kiedy wsta³, przysz³a kelnerka, po³o¿y³a menu na stole i spyta³a: - Podaæ kawê? Dylan zobaczy³, jak otwieraj¹ siê drzwi wejœciowe. Od szkla-nej tafli odbi³o siê jaskrawe œwiat³o s³oñca, a z miejsca, gdzie sta³, z boku, nie móg³ zobaczyæ, kto wchodzi, dopóki goœæ nie znalaz³ siê w œrodku. - Dwie kawy - poprosi³a Jilly. Próg przekroczy³o dwoje staruszków. Mieli zapewne ponad osiemdziesi¹t lat. Choæ nie uginali siê pod brzemieniem wieku i wygl¹dali doœæ czerstwo, na pewno nie byli mordercami. - Mleko - wymamrota³ Shep. - Dwie kawy i mleko - powiedzia³ do kelnerki Dylan. Szklanka, z której bêdzie pi³ mleko, jest zapewne okr¹g³a; jed-nak samo mleko nie by³o okr¹g³e. Nie by³o kszta³towe, lecz bez-kszta³tne, a Shepherd nigdy nie mia³ ¿adnych uprzedzeñ wobec jedzenia tylko z powodu formy naczynia, w którym je podawano. - Ciasto - powiedzia³ Shep, gdy ze spuszczon¹ g³ow¹ szed³ za Dylanem miêdzy stolikami, a Jilly zamyka³a pochód. - Cia-sto. Najpierw siku, potem ciasto. Najpierw siku, potem ciasto. Toalety znajdowa³y siê w korytarzu z ty³u restauracji. Przed Dylanem szed³ przysadzisty brodaty mê¿czyzna w bezrêkawniku, który na ramionach, karku i ³ysej czaszce mia³ tyle kolorowych tatua¿y, ¿e móg³by wystêpowaæ jako cyrkowa atrakcja. Skierowa³ siê do mêskiej toalety. Gdy znaleŸli siê w korytarzu, ci¹gle w polu widzenia niektó-rych goœci restauracji, Dylan rzek³ do Jilly: - SprawdŸ damsk¹. Wesz³a do ³azienki i wróci³a, zanim drzwi zd¹¿y³y siê za ni¹ zamkn¹æ. - Nie ma nikogo. Dylan ponagli³ brata, ¿eby wszed³ do damskiej toalety ra-zem z Jilly, a sam zaraz za nimi wsun¹³ siê do œrodka. Obie kabiny by³y otwarte. Zewnêtrznych drzwi prowadz¹-cych z korytarza nie mo¿na by³o zamkn¹æ na zamek. W ka¿dej chwili móg³ ktoœ wejœæ. Jedyne okno zosta³o zupe³nie zamalowane, poza tym by³o za ma³e, by przez nie uciec. - S³uchaj, bracie - powiedzia³ Dylan. - Chcia³bym, ¿ebyœ coœ dla mnie zrobi³. - Ciasto. - Shep, musisz z³o¿yæ nas st¹d z powrotem do naszego po-koju w motelu. - Przecie¿ oni na pewno przyjd¹ do naszego pokoju - za-protestowa³a Jilly. - Jeszcze ich tam nie ma. Zostawiliœmy w³¹czony kompu-ter, na ekranie jest wywiad z Proctorem. Nie powinni tego wi-dzieæ. Nie wiem, dok¹d mamy teraz jechaæ, ale gdziekolwiek by to by³o, je¿eli zorientuj¹ siê, ile wiemy, ³atwiej im bêdzie deptaæ nam po piêtach, bêd¹ mogli przewidywaæ nasze ruchy. - Ciasto kokosowe. - Poza tym - doda³ Dylan - w przyborach do golenia mam kopertê z pieniêdzmi, prawie piêæset dolców, a tutaj tylko to, co w portfelu. - Uj¹³ podbródek Shepa i uniós³ mu g³owê. - Shep, musisz to dla mnie zrobiæ. Shep zamkn¹³ oczy. - Nie sikamy w miejscach publicznych. - Nie proszê ciê, ¿ebyœ sika³. Po prostu z³ó¿ nas z powro-tem do pokoju. Teraz, Shep. Jak najszybciej. - Nie jemy goldfishów, nie sikamy, nie sk³adamy. - Shep, to zupe³nie co innego. - Nie jemy goldfishów, nie sikamy, nie sk³adamy. - Tutaj ta zasada nie obowi¹zuje, bracie. Nie jesteœmy w miejscu publicznym. Argument nie trafi³ Shepherdowi do przekonania. Wiedzia³ przecie¿, ¿e to jest „toaleta publiczna". - Nie jemy goldfishów, nie sikamy, nie sk³adamy. - Pos³uchaj, bracie, widzia³eœ du¿o filmów, wiesz, jacy s¹ Ÿli ludzie. - Sikaæ w miejscu publicznym. - WyobraŸ sobie jeszcze gorszych od tych najgorszych. Lu-dzi z broni¹. Morderców takich jak na filmach. Szukaj¹ nas bardzo Ÿli ludzie, Shep. - Hannibal Lecter. - Nie wiem. Mo¿e s¹ tacy Ÿli jak on. Nie wiem. Ale je¿eli mi nie pomo¿esz, je¿eli nie z³o¿ysz nas tam, gdzie powiedzia³em, to na pewno dojdzie do krwawych i oœliz³ych scen. Oczy ch³opaka pod powiekami porusza³y siê gwa³townie, co œwiadczy³o o jego poruszeniu. - Oœliz³e i krwawe sceny s¹ z³e. - Bardzo z³e. I jeœli w tej chwili nie z³o¿ymy siê z powrotem do pokoju motelowego, zdarz¹ siê bardzo krwawe i oœliz³e rzeczy. - Shep siê boi. - Nie bój siê. - Shep siê boi. Dylan w duchu nakaza³ sobie spokój, by nie straciæ panowa-nia nad sob¹ tak jak na wzgórzu w Kalifornii. Nigdy wiêcej nie wolno mu mówiæ do Shepa w taki sposób, nawet w najbardziej dramatycznej sytuacji. Nie pozosta³a mu ¿adna inna taktyka poza b³aganiem. - Na litoœæ bosk¹, proszê ciê, bracie. - S-shep siê b-boi. Gdy Dylan zerkn¹³ na swojego timeksa, wskazówka se-kundnika zdawa³a siê wirowaæ wokó³ tarczy. Staj¹c obok Shepa, Jilly powiedzia³a: - Skarbie, wczoraj w nocy, kiedy ja le¿a³am w swoim ³ó¿ku, ty w swoim, a Dylan spal i chrapa³, pamiêtasz nasz¹ krótk¹ roz-mowê? Dylan nie mia³ pojêcia, o czym mówi³a. Nie opowiada³a mu o ¿adnej rozmowie z Shepem. Poza tym by³ pewien, ¿e nie chrapa³. - Skarbie, obudzi³am siê i us³ysza³am, jak szepczesz, pamiê-tasz? Mówi³eœ, ¿e siê boisz. I co ci wtedy powiedzia³am? Oczy Shepherda przesta³y drgaæ gor¹czkowo, ale ch³opak milcza³. - Pamiêtasz, kochanie? - Gdy otoczy³a Shepa ramieniem, nie skuli³ siê pod wp³ywem dotyku, nawet siê nie wzdrygn¹³. - Skarbie, pamiêtasz, powiedzia³eœ: „Shep siê boi", a ja odpar-³am: „Shep jest dzielny". Dylan us³ysza³ jakieœ ha³asy w korytarzu i zerkn¹³ na drzwi. Nikt nie wszed³, ale by³a pora lunchu i w restauracji t³oczy³o siê sporo ludzi; ich samotnoœæ nie mog³a trwaæ d³ugo. - Bo jesteœ dzielny, Shep - ci¹gnê³a Jilly. - Jesteœ jednym z najdzielniejszych ludzi, jakich znam. Œwiat to straszne miej-sce. Wiem, ¿e dla ciebie jest jeszcze straszniejszy ni¿ dla nas. Tyle ha³asu, tyle jasnoœci i kolorów, tylu ludzi, obcych, którzy ci¹gle do ciebie mówi¹, i wszêdzie zarazki, nic nie jest tak uporz¹dko-wane, jak powinno byæ, nic nie jest tak proste, jak byœ chcia³, wszystko jest kszta³towe i obrzydliwe. Mo¿esz z³o¿yæ uk³adan-kê tak, ¿eby wszystkie kawa³ki by³y na swoim miejscu, mo¿esz czytaæ „Wielkie nadzieje" dwadzieœcia lub sto razy i za ka¿dym razem ksi¹¿ka bêdzie dok³adnie taka, jak siê spodziewasz. Ale nie da siê z³o¿yæ ¿ycia tak jak uk³adanki, nie mo¿esz sprawiæ, aby ka¿dy dzieñ wygl¹da³ tak samo - mimo to codziennie rano wstajesz i próbujesz. Dlatego jesteœ bardzo dzielny, skarbie. Shepherd, gdybym by³a taka jak ty, nie s¹dzê, ¿eby by³o mnie staæ na tak¹ odwagê. Na pewno nie by³abym taka dzielna. Co dzieñ tak uparcie próbowaæ - to najodwa¿niejszy czyn, jakiego nie dokona³ ¿aden bohater filmowy. S³uchaj¹c Jilly, Dylan w koñcu przesta³ popatrywaæ nerwo-wo na drzwi, przesta³ zerkaæ na zegarek i odkry³, ¿e twarz i me-lodyjny g³os tej kobiety bardziej przykuwaj¹ jego uwagê ni¿ myœl o osaczaj¹cych ich zawodowych mordercach. - Kochanie, musisz byæ dzielny, wiem, ¿e potrafisz. Nie wol-no ci siê baæ z³ych ludzi ani oœliz³ych i krwawych rzeczy, po pro-stu zrób, co trzeba, tak jak wstajesz co dzieñ rano i idziesz pod prysznic, zrób, co trzeba, spróbuj sprawiæ, ¿eby œwiat by³ upo-rz¹dkowany i prosty. Skarbie, musisz byæ dzielny i z³o¿yæ nas z powrotem do pokoju. - Shep jest dzielny? - Tak, Shep jest dzielny. - Nie jemy goldfishów, nie sikamy, nie sk³adamy - powie-dzia³ Shep, ale jego oczy pod zamkniêtymi powiekami pozosta-³y nieruchome, co oznacza³o, ¿e nawet kwestia niestosownoœci sikania w miejscu publicznym nie drêczy go tak bardzo jak jesz-cze przed minut¹. - W³aœciwie sk³adanie w miejscu publicznym to nie to samo co sikanie, skarbie - rzek³a Jilly. - Bardziej przypomina plucie. Oczywiœcie, kulturalni ludzie tego nie robi¹. Choæ nigdy nie si-kasz w miejscu publicznym, czasem musisz splun¹æ, kiedy na przyk³ad robak wpadnie ci do ust, i nic w tym z³ego. Ci Ÿli ludzie przypominaj¹ robaka, który wpad³ ci do ust, wiêc je¿eli siê z³o-¿ymy, ¿eby przed nimi uciec, to tak jakbyœ wyplu³ tego robaka. Shep, zrób to, skarbie. Jak najszybciej. Shepherd siêgn¹³ w przestrzeñ, chwyci³ szczyptê niczego i skrêci³. Jilly po³o¿y³a rêkê na grzbiecie jego d³oni. Shep otworzy³ oczy i odwróci³ siê, napotykaj¹c spojrzenie Jilly. - Czujesz, jak to jest? - Zrób to, skarbie. Pospiesz siê. Dylan podszed³ bli¿ej, obawiaj¹c siê, ¿e zostanie tu sam. Zobaczy³ lekk¹ zmarszczkê w powietrzu miêdzy palcami She-pherda, a potem patrzy³ w zdumieniu, jak rozchodz¹ siê od niej krêgi. Shep poci¹gn¹³ tkaninê rzeczywistoœci. Toaleta damska z³o-¿y³a siê, a wokó³ nich zaczê³o siê rozk³adaæ nowe miejsce. 31 Kiedy Dylan zacz¹³ siê sk³adaæ - a mo¿e sk³ada³a siê damska toaleta, wszystko jedno - wpad³ w panikê przekonany, ¿e Shep zgniecie ich i rzuci w jakieœ zupe³nie inne miejsce, ¿e zamiast w swoim pokoju, znajd¹ siê w motelu, gdzie nocowali dwa, trzy albo dziesiêæ dni wczeœniej; mo¿liwe, ¿e kie-dy siê roz³o¿¹, bêd¹ bezradnie wymachiwaæ rêkami i nogami w powietrzu tysi¹c stóp nad ziemi¹, a potem run¹ na spotkanie œmierci; ¿e wprost z ³azienki przenios¹ siê na dno mrocznej otch³ani oceanu, a potworne ciœnienie kilka mil pod powierzch-ni¹ morza w jednej chwili rozgniecie ich na miazgê, zanim zd¹-¿¹ wci¹gn¹æ do p³uc pierwszy zabójczy haust wody. Shepherd, dla którego Dylan od dwudziestu lat by³ bratem, a od dziesiêciu opiekunem, byæ mo¿e zachowa³ pe³niê w³adz umys³owych, ale nie potrafi³ ich wykorzystaæ w ¿aden konsekwentny sposób. Mi-mo ¿e z³o¿yli siê ¿ywi ze wzgórza w Kalifornii i bezpiecznie prze-byli drogê z pokoju motelowego przed restauracjê, Dylan nie umia³ zaufaæ nowemu Shepherdowi O'Connerowi, który z dnia na dzieñ sta³ siê geniuszem fizyki, specem od stosowanej me-chaniki kwantowej - czy co tam innego stosowa³ - istnym cza-rodziejem, który nadal rozumowa³ jak dziecko; potrafi³ mani-pulowaæ czasem i przestrzeni¹, ale za nic w œwiecie nie zjad³by niczego kszta³towego, mówi³ o sobie w trzeciej osobie i unika³ bezpoœredniego kontaktu wzrokowego. Gdyby Dylan w chwili szaleñstwa da³ Shepherdowi na³adowan¹ broñ, móg³by siê spo-dziewaæ tylko najgorszej tragedii; sk³adanie „tutam" musia³o groziæ niewspó³miernie powa¿niejsz¹ katastrof¹ ni¿ spustosze-nia, jakich dokona³by nawet karabin maszynowy. Chocia¿ po-dró¿ trwa³a tylko mgnienie oka, Dylan zd¹¿y³ sobie wyobraziæ tyle krwawo-oœliz³ych scen, ¿e starczy³oby ich na obdzielenie obrzydliwych i tandetnych filmów dla ca³ego pokolenia ich mi-³oœników. Wreszcie toaleta z³o¿y³a siê zupe³nie, a wokó³ nich roz³o¿y³o siê nowe miejsce. Metaforyczna na³adowana broñ nie wypali³a. ZnaleŸli siê z powrotem w swoim pokoju motelowym: okno by³o zas³oniê-te, sypialniê oœwietla³a w³aœciwie tylko lampa, na biurku sta³ porzucony laptop. Shep zamkn¹³ za nimi bramê do damskiej toalety, gdy tylko przez ni¹ przeszli. Dobrze. Zreszt¹ i tak nie mogliby tam bez-piecznie wróciæ. Najmniej potrzebowali spotkania z jak¹œ oso-b¹, która zechce skorzystaæ z toalety, wkurzy siê i krzykiem zwabi œwiadków. Byli bezpieczni. Tak im siê w ka¿dym razie przez moment wydawa³o. Rzeczywiœcie, w³os nie spad³ im z g³owy, ale wcale nie byli bezpieczni. W chwili pojawienia siê w pokoju, zanim którekol-wiek z nich zd¹¿y³o odetchn¹æ, Dylan us³ysza³ chrobot klucza uniwersalnego w zamku, a potem szczêk zasuwki, jak gdyby ktoœ próbowa³ otworzyæ drzwi, robi¹c przy tym jak najmniej ha³asu. U bram stanêli barbarzyñcy, a na murach nie ustawiono sa-ganów z wrz¹cym olejem, by poczêstowaæ ich pal¹cym desz-czem i odeprzeæ. Pod zasuwk¹ by³ prostszy zamek, do którego na pewno za-raz wsunie siê klucz. Drzwi zabezpieczyli ³añcuchem, ale to nie mog³o stanowiæ powa¿nej przeszkody dla brutalnego osi³ka, je-œli bêdzie wiedzia³, gdzie dok³adnie ma kopn¹æ. W chwili gdy zasuwka puœci³a, Dylan chwyci³ jedno z trzech krzese³ stoj¹cych za biurkiem. Szybko przeci¹³ pokój d³ugimi krokami i podpar³ wysokim oparciem krzes³a klamkê, blokuj¹c drzwi, które powinny wytrzymaæ nawet po otwarciu drugie-go zamka. Czasu mia³ tyle samo co pieniêdzy, nie czeka³ wiêc, ¿eby sprawdziæ, czy krzes³o mocno dociska drzwi, czy zosta³o trochê niebezpiecznego luzu. Musia³ zaufaæ prowizorycznej baryka-dzie, tak jak Shepowi i jego magicznej mocy sk³adania. Wbieg³ do ³azienki, wyszarpn¹³ kopertê z pieniêdzmi z saszetki z przy-borami do golenia i wepchn¹³ do kieszeni spodni. Wracaj¹c do sypialni, zauwa¿y³, ¿e drzwi s¹ zamkniête na-prawdê szczelnie, a krzes³o trzyma siê mocno, nawet gdy klam-ka zaczê³a siê poruszaæ, a drewno zaskrzypia³o pod naciskiem z zewn¹trz. Przez kilka cennych sekund mê¿czyŸni za drzwiami mog¹ przypuszczaæ, ¿e opór, jaki napotkali, ma zwi¹zek z uszkodze-niem któregoœ z zamków. Dylan nie móg³ jednak liczyæ na ich g³upotê czy nawet ³atwowiernoœæ, a s¹dz¹c po agresywnoœci, z jak¹ prowadzili czarne chevrolety, nie mo¿na te¿ by³o spodzie-waæ siê po nich cierpliwoœci. Jilly od³¹czy³a i zamknê³a laptop. Zarzuci³a na ramiê toreb-kê i odwracaj¹c siê do Dylana, unios³a rêkê, wskazuj¹c na sufit. Nie wiedzieæ czemu skojarzy³a mu siê z Mary Poppins, ale by³a to Mary Poppins, której cery nie wybieli³a paskudna angielska pogoda, a jej gest przywodzi³ na myœl Supermana wzbijaj¹cego siê do lotu. Skrzypienie drewna usta³o i znów dal siê s³yszeæ chrobot klucza w zamku, co oznacza³o, ¿e napakowani golfiœci jeszcze siê nie zorientowali. Shep stal w klasycznej pozycji Shepa, jak obraz krzywdy wy-rz¹dzonej przez okrutn¹ Naturê, w niczym nie przypominaj¹c czarodzieja. - Dobra, bracie - szepn¹³ Dylan. - Rób swoje i z³ó¿ nas st¹d. Shep nie wykona³ ¿adnego gestu, by przenieœæ ich do bez-piecznego miejsca. - No, dziecko. Szybko. Znikajmy st¹d. - To tak, jakbyœ wyplu³ robaka - przypomnia³a mu Jilly. Szczêk klucza ust¹pi³ trzeszczeniu œrub zawiasów wcinaj¹-cych siê w futrynê, a krzes³o znów zatrzeszcza³o pod nieustêpli-wym naporem. - Jak nas nie z³o¿ysz, nie bêdzie ciasta - szepn¹³ rozgor¹cz-kowany Dylan, bo dla Shepa ciasto i kreskówki ze Strusiem Pê-dziwiatrem stanowi³y wiêksz¹ motywacjê ni¿ s³awa i fortuna dla wiêkszoœci ludzi. Na wspomnienie o cieœcie Jilly syknê³a i powiedzia³a: - Nie zabieraj nas z powrotem do restauracji, Shep! S³ysz¹c ostrze¿enie, Shepherd zada³ pytanie, które wyjaœnia-³o powody jego wahania: - Dok¹d? Mordercy stracili cierpliwoœæ, uciekaj¹c siê do bardziej rady-kalnych metod, które zapewne by³y im bli¿sze ni¿ dyskretne pod-chody. Drzwi zadygota³y od ciosu barku lub obcasa ciê¿kiego buciora, a krzes³o jêknê³o jak kot, któremu przydepniêto ogon. - Dok¹d? - zwróci³a siê do Dylana Jilly. - Dok¹d? £omot do drzwi rozleg³ siê niczym walenie w kot³y i coœ w krzeœle trzasnê³o, ale konstrukcja wytrzyma³a. Podczas sk³adania z damskiej toalety Dylan wyobra¿a³ sobie mnóstwo niezamierzonych celów podró¿y, które mog³y siê oka-zaæ dla niech zgub¹, lecz teraz nie przychodzi³o mu do g³owy ani jedno miejsce na Ziemi, gdzie mogliby szukaæ azylu. Znów dobieg³ ich odg³os zderzenia cia³a z odpornym drew-nem, po którym cia³o wyda³o stêkniêcie, ale nie bólu ani z³oœci, tylko perwersyjnej przyjemnoœci, jak¹ czerpa³o z kary. Zaraz potem us³yszeli kolejny ha³as, lecz tym razem by³ to ostry brzêk t³uczonego szk³a. Zas³ony na oknie drgnê³y, gdy od tkaniny odbi³y siê kawa³ki rozbitej szyby. - Do domu - powiedzia³ do Shepherda Dylan. - Zabierz nas do domu, Shep. Szybko. - Do domu - powtórzy³ jak echo Shepherd, ale wygl¹da³, jakby nie by³ pewien, do którego miejsca dok³adnie odnosi siê to s³owo. Ten, który wybi³ okno, zgarn¹³ jakimœ narzêdziem ostre od³amki z ramy, oczyszczaj¹c sobie drogê. - Do naszego domu w Kalifornii - rzek³ Dylan. - Kalifor-nia - sto ileœ tam tysiêcy mil kwadratowych... Shep uniós³ d³oñ, jak gdyby sk³ada³ ho³d lenny stanowi Ka-lifornia. - ...ludnoœæ, trzydzieœci ileœ milionów ileœ tysiêcy... Genetyczny kuzyn byka, który atakowa³ drzwi, znowu za-szar¿owa³, a krzes³o trzasnê³o, i obsunê³o siê trochê. Marszcz¹c brwi, jakby wci¹¿ niepewny siebie, Shepherd œci-sn¹³ powietrze palcami uniesionej d³oni. - ...drzewo stanu - powiedzia³ Dylan, lecz nazwa wylecia³a mu z g³owy - Sekwoja! - pospieszy³a mu z pomoc¹ Jilly. Zas³ony wydê³y siê jak balon. Jeden z zabójców zacz¹³ siê gramoliæ do œrodka. - Kwiat stanu - maczek kalifornijski - ci¹gn¹³ Dylan. Wytrwa³oœæ siê op³aci³a. Po pi¹tym uderzeniu drzwi wpad³y z hukiem do œrodka, wywracaj¹c krzes³o Pierwszy mê¿czyzna, który stan¹³ na progu, kopi¹c na bok szcz¹tki krzes³a, by³ ubrany w blado¿ó³te spodnie i ró¿owo-¿ó³-t¹ koszulkê polo, a na twarzy mia³ wypisan¹ ¿¹dzê mordu. W rêce trzyma³ pistolet. Ruszy³ na nich, unosz¹c broñ z niedwu-znacznym zamiarem poci¹gniêcia za spust. - Eureka - powiedzia³ Shep i skrêci³ szczyptê niczego. Dylan w duchu podziêkowa³ Bogu, ¿e nie us³ysza³ wystrza-³u, gdy pokój motelowy siê z³o¿y³, us³ysza³ jednak, jak niedosz³y zabójca krzykn¹³: - O'Conner! Tym razem podczas kalejdoskopowej podró¿y obawia³ siê czegoœ zupe³nie innego: ¿e zanim uciekli z pokoju, zbir w stroju golfowym podszed³ za blisko nich i Shep z³o¿y³ razem z nimi do Kalifornii uzbrojonego mordercê. 32 Przez nikn¹c¹ sypialniê motelow¹ Dylan zobaczy³ zbli¿aj¹ce siê liczne p³aty cienia i kilka drobnych od³amków bladego œwiat³a, a u³amek sekundy przed tym, jak rozpozna³ nowe pomieszczenie, które roz³o¿y³o siê wokó³ niego, poczu³ aromat ciasta cynamonowo-pekanowo-rodzynkowego upieczonego wed³ug strze¿onego jak oka w g³owie przepisu jego matki - cudownej woni nie sposób by³o z niczym pomyliæ. Shep, Jilly i Dylan przybyli tu cali i zdrowi, ale morderca w koszulce polo nie zdo³a³ siê z nimi zabraæ. Z Arizony nie do-bieg³o ich nawet echo krzyku „O'Conner!". Mimo poprawiaj¹cego samopoczucie zapachu i braku za-bójcy, który szturmowa³ drzwi pokoju w motelu, Dylan nie od-czuwa³ ulgi. Coœ by³o nie tak. Nie potrafi³ na razie okreœliæ Ÿró-d³a swojego niepokoju, ale uczucie by³o zbyt wyraŸne, by mo¿na je z³o¿yæ na karb os³abionych nerwów. Mrok panuj¹cy w kuchni ich kalifornijskiego domu rozja-œnia³o jedynie s³abe ¿ó³tokarmelowe œwiat³o s¹cz¹ce siê zza otwartych drzwi, które prowadzi³y do jadalni, oraz jeszcze s³abszy blask podœwietlanego zegara - zamontowanego w brzuchu uœmiechniêtej ceramicznej œwinki zawieszonej na œcianie z pra-wej strony zlewu. Na blacie pod zegarem w blasku cyferblatu widaæ by³o prostok¹tn¹ formê do pieczenia ze œwie¿ym ciastem cynamonowo-pekanowo-rodzynkowym, które studzi³o siê na drucianej podstawce. Vonetta Beesley- odwiedzaj¹ca ich raz na tydzieñ gosposia je¿d¿¹ca na harleyu - czasami gotowa³a wed³ug najlepszych przepisów ich nie¿yj¹cej matki. Ale bracia mieli wróciæ z objaz-du po festiwalach sztuki dopiero pod koniec paŸdziernika, wiêc musia³a przygotowaæ ten smako³yk dla siebie. Po chwilowej dezorientacji, jaka nast¹pi³a tu¿ po z³o¿eniu, Dylan zrozumia³, dlaczego nie mo¿e siê pozbyæ wra¿enia, ¿e coœ tu jest nie tak. Opuœcili wschodni¹ Arizonê, która le¿a³a w gór-skiej strefie czasowej, w sobotê przed trzynast¹. W Kalifornii, w pacyficznej strefie czasowej, powinno byæ o godzinê wczeœniej ni¿ w Holbrook. Prawie pierwsza po po³udniu w Holbrook oznacza³a prawie po³udnie na wybrze¿u Pacyfiku, a jednak za oknami kuchni panowa³a nieprzenikniona noc. Ciemnoœæ w samo po³udnie? - Gdzie jesteœmy? - zapyta³a szeptem Jilly. - W domu - odpar³ Dylan. Zerkn¹³ na fosforyzuj¹ce wskazówki swojego zegarka, któ-ry ustawi³ na czas górski przed dwoma dniami, przed festiwalem w Tucson. Zegarek pokazywa³ dwunast¹ piêædziesi¹t szeœæ, czy-li dok³adnie tak, jak siê spodziewa³ Dylan. Tu, na ziemi maczka kalifornijskiego i sekwoi, powinna byæ za cztery dwunasta, ale w po³udnie nie o pó³nocy. - Dlaczego jest ciemno? - spyta³a Jilly. Podœwietlany zegar w brzuchu œwinki pokazywa³ dziewi¹t¹ dwadzieœcia jeden. Poprzednio w trakcie sk³adania podró¿ odbywa³a siê mo-mentalnie lub co najwy¿ej w ci¹gu kilku sekund. Tym razem Dylan równie¿ nie zauwa¿y³, aby up³ynê³o wiêcej czasu. Jeœli rzeczywiœcie zjawili siê tu o dwudziestej pierwszej dwa-dzieœcia jeden, Vonetta powinna wyjœæ ju¿ parê godzin wcze-œniej. Pracowa³a od dziewi¹tej rano do siedemnastej. Gdyby jed-nak posz³a, zabra³aby ze sob¹ ciasto. Nie zapomnia³aby te¿ zgasiæ œwiat³a, w jadalni. Na Vonetcie Beesley zawsze mo¿na by³o polegaæ jak na zegarze atomowym w Greenwich, wed³ug którego wszystkie kraje œwiata reguluj¹ swoje zegary. Panowa³ nastrój pogrzebowy - dom spowija³ ca³un ciszy i bezruchu. Wra¿enia osobliwoœci nie wywo³a³a tylko ciemnoœæ zagl¹-daj¹ca do okien, ale sam dom i coœ, co kry³o siê wewn¹trz nie-go. Dylan nie s³ysza³ oddechu zaczajonego demona, lecz wyczu-wa³, ¿e wszystko jest nie tak, jak powinno. Jilly tak¿e musia³a ulec podobnemu wra¿eniu. Sta³a dok³adnie w tym samym miejscu, gdzie zosta³a z³o¿ona, jak gdyby ba-la siê ruszyæ, a mimo pó³mroku z mowy jej cia³a bez trudu mo¿-na by³o wyczytaæ napiêcie. Z jadalni s¹czy³o siê œwiat³o inne ni¿ zwykle. Górna lampa nad sto³em, której Dylan nie widzia³ ze swojego miejsca, by³a wyposa¿ona w œciemniacz, ale blask, choæ przyt³umiony, mial karmelowy odcieñ i by³ zbyt nastrojowy jak na œwiat³o mosiê¿-no-kryszta³owego ¿yrandola. Poza tym blask nie pochodzi³ z góry; sufit w s¹siednim pokoju ton¹³ w cieniu, a œwiat³o pada-³o na pod³ogê z punktu umieszczonego niewiele wy¿ej ni¿ blat sto³u. - Shep, bracie, co siê dzieje? - wyszepta³ Dylan. Skoro obiecano mu ciasto, mo¿na siê by³o spodziewaæ, ¿e Shep od razu ruszy do cynamonowych wspania³oœci, które stu-dzi³y siê w blasze pod zegarem, poniewa¿ zwykle skupia³ siê bez reszty na jednym celu, zw³aszcza jeœli chodzi³o o ciasto. On jed-nak post¹pi³ krok ku drzwiom jadalni, zawaha³ siê i powiedzia³: - Shep jest dzielny - ale w jego glosie Dylan us³ysza³ tyle lê-ku, jak nigdy dot¹d. Dylan nie chcia³ ryzykowaæ wyprawy w g³¹b domu, dopóki lepiej nie rozezna siê w sytuacji. Potrzebowa³ te¿ dobrej broni. W szufladzie szafki kuchennej spoczywa³ ca³y arsena³ ostrych narzêdzi; na razie jednak mia³ doœæ no¿y. Zatêskni³ za kijem baseballowym. - Shep jest dzielny - powtórzy³ Shep jeszcze bardziej dr¿¹-cym g³osem i z mniejsz¹ pewnoœci¹ siebie ni¿ poprzednio. Nie patrzy³ jednak na pod³ogê, lecz prosto na drzwi jadalni i jak gdyby ignoruj¹c wewnêtrzny glos, który w obliczu niebezpie-czeñstwa zawsze radzi³ mu wycofaæ siê bez podejmowania wal-ki, ruszy³ naprzód, pow³ócz¹c nogami. Dylan szybko zbli¿y³ siê do brata i chc¹c go powstrzymaæ, po³o¿y³ mu d³oñ na ramieniu, ale Shep str¹ci³ j¹ i wolno, lecz zdecydowanie zmierza³ w kierunku jadalni. Jilly spojrza³a pytaj¹co na Dylana. Jej ciemne oczy zalœni³y w md³ym blasku tarczy zegara. Kiedy Shep coœ postanowi³, móg³ byæ przyk³adem dla wszystkich mu³ów; tym razem Dylan rozpozna³ u niego rzadko widziany, ale znajomy upór, z którym, jak nauczy³o go do-œwiadczenie, nie sposób sobie poradziæ szybko i po cichu. Shep musia³ zrobiæ to, co chcia³, a Dylanowi nie pozostawa³o nic in-nego, jak ostro¿nie ruszyæ za nim. Rozejrza³ siê po ciemnej kuchni w poszukiwaniu broni, lecz na wierzchu niczego nie zauwa¿y³. Na progu w plamie ciemno¿ó³tego œwiat³a Shepherd zawa-ha³ siê, ale tylko na moment. Potem wyszed³ z kuchni i skrêci³ w lewo, by stan¹æ przed sto³em. Gdy Dylan i Jilly weszli do jadalni za Shepem, zobaczyli sie-dz¹cego przy stole ch³opca, który wygl¹da³ na dziesiêæ lat. Ch³opiec nie uniós³ g³owy, aby na nich spojrzeæ, patrzy³ w skupieniu na le¿¹cy przed nim du¿y koszyk pe³en uroczych szczeniaków rasy golden retriever. Kosz by³ prawie gotowy, lecz wielu szczeniakom brakowa³o czêœci cia³a i fragmentów ³ebków. Rêce ch³opca, œmiga³y, bior¹c z pude³ka kolejne elementy uk³adanki i uzupe³niaj¹c nimi obrazek. Jilly byæ mo¿e nie rozpozna³a m³odego mi³oœnika uk³adanek, ale Dylan zna³ go doskonale. By³ to Shepherd O'Conner. 33 Dylan pamiêta³ tê uk³adankê, która mia³a tak szczególne znaczenie, ¿e móg³by j¹ w miarê dok³adnie na-malowaæ z pamiêci. Teraz pozna³ te¿ Ÿród³o ciemno¿ó³tego œwiat³a: aptekarsk¹ lampê, która zwykle sta³a na biurku w gabi-necie. Lampa mia³a szklany aba¿ur koloru ochry. Gdy autyzm Shepherda objawia³ siê nadwra¿liwoœci¹ na ostre œwiat³o, ch³opiec nie móg³ pracowaæ nad uk³adank¹ w przyt³u-mionym dziêki œciemniaczowi blasku górnej lampy. Nikt inny prawie nie s³ysza³ cichego brzêczenia rezystora ograniczaj¹cego przep³yw pr¹du, ale dla Shepa odg³os ten brzmia³ przeraŸliwie jak pisk wysokoobrotowej pi³y do koœci, rozsadzaj¹c mu czaszkê. Dlatego korzysta³ z lampki na biurko z przyciemnionym aba¿u-rem, do której wkrêcono ¿arówkê o mniejszej mocy. Od dziesiêciu lat Shepherd nie bawi³ siê uk³adank¹ w jadal-ni, poniewa¿ wola³ korzystaæ ze sto³u kuchennego. £amig³ówka przedstawiaj¹ca kosz ze szczeniakami by³a ostatni¹, jak¹ skoñ-czy³ w tym pokoju. - Shep jest dzielny - powiedzia³: dwudziestoletni Shep, lecz m³odszy Shepherd przy stole nie uniós³ wzroku. ¯adne z wydarzeñ, jakie rozegra³y siê dotychczas, nie prze-jê³o Dylana tak potwornym lêkiem. W przeciwieñstwie do przy-gód, które do tej pory prze¿y³, tym razem doskonale wiedzia³, co siê stanie w ci¹gu najbli¿szych kilku minut. Czu³, jakby w stronê dobrze znanej grozy pcha³a go potê¿na fala, a on by³ wobec niej zupe³nie bezsilny, jak cz³owiek w ma³ej ³ódce zbli¿a-j¹cy siê nieuchronnie do Niagary. - Dylan! To by³ glos Jilly. Kiedy siê do niej odwróci³, wskaza³a na pod³ogê. W jadalni le¿a³ perski dywan. Wzory wokó³ ich stóp przys³a-nia³y migocz¹ce czarne plamy, jak gdyby ich buty sta³y w ka³u¿ach atramentu. Powierzchnia czerni ca³y czas marszczy³a siê delikatnie. Kiedy Dylan poruszy³ jedn¹ stop¹, ka³u¿a przesunê-³a siê razem z ni¹, a czêœæ dywanu, która wygl¹da³a na zalan¹ atramentem, ukaza³a siê ponownie, nieskazitelnie czysta. Niedaleko Dylana sta³o krzes³o i kiedy go dotkn¹³, zoba-czy³, jak pod jego rêk¹ na obiciu rozlewa siê kolejna atramentowa plama, wiêksza od d³oni, ale odpowiadaj¹ca jej kszta³tem. Przesun¹³ rêkê w lewo i prawo, a czarny kleks przesuwa³ siê ra-zem z ni¹, nie pozostawiaj¹c ¿adnych œladów na tkaninie. Dylan czu³ dotyk krzes³a, lecz gdy spróbowa³ je chwyciæ, obicie nawet siê nie wgniot³o. Usi³owa³ gwa³townym ruchem odsun¹æ je od sto³u - i rêka przesz³a przez krzes³o, jak gdyby by³o tylko iluzj¹. Albo jakby on by³ pozbawionym cielesnoœci duchem. Widz¹c szok i rosn¹c¹ dezorientacjê Jilly, po³o¿y³ jej d³oñ na ramieniu, aby pokazaæ, ¿e atramentowe zjawisko nie zacho-dzi miêdzy nimi, lecz tylko wówczas gdy próbuj¹ zmieniæ coœ w otoczeniu. - Ch³opiec przy stole - powiedzia³ do niej - to Shepherd, kiedy mia³ dziesiêæ lat. Chyba sama siê tego domyœli³a, bo wiadomoœæ wcale jej nie zdziwi³a. - To nie jest... ¿adna wizja, któr¹ mamy razem z Shepem. - Nie. Jak gdyby zaczê³a kojarzyæ wszystkie fakty, zanim Dylan odkry³ przed ni¹ to¿samoœæ ch³opca z uk³adank¹, powiedzia³a tonem stwierdzenia: - Z³o¿yliœmy siê nie tylko do Kalifornii, ale do jakiejœ prze-sz³oœci. - Wcale nie jakiejœ. - Serce w nim truchla³o, lecz nie z po-wodu niebezpieczeñstwa, by³ bowiem niemal pewien, ¿e ze stro-ny przesz³oœci nie grozi im ¿adna krzywda, tak jak oni nie mieli wp³ywu na nic wokó³ siebie; ogarn¹³ go tylko niewypowiedziany ¿al i pogr¹¿y³ siê w znajomej otch³ani smutku. - To nie jest jakaœ przesz³oœæ, ale jeden konkretny wieczór. Okropny wieczór. Bardziej z myœl¹ o Jilly ni¿ po to, by siê utwierdziæ we w³a-snym przekonaniu, Dylan podszed³ do sto³u i machn¹³ rêk¹, chc¹c str¹ciæ uk³adankê na pod³ogê. Nie drgn¹³ ani jeden ka-wa³ek obrazka. Dziesiêcioletni Shepherd, odgrodzony od reszty œwiata izo-lacj¹ autyzmu i zupe³nie poch³oniêty uk³adank¹, móg³by nie zareagowaæ na ich g³osy, nawet gdyby je s³ysza³. Ale wzdry-gn¹³by siê lub przynajmniej zaskoczony zamruga³ na widok czyjejœ rêki usi³uj¹cej zniszczyæ jego pracê. Jednak w ogóle nie zareagowa³. - Jesteœmy w zasadzie niewidzialni - rzek³ Dylan. - My wi-dzimy, ale nas nikt nie widzi. S³yszymy, ale nikt nas nie s³yszy. Czujemy zapach ciasta. Czujemy podmuch ciep³ego powietrza z otworu ogrzewania i mo¿emy nim oddychaæ, czujemy po-wierzchniê przedmiotów, ale nie mamy na nic wp³ywu. - Chcesz przez to powiedzieæ, ¿e Shep tak chce? Shepherd wci¹¿ patrzy³ na m³odszego siebie, jak dodaje ³ap-ki chromym szczeniakom, a œlepym - oczy. - Zwa¿ywszy na to, co siê sta³o tego wieczoru - odpar³ Dy-lan - to ostatnia rzecz, jakiej Shep móg³by chcieæ. To nie on ustala zasady. Tak chyba chce Natura. Widocznie Shepherd potrafi³ z³o¿yæ ich do przesz³oœci, lecz mogli j¹ tylko ogl¹daæ, jak gdyby zwiedzali muzeum. - Przesz³oœæ to przesz³oœæ. Nie mo¿na jej odwróciæ - rzek³ Dylan, choæ gor¹co pragn¹³, by by³o inaczej. - Wczoraj wieczorem - przypomnia³a mu Jilly - Shepherd nagle zacz¹³ recytowaæ synonimy odchodów - ale d³ugo po tym, jak kaza³am ci przestaæ przeklinaæ, bo mówi³eœ jak mój stary. - Nie powiedzia³aœ, ¿e mówiê jak twój stary. - W³aœnie dlatego przeszkadza mi wulgarny jêzyk. Stary umia³ odzywaæ siê tylko po chamsku. W ka¿dym razie mówi³eœ, ¿e Shep ma inne poczucie czasu ni¿ my. - Shep ma poczucie prawie wszystkiego inne ni¿ my. - Mówi³eœ, ¿e dla niego przesz³oœæ, teraŸniejszoœæ i przy-sz³oœæ nie s¹ tak wyraŸnie oddzielone jak dla nas. - I proszê bardzo: dziewiêtnasty lutego tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tego drugiego roku, ponad dziesiêæ lat temu, za-nim wszystko siê zawali³o. Z przyleg³ego salonu przez otwarte drzwi dobieg³y ich k³ótli-we g³osy, lecz niezbyt g³oœne. Dylan i Jilly spojrzeli na drzwi, za którymi pali³o siê œwiat³o du¿o jaœniejsze od blasku aptecznej lampki w jadalni. M³odszy Shep dalej uzupe³nia³ obrazek ze szczeniakami, podczas gdy starszy Shep przygl¹da³ mu siê z niepokojem na twarzy. W wojnie, jak¹ toczy³y miêdzy sob¹ serce i umys³, strach Dylana walczy³ z przemo¿n¹ ciekawoœci¹. Gdyby porcja kosz-maru nie zdo³a³a zaspokoiæ ciekawoœci, wówczas ciekawoœæ mo-g³aby zwyciê¿yæ. Albo gdyby Dylan móg³ mieæ wp³yw na za-koñczenie tego wieczoru z przesz³oœci, potrafi³by prze³amaæ to niemal parali¿uj¹ce oczekiwanie na z³o. Skoro jednak nie móg³ niczego zmieniæ - bo nie móg³ - nie chcia³ byæ biernym œwiad-kiem tego, czego nie widzia³ dziesiêæ lat temu. G³osy w salonie sta³y siê g³oœniejsze, bardziej nabrzmia³e z³oœci¹. - Bracie, z³ó¿ nas st¹d - zacz¹³ namawiaæ starszego Shepherda Dylan. - Z³ó¿ nas do domu, ale do naszych czasów. Ro-zumiesz mnie, Shep? Z³ó¿ nas z przesz³oœci, szybko. M³odszy Shepherd by³ g³uchy na g³os Dylana, Jilly i star-szego siebie. Mimo ¿e starszy Shep s³ysza³ ka¿de s³owo brata, zareagowa³ tak, jakby te¿ nale¿a³ do minionego czasu i by³ g³u-chy jak pieñ na g³osy przybyszów z przysz³oœci. S¹dz¹c po sku-pieniu, z jakim obserwowa³ m³odszego siebie, nie chcia³ jeszcze donik¹d siê sk³adaæ i ¿adna si³a nie zmusi³aby go do wykorzy-stania czarodziejskiej mocy. Gdy prowadzona podniesionymi g³osami rozmowa w salo-nie przybra³a na sile, rêce dziesiêcioletniego Shepa opad³y nagle na stó³, a ka¿da trzyma³a element uk³adanki. Ch³opiec spojrza³ w stronê otwartych drzwi. - Och, nie - rzek³ Dylan, gdy ze zgroz¹ uœwiadomi³ sobie, co siê dzieje. - Nie bracie, nie, nie. - Co? - odezwa³a siê Jilly. - Co jest? M³odszy Shep od³o¿y³ kawa³ki uk³adanki na stó³ i podniós³ siê z krzes³a. - Biedny dzieciak. Widzia³ to - powiedzia³ z rozpacz¹ Dylan. - Nie zdawaliœmy sobie sprawy, ¿e widzia³. - Co widzia³? Dwunastego lutego tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tego drugiego roku dziesiêcioletni Shepherd O'Conner wyszed³ zza sto³u i pow³ócz¹c nogami, zbli¿y³ siê do drzwi salonu. Dwudziestoletni Shepherd post¹pi³ naprzód i wyci¹gn¹³ rê-kê, próbuj¹c zatrzymaæ m³odszego siebie. D³oñ przesz³a przez Shepherda z lutego sprzed lat, jakby by³ duchem, bez najmniej-szego efektu. Wpatruj¹c siê w swoje rêce, starszy Shep powiedzia³ dr¿¹-cym ze strachu g³osem: - Shep jest dzielny. Shep jest dzielny. Nie mówi³ chyba jednak z podziwem o dziesiêcioletnim Shep-herdzie O'Connerze, lecz dodawa³ sobie si³, by stawiæ czo³o koszmarowi, który mia³ nast¹piæ. - Z³ó¿ nas st¹d - nalega³ Dylan. Shepherd spojrza³ mu prosto w oczy i mimo ¿e sta³ przed bratem, a nie kimœ obcym, taka chwila bliskoœci zawsze wiele go kosztowa³a. Dziœ, w tych okolicznoœciach, cena by³a wyj¹t-kowo wysoka. W jego oczach widnia³a bezbronnoœæ i delikat-noœæ, przeciw którym nie mia³ zwyk³ej ludzkiej broni: ego, poczucia w³asnej wartoœci, psychologicznego instynktu samo-zachowawczego. - ChodŸcie. ChodŸcie zobaczyæ. - Nie. - ChodŸcie zobaczyæ. Musicie zobaczyæ. M³odszy Shepherd wyszed³ z jadalni do salonu. Odwracaj¹c wzrok od Dylana, starszy Shepherd powtórzy³ z uporem: - Shep jest dzielny, dzielny. - Po czym ruszy³ za samym so-b¹-mê¿czyzna-dziecko œladem dziecka. Gdy kieruj¹c siê do sa-lonu, zszed³ z perskiego dywanu na parkiet z jasnego klonu, ka¿dy krok znaczy³ atramentowymi ka³u¿ami. Dylan i Jilly poszli za nim do salonu z dwunastego lutego tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tego drugiego roku. M³odszy Shepherd zatrzyma³ siê dwa kroki za progiem, lecz starszy Shepherd min¹³ go, by spojrzeæ z bliska na rozgrywaj¹-c¹ siê w pokoju donios³¹ scenê. Widok matki, Blair, która jeszcze ¿y³a i wydawa³a siê teraz cudownie zmartwychwsta³a, wstrz¹sn¹³ nim bardziej, ni¿ Dy-lan móg³by przypuszczaæ. Czu³, jakby serce œcisn¹³ mu drut kol-czasty, rani¹c je do g³êbi przy ka¿dym uderzeniu. Blair O'Conner mia³a czterdzieœci cztery lata. Tak niewiele. Pamiêta³ jej ³agodnoœæ, dobroæ, cierpliwoœæ i dorównuj¹c¹ urodzie m¹droœæ. Teraz jednak ukazywa³a bardziej wybuchow¹ stronê swojej natury: gniew rozjaœnia³ zielone oczy i nadawa³ rysom ostroœæ. Mówi¹c, chodzi³a tam i z powrotem, a ka¿dy ruch i moment zatrzymania przywodzi³y na myœl panterê broni¹c¹ m³odych. Nigdy nie wpada³a w gniew bez przyczyny, a Dylan nigdy nie widzia³ jej a¿ tak rozgniewanej. Mê¿czyzna, który podra¿ni³ jej poczucie dobra i z³a, dopro-wadzaj¹c j¹ do gniewu, sta³ pod oknem, odwrócony ty³em do niej i do wszystkich z tego i tamtego czasu. Nie widz¹c duchów z przysz³oœci ani nawet dziesiêciolet-niego Shepa, który przygl¹da³ siê z drzwi jadalni, Blair powie-dzia³a: - Mówi³am panu, ¿e one nie istniej¹. A nawet gdyby istnia-³y, nigdy bym ich panu nie da³a. - A gdyby jednak istnia³y, komu by je pani da³a? - zapyta³ mê¿czyzna pod oknem, odwracaj¹c siê do niej. Chocia¿ w roku 1992 by³ nieco szczuplejszy ni¿ w 2002 i mia³ wiêcej w³osów ni¿ dziesiêæ lat póŸniej, poznali go od razu. W sa-lonie sta³ Lincoln Proctor vel Frankenstein. 34 Jilly okreœli³a kiedyœ jego uœmiech jako „okrutno-senny" i Dylan odniós³ podobne wra¿enie. Przedtem zdawa³o mu siê, ¿e wyblak³e i matowe bladoniebieskie oczy musz¹ nale¿eæ do istoty ³agodnej jak baranek, lecz przy drugim spotkaniu doszed³ do wniosku, ¿e przypominaj¹ lodowe okna, za którymi kryje siê królestwo ch³odu. Jego matka zna³a Proctora. Dziesiêæ lat temu Proctor by³ w ich domu. Odkrycie wstrz¹snê³o Dylanem do tego stopnia, ¿e na chwilê zapomnia³ o strasznym zakoñczeniu tego spotkania i sta³ na wpó³ sparali¿owany, s³uchaj¹c jak urzeczony tocz¹cej siê rozmowy. - Niech to diabli, te dyskietki nie istniej¹! -oœwiadczy³a sta-nowczo matka. -Jack nigdy o nich nie wspomina³. Ta dyskusja nie ma sensu. Jack, ojciec Dylana, nie ¿y³ od piêtnastu lat, a w lutym tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tego drugiego, gdy dosz³o do tej kon-frontacji - od piêciu. - Wszed³ w ich posiadanie w dniu, w którym umar³ - po-wiedzia³ Proctor. - Nie musia³a pani o tym wiedzieæ. - Jeœli kiedykolwiek istnia³y - odpar³a Blair - w co w¹tpiê, Jack zabra³ je ze sob¹. - Gdyby istnia³y - naciska³ dalej Proctor - czy oddala³by je pani nieszczêsnym inwestorom, którzy stracili pieni¹dze... - Proszê nie upiêkszaæ prawdy. Pozbawi³ ich pan pieniêdzy oszustwem. Ludzie, którzy ufali Jackowi, zaufali te¿ panu - a pan ich oskuba³. Za³o¿y³ pan firmy na potrzeby w³asnych projektów, nad którymi w ogóle nie zamierza³ pan pracowaæ, pompowa³ pan z nich pieni¹dze na swoje g³upie badania nad robotami... - Nanobotami. Poza tym moje badania nie s¹ g³upie. Nie jestem dumny z oszukiwania ludzi. Wstydzê siê tego. Ale bada-nia nad nanomaszynami poch³aniaj¹ du¿o wiêcej pieniêdzy, ni¿ ktokolwiek chcia³by zainwestowaæ. Musia³em znaleŸæ dodatko-we Ÿród³a finansowania.By³y... Matka Dylana przerwa³a mu lekcewa¿¹cym tonem: - Gdybym mia³a dyskietki, o których pan mówi, oddala³bym je policji. Dlatego mo¿e byæ pan pewien, ¿e Jack te¿ ich nie mia³. Gdyby mia³ w rêku dowody tego rodzaju, nigdy by siê nie zabi³. Mia³by przynajmniej cieñ nadziei. Zwróci³by siê do w³adz, walczy³ o dobro inwestorów. Proctor z uœmiechem skin¹³ g³ow¹. - Czyli nie by³ cz³owiekiem, który móg³by po³kn¹æ fiolkê tabletek i sztachn¹æ siê spalinami z rury wydechowej, co? Przez twarz Blair O'Conner przemkn¹³ p³omieñ wœciek³o-œci, lecz szybko zdusi³y je uczucia silniejsze od gniewu. - Wpad³ w depresjê. Nie tylko z powodu w³asnych strat. Uwa¿a³, ¿e zawiód³ zaufanie dobrych ludzi, którzy liczyli na nie-go. Przyjació³, rodziny. Czul siê przygnêbiony... - Dopiero po chwili zorientowa³a siê, ¿e w pytaniu Proctora mo¿e siê kryæ in-ny, przera¿aj¹cy sens. Otworzy³a szeroko oczy. - Co pan chce przez to powiedzieæ? Spod skórzanej kurtki Proctor wyci¹gn¹³ pistolet. Jilly chwyci³a Dylana za ramiê. - Co to? - Myœleliœmy, ¿e zabi³ j¹ ktoœ obcy, kto wdar³ siê do domu. Mo¿e jakiœ psychopata, który zjecha³ z autostrady. Nigdy tego nie wyjaœniono. Przez chwilê matka Dylana i Proctor patrzyli na siebie w mil-czeniu i Blair O'Conner zrozumia³a prawdê o œmierci mê¿a. - Jack by³ mojego wzrostu - powiedzia³ wreszcie Proctor. - Ale ja jestem myœlicielem, nie bokserem. Przyznajê, ¿e mam coœ z tchórza. Ale pomyœla³em, ¿e mogê go pokonaæ, wykorzystuj¹c zaskoczenie i chloroform. I uda³o siê. Na wspomnienie o chloroformie Jilly zacisnê³a d³oñ na ra-mieniu Dylana. - Gdy by³ nieprzytomny, intubacja ¿o³¹dka nie nastrêcza³a ¿adnych trudnoœci. Potrzebowa³em tylko laryngoskopu, ¿eby sprawdziæ, czy nie w³o¿y³em sondy do tchawicy zamiast do prze³yku. Sp³uka³em kapsu³ki nembutalu wod¹, prosto do ¿o-³¹dka. Wyci¹gn¹³em sondê i podawa³em chloroform, dopóki nie zaczê³a dzia³aæ dawka nembutalu. Szok Dylana ust¹pi³ miejsca z³oœci, lecz nie by³ to tylko gniew z powodu krzywdy, któr¹ wyrz¹dzi³ jego rodzinie ten po-twór. Jego wœciek³oœæ by³a skierowana nie tylko przeciw Lin-colnowi Proctorowi, ale przeciw samemu z³u, przeciw œwiado-moœci, ¿e ono istnieje. Byæ mo¿e ca³a ludzkoœæ zesz³a na drogê grzechu, ale zbyt wielu jej przedstawicieli rzuca³o siê ochoczo w objêcia ciemnoœci, siej¹c okrucieñstwo i karmi¹c siê nieszczê-œciem innych, krocz¹c t¹ drog¹ coraz pewniej, z coraz wiêkszym entuzjazmem. - Zapewniam pani¹ - powiedzia³ Proctor do Blair O'Con-ner - ¿e mê¿a nic nie bola³o. Mimo ¿e by³ nieprzytomny, bardzo uwa¿a³em przy intubacji. Dylan czu³ to samo, gdy znalaz³ Travisa przykutego do ³ó¿-ka w domu przy Alei Eukaliptusowej: wspó³czucie dla wszyst-kich ofiar przemocy i zajad³¹ wœciek³oœæ na ich oprawców. Ki-pia³y w nim emocje równie gwa³towne jak u bohaterów opery, co nigdy przedtem mu siê nie zdarzy³o; by³o to nie mniej dziw-ne ni¿ jego nowy szósty zmys³, nie mniej dziwne ni¿ sk³adanie w czasie i przestrzeni. - Nie mo¿na mnie nazwaæ dobrym cz³owiekiem - mówi³ Proctor, z t¹ sam¹ przymiln¹ samokrytyk¹, której upust dawa³ wczorajszego wieczoru, robi¹c zastrzyk Dylanowi. - Pod ¿ad-nym wzglêdem. Znam swoje wady, mam niejedn¹. Jednak cho-cia¿ jestem z³y, nie potrafiê zadawaæ nikomu bólu bezmyœlnie albo kiedy nie jest to rzeczywiœcie konieczne. Jilly, jak gdyby dziel¹c z Dylanem tê operow¹ wœciek³oœæ i g³êbok¹ litoœæ dla bezbronnych ofiar, podesz³a do starszego Shepherda, na którego jej wspó³czucie mog³o mieæ jakiœ wp³yw, w przeciwieñstwie do odgrodzonego od nich ch³opca z przesz³o-œci. Otoczy³a Shepa ramieniem i delikatnie odwróci³a go od Lin-colna Proctora i matki, aby drugi raz nie ogl¹da³ tego, czego œwiadkiem by³ dziesiêæ lat temu. - Zanim pod³¹czy³em w¹¿ do rury wydechowej - ci¹gn¹³ Proctor - Jack ju¿ g³êboko spa³ i nie wiedzia³, ¿e umiera. Nie czu³, ¿e siê dusi, nie ba³ siê. ¯a³ujê tego, co zrobi³em, gryzê siê tym, choæ nie mia³em innego wyboru. W ka¿dym razie cieszê siê, ¿e mam sposobnoœæ powiadomienia pani, ¿e m¹¿ nie porzuci³ pani i dzieci. ¯a³ujê ¿e do tej pory wprowadza³em pani¹ w b³¹d. S³uchaj¹c usprawiedliwieñ Proctora i stoj¹c w obliczu ry-ch³ej œmierci, Blair O'Conner zareagowa³a hardoœci¹, która po-ruszy³a Dylanem. - Jesteœ paso¿ytem - powiedzia³a do Proctora. - Ohydnym, cuchn¹cym robakiem. Podchodz¹c do niej wolno, Proctor pokiwa³ g³ow¹. - Owszem, nawet kimœ jeszcze gorszym. Nie mam ¿adnych skrupu³ów, ¿adnej moralnoœci. Dla mnie liczy siê tylko jedno. Moja praca, moja nauka, moja wizja. Jestem chorym, nikczem-nym cz³owiekiem, ale mam misjê, z której siê wywi¹¿ê. Mimo ¿e przesz³oœci z pewnoœci¹ nie da³o siê odmieniæ, tak jak bezdusznych serc szaleñców, Dylan ruszy³ naprzód, by sta-n¹æ miêdzy matk¹ a Proctorem w irracjonalnej nadziei, ¿e bogo-wie czasu jeden jedyny raz uczyni¹ odstêpstwo od swoich okrut-nych praw i pozwol¹ mu zatrzymaæ pocisk, który dziesiêæ lat temu zabi³ Blair O'Conner. - Kiedy zabra³em dyskietki martwemu Jackowi - powie-dzia³ Proctor - nie wiedzia³em, ¿e dosta³ dwa zestawy. S¹dzi-³em, ¿e mam wszystkie. Dopiero niedawno dowiedzia³em siê, ¿e jest inaczej. Dyskietki, które mu zabra³em, zamierza³ oddaæ w³adzom. Drugi zestaw musi byæ tutaj. Gdyby je znaleziono, siedzia³bym ju¿ wiêzieniu, prawda? - Ja ich nie mam-powtórzy³a uparcie Blair. Odwrócony ty³em do matki Dylan patrzy³ na Proctora i wy-lot lufy jego pistoletu. Proctor spogl¹da³ przez niego, zupe³nie nieœwiadomy, ¿e stoi przed nim przybysz z przysz³oœci. - Piêæ lat to du¿o czasu. Ale w pracy Jacka sprawy prawno--podatkowe s¹ cholernie wa¿ne. Dr¿¹c z emocji, Dylan zbli¿y³ siê do Proctora. Wyci¹gn¹³ rêkê. Po³o¿y³ d³oñ na broni. - Wed³ug przepisów federalnych okres przedawnienia w sprawach podatkowych wynosi siedem lat - rzek³ Proctor. Dylan czu³ kszta³t pistoletu. Ch³ód lufy. Proctor najwyraŸniej w ogóle nie odczu³ nacisku rêki Dylana. - Jack mia³ zapewne zwyczaj przechowywaæ wszystkie do-kumenty przynajmniej tak d³ugo. Gdyby znaleŸli dyskietki, by-³oby po mnie. Dylan usi³owa³ chwyciæ pistolet, aby wyrwaæ go z rêki mor-dercy, ale jego palce przesz³y przez stal i zacisnê³y siê na niczym. - Nie jest pani g³upia, pani O'Conner. Wie pani o siedmio-letnim przedawnieniu. Przechowuje pani jego dokumenty zwi¹-zane z prac¹. Jestem pewien, ¿e w³aœnie tam s¹ dyskietki. Byæ mo¿e nawet pani sobie nie zdawa³a sprawy z ich istnienia. Ale skoro ju¿ pani wie... odszuka je pani i zaniesie na policjê. Wola³-bym unikn¹æ... tych nieprzyjemnoœci. W ataku bezsilnego sza³u Dylan wymierzy³ Proctorowi cios - i zobaczy³, jak jego piêœæ, ci¹gn¹c za sob¹ atramentowy ogon jak kometa, wbi³a siê w twarz tego ³ajdaka, a on nawet siê nie skrzywi³. - Wola³bym skorzystaæ z pani pomocy-powiedzia³ Proctor - ale sam mogê poszukaæ. Tak czy inaczej musia³bym pani¹ za-biæ. To straszne, co robiê, pod³e i niegodziwe. Gdyby istnia³o piek³o, zas³ugiwa³bym na wieczne cierpienie, wieczne tortury. - Nie rób krzywdy mojemu synowi. - Blair O'Conner mó-wi³a spokojnie, nie kul¹c siê ze strachu i nie b³agaj¹c mordercy o darowanie ¿ycia. Wiedzia³a, ¿e ¿adne upokorzenie go nie wzruszy, wiêc prosi³a o ocalenie Shepherda opanowanym g³osem, nie odwo³uj¹c siê do emocji, lecz logicznych argumentów. - Cierpi na autyzm. Nie wie, kim jesteœ. Nie bêdzie móg³ prze-ciwko tobie œwiadczyæ, nawet gdyby zna³ twoje nazwisko. Pra-wie w ogóle nie mo¿na siê z nim porozumieæ. Zdrêtwia³y ze strachu Dylan odsun¹³ siê od Proctora i cof-n¹³ w stronê matki, zrozpaczony usi³owa³ siê przekonaæ, ¿e bê-dzie mia³ wiêkszy wp³yw na trajektoriê pocisku, je¿eli znajdzie siê bli¿ej niej. - Wiem, co jest Shepherdowi - odrzek³ Proctor. - Musia³ byæ wielkim ciê¿arem przez te lata. - Nigdy nie by³ ciê¿arem - oœwiadczy³a zdecydowanie Blair O'Conner g³osem dŸwiêcznym jak stal. - Co ty mo¿esz o tym wiedzieæ. - Nie mam skrupu³ów i jestem brutalny, kiedy trzeba, ale nigdy nie jestem niepotrzebnie okrutny. - Proctor zerkn¹³ na dziesiêcioletniego Shepherda. - Nie stanowi dla mnie ¿adnego zagro¿enia. - O Bo¿e. - Matka Dylana sta³a odwrócona plecami do Shepherda i dopiero teraz zorientowa³a siê, ¿e porzuci³ uk³adan-kê i stoi w drzwiach prowadz¹cych do jadalni. - Nie. Nie rób te-go w obecnoœci ch³opca. Nie zmuszaj go, ¿eby... to ogl¹da³. - Nie prze¿yje wstrz¹su, pani O'Conner. Sp³ynie to po nim bez œladu, nie s¹dzi pani? - Nie, nie sp³ynie. Nie jest taki jak ty. - Poza tym jego emocjonalnoœæ jest zbli¿ona do emocjonal-noœci - czego? - ¿aby? - zapyta³ Proctor, zadaj¹c k³am wyg³oszonemu przed chwil¹ twierdzeniu, ¿e nigdy nie jest niepotrzeb-nie okrutny. - Jest ³agodny - odpar³a Blair. - Kochany. Wyj¹tkowy. - Te s³owa nie by³y skierowane do Proctora, stanowi³y po¿egna-nie z chorym synem. - Na swój sposób jest b³yskotliwy. - Tyle w nim b³yskotliwoœci, ile w mêtnej wodzie - rzek³ z ¿alem Proctor, jak gdyby odczuwa³ smutek z powodu upoœle-dzenia Shepa. - Mogê jednak pani obiecaæ, ¿e kiedy osi¹gnê to, co na pewno uda mi siê osi¹gn¹æ, kiedy wejdê do towarzystwa noblistów i bêdê zapraszany przez królów, nie zapomnê o pani biednym synu. Dziêki mojemu dzie³u bêdzie mo¿na zmieniæ go z ¿aby w tytana intelektu. - Ty nadêty dupku - rzek³a z gorycz¹ Blair O'Conner. - Nie jesteœ ¿adnym naukowcem. Jesteœ potworem. Nauka to œwiat³o w ciemnoœci. A ty sam jesteœ ciemnoœci¹. Potworem. Robisz swoje przy blasku ksiê¿yca. Maj¹c wra¿enie, ¿e ogl¹da siê a daleka, Dylan zobaczy³, ¿e podnosi rêkê, jakby chcia³ zatrzymaæ nie tylko kulê, ale tak¿e nieub³aganie biegn¹cy czas. Huk wystrza³u by³ g³oœniejszy, ni¿ Dylan siê spodziewa³, jak gdyby otworzy³o siê niebo i nasta³ Dzieñ S¹du. 3 5 Byæ mo¿e tylko wyobrazi³ sobie, ¿e czuje, jak pocisk przelatuje przez niego, ale gdy przera¿ony odwróci³ siê do ukochanej matki, móg³by opisaæ w najdrobniejszych szczegó³ach kszta³t, fakturê, ciê¿ar i temperaturê kuli, która j¹ zabi³a. Czu³, jakby rzeczywiœcie zosta³ trafiony, ale nie w mo-mencie, gdy pad³ strza³, lecz kiedy zobaczy³, jak matka pada na pod³ogê, gdy zobaczy³ szok i ból maluj¹ce siê na jej twarzy. Dylan ukl¹k³ przy niej, rozpaczliwie pragn¹c wzi¹æ j¹ w ra-miona, daæ jej ukojenie w ostatnich sekundach ¿ycia, ale by³ bardziej bezcielesny od cienia ducha. Matka patrzy³a przez Dylana prosto na dziesiêcioletniego Shepa. Ch³opiec sta³ w odleg³oœci piêtnastu stóp, zgarbiony, na wpó³ spuœciwszy g³owê. Choæ nie podszed³ do niej, spojrza³ pro-sto w oczy matki, co zdarza³o siê bardzo rzadko. M³odszy Shep wygl¹da³, jak gdyby nie poj¹³ do koñca tego, co zobaczy³, albo zrozumia³ to zbyt dobrze i wpad³ w szok. Sta³ bez ruchu. Nic nie mówi³ ani nie p³aka³. Niedaleko ulubionego fotela Blair Jilly tuli³a starszego Shepherda, który nie uchyla³ siê przed dotykiem, jak czyni³ zazwyczaj. Nie pozwala³a mu siê odwróciæ w stronê matki, sama jednak patrzy³a na Dylana z bólem i wspó³czuciem, któ-re œwiadczy³y o tym, ¿e nie jest ju¿ obc¹ osob¹; w ci¹gu nie-ca³ych dwudziestu czterech godzin sta³a siê cz³onkiem ich ro-dziny. Spogl¹daj¹c przez Dylana na ma³ego Shepa, matka powie-dzia³a: - Nie martw siê, kochanie. Nie jesteœ sam, nigdy nie bê-dziesz. Dylan zawsze bêdzie siê tob¹ opiekowa³. Œmieræ postawi³a kropkê nad „i" w historii jej ¿ycia i matka odesz³a. - Kocham ciê- powiedzia³ do niej Dylan. Umar³a podwój-nie, a on wo³a³ do niej, stoj¹c po drugiej stronie rzeki dziesiêciu lat i po drugiej stronie zupe³nie innej rzeki, której brzeg le¿a³ o wiele dalej ni¿ granice czasu. Na w³asne oczy widzia³ jej œmieræ, co wstrz¹snê³o nim do g³êbi, lecz nie mniej wstrz¹snê³y nim ostatnie s³owa matki: „Nie jesteœ sam, nigdy nie bêdziesz. Dylan zawsze bêdzie siê tob¹ opiekowa³". Wzruszy³ siê, s³ysz¹c, jak mocno w niego wierzy³a - jako brata i jako cz³owieka. Zadr¿a³ jednak na wspomnienie bezsennych nocy, gdy le¿a³ wyczerpany psychicznie po trudnym dniu z Shepherdem i u¿a-la³ siê nad w³asnym losem. Nigdy nie wpada³ w rozpacz - naj-wy¿ej ogarnia³o go zniechêcenie, a w najgorszym wypadku przygnêbienie-lecz w tych trudnych chwilach dyskutowa³ sam ze sob¹, czy Shepherdowi nie by³oby lepiej w miejscu, które mi-strzowie eufemizmów nazywaj¹ „przyjaznym œrodowiskiem profesjonalnej opieki". Wiedzia³, ¿e nie musia³by siê wstydziæ, gdyby znalaz³ dla Shepa pierwszorzêdny zak³ad, zdawa³ te¿ sobie sprawê, ¿e po-œwiêca siê bratu za cenê w³asnego szczêœcia, co zdaniem psycho-logów œwiadczy³oby o zaburzeniach emocjonalnych. W istocie co dzieñ przychodzi³a chwila, gdy Dylan ¿a³owa³, ¿e ¿ycie wy-pe³niaj¹ mu obowi¹zki, i przypuszcza³, ¿e kiedyœ z gorycz¹ po-myœli o tylu zmarnowanych latach. A jednak takie ¿ycie mia³o swoje blaski-jednym z nich by-³o odkrycie, ¿e spe³ni³ nadzieje, jakie pok³ada³a w nim matka. Wytrwa³oœæ w opiece nad Shepherdem i dziesiêæ d³ugich lat spê-dzonych razem nagle nabra³y zupe³nie niezwyk³ego znaczenia, jak gdyby Dylan jakimœ cudem dowiedzia³ siê o przyrzeczeniu, które w jego imieniu z³o¿y³a matka, mimo ¿e Shepherd nigdy o tym nie wspomina³. By³ sk³onny uwierzyæ, ¿e zjawi³a mu siê we œnie, którego nie pamiêta³ i mówi³a o swojej mi³oœci do nie-go i wierze w jego poczucie obowi¹zku. Od dziesiêciu lat lub jeszcze d³u¿ej Dylan s¹dzi³, ¿e rozumie frustracjê Shepa oraz jego chroniczne poczucie bezradnoœci w obliczu przyt³aczaj¹cych si³, z którymi osoba dotkniêta auty-zmem musi siê codziennie zmagaæ. Okaza³o siê jednak, ¿e by³o to rozumienie ¿a³oœnie niepe³ne. Dopiero gdy musia³ siê bezrad-nie przygl¹daæ, jak bandyta strzela do jego matki, próbowa³ j¹ podtrzymaæ, kiedy umiera³a, lecz nie potrafi³, pragn¹³ zd¹¿yæ z ni¹ porozmawiaæ, ale nie by³o go s³ychaæ -- dopiero w tej straszliwej chwili poczu³ bezsilnoœæ, jaka zawsze towarzyszy³a jego bratu. Klêcz¹c obok matki i czuj¹c utkwione w sobie jej szkliste oczy, Dylan trz¹s³ siê z upokorzenia, lêku i wœciek³oœci, której nie móg³ wy³adowaæ, bo nie by³a skierowana przeciw konkretnemu obiektowi, wœciek³oœci na w³asn¹ s³aboœæ i na wszystko, ¿e jest, jakie jest, i zawsze takie bêdzie. Wzbiera³ w nim gniewny krzyk, ale Dylan nie da³ upustu z³oœci, ponie-wa¿ prawie nikt tu nie us³ysza³by wrzasku z innego czasu - a tak¿e dlatego, ¿e gdyby zacz¹³ krzyczeæ, trudno by³oby mu przestaæ. Krwi nie by³o du¿o. Przynajmniej tyle dobrego. I nie umiera³a d³ugo. Prawie nie cierpia³a. Potem zda³ sobie sprawê, jaki koszmarny spektakl ma na-st¹piæ. - Nie. *** Obejmuj¹c Shepherda i spogl¹daj¹c ponad jego ramieniem, Jilly patrzy³a na Lincolna Proctora z odraz¹, jak¹ dotychczas by³a zdolna odczuwaæ tylko wobec ojca, kiedy traktowa³ j¹ i matkê ze szczególn¹ pod³oœci¹. Nie mia³o znaczenia, ¿e dzie-siêæ lat póŸniej Proctor zmieni siê w dymi¹ce œcierwo w szcz¹t-kach jej cadillaca: nienawidzi³a go nie mniej zawziêcie. Po oddaniu strza³u Proctor schowa³ pistolet do kabury pod skórzan¹ kurtk¹. Wydawa³ siê pewny swoich strzeleckich umie-jêtnoœci. Z kieszeni wyci¹gn¹³ parê lateksowych rêkawiczek i na³o¿y³ je, ca³y czas przygl¹daj¹c siê dziesiêcioletniemu Shepowi. Nawet Jilly, która zna³a subtelnoœci uczuæ, jakie odbija³y siê na obojêtnej twarzy Shepherda, odnios³a wra¿enie, ¿e ch³opiec w ogóle nie przej¹³ siê œmierci¹ matki. Tak jednak nie mog³o byæ, skoro dziesiêæ lat póŸniej cofn¹³ ich w czasie, by mogli zo-baczyæ to na w³asne oczy; w swoim starszym wcieleniu wróci³ tu z widocznym lêkiem, powtarzaj¹c: „Shep jest dzielny". Usta mu nie zadr¿a³y, z oczu nie polecia³a ani jedna ³za. Ch³opiec z kamienn¹ twarz¹ odwróci³ siê od cia³a matki i pod-szed³ do najbli¿szego rogu pokoju, gdzie stan¹³, utkwiwszy wzrok w ³¹czeniu œcian. Gdy by³ przyt³oczony traumatycznymi doznaniami, redu-kowa³ swój œwiat do w¹skiej przestrzeni, w której czu³ siê bez-pieczniej. Podobnie radzi³ sobie z uczuciem ¿alu. Wyginaj¹c palce w lateksowych rêkawiczkach, Proctor zbli-¿y³ siê do ch³opca i stan¹³ za nim, przygl¹daj¹c mu siê uwa¿nie. Kiwaj¹c siê wolno w przód i w ty³, m³odszy Shepherd zacz¹³ mruczeæ pod nosem, powtarza³ rytmicznie kilka s³ów, których Jilly nie mog³a zrozumieæ. Dylan wci¹¿ klêcza³ obok matki z pochylon¹ g³ow¹, jak gdyby pogr¹¿ony w modlitwie. Jeszcze nie by³ gotów, by j¹ zo-stawiæ. Stwierdziwszy z zadowoleniem, ¿e skupiony na k¹cie poko-ju Shepherd sam bêdzie stra¿nikiem w³asnego wiêzienia, Proc-tor wyszed³ z salonu, przeci¹³ korytarz i otworzy³ drzwi innego pokoju. Je¿eli na razie nie zamierzali siê st¹d sk³adaæ, nie od rzeczy by³o pójœæ za Proctorem i sprawdziæ, co robi³. Uœcisnê³a czule Shepa i puœci³a go. - ChodŸmy zobaczyæ, co ten ³ajdak kombinuje. Pójdziesz ze mn¹, skarbie? Pozostawienie Shepa samego nie wchodzi³o w rachubê. Na-dal siê bal i cierpia³, wiêc potrzebowa³ towarzystwa. Poza tym, choæ Jilly w¹tpi³a, by móg³ siê st¹d z³o¿yæ bez niej i Dylana, wo-la³a nie ryzykowaæ. - Pójdziesz ze mn¹, Shepherd? - Szczurek, Kret, Ropuch. - Co to znaczy, Shep? Czego chcesz? - Szczurek, Kret, Ropuch. Szczurek, Kret, Ropuch. Gdy wyrecytowa³ tê mantrê po raz trzeci, zsynchronizowa-³a siê ze s³owami, które powtarza³ pó³g³osem stoj¹cy w k¹cie dziesiêcioletni Shepherd, nie przestaj¹c siê ko³ysaæ. - Szczurek, Kret, Ropuch. Jilly nie wiedzia³a, co to mo¿e znaczyæ i nie mia³a czasu wda-waæ siê w kolejn¹ d³ug¹ i zawi³¹ rozmowê z Shepherdem. - Szczurek, Kret, Ropuch. Porozmawiamy o tym póŸniej, skarbie. A teraz chodŸ ze mn¹. ChodŸ. Ku jej zdziwieniu, Shep bez wahania wyszed³ za ni¹ z salonu. Kiedy znaleŸli siê w gabinecie, Proctor rozwala³ w³aœnie mo-nitor klawiatur¹ komputera. Potem zrzuci³ ca³¹ maszynê z biur-ka na pod³ogê. Dokonywanie zniszczenia nie wzbudza³o w nim ¿adnej satysfakcji, nawet krzywi³ siê z niesmakiem. Szybko przetrz¹sa³ szufladê po szufladzie, szukaj¹c dyskie-tek. Znalaz³ kilka i po³o¿y³ z boku. Pozosta³¹ zawartoœæ szuflad wysypa³, rozrzucaj¹c wszystko po ca³ej pod³odze; chcia³ widocz-nie stworzyæ wra¿enie, ¿e osoba lub osoby odpowiedzialne za œmieræ matki Dylana by³y zwyk³ymi z³odziejami i wandalami. W segregatorach na dole szafy znajdowa³y siê tylko papiery. Proctor nawet do nich nie zajrza³. Na segregatorach sta³y trzy podwójne pudelka na dyskietki: mog³y mieœciæ nawet setkê dyskietek. Proctor zacz¹³ wyci¹gaæ dyskietki z pude³ek ca³ymi garœcia-mi, odrzuca³ je na bok, nie czytaj¹c etykietek. W trzecim pudel-ku znalaz³ cztery dyskietki inne od pozosta³ych, w kanarkowo-¿ó³tych papierowych kopertach. - Bingo - powiedzia³, nios¹c wszystkie cztery na biurko. Trzymaj¹c Shepa za rêkê, Jilly podesz³a bli¿ej Proctora, spo-dziewa³a siê, ¿e krzyknie, jakby zobaczy³ ducha. Jego oddech mia³ zapach fistaszków. Na ¿ó³tej kopercie ka¿dej dyskietki widnia³ czerwony napis UWAGA! Tekst pod spodem wydrukowano czarn¹ czcionk¹: by³a to prawna formu³ka ostrzegaj¹ca, ¿e dyskietki zawieraj¹ prywatne dane chronione przepisami poufnoœci zawodowej i ka¿demu, kto bezprawnie wejdzie w ich posiadanie, grozi ka-ra przewidziana w prawie cywilnym i karnym, i ¿e ka¿dy, kto nie jest zatrudniony w wymienionej ni¿ej firmie prawniczej, au-tomatycznie staje siê ich bezprawnym posiadaczem. Proctor wysun¹³ z koperty jedn¹ dyskietkê i przeczyta³ napis na etykiecie. Potem zadowolony schowa³ wszystkie do we-wnêtrznej kieszeni kurtki. Skoro mia³ ju¿ to, po co przyszed³, jeszcze raz zabawi³ siê w wandala, zrywaj¹c ze œcian pó³ki i rzucaj¹c na œrodek poko-ju. Dwie ksi¹¿ki przefrunê³y przez Jilly, ³opocz¹c stronicami, a potem wyl¹dowa³y na pod³odze jak martwe ptaki. Gdy komputer spad³ z hukiem z biurka, Dylan przypomnia³ sobie ba³agan, jaki zasta³ w czêœci domu tamtego lutowego wie-czoru. Dot¹d trwa³ przy boku matki w irracjonalnej nadziei, ¿e choæ nie potrafi³ uchroniæ jej przed kul¹, mo¿e zdo³a oszczêdziæ jej upokorzenia, jakie jeszcze mia³o nast¹piæ. S³ysz¹c rumor w gabinecie, musia³ siê jednak pogodziæ z faktem, ¿e jest tu rów-nie bezradny jak jego brat. Matka odesz³a dziesiêæ lat temu i tego, co zdarzy³o siê zaraz po jej œmierci, nie mo¿na by³o odwróciæ. Musia³ siê teraz trosz-czyæ o ¿ywych. Nie mia³ ochoty przygl¹daæ siê, jak Proctor przygotowuje scenografiê. Dobrze wiedzia³, jak bêdzie potem wygl¹daæ dom. Podszed³ do k¹ta, gdzie dziesiêcioletni Shep ko³ysa³ siê w przód i w ty³, mrucz¹c: - Szczurek, Kret, Ropuch. Dylan spodziewa³ siê us³yszeæ coœ innego, ale recytowane przez brata s³owa wcale go nie zdumia³y. Po wszystkich dzie³ach Dr. Seussa i innych autorów, pierw-sz¹ opowieœci¹ dla starszych dzieci, jak¹ ich matka przeczyta³a Shepowi, by³a ksi¹¿ka Kennetha Grahame'a „O czym szumi¹ wierzby". Shep by³ tak zachwycony histori¹ Szczurka, Kreta, Ropucha, Borsuka i innych barwnych postaci z Puszczy, ¿e ci¹-gle nalega³, by przez ca³y czytaæ mu j¹ znów od pocz¹tku. Za-nim skoñczy³ dziesiêæ lat, zd¹¿y³ ju¿ sam przeczytaæ j¹ co naj-mniej dwadzieœcia razy. Pragn¹³ towarzystwa Szczurka, Kreta i Ropucha, opowieœci o przyjaŸni i nadziei, marzenia o ¿yciu w ciep³ych i bezpiecz-nych norach, g³êbokich labiryntach rozjaœnionych œwiat³em lampy, na ocienionych polankach, pragn¹³ otuchy, ¿e po prze-ra¿aj¹cych przygodach, po chaosie, zawsze mo¿na usi¹œæ wœród przyjació³ przed p³on¹cym na kominku ogniem i spêdzaæ spo-kojne wieczory, podczas których œwiat kurczy siê do rozmiarów rodziny, a wokó³ bij¹ same znajome serca. Dylan nie móg³ mu tego daæ. Jeœli w ogóle takie ¿ycie by³o mo¿liwe, najprawdopodobniej mogli siê nim cieszyæ tylko boha-terowie ksi¹¿ek. W korytarzu na dole rozbi³o siê lustro przy drzwiach wej-œciowych. O ile Dylan pamiêta³, Proctor roztrzaska³ je wazo-nem, który stal na ma³ym stoliku. Od drzwi salonu Jilly zawo³a³a: - Idzie na górê! - Niech idzie. Wiem, co zrobi. Spl¹druje sypialniê i ukrad-nie bi¿uteriê mamy... chyba po to, ¿eby upozorowaæ kradzie¿. Na górze jest torebka mamy. Opró¿ni j¹ i zabierze pieni¹dze z portfela. Jilly i Shepherd wrócili do salonu i stanêli w k¹cie za pleca-mi dawnego Shepa. Tamtego wieczoru dwunastego lutego tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tego drugiego roku znaleziono Shepa w innym miejscu. Dylan chcia³ zostaæ w przesz³oœci, dopóki nie bêdzie wiedzia³, czy Shepowi oszczêdzono widoku tego, co jeszcze mia³o nast¹piæ. Z góry dobiega³ ³oskot - to Proctor wyci¹ga³ szuflady z ko-mody i ciska³ nimi o œciany. - Szczurek, Kret, Ropuch - powiedzia³ m³odszy Shepherd, a starszy Shep rzek³, os³aniaj¹c siê tymi s³owami jak tarcz¹ przed strasznym œwiatem i byæ mo¿e kieruj¹c je tak¿e do dziesiê-cioletniego siebie: - Shep jest dzielny, Shep jest dzielny. Po minucie ha³asy na górze usta³y. Prawdopodobnie Proctor znalaz³ torebkê. A mo¿e upycha³ po kieszeniach bi¿uteriê, któ-ra nie mia³a szczególnie wielkiej wartoœci. Ze spuszczon¹ g³ow¹, w pozie wyra¿aj¹cej wieczn¹ pokorê, m³odszy Shep opuœci³ swój k¹t i szuraj¹c nogami, wróci³ do ja-dalni, a starszy Shep szed³ za nim krok w krok. Wygl¹dali jak id¹cy w procesji mnisi z bractwa dystyngowanych samotników. Dylan odetchn¹³ z ulg¹. I tak by za nimi poszed³, lecz gdy us³ysza³ kroki Proctora na schodach, ciê¿kie jak têtent koñskich kopyt, czym prêdzej ruszy³ za bratem, poci¹gaj¹c ze sob¹ Jilly. Dziesiêcioletni Shep okr¹¿y³ stó³ i usiad³ na swoim krzeœle, wbijaj¹c wzrok w uk³adankê. Szczeniaki golden retrievery w koszu dawa³y chwilê spoko-ju i ciep³a, które nie mog³y istnieæ w pe³nym przemocy, zwyrodnia³ym œwiecie; kiedy na nie patrzy³, musia³o mu siê wydawaæ, ¿e przez chwilkê zagl¹da do nory w Puszczy. Shepherd stal naprzeciwko, maj¹c po bokach Dylana i Jilly, i nie odrywa³ oczu od m³odszego siebie. W salonie Proctor zacz¹³ przewracaæ meble, zrywaæ obra-zy ze œcian i roztrzaskiwaæ bibeloty, kontynuuj¹c odgrywanie scenariusza, który mia³ odwieœæ policjê od hipotezy, ¿e intru-zem móg³ byæ ktoœ inny ni¿ zwyk³y bandyta nafaszerowany prochami. M³odszy Shep wybra³ z pude³ka kawa³ek uk³adanki. Przyj-rza³ siê nieskoñczonemu obrazkowi. Próbowa³ w³o¿yæ element w niew³aœciwe miejsce, potem znów siê pomyli³, by za trzecim razem trafiæ. Nastêpny kawa³ek od razu znalaz³ siê tam, gdzie powinien. I nastêpny, jeszcze szybciej. Rozleg³ siê najg³oœniejszy ze wszystkich huk, po którym w salonie zapad³a cisza. Dylan stara³ siê skupiæ na zrêcznoœci, z jak¹ dziesiêcioletni Shep zmienia chaos w obraz szczeniaków w koszu. Mia³ nadzie-jê, ¿e zdo³a nie dopuœciæ do siebie wspomnieñ ostatniej fazy in-scenizacji, nad któr¹ musia³ teraz pracowaæ Proctor. Jak by³o do przewidzenia, nie uda³o mu siê. Chc¹c zasugerowaæ, ¿e pocz¹tkowo poza kradzie¿¹ intruz zamierza³ tak¿e dokonaæ gwa³tu, Proctor szarpn¹³ bluzkê Blair O'Conner, odrywaj¹c guziki od szyi do pasa. Chc¹c zasugero-waæ, ¿e ofiara broni³a siê przed wykorzystaniem seksualnym i zosta³a zastrzelona, przypadkiem lub celowo, przez rozwœcie-czonego oporem napastnika, Proctor zdar³ z niej stanik, zrywa-j¹c jedno rami¹czko i obna¿aj¹c piersi. Dokonawszy tego poni¿aj¹cego aktu, wszed³ do jadalni za-czerwieniony z wysi³ku. Je¿eli Dylan by³ kiedykolwiek zdolny dokonaæ mordu, to w³aœnie w tej chwili. Mia³ ochotê, ale brakowa³o mu mo¿liwoœci. Jego piêœci stanowi³y dla Proctora nie wiêksze zagro¿enie ni¿ chmura dymu. Gdyby nawet przyby³ tu uzbrojony w rewolwer, kula przebi³aby Proctora, nie naruszaj¹c ani jednego w³ókna je-go cia³a. Przystaj¹c na progu, morderca przyjrza³ siê dziesiêcioletnie-mu Shepowi, który siedzia³ przy stole nieœwiadomy, ¿e ma pu-blicznoœæ. Otar³ czo³o chustk¹. - Czujesz mój pot, ch³opcze? Palce chwyta³y kolejne fragmenty, rêce œmiga³y, niedokoñ-czone szczeniaki powoli zyskiwa³y pe³n¹ formê, ale Shepherd nie odpowiedzia³ na pytanie. - Œmierdzê czymœ gorszym ni¿ pot, co? Zdrad¹. Œmierdzê tak od piêciu lat i zawsze bêdê tak œmierdzia³. Jego dramatyzuj¹cy masochizm rozwœcieczy³ Dylana, po-niewa¿ tak samo jak poprzedniego wieczoru w motelu w s³o-wach Proctora nie by³o ani grama szczeroœci, a nêdznik po pro-stu u¿ala³ siê nad sob¹, nazywaj¹c to odwa¿n¹ autoanaliz¹. - Teraz œmierdzê jeszcze tym. - Przygl¹da³ siê przez chwilê, jak ten, który sam stanowi³ nie lada ³amig³ówkê, pracuje nad ³amig³ówk¹ obrazkow¹, po czym rzek³: - Co za parszywe ¿y-cie. Pewnego dnia, ch³opcze, stanê siê twoim wybawieniem, a ty mo¿e staniesz siê moim. Proctor opuœci³ pokój i dom, wychodz¹c w ciemnoœæ dwuna-stego lutego tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tego drugiego ro-ku i rozpoczynaj¹c sw¹ podró¿ do tak zwanego wybawienia i œmierci w p³omieniach, która nast¹pi³a dziesiêæ lat póŸniej w Arizonie. Na pochylonej nad uk³adank¹ twarzy Shepherda zalœni³y ³zy, lecz zjawi³y siê tak cicho jak rosa na trawie. - ChodŸmy st¹d - powiedzia³a Jilly. - Shep? - zwróci³ siê Dylan do brata. Starszy Shepherd, który trz¹s³ siê z emocji, ale nie p³aka³, wci¹¿ patrzy³ na m³odszego siebie. Nie odpowiedzia³ od razu, lecz gdy brat jeszcze dwa razy odezwa³ siê do niego, odrzek³: - Zaraz. Nie oœliz³o-krwawy film Davida Cronenberga. Zaraz. Chocia¿ przypuszczalnie nie wykorzystywali teleportacji ja-ko takiej i choæ mechanizm ich przenoszenia w czasie i prze-strzeni wci¹¿ nie przestawa³ go zdumiewaæ, Dylan potrafi³ sobie wyobraziæ mnóstwo b³êdów, jakie mogli pope³niæ podczas po-dró¿y, niemal tak nieprzyjemnych jak te z „Muchy". Gdyby przypadkiem z³o¿yli siê na autostradzie przed pêdz¹cym peter-biltem, by³oby to bolesne doœwiadczenie. - Zaczekajmy, a¿ Shep bêdzie pewny, ¿e zrobi to dobrze. Tu kawa³ek z³otej sierœci, tam koniec czarnego pyska, tam znowu ciekawskie oko: choæ czas zdawa³ siê d³u¿yæ w nieskoñ-czonoœæ, rêce ch³opca porusza³y siê b³yskawicznie, zmierzaj¹c do ostatecznego rozwi¹zania. - W porz¹dku - odezwa³ siê starszy Shepherd po kilku mi-nutach. - W porz¹dku? Czyli mo¿emy iœæ? - upewni³ siê Dylan. - W porz¹dku. Mo¿emy iœæ, ale nie mo¿emy zostawiæ. - Nie mo¿emy zostawiæ? - powtórzy³ zdumiony Dylan. - Czegoœ - dokoñczy³ Shep. Pierwsza, co ciekawe, zrozumia³a go Jilly. - Mo¿emy iœæ, ale nie mo¿emy czegoœ zostawiæ. Je¿eli nie bêdziemy mieæ wszystkiego, co przynieœliœmy, Shep nie bêdzie nas móg³ z³o¿yæ z przesz³oœci. Zostawi³am w kuchni torebkê i laptop. Wycofali siê z jadalni, opuszczaj¹c p³acz¹cego m³odszego Shepa z ostatnimi elementami uk³adanki w rêkach. Chocia¿ Dylan czu³ kszta³t w³¹cznika, dotykaj¹c go, wie-dzia³, ¿e nie potrafi zapaliæ jarzeniówek w kuchni, tak jak nie potrafi³ zatrzymaæ kuli. W mroku kuchni nie widzia³, czy toreb-ka i laptop, które Jilly zostawi³a na stole, le¿¹ w takich samych atramentowych plamach, jakie przesuwa³y siê niczym cienie ich stóp i rozlewa³y na wszystkich przedmiotach z przesz³oœci, któ-rych usi³owali dotkn¹æ, ale przypuszcza³, ¿e wszystko z ich cza-sów znaczy swój œlad czarnymi ka³u¿ami. Zarzucaj¹c na ramiê torebkê i chwytaj¹c laptop, Jilly powie-dzia³a: - Mam. Mo¿emy iœæ. Gdy otworzy³y siê drzwi kuchenne, obróci³a siê na piêcie, jak gdyby by³a przekonana, ¿e ujrzy nabuzowanych steroidami osi³ków, lubuj¹cych siê w wywa¿aniu drzwi i t³uczeniu okien, którzy z³o¿yli siê do Kalifornii prosto z Holbrook w stanie Ari-zona i cofnêli siê na dodatek w czasie. Dylan nie zdziwi³ siê, widz¹c na progu drzwi m³odszego siebie. Dwunastego lutego tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tego drugiego roku mia³ wieczorne zajêcia na Uniwersytecie Kalifornii w Santa Barbara. Do szko³y i z powrotem podwozi³ go ko-lega, który nieca³e dwie minuty temu wysadzi³ go na koñcu d³ugiego podjazdu. Dylan zdumia³ siê jednak, widz¹c, jak nied³ugo po morder-stwie wróci³ do domu. Zerkn¹³ na zegarek, a potem spojrza³ na cyferblat w brzuchu ceramicznej œwinki. Gdyby tamtego luto-wego wieczoru zjawi³ siê w domu piêæ minut wczeœniej, spotka³-by wychodz¹cego Lincolna Proctora. Gdyby zjawi³ siê szesna-œcie minut wczeœniej, byæ mo¿e zosta³by zastrzelony - ale niewykluczone, ¿e móg³by zapobiec morderstwu matki. Szesnaœcie minut. Nie chcia³ myœleæ o tym, co mog³oby siê staæ. Nie mia³ od-wagi. Dziewiêtnastoletni Dylan O'Conner zamkn¹³ za sob¹ drzwi i nie zapalaj¹c œwiat³a, przeszed³ przez zaskoczon¹ Jilly Jack-son. Po³o¿y³ na stole parê ksi¹¿ek i skierowa³ siê do jadalni. - Z³ó¿ nas st¹d, Shep - powiedzia³ Dylan. W jadalni m³odszy Dylan rzek³ do m³odszego Shepherda: - Czeœæ, bracie, poznajê po zapachu, ¿e dzisiaj ciasto. - Z³ó¿ nas do domu, Shep. Do naszych czasów. Drugi Dylan w pokoju obok zapyta³: - P³aczesz? Hej, co jest, bracie? Gdyby us³ysza³ w³asny przepe³niony bólem krzyk, jaki wy-dal na widok cia³a matki, mog³oby to przepe³niæ miarê. - Shep, zabierz nas st¹d, do diabla. Ciemna kuchnia z³o¿y³a siê i oddali³a. Wokó³ nich zaczê³o siê sk³adaæ nowe jasno oœwietlone miejsce. Zdjêty paranoicz-nym lêkiem, Dylan zastanawia³ siê, czy fantastyczna sztuczka Shepherda ogranicza siê tylko do podró¿owania w czasie i prze-strzeni, czy mo¿e obejmuje wymiary nieznane dla ¿ywych. Byæ mo¿e pope³ni³ b³¹d, mówi¹c „do diabla" na chwilê przed opusz-czeniem roku tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tego drugiego. 3 6 Kalejdoskop siê zakrêci³. Ciemnoœæ znik-nê³a, a w jej miejscu wokó³ Jilly z³o¿y³a siê zalana s³oñcem kuch-nia i ka¿dy detal wskoczy³ na swoje miejsce. Nie pachnia³o œwie¿o upieczonym ciastem. Pod nogami nie po³yskiwa³y czarne ka³u¿e energii. Uœmiechniêta ceramiczna œwinka na œcianie podtrzymywa³a raciczkami tarczê zegara, która pokazywa³a godzinê 1.20, dwadzieœcia cztery minuty po tym, jak z³o¿yli siê z oblê¿onego po-koju motelowego w Arizonie. W teraŸniejszoœci up³ynê³o wiêc dok³adnie tyle czasu, ile spêdzili w przesz³oœci. W powietrzu za nimi nie wisia³a ¿adna brama, przez któr¹ mogliby zajrzeæ do ciemnej kuchni sprzed dziesiêciu lat, nie wi-daæ te¿ by³o wejœcia do œwietlistego tunelu. Jilly odnosi³a wra¿e-nie, ¿e tunel by³ po prostu technik¹, z której Shepherd nie musia³ ju¿ korzystaæ, doœæ prymitywn¹ w porównaniu z obecn¹ metod¹, dziêki której móg³ przemieszczaæ siê z miejsca na miejsce bez po-trzeby stosowania uwiêzi ³¹cz¹cej go z punktem wyjœcia. Bêd¹c pod wra¿eniem w³asnej pewnoœci siebie, jakby w³aœnie wysiad³a z tak pospolitego œrodka transportu jak winda, Jilly po³o¿y³a laptop na kuchennym stole. - Nie zmieni³eœ tu zbyt wiele, prawda? Kuchnia wygl¹da tak samo. Dylan uciszy³ j¹ i przekrzywi³ g³owê, pilnie nas³uchuj¹c. Dom ton¹³ w ciszy, dopóki nie w³¹czy³ siê agregat lodówki. - Co jest? - spyta³a Jilly. - Bêdê musia³ wszystko wyt³umaczyæ Vonetcie. To nasza gosposia. Przed gara¿em stoi jej harley. Wygl¹daj¹c przez okno, Jilly zobaczy³a gara¿ na koñcu po-dwórka, ale nie zauwa¿y³a ¿adnego motocykla. - Jaki harley? - Tam. - Dylan odwróci³ siê, pokazuj¹c przez okno miejsce, w którym nie by³o harleya. - Aha. Musia³a pewnie pojechaæ po coœ do sklepu. Mo¿e uda siê nam st¹d znikn¹æ, zanim wróci. Shepherd otworzy³ lodówkê. Byæ mo¿e szuka³ ciasta na po-ciechê. Wci¹¿ rozmyœlaj¹c nad swoj¹ podró¿¹ w przesz³oœæ, nie przejmuj¹c siê gosposi¹, Jilly powiedzia³a: - Kiedy wrogowie, kimkolwiek s¹, osaczali Proctora, on tropi³ ciebie i Shepa. - Wczoraj wieczorem, gdy by³em przywi¹zany do krzes³a, mówi³ mi, ¿e gryz¹ go wyrzuty sumienia - tak bardzo, ¿e czuje siê pusty, ale wtedy wydawa³o mi siê to zupe³nie bez sensu. - Moim zdaniem ta kanalia zawsze by³a pusta w œrodku - odpar³a Jilly. - Od pocz¹tku, pewnie od ko³yski. - Gówno prawda z tymi wyrzutami sumienia. Facet odsta-wia swój numer z samokrytyk¹ tylko po to, ¿eby poprawiæ so-bie samopoczucie. Przepraszam, Jilly. - Nic siê nie sta³o. Po tym, co przeszliœmy, masz pe³ne pra-wo nie u¿ywaæ s³owa „kupka". Prawie go rozœmieszy³a, ale wci¹¿ œwie¿e i bolesne wspo-mnienia z roku tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tego drugiego spowodowa³y, ¿e Dylan ledwie siê uœmiechn¹³. - Nie o to mi chodzi. Przepraszam, ¿e wpl¹ta³aœ siê w tê ka-ba³ê przeze mnie. Przeze mnie i przez Shepa. - Proctor mia³ po prostu za du¿o o jedn¹ dawkê swojego piekielnego eliksiru i potrzebowa³ kogoœ, ¿eby mu j¹ wpako-waæ. I wtedy napatoczy³am siê ja, bo zachcia³o mi siê piwa korzennego. Stoj¹c przed otwart¹ lodówk¹, Shepherd powiedzia³: - Zimno. - Ale Proctora by tam nie by³o - zauwa¿y³ Dylan - gdyby nie by³o Shepa i mnie. - Tak, a mnie by tam nie by³o, gdybym przez ca³e swoje wzglêdnie krótkie, tak zwane doros³e ¿ycie nie próbowa³a zostaæ solistk¹ od opowiadania dowcipów i gdybym sobie nie wmówi-³a, ¿e to nie tylko sensowne ¿ycie, ale te¿ jedyne mo¿liwe. Do diab³a, nie muszê siê ju¿ martwiæ, ¿e mi ty³ek uroœnie, bo ju¿ da³am... cia³a. Nie odstawiaj wiêc w³asnego numeru z samokry-tyk¹. Sta³o siê, co siê sta³o, jesteœmy tu, gdzie jesteœmy, i chocia¿ nanoboty buduj¹ nam ju¿ pewnie w czaszkach Nowe Jeruza-lem, chyba lepiej, ¿e - przynajmniej na razie - ¿yjemy, ni¿ gdy-byœmy mieli nie ¿yæ. Co teraz? - Teraz pakujemy siê, i to szybko. Wezmê trochê ubrañ dla Shepa i siebie, trochê pieniêdzy, które trzymam w kasetce na górze, no i broñ. - Masz broñ? - Kupi³em po tym, co siê sta³o z matk¹. Mordercy nie z³a-pano. Myœla³em, ¿e mo¿e wróciæ. - Wiesz, jak siê obchodziæ z broni¹? - Annie Oakley to ja nie jestem - odpar³. - Ale potrafiê wy-celowaæ i nacisn¹æ spust, gdyby by³o trzeba. Jej mina wyra¿a³a pow¹tpiewanie. - Mo¿e powinniœmy kupiæ kij baseballowy. - Zimno - powiedzia³ Shepherd. - No to ubranie, pieni¹dze, broñ, a potem w drogê - rzek³ Dylan. - S¹dzisz, ¿e ci goœcie, którzy namierzyli nas w motelu w Holbrook, mog¹ siê tu pokazaæ? Skin¹³ g³ow¹. - Je¿eli maj¹ jakieœ powi¹zania z policj¹ czy innymi s³u¿ba-mi o zasiêgu ogólnokrajowym - tak, w koñcu tu trafi¹. - Nie mo¿emy ci¹gle siê sk³adaæ - powiedzia³a Jilly. - To zbyt osobliwe, niepewne, nieprzewidywalne. Shep mo¿e siê zmê-czyæ i gdzieœ w koñcu utkniemy - albo jeszcze gorzej. - W gara¿u mam chevroleta. - Zimno. Jilly pokrêci³a g³ow¹. - Pewnie wiedz¹, ¿e masz chevroleta. Przyjd¹ tu, zobacz¹, ¿e auta nie ma i zaczn¹ go szukaæ. - Zimno. - Mo¿e zdejmiemy tablice - zaproponowa³ Dylan - i ukrad-niemy z innego samochodu. - Jesteœ ju¿ doœwiadczonym uciekinierem, co? - Chyba powinienem siê nauczyæ. Zagl¹daj¹c do otwartej lodówki, Shep powiedzia³: - Zimno. Dylan podszed³ do niego. - Czego szukasz, bracie? - Ciasto. - Nie mamy tu ¿adnego ciasta. - Ciasto. - Skoñczy³o siê nam ciasto. - Nie ma ciasta? - Nie ma ciasta. - Zimno. Dylan zamkn¹³ drzwi lodówki. - Dalej zimno? - Lepiej - powiedzia³ Shep. - Mam z³e przeczucie - odezwa³a siê Jilly, choæ jej niepokój nie mia³ konkretnego powodu. - Coœ nie tak? - zapyta³ Dylan. - Nie wiem. - Uœmiech ceramicznej œwinki wydawa³ siê te-raz szelmowski. - Mam po prostu... nie najlepsze przeczucie. - Najpierw kasetka. Nawet z tym, co mia³em w kopercie z przyborami do golenia, nie mamy za du¿o pieniêdzy. - Lepiej trzymajmy siê razem - rzek³a Jilly. - Blisko. - Zimno. - Shepherd znów otworzy³ lodówkê. - Zimno. - Bracie, tam nie ma ciasta. P³yn¹c w zwolnionym tempie jakieœ szeœæ czy osiem cali od twarzy Jilly, bez ¿adnego huku czy trzasku, pojawi³ siê nagle postrzêpiony i ostry od³amek szk³a wielkoœci d³oni, sun¹³ obok niej majestatycznie jak góra lodowa po g³adkiej tafli morza. - Zimno. - Potem dostaniesz ciasto, bracie. PóŸniej zobaczy³a coœ jeszcze, co porusza³o siê kilka cali przed drwi¹cym z prawa grawitacji kawa³kiem szk³a - znacznie mniejszy i ciemniejszy przedmiot: pocisk. Przecinaj¹c wolno po-wietrze i lec¹c w g³¹b kuchni, kula obraca³a siê leniwie. - Zamknij lodówkê, Shep. Nie ma tam ciasta. Je¿eli pocisk porusza³ siê w zwolnionym tempie, to szk³o p³ynê³o za nim w superzwolnionym tempie. Za pierwszym od³amkiem pokaza³y siê nastêpne b³yszcz¹ce odpryski i okruchy, sunê³y w powietrzu wolno i swobodnie. - Zimno - powiedzia³ Shep. - Zimno nam. Jilly zorientowa³a siê, ¿e szk³o i kula s¹ równie rzeczywiste, jak czerwone œwiece wotywne na pustyni i ³awice bia³ych pta-ków. Nie by³ to obraz teraŸniejszej katastrofy, ale wizja zdarze-nia, które mia³o dopiero nadejœæ. - Tobie jest zimno, mnie nie - powiedzia³ do Shepherda Dylan. Jilly wyczuwa³a, ¿e te prorocze wizje nie maj¹ zwi¹zku z po-przednimi. Kawa³ki szk³a nie pochodzi³y z okien koœcio³a, wiêc kula mia³a wybiæ szybê w jakimœ innym miejscu. - Zimno nam. Wszyscy w zimnie - upiera³ siê Shep. Odwracaj¹c siê do braci, Jilly zobaczy³a po swojej lewej stro-nie jeszcze wiêcej kawa³ków szyb - bo chyba to by³o szk³o - tworz¹cych prawdziw¹ galaktykê po³yskliwych odprysków i wiêkszych trójk¹tnych od³amków, które obraca³y siê wolno w powietrzu. - Zimno nam, wszyscy w zimnie. Spogl¹daj¹c przez rozsypan¹ uk³adankê ze szk³a, Jilly zo-baczy³a, jak Shepherd odsuwa siê od lodówki, pozwalaj¹c Dy-lanowi ponownie zamkn¹æ drzwi. Bracia poruszali siê z normal-n¹ prêdkoœci¹. Szalony ³omot jej serca wskazywa³, ¿e ona tak¿e nie zsyn-chronizowa³a siê z szybkoœci¹ poruszaj¹cych siê w zwolnionym tempie kawa³ków szk³a. Siêgnê³a po przep³ywaj¹cy w pobli¿u fragment szyby, ale okaza³ siê niematerialny. Od³amek przep³y-n¹³ wolno miêdzy jej palcami, nie kalecz¹c jej. Próba kontaktu z wizj¹ spowodowa³a, ¿e czar prysn¹³, a szk³o uniknê³o jak flotylla statków-widm, rzeczywistych na pierwszy rzut oka, które z podniesionymi ¿aglami szukaj¹ wia-tru, a po chwili rozp³ywaj¹ siê w oparach mg³y. Jilly odwróci³a siê do okien wychodz¹cych na podwórko i zobaczy³a, ¿e szyby pozosta³y nietkniête. Widz¹c, ¿e Jilly jest rozkojarzona tak samo, jak podczas po-przednich przypadków jasnowidzenia, Dylan rzek³: - Hej, dobrze siê czujesz? Najprawdopodobniej zobaczy³a inne okna. Od ubieg³ego wie-czoru mia³a wizje rzezi w koœciele, do której jeszcze nie dosz³o. Nie mia³a ¿adnego powodu podejrzewaæ, ¿e kolejna krwawa sce-na rozegra siê tu, a nie gdzie indziej, i raczej prêdzej ni¿ póŸniej. Dylan zbli¿y³ siê do niej. - Coœ nie tak? - Nie jestem pewna. Zerknê³a na zegar, na z³oœliwie wyszczerzon¹ œwinkê. Wiedzia³a, ¿e uœmiech w ogóle siê nie zmieni³. Ryjek trwa³ znieruchomia³y w tym samym wyrazie pod ceramicznym szkli-wem. Uœmiech pozosta³ tak samo dobroduszny jak wtedy, gdy zobaczy³a go pierwszy raz, nieca³e pó³ godziny temu, w kuchni sprzed dziesiêciu lat. Jednak œwinka i zegar kipia³y wrêcz z³o-wrog¹ energi¹. - Jilly? W³aœciwie nie tylko œwinka, lecz ca³a kuchnia zdawa³a siê o¿ywaæ od z³a, jak gdyby nawiedzi³ j¹ mroczny duch, który nie potrafi³ objawiæ siê w tradycyjnej ektoplazmatycznej postaci i zamieszka³ w meblach i powierzchniach w samym pomieszcze-niu. Ka¿da krawêdŸ blatu lœni³a groŸnie jak ostra brzytwa. Shepherd ponownie otworzy³ drzwi lodówki i zagl¹daj¹c do œrodka, powiedzia³: - Zimno. Wszyscy w zimnie. Czarne szk³o drzwiczek piekarnika patrzy³o, patrzy³o spod przymkniêtych powiek jak oczy. Ciemne butelki w stojaku na wino wygl¹da³y jak nape³nio-ne koktajlem Mo³otowa. Czuj¹c, jak lodowaty dreszcz przebiega jej po plecach i ca³e cia³o pokrywa siê gêsi¹ skórk¹, wyobrazi³a sobie stalowe zêby zgrzytaj¹ce bezg³oœnie w gardzieli m³ynka do rozdrabniania od-padków. Nie. To absurd. ¯aden duch nie zamieszka³ w kuchni. Nie potrzebowali egzorcysty. Jej zaniepokojenie - a w³aœciwie przeczucie œmierci - ros³o z ka¿d¹ chwil¹ i by³o tak dojmuj¹ce, ¿e musia³a za wszelk¹ ce-nê odkryæ jego powód. Swój strach przenios³a zabobonnie na martwe przedmioty - œwinkê z zegarem, drzwiczki piekarnika, zêby w zlewie - gdy tymczasem prawdziwe zagro¿enie czai³o siê gdzie indziej. - Zimno, wszyscy w zimnie - powtórzy³ Shep, stoj¹c przed otwart¹ lodówk¹. Tym razem Jilly zrozumia³a jego s³owa inaczej ni¿ przed-tem. Przypomnia³a sobie talent Shepherda do wynajdywania synonimów i zda³a sobie sprawê, ¿e „wszyscy w zimnie" mog¹ oznaczaæ „wszyscy zimni", czyli „wszyscy martwi". W zimnie jak zw³oki. Zimni jak w grobie. Zimni i martwi. - Zabierajmy siê st¹d, jak najprêdzej - powiedzia³a zdecy-dowanie. - Muszê wzi¹æ pieni¹dze z kasetki - zaprotestowa³ Dylan. - Daj spokój z pieniêdzmi. Mo¿emy umrzeæ przez te pieni¹dze. - Zobaczy³aœ to? - Ja to wiem. - Dobra, w porz¹dku. - Szybko, sk³adajmy siê st¹d. - Zimno, wszyscy w zimnie - powiedzia³ Shep. 37 Tik-tak. Ma³e oczka spozieraj¹ce spomiê-dzy fa³dów ró¿owego t³uszczu. Chytre, znacz¹ce spojrzenie. Zapomnij o tym cholernym zegarze. Œwinka nie stanowi za-gro¿enia. Skup siê. Dylan wróci³ do brata, trzeci raz zamkn¹³ lodówkê i poci¹-gn¹³ Shepa w stronê Jilly. - Musimy iœæ, bracie. - Gdzie jest lód? - zapyta³ Shep. Jilly nie widzia³a, aby wcze-œniej by³ tak bardzo ow³adniêty jak¹œ obsesj¹. - Gdzie jest lód? - Jaki lód? - spyta³ Dylan. Jasnowidzenie wci¹¿ by³o dla Jilly czymœ nowym, strasznym i niechcianym, poza tym nie potrafi³a nim odpowiednio kierowaæ. - Gdzie jest lód? - powtarza³ z uporem Shepherd. - Nie trzeba nam ¿adnego lodu - rzek³ Dylan. - Bracie, za-czynasz mnie powoli przera¿aæ. Nie strasz mnie. - Gdzie jest lód? - Shep, skup siê. S³uchaj mnie, zrozum, skup siê. Usi³uj¹c zidentyfikowaæ Ÿród³o niepokoju, przeskakiwa³a podejrzliwym spojrzeniem z przedmiotu na przedmiot, z miejsca na miejsce, nie pozwala³a, by niepokój sam skierowa³ magne-tyczn¹ ig³ê jej intuicji we w³aœciw¹ stronê. Musia³a siê odprê-¿yæ, zaufaæ dziwnemu przeczuciu i przekonaæ siê, czego dok³ad-nie ma siê baæ. - Gdzie jest lód? - Daj spokój z tym lodem. Nie potrzeba nam lodu, bracie. Musimy siê st¹d wydostaæ, rozumiesz? - Tylko lód. W koñcu uwagê Jilly przyci¹gnê³y okna i widoczne za nimi podwórko. Zielona trawa, gara¿ w g³êbi, z³ota ³¹ka za gara¿em. - Tylko lód. - Dosta³ manii na punkcie tego lodu - zauwa¿y³ Dylan. - Wiêc go z niej wyci¹gnij. - Tylko lód - mówi³ Shep. - Gdzie jest lód? - Znasz ju¿ Shepa. Je¿eli siê czegoœ uczepi, nie da siê odci¹-gn¹æ, chyba ¿e sam tego chce. Jakby... ca³y czas odbija³o mu siê rykoszetem w g³owie. Tym razem jest gorzej ni¿ zwykle. - Skarbie - powiedzia³a Jilly, nie odrywaj¹c oczu od okien. - Musimy siê z³o¿yæ. Potem dostaniesz lód. - Gdzie jest lód? Dylan uj¹³ podbródek brata i uniós³ mu g³owê. - Shep, to bardzo wa¿na sprawa, zasadnicza. Rozumiesz, co to znaczy „zasadnicza"? Wiem, ¿e rozumiesz, bracie. Musi-my siê st¹d z³o¿yæ, to teraz najwa¿niejsze. - Gdzie jest lód? Zerkaj¹c na Shepherda, Jilly zobaczy³a, ¿e nie chce nawi¹zaæ kontaktu z bratem. Jego oczy porusza³y siê bez przerwy pod przymkniêtymi powiekami. Gdy Jilly ponownie popatrzy³a na podwórko, obok pó³noc-no-zachodniego naro¿nika gara¿u klêcza³ na jednym kolanie ja-kiœ mê¿czyzna. Kry³ siê w cieniu. Ma³o brakowa³o, by go nie zauwa¿y³a, ale g³owê by da³a, ¿e jeszcze przed chwil¹ go tam nie by³o. Z wysokich traw ³¹ki wypad³ nastêpny i przebieg³ skulony do po³udniowo-zachodniego naro¿nika gara¿u. - Ju¿ tu s¹ - powiedzia³a do Dylana. ¯aden z nich nie mia³ na sobie pastelowego stroju typowego dla turystów na pustyni, ale obaj przypominali pseudogolfistów z Arizony. Byli wysocy, barczyœci i zdecydowani, i z pewno-œci¹ nie chodzili od domu do domu, g³osz¹c zbawienie przez Chrystusa. - Gdzie jest lód? Jilly najwiêksz¹ zgroz¹ przej¹³ widok s³uchawek, jakie obaj mieli na g³owie. Ka¿da para by³a wyposa¿ona w wysiêgnik z mi-krofonem wielkoœci monety jednocentowej. Wysoki stopieñ ko-ordynacji œwiadczy³ o tym, ¿e grupa szturmowa sk³ada siê z wiêkszej liczby osób, a tak¿e o tym, ¿e nie byli to zwykli bru-talni bandyci do wynajêcia, ale bandyci o rozwiniêtym zmyœle organizacyjnym. - Gdzie jest lód? Drugi mê¿czyzna os³ania³ teren miêdzy ³¹k¹ a gara¿em. Przyczai³ siê przy po³udniowo-zachodnim naro¿niku, na wpó³ schowany za krzewem. Jilly spodziewa³a siê, ¿e bêd¹ dobrze uzbrojeni, wiêc ich rynsztunek nie przerazi³ jej a¿ tak jak s³uchawki. Mieli broñ ogromnych rozmiarów. O futurystycznym wygl¹dzie. Pewnie jakieœ karabiny szturmowe. Jilly nie zna³a siê za dobrze na bro-ni palnej - w swoim zawodzie nie musia³a, nawet gdy trafi³a siê jej wyj¹tkowo niesforna publicznoœæ - ale domyœla³a siê, ¿e z tych karabinów mo¿na wystrzeliæ tysi¹ce pocisków, zanim trzeba je bêdzie prze³adowaæ. - Gdzie jest lód? Musieli z Dylanem zyskaæ na czasie, dopóki nie uda siê im przekonaæ Shepherda, ¿e musi z³o¿yæ wszystkich troje do ja-kiegoœ miejsca, gdzie mo¿na dostaæ ciasto i lód, i ¿e to jedyny sposób. - Odsuñcie siê od okien - ostrzeg³a Jilly, cofaj¹c siê od tych, które wychodzi³y na podwórko. - Okna to... okna to œmieræ. - W ka¿dym pokoju s¹ okna. - Dylan siê zmartwi³. - Mnó-stwo okien. - A piwnica? - Nie ma piwnicy. To Kalifornia. Konstrukcja jest z p³yt. - Gdzie jest lód? - pyta³ Shep. - Wiedz¹, ¿e tu jesteœmy - powiedzia³a Jilly. - Sk¹d mog¹ wiedzieæ? Przecie¿ nie weszliœmy od zewn¹trz. - Mo¿e wczeœniej za³o¿yli w domu pods³uch - zasugerowa-³a. - Albo zobaczyli nas przez lornetkê, obserwuj¹c okna. - Wys³ali Vonettê do domu - zorientowa³ siê Dylan. - Miejmy nadziejê, ¿e nic jej nie zrobili. - Gdzie jest lód? Na myœl o tym, ¿e coœ mog³o siê staæ jego gosposi, Dylan zblad³ niczym p³ótno, jak gdyby bardziej siê tym przej¹³ ni¿ gro-¿¹cym mu œmiertelnym niebezpieczeñstwem. - Ale z³o¿yliœmy siê z Holbrook dopiero pó³ godziny temu. - Co z tego? - Przypuszczalnie cholernie wystraszyliœmy w motelu tego goœcia, który widzia³, jak znikamy. - Pewnie musia³ zmieniæ bieliznê - doda³a Jilly. - Jak wiêc mogli w ci¹gu pó³ godziny rozpracowaæ mecha-nizm sk³adania, nie mówi¹c o powiadomieniu ludzi w Kalifornii? - Ci ludzie nie zjawili siê tu dlatego, ¿e pó³ godziny temu zostali zawiadomieni. Obserwowali dom, ale nie wiedzieli, gdzie jesteœmy, a¿ banda z Arizony potwierdzi³a, ¿e znajdujemy siê w Holbrook, wiele godzin przed ich wejœciem do motelu. - Czyli wczoraj wieczorem doœæ szybko skojarzyli ciê ze spa-lonym cadillakiem i mnie z tob¹ - rzek³ Dylan. - Ca³y czas wy-przedzaliœmy ich zaledwie o parê godzin. - Nie wiedzieli, czy w ogóle siê tu zjawimy. Po prostu czeka-li w nadziei, ¿e a nu¿... - Nikt nie prowadzi³ obserwacji domu rano, kiedy z³o¿yli-œmy siê z Shepem na wzgórzu. - Musieli zaj¹æ stanowiska wkrótce potem. - Lód - powiedzia³ Shep. - Lód, lód, lód, lód. Facet klêcz¹cy w cieniu i ten drugi, na wpó³ schowany za krzewem, mówili do mikrofonów, ale zapewne nie rozmawiali ze sob¹, tylko gawêdzili z grupk¹ podobnych zabójców otaczaj¹cych dom ciasnym pierœcieniem, wymieniaj¹c siê wskazówka-mi na temat konserwacji broni, technik duszenia i przepisami na gazy neurotoksyczne, synchronizuj¹c zegarki i koordynuj¹c atak. Jilly by³a gotowa utoczyæ lodu z w³asnych ¿y³, gdyby Shep sobie tego ¿yczy³. Czu³a siê zupe³nie bezbronna. Czu³a siê naga. Naga w rêkach losu. - Lód, lód, lód, lód, lód. Oczyma duszy ogl¹da³a p³yn¹ce wolno od³amki szk³a i po-cisk sun¹cy w powietrzu. - Ale teraz ta grupa na pewno porozumia³a siê z tamtymi z Arizony, za³o¿ê siê o wszystko - powiedzia³a Jilly. - Rozma-wiali z nimi w ci¹gu ostatnich piêtnastu czy dwudziestu minut, wiedz¹ wiêc, ¿e umiemy odstawiaæ numer „tutam". Myœli Dylana pêdzi³y w równie zawrotnym tempie. - Mo¿e któraœ z dawniejszych ofiar eksperymentów Proc-tora te¿ umia³a dokonaæ tej sztuczki i widzieli ju¿ sk³adanie. - I trzês¹ portkami na myœl o biegaj¹cych po œwiecie spry-ciarzach, napompowanych nanobotami i obdarzonych niezwy-k³ymi zdolnoœciami. - Trudno mieæ im to za z³e. Sam trzêsê portkami - odrzek³ Dylan - mimo ¿e tymi spryciarzami jesteœmy my. - Lód, lód, lód. - Czyli zaatakuj¹ szybko i wysadz¹ ca³y dom w powietrze, ¿eby nas zabiæ, zanim siê zorientujemy, ¿e tu s¹ i zd¹¿ymy siê z³o¿yæ - zauwa¿y³a Jilly. - Tak s¹dzisz czy wiesz? Wiedzia³a, czu³a to, widzia³a. - Maj¹ pociski przeciwpancerne, które przebij¹ œciany, ka-mieñ, ka¿dy cholerny materia³. - Lód, lód, lód. - Maj¹ jeszcze coœ gorszego od pocisków przeciwpancer-nych - ci¹gnê³a. - O wiele gorszego. Coœ w rodzaju... pocisków rozpryskowych, które rozrzucaj¹ od³amki pokryte cyjankiem. Nigdy nie czyta³a ani nie s³ysza³a o tak potwornej broni, ale dziêki nowym stworzonym przez nanoboty po³¹czeniom w móz-gu przewidzia³a jej u¿ycie. Us³ysza³a w g³owie czyjeœ g³osy, g³osy mê¿czyzn rozmawiaj¹cych o szczegó³ach ataku kiedyœ w przy-sz³oœci - mo¿e policjantów, którzy jeszcze dziœ lub jutro bêd¹ przeszukiwaæ pozosta³e po domu ruiny, mo¿e samych morder-ców wspominaj¹cych krwawe dzie³o zniszczenia, doskonale za-planowane i dokonane we wspania³ym stylu. - Od³amki z cyjankiem i Bóg wie co jeszcze - ci¹gnê³a. Wstrz¹sn¹³ ni¹ dreszcz. - W porównaniu z tym, co z nami zro-bi¹, szturm na sektê Koresha bêdzie wygl¹daæ jak niewinna chrzeœcijañska zabawa towarzyska. - Lód, lód. lód. Dylan zwróci³ siê zniecierpliwiony do Shepa. - Otwórz oczy, bracie, wy³aŸ z tej jamy, zostaw ten lód, Shep. Shepherd nie otwiera³ oczu. - Shep, je¿eli chcesz jeszcze spróbowaæ ciasta, otwórz oczy. - Lód, lód, lód. - Na razie nie ma szans, ¿eby przyszed³ do siebie - powie-dzia³ Dylan do Jilly. - Zupe³nie siê zatraci³. - Na górê - odrzek³a krótko. - Na pewno nie bêdzie to pik-nik, ale na dole mo¿e nas por¹baæ na plasterki. Jeden z mê¿czyzn kryj¹cych siê pod gara¿em wyszed³ z cie-nia, drugi wysun¹³ siê zza krzewu. Ruszyli w stronê domu. Zaczêli biec. 38 - Na górê! - powiedzia³a Jilly, a Dylan doda³: - Biegiem! - Lód, lód, lód - powtarza³ Shepherd, a Dylan przez jakieœ dziwne po³¹czenie w pamiêci skojarzy³ to sobie ze znanym z dawnych potañcówek przebojem „Hot, Hot, Hot" Bustera Po-indextera, co mog³oby siê nawet wydawaæ zabawne w przyjem-niejszych okolicznoœciach, gdyby nie upiorna myœl, ¿e „Hot, Hot, Hot" bêdzie towarzyszyæ ich agonii. Schody znajdowa³y siê we frontowej czêœci domu, a z kuch-ni prowadzi³o dwoje drzwi: jedne do jadalni, drugie do koryta-rza na dole. Druga droga by³a bezpieczniejsza, nie bieg³a w po-bli¿u okien. Jilly nie zorientowa³a siê, ¿e istnieje mo¿liwoœæ przejœcia przez korytarz, poniewa¿ drzwi by³y zamkniête. Prawdopodob-nie pomyœla³a, ¿e to spi¿arnia. Nim Dylan zd¹¿y³ skierowaæ j¹ w drug¹ stronê, wypad³a z kuchni prosto do jadalni. Dylan ba³ siê wychodziæ na korytarz, bo przypuszcza³, ¿e Jilly mo¿e siê odwróciæ, zobaczy, ¿e go nie ma i wróci tu ich po-szukaæ, a w ka¿dym razie na pewno przez chwilê siê zawaha. Stracona sekunda mog³a oznaczaæ ró¿nicê miêdzy ¿yciem a œmierci¹. Ponaglaj¹c, popychaj¹c i niemal unosz¹c brata w powietrze, Dylan popêdzi³ go naprzód. Oczywiœcie Shep pow³óczy³ noga-mi, ale szybciej ni¿ zwykle, wci¹¿ marudz¹c o lodzie, powtarzaj¹c po trzy razy „lód, lód, lód", z ka¿dym krokiem coraz bar-dziej niezadowolony, jakby czu³ siê dotkniêty, ¿e pêdz¹ go niczym niesforn¹ owcê. Zanim Dylan i Shep wyszli z kuchni, Jilly by³a ju¿ w salonie. Shepherd zatrzyma³ siê na moment w progu, lecz pozwoli³ siê pogoniæ dalej. Wchodz¹c do jadalni, Dylan niemal spodziewa³ siê zobaczyæ dziesiêcioletniego Shepa uk³adaj¹cego obrazek ze szczeniaka-mi. Mimo ¿e chcia³ siê uwolniæ od koszmarnego wieczoru z przesz³oœci, chyba wola³ go od teraŸniejszoœci, która jeœli w ogóle ³¹czy³a siê z jak¹kolwiek przysz³oœci¹, to tylko kruchy-mi i niepewnymi mostami. Shep protestowa³ przeciwko uporczywemu poszturchiwaniu przez brata: - Lód, nie, lód, nie, lód, nie... - a gdy przeszli przez jadalniê, chwyci³ siê obiema rêkami futryny nastêpnych drzwi. Zanim zdo³a³ wzmocniæ uchwyt, rozstawiæ nogi i zaklino-waæ siê w drzwiach, Dylan wepchn¹³ go do salonu. Ch³opak po-tkn¹³ siê i wyl¹dowa³ na czworakach, co okaza³o siê szczêœli-wym upadkiem, poniewa¿ w tej samej chwili uzbrojeni bandyci otworzyli ogieñ. Ciszê rozdar³ grzechot broni maszynowej, który wstrz¹sn¹³ oknami w kuchni i jadalni - jeszcze g³oœniejszy ni¿ w filmach, ciê¿ki i ha³aœliwy jak ryk wiertarki udarowej wcinaj¹cej siê w twardy beton i wal¹cej z szybkoœci¹ dziêcio³a. Odezwa³y siê wiêcej ni¿ dwa karabiny, mo¿e trzy, mo¿e cztery. Gwa³townej kanonadzie towarzyszy³ ni¿szy, bardziej dudni¹cy i wolniejszy huk, jakby karabinu wiêkszego kalibru, potê¿niejszej broni, któ-rej si³a odrzutu mog³aby posadziæ strzelca na ty³ku. Gdy rozleg³y siê pierwsze strza³y, Dylan rzuci³ siê na pod³o-gê salonu. Podci¹³ Shepherdowi rêce i ch³opak rozci¹gn¹³ siê jak d³ugi na klonowym parkiecie. - Gdzie jest lód? - zapyta³ Shepherd, jak gdyby zupe³nie nieœwiadomy gradu pocisków nieustannie bombarduj¹cych dom. Brzêknê³y t³uczone okna, zadzwoni³y kaskady szk³a, po czym kule zaczê³y od³upywaæ drzazgi z ram, pruæ tynk i dzwo-niæ o rury w œcianach: ping-ping-ping. Serce Dylana t³uk³o siê jak u zaszczutego zaj¹ca; rozumia³, co czuj¹ ma³e zwierzêta, gdy ich sielskie ³¹ki pierwszego dnia sezonu ³owieckiego zmieniaj¹ siê w pola œmierci. Ogieñ zdawa³ siê dochodziæ tylko z dwóch stron. Ze wscho-du, gdzie znajdowa³ siê ty³ domu. I z po³udnia. Jeœli zabójcy otoczyli budynek ze wszystkich czterech stron - a Dylan by³ pewien, ¿e tak - ci od zachodu i pó³nocy na razie pozostawali w ukryciu. Zbyt profesjonalnie podchodzili do za-dania, aby otworzyæ krzy¿owy ogieñ, od którego mogliby zgi-n¹æ oni albo ich kompani. - Czo³gaj siê ze mn¹, Shep. - Dylan podniós³ glos, by prze-krzyczeæ kakofoniê. - Czo³gaj siê ze mn¹, chodŸ, zasuwamy! Shepherd przyciska³ siê do pod³ogi z g³ow¹ zwrócon¹ w stronê brata, ale nie otwiera³ oczu. - Lód. W salonie dwa okna wychodzi³y na po³udnie i cztery na za-chód. Szyby w po³udniowej œcianie rozprys³y siê od razu po roz-poczêciu ognia zaporowego, lecz okna zachodnie pozosta³y nie-naruszone, niedraœniête nawet rykoszetem. - Rób jak w¹¿ - nagli³ Dylan. Shep nie drgn¹³. - Lód, lód, lód. Serie jedna po drugiej pru³y po³udniow¹ œcianê, wdzieraj¹c siê do salonu, r¹bi¹c drewniane meble na szczapy, rozbijaj¹c lampy i wazony. Dziesi¹tki pocisków przebija³y tapicerowane meble z g³uchym ha³asem, który szczególnie dzia³a³ Dylanowi na nerwy - zapewne dlatego, ¿e podobny odg³os wydawa³o tra-fione kul¹ cia³o. Choæ twarz Shepa by³a zaledwie kilka cali od niego, Dylan krzycza³ - po to, ¿eby brat us³ysza³ go przez ³oskot kanonady, w nadziei, ¿e uda mu siê pobudziæ go do dzia³ania, dlatego ¿e by³ na niego z³y, ale przede wszystkim dlatego, ¿e znów zawrza³o w nim œwiête oburzenie, które pierwszy raz poczu³ w domu przy Alei Eukaliptusowej; wœciek³oœæ na tych ³ajdaków, którzy zawsze postawi¹ na swoim i u¿ywaj¹ si³y, którzy zawsze i wszê-dzie, w ka¿dej sytuacji uciekaj¹ siê do przemocy. - Niech to szlag, Shep, chcesz, ¿eby nas zabili jak mamê? Chcesz, ¿ebyœmy tu padli i zgnili? Chcesz, ¿eby znowu usz³o im to na sucho? Chcesz tego, niech ciê szlag, Shep, chcesz? Ich matkê zabi³ Lincoln Proctor, a ci bandyci byli przeciw-nikami Proctora i jego dzie³a, ale dla Dylana wszyscy stali po jednej stronie. W armii ciemnoœci nosili tylko emblematy ró¿-nych jednostek. Poruszony z³oœci¹ Dylana, a mo¿e zdaj¹c sobie wreszcie sprawê, ¿e s¹ otoczeni, Shep przesta³ powtarzaæ mantrê o lo-dzie. Otworzy³ oczy. W koñcu dopad³o go przera¿enie. Serce Dylana zmieni³o bieg, przechodz¹c najpierw w luz i zamieraj¹c na chwilê, a potem w wy¿sze prze³o¿enie na myœl, ¿e Shep natychmiast ich z³o¿y, zostawiaj¹c Jilly, która dotar³a ju¿ do korytarza od frontu. Shepherd postanowi³ jednak udawaæ wê¿a. Froteruj¹c brzuchem pod³ogê, zacz¹³ pe³zn¹æ od drzwi jadalni do koryta-rza na dole, przecinaj¹c na ukos pó³nocno-wschodni kwadrant salonu. Opieraj¹c siê na ³okciach i palcach stóp, ch³opak porusza³ siê tak szybko, ¿e Dylan z trudem za nim nad¹¿a³. Kiedy siê czo³gali, spada³ na nich deszcz kawa³ków tynku, ob³upanych drzazg, bry³ek pianki uszczelniaj¹cej okna i innych œmieci. Miêdzy nimi a po³udniow¹ œcian¹ sta³o mnóstwo mebli poch³aniaj¹cych lub zmieniaj¹cych kierunek ni¿ej przelatuj¹-cych pocisków. Reszta trafia³a wy¿ej. Nad g³owami œwista³y im kule, jakby los wci¹ga³ z sykiem powietrze przez zaciœniête zêby, ale Dylan nie s³ysza³ jeszcze pi-sku wiruj¹cych od³amków, nie czu³ te¿ cyjanku ani innych nie-pokoj¹cych zapachów. Pokój spowi³a chmura tynkowego py³u jak zas³ona ze snu, a w powietrzu fruwa³o pierze niczym w kurniku, do którego wpad³ lis. Shep wype³zl do korytarza i czo³ga³by siê dalej a¿ do gabine-tu, gdyby nie natkn¹³ siê na Jilly, która le¿a³a na brzuchu u stóp schodów. Cofnê³a siê, zagradzaj¹c mu drogê, chwyci³a go za spodnie na siedzeniu i skierowa³a na schody. Kule, których meble nie zatrzyma³y ani toru nie zmieni³y, swobodnie wdziera³y siê do frontowego korytarza przez otwar-te drzwi salonu. Siek³y te¿ po³udniow¹ œcianê korytarza, która by³a pó³nocn¹ œcian¹ salonu. Zderzenie z drug¹ mas¹ drewna i tynku zatrzymywa³o niektóre pociski, ale inne przebija³y siê, nie trac¹c wiele ze swej œmiercionoœnej si³y. Rz꿹c bardziej ze strachu ni¿ z wysi³ku, krzywi¹c siê od al-kalicznego smaku tynkowego py³u, Dylan spojrza³ w górê i zo-baczy³ dziesi¹tki dziur w tej œcianie. Niektóre by³y rozmiarów æwierædolarówki, ale by³o kilka wiêkszych od jego piêœci. Kule wyrywa³y z porêczy schodów drobne od³amki i ca³e kawa³y. Dylan przygl¹da³ siê, jak kontynuuj¹ swe niszczyciel-skie dzie³o. Kilka balasków by³o wyszczerbionych. Dwa zosta³y zupe³nie roztrzaskane. Pociski przebijaj¹ce œcianê i mijaj¹ce porêcz zatrzymywa³y siê w koñcu na pó³nocnej œcianie korytarza, która sta³a siê œcia-n¹ klatki schodowej. Tu traci³y resztki energii, dziurawi¹c i ka-lecz¹c tynk tak, ¿e wygl¹da³ jak mur, przed którym staje pluton egzekucyjny. Gdyby nawet Jilly i bracia O'Connerowie niczym rodzina udaj¹cych wê¿e kuglarzy wspiêli siê na stopnie, trzymaj¹c siê tak nisko jak sprê¿yna slinky sama schodz¹ca po schodach, nie mo-gliby dotrzeæ bez szwanku do pierwszego podestu. Pewnie jedne-mu z nich uda³aby siê ta sztuka. Mo¿e nawet dwojgu, co by³oby niezbitym dowodem na istnienie anio³ów stró¿ów. Gdyby jed-nak cuda chadza³y trójkami, nie mo¿na by ich nazywaæ cudem, sta³yby siê pospolitym zjawiskiem. Przy próbie pokonania scho-dów Jilly, Shep albo Dylan zostaliby zabici albo ciê¿ko ranni. Le¿eli wiêc rozp³aszczeni na pod³odze, dysz¹c ciê¿ko i wci¹gaj¹c z ka¿dym oddechem tynkowy pyl, bez wyjœcia, bez nadziei. Wtedy ogieñ os³ab³ i po trzech czy czterech sekundach ustal zupe³nie. Po zakoñczeniu pierwszego etapu szturmu, który trwa³ nie d³u¿ej ni¿ dwie minuty, mordercy od wschodniej i po³udniowej strony domu wycofywali siê. Kryli siê, by unikn¹æ zranienia w krzy¿owym ogniu. Równoczeœnie w kierunku domu ruszyli, zapewne biegiem, bandyci z pó³nocy i zachodu. Etap numer dwa. G³ówne wejœcie w zachodniej œcianie domu znajdowa³o siê za plecami Dylana, a po obu stronach drzwi by³y witra¿owe okienka. Le¿¹c twarz¹ do pierwszego podestu schodów, mieli gabinet z lewej, tu¿ za œcian¹, a w nim trzy okna. W drugim etapie szturmu korytarz zostanie zasypany takim gradem kul, ¿e wszystko, co zdarzy³o siê dotychczas, bêdzie wy-gl¹daæ jak demonstracja z³oœci w wykonaniu grupki agresyw-nych dzieci. Œmieræ drwi³a z nich, darowuj¹c im chwilê na ocalenie, sama tymczasem rozczapierzy³a koœciste palce i odlicza³a sekundy. Jilly musia³a b³yskawicznie dojœæ do tych samych wniosków, bo gdy jeszcze nie przebrzmia³o echo ostatniego strza³u, pode-rwa³a siê na nogi równoczeœnie z Dylanem. Bez wahania i bez s³owa oboje siêgnêli w dó³, chwycili Shepa za pasek i poci¹gnê-li, by stan¹³ miêdzy nimi. Z nadludzk¹ si³¹, która pozwala napompowanym adrenali-n¹ matkom podnosiæ przewrócone samochody, by uwolniæ za-kleszczone niemowlê, unieœli Shepa i poci¹gnêli go po schodach, które ledwo muska³ stopami; ale od czasu do czasu nawet opar³ siê o stopieñ w taki sposób, aby uprzejmie wesprzeæ ich wysi³ek i pomóc im lekkim ruchem w górê. - Gdzie jest lód? - zapyta³ Shep. - Na górze- wydyszala Jilly. - Gdzie jest lód? - Niech ciê szlag, bracie! - Ju¿ prawie jesteœmy - zachêcila ich Jilly. - Gdzie jest lód? Ukazal siê pierwszy podest. Shep zahaczyl czubkiem buta o stopieñ. Przesunêli go, podci¹gnêli i wspinali siê dalej. - Gdzie jest lód? W huku ognia nagle rozprysfiy siê witra¿e w okienkach, a w drzwi zalomotalo mnóstwo koœcistych palców, jak gdyby wstêpu domagala siê dwudziestka zdecydowanych demonów z nakazami œmierci. Pocisk za pociskiem zacz¹³ pruæ drewno, wybijaæ dziury i tluc w ni¿sze stopnie, powoduj¹c wibracje w ca-lych schodach. 39 Gdy tylko dotarli do podestu i zaczêli wchodziæ wy¿ej, Dylan poczu³ siê bezpieczniej, ale zaraz oka-za³o siê, ¿e przedwczeœnie. Trzy stopnie przed nimi kula przebi-³a podnó¿ek stopnia i wbi³a siê w sufit. Zorientowa³ siê, ¿e od spodu wy¿szy bieg schodów znajduje siê na wprost drzwi wejœciowych. W³aœciwie mieli pod stopami tyln¹ œcianê strzelnicy. Dalsza droga na górê by³a niebezpieczna, wycofanie siê nie mia³o ¿adnego sensu, a zatrzymanie w po³owie schodów ozna-cza³o pewn¹ i rych³¹ œmieræ. Poci¹gnêli wiêc Shepherda za pasek nieco mocniej, Jilly obiema rêkami, Dylan jedn¹; wlekli go po schodach. - Gdzie jest lód? - pisn¹³ falsetem Shep. Dylan spodziewa³ siê, ¿e trafi¹ go w podeszwy stóp, w ramiê, w dó³ podbródka albo we wszystko naraz. Kiedy dotarli do gór-nego korytarza cali i ¿adne z nich nie przypomina³o denata z ilustracji z podrêcznika medycyny s¹dowej, puœci³ brata i opar³ siê rêk¹ o s³upek porêczy, by z³apaæ oddech. NajwyraŸniej tego dnia spoczê³a tu tak¿e d³oñ Vonetty Bee-sley, ich gosposi, poniewa¿ gdy tylko Dylan dotkn¹³ jej œladu psychicznego, przez g³owê przebieg³y mu jak b³yskawica obra-zy jej twarzy. Poczu³ silny impuls, który kaza³ mu natychmiast biec jej szukaæ. Gdyby zdarzy³o siê to poprzedniego wieczoru, gdyby nie na-uczy³ siê panowaæ na takimi odruchami, móg³by popêdziæ w dó³ schodów wprost w œrodek zawieruchy, tak jak nie zwa¿aj¹c na nic, mkn¹³ do domu Marjorie przy Alei Eukaliptusowej. Tym razem oderwa³ d³oñ od s³upka i st³umi³ swoj¹ wra¿liwoœæ na od-cisk Vonetty. Jilly poci¹gnê³a ju¿ Shepherda w g³¹b korytarza, dalej od pocz¹tku schodów. Podnosz¹c g³os, aby wygraæ z rumorem na dole, b³aga³a go, ¿eby ich st¹d z³o¿y³. Dylan zauwa¿y³, ¿e brat wci¹¿ tkwi w okowach wyimagino-wanego lodu. Myœl o lodzie ci¹gle t³uk³a siê w g³owie Shepa, czyni¹c go obojêtnym na niemal wszystko wokó³. Nie istnia³ ¿aden wzór, który pozwala³by okreœliæ, kiedy Shepherd wydobêdzie siê ze studni swojej najnowszej obsesji, lecz z du¿ym prawdopodobieñstwem mo¿na by³o obstawiæ d³u¿szy okres nieœwiadomoœci. Dylan przypuszcza³, ¿e brat ocknie siê raczej za godzinê ni¿ za dwie minuty. Skupienie uwagi na jednej rzeczy czy obszarze zaintereso-wania by³o dla Shepa form¹ odizolowania siê od przyt³aczaj¹-cego mnóstwa wra¿eñ zmys³owych. Pod gradem kul nie móg³ wybraæ sobie bezpiecznego k¹ta i odwróciæ siê plecami do cha-osu, ale móg³ uciec do symbolicznego k¹ta w ciemnym pokoju w twierdzy w³asnego umys³u, gdzie nie istnia³o nic innego poza lodem, lodem, lodem. - Gdzie jest lód? - Kiedy skoñcz¹ na dole, co potem? - zapyta³a Jilly. - Rozwal¹ piêtro. Mo¿e wejd¹ na dach werandy, ¿eby by³o ³atwiej. - Albo wedr¹ siê do œrodka - doda³a. - Lód, lód, lód. - Musimy coœ zrobiæ, ¿eby przesta³ mówiæ o tym lodzie - zirytowa³a siê Jilly. - Do tego trzeba czasu i ciszy. - Jesteœmy udupieni. - Nie jesteœmy udupieni. - Jesteœmy. - Wcale nie. - Masz jakiœ plan? - spyta³a ostro. Jedyny plan Dylana, który zreszt¹ zasugerowa³a sama Jilly, polega³ na tym, ¿eby dostaæ siê ponad liniê ognia. Ale sta³o siê ja-sne, ¿e ostrza³ dosiêgnie ich wszêdzie, nie mówi¹c o bandytach. Wœciek³y grzechot i huk na dole, strach, ¿e zab³¹kana kula mo¿e trafiæ w górê schodów lub nawet przebiæ sufit korytarza na parterze i sufit korytarza na piêtrze - wszystko to powodo-wa³o, ¿e skupienie siê na taktyce i strategii by³o równie trudne, jak ³apanie wê¿y na lasso. W takich okolicznoœciach Dylan znów sobie uzmys³owi³, jak musi siê czuæ jego brat, gdy ¿ycie go przyt³acza, czyli prawie zawsze. W porz¹dku, trzeba zapomnieæ o pieni¹dzach w kasetce. Beatlesi mieli racjê: za pieni¹dze nie kupisz miloœci. Ani nie za-trzymasz kuli. Trzeba zapomnieæ o pistolecie kalibru dziewiêæ milimetrów, który kupi³ po œmierci matki. Wobec artylerii napastników rów-nie dobrze móg³by byæ uzbrojony w kij. - Lód, lód, lód. Jilly namawia³a Shepherda, ¿eby zeœlizn¹³ siê ze swojego lodowego zamku i wróci³ do nich, ¿eby mogli siê z³o¿yæ do jakie-goœ bezpiecznego miejsca, ale on nie reagowa³ na s³odkie s³ówka, dopóki mia³ zamkniête oczy i sparali¿owany proces myœlowy. Trzeba czasu i ciszy. Choæ nie mogli zyskaæ zbyt du¿o czasu, ka¿da minuta mog³a siê okazaæ t¹, w której Shep odzyska œwia-domoœæ. W zgie³ku tocz¹cego siê na dole d¿ihadu nie mog³o byæ mowy o zupe³nej ciszy, lecz gdyby huk i jazgot choæ trochê przy-cich³y, mo¿e ch³opak odnalaz³by wyjœcie z lodowego k¹ta. Dylan przeci¹³ korytarz i otworzy³ drzwi do pokoju goœcin-nego. - Tutaj. Jilly holowa³a Shepherda, który w miarê szybko pow³óczy³ nogami. Od potê¿nej kanonady trzês³y siê œciany domu. Szyby w oknach na piêtrze dygota³y z brzêkiem w ramach. Dylan wbieg³ do sypialni przed Jilly i Shepem. Przypad³ do drzwi garderoby i zapali³ œwiat³o. Z sufitu w garderobie zwisa³ sznurek opuszczanej klapy. Dy-lan szarpn¹³ sznurek, otwieraj¹c wejœcie na strych. Og³uszaj¹ca strzelanina, przypominaj¹ca chwile najbardziej za¿artej walki podczas oblê¿enia Leningradu przez hitlerow-ców, o którym Dylan ogl¹da³ kiedyœ program na kanale histo-rycznym, nagle przybra³a na sile. Zastanawia³ siê, ile druzgoc¹cych strza³ów wytrzymaj¹ jesz-cze s³upy œcian, zanim zostanie naruszona konstrukcja i runie któryœ z rogów domu. - Lód, lód, lód. Staj¹c przed drzwiami garderoby z Shepem, Jilly powiedzia-³a, maj¹c na myœli nieludzkie pandemonium na dole: - Dostaliœmy podwójn¹ porcjê apokalipsy. - Z posypk¹. - Do klapy by³a zamontowana drabina sk³a-daj¹ca siê trzech segmentów. Dylan j¹ opuœci³. - Niektóre z ofiar eksperymentów Proctora musia³y posi¹œæ o wiele straszniejsze zdolnoœci od naszych. - O czym mówisz? - Ci tam na dole nie wiedz¹, co potrafimy robiæ, ale mocz¹ spodnie ze strachu na myœl o tym, co to mo¿e byæ. Dlatego za wszelk¹ cenê chc¹ nas zabiæ. Dylan nie pomyœla³ o tym. Nie mia³ ochoty o tym myœleæ. Widocznie wczeœniej nanoboty Proctora stworzy³y potwory. Dlatego wszyscy spodziewali siê, ¿e on, Jilly i Shep równie¿ sta-li siê potworami. - Co? - spyta³a z niedowierzaniem Jilly. - Chcesz, ¿ebyœmy weszli po tej pieprzonej drabinie? - Tak. - To pewna œmieræ. - To strych. - Strych to pewna œmieræ. Œlepy zau³ek. - Wszêdzie, gdzie teraz pójdziemy, trafimy na œlepy zau³ek. Tylko tutaj mo¿emy daæ Shepowi trochê czasu. - Bêd¹ nas szukaæ na strychu. - Nie od razu. - Nie chcê - oœwiadczy³a. - Jak widzisz, ja te¿ nie skaczê z radoœci. - Lód, lód, lód. - WchodŸ pierwsza - powiedzia³ Dylan. - Dlaczego ja? - Bêdziesz mog³a namawiaæ Shepa z góry, kiedy bêdê go popycha³ od do³u. Ogieñ urwa³ siê, ale echo salw wci¹¿ dzwoni³o Dylanowi w uszach. - Ju¿ tu id¹. - Gówno - powiedzia³a Jilly. - Na górê. - Gówno. - WchodŸ. - Gówno. - No ju¿, Jilly. 40 Strych dawa³ im niewiele mo¿liwoœci, skazywa³ na sytuacjê z³apanych w pu³apkê szczurów i oferowa³ jedynie ciemnoœæ, kurz i paj¹ki, mimo to Jilly wspiê³a siê po po chy³ej drabinie, poniewa¿ strych by³ jedynym miejscem, w któ-rym mogli siê schroniæ. Gdy wchodzi³a na górê, obija³a sobie biodra zawieszon¹ na ramieniu torebk¹, a ta na moment zahaczy³a o d³ugie zawiasy, na których by³a umocowana drabina. Jilly straci³a swego cadil-laca coupe deville, ca³y baga¿, laptop, karierê komika, nawet swego bardzo wa¿nego partnera - kochanego, uroczego Freda - ale za ¿adne skarby nie porzuci³aby torebki, bez wzglêdu na okolicznoœci. Miala w niej tylko parê dolarów, cukierki miêto-we, chusteczki, szminkê, puder, szczotkê do w³osów - nic, co zmieni³oby jej ¿ycie, gdyby j¹ zatrzyma³a, albo zniszczy³o, gdy-by j¹ zgubi³a - ale jeœliby w cudowny sposób prze¿y³a wizytê w domu O'Connerów, skorzysta³aby z pierwszej sposobnoœci, aby poprawiæ makija¿ i uczesaæ siê, poniewa¿ w tej tragicznej sytuacji perspektywa wolnej chwili, któr¹ mo¿na poœwiêciæ wy-³¹cznie swojej urodzie, wydawa³a siê jej nieosi¹galnym luksu-sem, porównywalnym z limuzynami, apartamentem prezydenc-kim w piêciogwiazdkowym hotelu i kawiorem bie³ugi. Poza tym, skoro musia³a umrzeæ tak m³odo z mózgiem pe³-nym nanomaszyn, w³aœnie dlatego, ¿e w mózgu mia³a pe³no na-nomaszyn, chcia³a zostawiæ po sobie jak najpiêkniejsze zw³oki-zak³adaj¹c, ¿e celny strza³ w g³owê nie upodobni jej twarzy do portretu pêdzla Picassa. Wspi¹wszy siê po drabinie, Negatywnie Nastawiona Jack-son, krynica pesymizmu, stwierdzi³a, ¿e strych jest na tyle wyso-ki, ¿e mo¿na siê swobodnie wyprostowaæ. Przez kilka os³oniê-tych otworów pod okapem do wnêtrza ich wysokiej reduty przenika³o œwiat³o s³oneczne, lecz zbyt sk¹pe, by wygnaæ zalega-j¹ce w k¹tach cienie. W przestrzeni zamkniêtej pomiêdzy kro-kwiami z surowego drewna, œcianami z desek i pod³og¹ z dykty znajdowa³o siê ze czterdzieœci kartonowych pude³, trzy stare ku-fry, przeró¿ne rupiecie i sporo wolnego miejsca. W gor¹cym i suchym powietrzu wyczuwa³o siê ulotn¹ woñ staroœwieckiej smo³y, któr¹ pokrywano dach, oraz silny zapach niezliczonych odmian kurzu. Tu i ówdzie z pochy³ych p³asz-czyzn dachu zwiesza³o siê kilka kokonów; woreczki owadziej produkcji nieznacznie fosforyzowa³y w mroku. Bli¿ej Jilly, tu¿ nad jej g³ow¹, miêdzy krokwiami rozpina³a siê kunsztowna pa-jêczyna; choæ jej budowniczy albo zgin¹³, albo wyruszy³ w po-dró¿, jego sieæ zdobi³y cztery æmy - szare skrzyd³a mia³y rozpo-starte jak wspomnienie ostatniego lotu, a po cia³ach wyssanych przez paj¹ka pozosta³y tylko puste skorupki. - Koniec z nami - mruknê³a, odwracaj¹c siê do otwartej klapy. Przyklêknê³a i spojrza³a w dó³ drabiny. Shep wszed³ na dolny szczebel, trzymaj¹c siê obur¹cz jedne-go z górnych. Mia³ opuszczon¹ g³owê, jak gdyby by³a to jakaœ drabina modlitewna, i sprawia³ wra¿enie, ¿e nie ma ochoty wspinaæ siê wy¿ej. Dylan zerka³ przez otwarte drzwi garderoby do pokoju, nie-w¹tpliwie spodziewaj¹c siê ujrzeæ ludzi na dachu werandy za oknami. - Lód - powiedzia³ Shep. - Namów go, ¿eby wszed³ na górê - zwróci³ siê Dylan do Jilly. - A jak wybuchnie po¿ar? - To cholernie s³aba namowa. - Lód. - Ca³y strych to beczka prochu. A jak wybuchnie po¿ar? - A jak biegun magnetyczny Ziemi zmieni po³o¿enie? - spy-ta³ drwi¹co. - Na tê okolicznoœæ akurat mam plan dzia³ania. Nie mo-¿esz go wepchn¹æ? - Mogê go trochê zachêciæ, ale nie da siê cz³owieka we-pchn¹æ na górê po drabinie. - Przecie¿ to nie jest wbrew prawom fizyki. - In¿ynier siê znalaz³. - Lód. - Mam tu masê lodu, skarbie - skfiama³a Jilly. - Popchnij go, Dylan. - Staram siê. - Lód. - Mnóstwo lodu, Shep. WejdŸ tu do mnie. Shep nawet nie ruszy³ rêk¹. Tkwi³ w miejscu uparcie ucze-piony drabiny. Jilly nie widzia³a twarzy Shepherda, tylko czubek jego po-chylonej g³owy. Dylan uniós³ praw¹ stopê brata i postawi³ na nastêpnym szczeblu. - Lód. Wci¹¿ maj¹c przed oczyma martwe æmy i czuj¹c ogarniaj¹-c¹ j¹ desperacjê, Jilly porzuci³a próby nak³onienia Shepa do wejœcia na strych i postanowi³a przemówiæ do niego, zamienia-j¹c jego monolog o lodzie w dialog. - Lód - powiedzia³. - Zamarzniêta woda - odrzek³a. Dylan postawi³ lew¹ stopê Shepherda na szczeblu, na który przed chwil¹ przesun¹³ praw¹, lecz rêce Shepa pozosta³y w tym samym miejscu. - Lód. - Deszcz ze œniegiem - powiedzia³a Jilly. W g³êbi domu, na parterze, ktoœ kopn¹³ drzwi. Zwa¿ywszy na fakt, ¿e po salwach z broni maszynowej drzwi wejœciowe mu-sia³y zmieniæ siê w pyfi lub a¿urowe zas³onki z drzazg, jedyne drzwi, które trzeba by³o otwieraæ kopniakiem, znajdowafiy siê prawdopodobnie wewn¹trz domu. Zaczê³o siê przeszukanie. - Lód. - Grad. - Lód. - Kra - odpar³a Jilly. Na dole rozleg³ siê kolejny ³omot: ten wstrz¹sn¹³ ca³ym do-mem, a¿ pod³oga pod kolanami Jilly zadygota³a. Dylan zamkn¹³ drzwi garderoby i nowa sytuacja mog³a ich zdecydowanie szybciej przyprawiæ o klaustrofobiê. - Lód. - Lodowiec. Kiedy Jilly ju¿ siê wydawa³o, ¿e Shepherd za moment od-powie, skoñczy³y siê jej synonimy i okreœlenia form lodu. Po-stanowi³a zmieniæ zasady gry, odpowiadaj¹c s³owami oznacza j¹cymi rzeczy, które maj¹ zwi¹zek z lodem, jak gdyby usi³owa³a naprowadziæ Shepherda na w³aœciw¹ myœl. - Lód - powiedzia³ Shep. - Góra lodowa - odrzek³a. - Lód. - Kostka lodu. Od rozmowy o lodzie na strychu robi³o siê coraz bardziej gor¹co. Zdawa³o siê, ¿e kurz na krokwiach, pod³odze i unosz¹-cy siê powietrzu zaraz buchnie p³omieniem. - Lód. - Lodowisko. - Lód. - £y¿wiarz. - Lód. - Hokej. Powinieneœ siê wstydziæ, skarbie. Przydzieli³eœ so-bie ³atwiejsz¹ rolê w zabawie i ci¹gle powtarzasz to samo s³owo. Shepherd uniós³ g³owê. Patrzy³ teraz na szczebel, na którym zaciska³ d³onie. Z do³u dochodzi³y nastêpne huki i ³omoty, szczeknê³a ner-wowa seria z karabinu. - Lód. - Lody na patyku. Shep, bawi³oby ciê uk³adanie ³amig³ów-ki z jednego kawa³ka? - Lód. - Szpikulec do lodu. - Lód. - Szczypce do lodu. Kiedy podsuwa³a mu nowe s³owa, „lód" przesta³ ju¿ odbijaæ siê rykoszetem w jego g³owie. W twarzy Shepa zasz³a subtelna zmiana, jakby z³agodnia³a, co œwiadczy³o, ¿e obsesja powoli ustêpuje. Jilly by³a prawie pewna, ¿e tak jest naprawdê. - Lód. - Kube³ek na lód. - Lód. - Epoka lodowcowa. Wiesz co, skarbie? Chocia¿ mam trud-niejsz¹ rolê w tej zabawie, to o wiele fajniejsze ni¿ s³uchanie sy-nonimów „odchodów". Na jego ustach zadrga³ s³aby uœmiech, ale niemal w tej samej chwili znikn¹³ jak zdmuchniêty nerwowym oddechem. - Lód. - Zamra¿alnik. Shepherd przesun¹³ w górê praw¹ rêkê i chwyci³ nastêpny szczebel. Potem wyci¹gn¹³ lew¹ d³oñ. Z³apa³ siê jeszcze wy¿sze-go szczebla. - Lód. - Worek z lodem. Shepherd bez pomocy brata wprawi³ w ruch stopy. Na dole zadzwoni³ dzwonek do drzwi. Nawet w oddziale zawodowych morderców musia³ siê trafiæ jakiœ przyg³upi dow-cipniœ. - Lód. - Lodówka. Shepherd wspina³ siê coraz wy¿ej. - Lód. - Rewia na lodzie. - Lód. - Go³oledŸ. - Lód. - Mro¿ona herbata, czekan, lodo³amacz, dostawca lodu, ch³odnia, woda z lodem-powiedzia³a Jilly i z ostatnimi s³owa-mi Shep pokona³ najwy¿sze szczeble i znalaz³ siê na strychu. Pomog³a mu zejœæ z drabiny i odsunê³a go od wejœcia w pod-³odze. Przytuli³a go, mówi¹c mu, ¿e by³ wspania³y, a Shep nie opiera³ siê, choæ zapyta³: - Gdzie jest lód? Dylan zgasi³ œwiat³o w garderobie i w ciemnoœci szybko wszed³ po drabinie. - Dobra robota, Jackson. - De nada, O'Conner. Klêcz¹c w mroku, Dylan z³o¿y³ harmonijkow¹ drabinê i po cichu zamocowa³ j¹ z powrotem do klapy, któr¹ zaraz potem zamkn¹³. - Je¿eli jeszcze ich nie ma na górze, to zaraz bêd¹- szepn¹³. - Zabierz Shepa do po³udniowo-zachodniego rogu, za tamte kartony. - Gdzie jest lód? - zapyta³ trochê za gfioœno Shepherd. Jilly uciszy³a go i poprowadzi³a przez zasnuty cieniem strych. Shep nie by³ a¿ tak wysoki, by tr¹caæ czo³em najni¿sze krokwie, lecz jego starszy brat bêdzie musia³ uwa¿aæ. Na dole banda wandali wpad³a z ha³asem do nastêpnego pokoju. Jeden z nich wrzasn¹fi coœ niezrozumiale. Drugi odpowiedzia³ mu wrzaskiem, dodaj¹c przekleñstwo, a ktoœ rykn¹³ œmiechem. W ich g³osach pobrzmiewa³a arogancja, pewnoœæ siebie i bezczelnoœæ, dlatego Jilly odnios³a wra¿enie, ¿e to nie ludzie, ale nieokreœlone kszta³ty, które œcigaj¹ cz³owieka w sennych koszmarach, biegaj¹c czasem na dwóch, czasem na czterech nogach, to wyj¹c ludzkim g³osem, to znów ujadaj¹c jak dzikie bestie. Zastanawia³a siê, kiedy przyjad¹ gliny. Je¿eli w ogóle przy-jad¹. Dylan mówifi, ¿e do najbli¿szego miasta jest wiele mil. Naj-bli¿szy s¹siad mieszka³ pó³ mili na po³udnie st¹d. Ktoœ jednak musia³ s³yszeæ strza³y. Jasne, ¿e szturm rozpocz¹³ siê najwy¿ej piêæ, mo¿e szeœæ mi-nut temu, i ¿adna wiejska policja nie zareaguje na sygna³ z tak daleka w czasie krótszym ni¿ piêæ minut, choæ prawdopodobnie potrwa to co najmniej dziesiêæ minut. - Gdzie jest lód? - spyta³ Shepherd tak samo gfioœno jak po-przednio. Zamiast znów go uciszyæ, Jilly odpowiedzia³a pó³g³osem w nadziei, ¿e ch³opak pójdzie za jej przyk³adem: - W lodówce, kochanie. Tam jest lód. Jilly zachêci³a Shepa, aby usiadfi na zakurzonej pod³odze za stert¹ kartonów w po³udniowo-zachodnim rogu. W smudze dziennego œwiat³a wpadaj¹cego przez przys³oniê-te otwory wentylacyjne widaæ by³o zw³oki dawno padfiego pta-ka - prawdopodobnie wróbla - z którego zosta³y tylko cieniut-kie koœci. Pod szkieletem spoczywa³o kilka piórek, których przeci¹gi nie ponios³y do innych k¹tów strychu. Ptak musia³ siê tu zakraœæ pewnego ch³odnego dnia przez jak¹œ szczelinê w okapie, a potem nie móg³ siê wydostaæ. Pewnie z³amafi skrzyd³o, t³uk¹c o krokwie, i g³odny, i wyczerpany cze-ka³ na œmieræ, siedz¹c przy otworze, przez który widzia³ niebo. - Gdzie jest lód? - zapyta³ Shepherd, tym razem œciszaj¹c g³os do szeptu. Jilly zaniepokoifia siê, ¿e Shep wchodz¹c po drabinie, wca-le nie opuœci³ do koñca swego lodowego k¹ta albo w³aœnie do niego wraca, tote¿ zaczê³a now¹ grê, usi³uj¹c wci¹gn¹æ go w dialog. - Lód jest w margaricie, prawda, skarbie? P³ywa i powoli siê rozpuszcza. Rany, ale bym siê napi³a margarity. - Gdzie jest lód? - Lód mo¿e byæ w lodówce turystycznej. - Gdzie jest lód? - Lód mo¿e byæ w Nowej Anglii na Bo¿e Narodzenie. Lód i œnieg. Poruszaj¹c siê nadzwyczaj zrêcznie i cicho jak na swój wzrost, Dylan wy³onifi siê z g³êbszych ciemnoœci spowijaj¹cych œrodkow¹ czêœæ strychu i wyszed³ w smugê œwiat³a padaj¹cego na martwego ptaka i rozjaœniaj¹cego odrobinê ich kryjówkê, po czym usiad³ obok brata. - Ci¹gle lód? - spyta³ ze zmartwion¹ min¹. - Chyba nareszcie zaczyna sensownie odpowiadaæ - odpar-³a Jilly nie do koñca o tym przekonana. - Gdzie jest lód? - wyszepta³ Shep. - Mnóstwo lodu jest na lodowisku. - Gdzie jest lód? - W lodówce nie ma nic innego. W drzwi na piêtrze za³omota³y kopniêcia. Ciszê w pokojach wype³nifiy brzêk i ³oskot. Szepcz¹c jeszcze ciszej, Shepherd zapytafi: - Gdzie jest lód? - Widzê szampana w srebrnym kube³ku - odrzek³a Jilly, do-stosowuj¹c siê do tonu jego g³osu. - Butelka tkwi w pokruszo-nym lodzie. - Gdzie jest lód? - Na biegunie pó³nocnym jest du¿o lodu. - Ach - rzekfi Shepherd i przez chwilê nie powiedzia³ nic wiêcej. Jilly nas³uchiwa³a w napiêciu g³osów na dole, które odezwa-³y siê, gdy tylko ucich³y ha³asy zaciekfiych poszukiwañ. Równie wyraŸnie mogli rozmawiaæ zmumifikowani konspiratorzy w sarkofagu ukrytym w g³êbi piramidy, mówi¹c przez spowija-j¹ce ich banda¿e. Jilly nie rozumia³a ani s³owa. - Ach. - Shep westchn¹³. - Musimy siê st¹d ruszyæ, bracie - rzekfi Dylan. - Ju¿ daw-no powinniœmy siê z³o¿yæ. W domu nagle zapadla cisza, a po uplywie pó³ minuty nie-pokoj¹ca martwota stala siê bardziej zlowieszcza ni¿ wszystko, co zdarzylo siê dot¹d. - Bracie - powiedzial Dylan, lecz przestal go prosiæ, jak gdyby wyczu³, ¿e Shep lepiej zareaguje na ciszê i bezruch ni¿ na dalsze naciski. Oczyma duszy Jilly zobaczyla kuchenny zegar, uœmiechniê-t¹ œwinkê, na której brzuchu wskazówka sekundnika przesuwa-la siê po kolejnych cyfrach. Nawet wspomnienie tego uœmiechu wydawa³o siê nieprzy-jemne, wiêc odsunê³a od siebie obraz œwinki, ale w tej samej chwili ujrzala mimo woli minutnik, za pomoc¹ którego Shep odmierzal czas k¹pieli pod prysznicem. Obraz ten wstrz¹sn¹l ni¹ bardziej ni¿ widok œwinki, poniewa¿ minutnik do zludzenia przypominal licznik bomby zegarowej. Bandyci na dole otworzyli ogieñ, celuj¹c w sufit, a z podlo-gi strychu trysnêly gejzery kul. 41 Bandyci zaczêli zbli¿aæ siê do siebie od przeciwleglych koñców domu, strzelali w górê pociskami du¿ego kalibru, które wbijaly siê w sufit korytarza na piêtrze. Kule pru ly dyktê podlogi strychu, wyrzucaj¹c w górê odlamki drewna, ustanowily strefê œmierci szerokoœci szeœciu stóp i dlugoœci calego piêtra i wpuœcily z dolu w¹skie smugi bladego œwiatla. Niektóre pociski bombardowaly krokwie, inne przebijaly dach, wycinaj¹c z b³êkitu nieba gwiazdy w ciemnym sklepieniu sufitu strychu. Jilly zrozumiala, dlaczego Dylan chcial, ¿eby usiedli w rogu, przywieraj¹c plecami do zewnêtrznej œciany. Wzdlu¿ obrze¿a konstrukcja miêdzy nimi a piêtrem byla zapewne gêstsza i mo-gla zatrzymaæ przynajmniej niektóre z pocisków wnikaj¹cych w podlogê strychu. Siedziala z wyprostowanymi nogami, wiêc szybko podci¹-gnêla je pod brodê, aby stanowiæ jak najmniejszy cel, choæ i tak za du¿y. Dranie na dole ca³y czas zmieniali magazynki, przeladowu-j¹c na zmianê, mogli wiêc prowadziæ szturm nieprzerwanie. Grzechot i huk ostrzalu parali¿owaly umys³, powstrzymuj¹c wszystkie uczucia z wyj¹tkiem przera¿enia i blokuj¹c wszystkie myœli z wyj¹tkiem myœli o œmierci. Napastnikom nie brakowa³o amunicji. Nie bylo miejsca na chwilê wahania i zastanowienia siê nad lekkomyœlnoœci¹ i nie-moralnoœci¹ morderstwa popelnianego z zimn¹ krwi¹. Operacjê prowadzono systematycznie i bezwzglêdnie. W slabym œwietle wpadaj¹cym przez osloniêty otwór pod okapem Jilly zobaczyla, ¿e twarz Shepherda o¿yla w nastêpuj¹-cych po sobie tikach i skurczach, ale oczy ukryte pod powieka mi nie drgaly jak zwykle. Grzmot wystrzalów niepokoil go, lecz silniejsza od strachu, który znów móg³by kazaæ mu szukaæ schronienia w g³êbi wlasnego umyslu, byla jakaœ frapuj¹ca myœl i na niej zdawal siê skupiaæ ca³¹ uwagê. Ogieñ umilkl. W domu slychaæ bylo stukot i skrzypienie œwiadcz¹ce o do-konanych zniszczeniach. Wykorzystuj¹c chwilê ciszy, która na pewno miala siê oka-zaæ krótk¹ przerw¹, Dylan odwa¿yl siê zmobilizowaæ Shepher-da groŸb¹: - Krwawo-oœlizle rzeczy, Shep. Niedlugo bêd¹ krwawo-oœli-zle rzeczy. Bandyci przeszli z korytarza do pokojów po obu stronach domu i ponownie otworzyli ogieñ. Mordercy nie dotarli jeszcze do pokoju znajduj¹cego siê bez-poœrednio pod rogiem strychu, w którym przycupnêli Jilly, Dylan i Shep. Ale zawitaj¹ tam za minutê. Mo¿e wczeœniej. Choæ wœciekla kanonada koncentrowala siê w dwóch odda-lonych od siebie miejscach, cala podloga strychu wibrowala od uderzeñ dziesi¹tek wielkich pocisków. Drewno skrzypialo i jêczalo, metal kul dzwonil o gwoŸdzie i rury w œcianach. Z krokwi wzbijaly siê obloki kurzu. Koœci ptaka le¿¹ce na podlodze dr¿aly, jak gdyby wrócil w nie duch zdolny o¿ywiæ stworzenie. Jedno z piórek, uwolnione, wzbilo siê spiralnie w opadaj¹-cym kurzu. Jilly chcia³a wrzasn¹æ, ale nie miala odwagi, nie potrafi³a: gardlo œcisnêlo siê jak piêœæ, tamuj¹c oddech. Szybkostrzelne karabiny grzechotaly tu¿ pod nimi, a przed ich oczami przez stertê pudel przedzierala siê chmara kul, mn¹c, wykrzywiaj¹c i dr¹c karton na strzêpy. Shepherd otworzyl szeroko oczy, zerwal siê z podlogi, stan¹t wyprostowany i przylgn¹l plecami do œciany. Wypuszczaj¹c raptownie powietrze, Jilly skoczy³a na równe nogi, Dylan równie¿. Zdawa³o siê, ¿e dom rozpadnie siê wokó³ nich, zostanie rozerwany na kawa³ki przez cyklon ha³asu, jeœli wczeœniej nie zmieni go w kupê gruzu huraganowy napór o³o-wiu i pocisków w stalowych plaszczach. Dwie stopy przed nimi kule wœciekle rozrywa³y od do³u dyk-tê pod³ogi. Coœ uk³u³o Jilly w czolo i gdy unios³a praw¹ rêkê, zanim zd¹¿y³a przycisn¹æ d³oñ do rany, poczu³a na niej takie samo pa-rz¹ce dotkniêcie. Krzyknê³a z bólu i zaskoczenia. Mimo mroku i przys³aniaj¹cej wszystko chmury kurzu, zo-baczyla pierwsze kropelki krwi, które strz¹snê³a z palców. Roz-prysly siê ciemn¹ plam¹ na kartonach, tworz¹c wzór, który nie-w¹tpliwie przepowiadal jej przyszfioœæ. Ze zranionego czofia po skroni splynêla fiukiem gruba kropla krwi, trafiaj¹c do k¹cika oka. Jeden, trzy, piêæ i jeszcze wiêcej pocisków przeszyfio z trza-skiem podlogê bli¿ej ni¿ pierwsza seria. Shepherd chwycil Jilly za rêkê. Nie widzia³a, ¿eby zacisn¹l palce i przekrêcil, ale strych wo-kófi nich zlo¿y³ siê i znikn¹fi, a w jego miejsce pojawi³a siê ja-snoœæ. Niskie krokwie rozci¹gnêly siê w wysokie jasne niebo. Pod-loga strychu wysunêfia siê spod ich stóp, które spoczêfiy wœród wysokiej do kolan z³otej trawy. Zaskoczone koniki polne rozpierzchly siê na boki, wydaj¹c suche i trzeszcz¹ce cykanie przywodz¹ce na myœl coœ od dawna martwego. Jilly stafia z Shepem i Dylanem na zalanym sfioñcem wzgó-rzu. Daleko na zachodzie rozci¹gafio siê morze, pofiyskuj¹c jak zielona, roziskrzona zlotymi plamkami smocza fiuska. Wci¹¿ slysza³a nieustanny terkot strza³ów, ale przytfiumiony odlegfioœci¹ i œcianami domu O'Connerów, który po raz pierw-szy zobaczyla z zewn¹trz. St¹d budynek nie wydawal siê jakoœ szczególnie zniszczony. - Shep, to nie najlepszy pomysl, jesteœmy za blisko - zanie-pokoi³ siê Dylan. Shepherd puœcifi d³oñ Jilly i stafi jak pora¿ony, wpatruj¹c siê w krew kapi¹c¹ z kciuka i dwóch palców jej prawej rêki. W miêkk¹ czêœæ dloni wbila siê drzazga dfiugoœci dwóch ca-li i szerokoœci mniej wiêcej æwierci cala. Zwykle na widok krwi Jilly nie miêkly kolana, wiêc byæ mo-¿e nogi dr¿aly jej nie z powodu krwi, ale na myœl, ¿e rana mogla - i powinna - wygl¹daæ o wiele gorzej. Podtrzymuj¹c j¹ pod ramiê, Dylan obejrzal jej czolo. - To tylko draœniêcie. Prawdopodobnie trafila ciê druga drzazga, ale siê nie wbi³a. Wiêcej krwi ni¿ szkody. U stóp wzgórza, za fi¹k¹, na podwórku otaczaj¹cym dom, stalo na warcie trzech uzbrojonych mê¿czyzn, pilnowali, aby ich zdobycz jakimœ cudem nie wymknêla siê mordercom przeszu-kuj¹cym podziurawione kulami pokoje. Zaden z nich nie pa-trzyl w stronê wzgórza, ale szczêœcie mog³o za chwilê opuœciæ troje ludzi, który stali na jego szczycie. Korzystaj¹c z tego, ¿e uwagê Jilly zaprz¹tal inny widok, Dy-lan chwycil drzazgê tkwi¹c¹ w jej dloni i mocnym szarpniêciem wyci¹gn¹l. Jilly syknêla z bólu. - Oczyœcimy to póŸniej - rzekl. - Kiedy póŸniej? - spytafia. - Jeœli nie powiesz Shepowi, do-k¹d ma nas zlo¿yæ, pewnie zabierze nas na wycieczkê do miej-sca, którego nie mielibyœmy odwagi odwiedziæ, na przyklad do motelu w Holbrook, gdzie zalo¿ê siê, ¿e na nas czekaj¹ - albo z powrotem do domu. - No to gdzie jest bezpiecznie? - zastanawiafi siê Dylan, przez chwilê czuj¹c pustkê w gfiowie. Mo¿e krew na d³oni i twarzy przypomniala jej wizjê na pu-styni, gdy natarla na ni¹ fala bialych skrzydel i doœwiadczyla jeszcze gorszych rzeczy. W okrutn¹ rzeczywistoœæ dramatycz-nego dnia nagle wdarly siê majaki - zapowiedŸ nieuchronnego z³a, jakie mialo nast¹piæ. Przez pszeniczny zapach suchej trawy przebila slodka i ostra woñ kadzidla. Przytlumione odglosy strzalów z domu raptownie przyci-chly, potem zupelnie ustaly, a na wzgórzu rozlegl siê srebrzysty œmiech dzieci. Dylan poznal po jakimœ znaku, co siê z ni¹ dzieje, i domyœli³ siê, ¿e porwala j¹ fala jasnowidzenia. - Co jest, co widzisz? - zapytal. Odwracaj¹c siê w stronê radosnych i melodyjnych glosików, nie zobaczy³a jednak ¿adnych dzieci, lecz marmurow¹ chrzciel-nicê, tak¹, w której trzyma siê wodê œwiêcon¹ w koœcio³ach ka-tolickich - porzucon¹ tu, na szczycie poroœniêtego traw¹ wzgó-rza, przekrzywion¹ jak plyta nagrobna na starym cmentarzu. Uwagê Jilly przyku³ jakiœ ruch za plecami Shepa i gdy ode-rwa³a wzrok od chrzcielnicy, ujrza³a ma³¹, jasnow³os¹ i niebie-skook¹ dziewczynkê w wieku piêciu, szeœciu lat, ubran¹ w bia-³¹ koronkow¹ sukienkê, z bia³ymi wst¹¿kami we w³osach, która z powa¿n¹ i zdecydowan¹ min¹ trzyma³a w rêkach bukiecik kwiatów. Niewidzialne dzieci œmia³y siê, a dziewczynka odwró-ci³a siê, jakby ich szuka³a, i gdy by³a obrócona plecami do Jilly, przesta³a istnieæ... - Jilly? ...lecz zamiast niej zaistnia³a, stoj¹c dok³adnie w tym samym miejscu co dziewczynka, piêædziesiêciokilkuletnia kobieta ubra-na w blado¿ó³t¹ sukniê, ¿ó³te rêkawiczki i kapelusz ozdobiony kwiatami. Oczy uciek³y jej w g³¹b czaszki i widaæ by³o tylko bia³ka, a w ciele mia³a trzy paskudne rany postrza³owe, jedn¹ miêdzy piersiami. Choæ kobieta nie ¿y³a, sz³a w stronê Jilly, w blasku s³oñca wydawa³a siê prawdziwsza od wszystkich zjaw, jakie ukazywa³y siê w ksiê¿ycowej poœwiacie, i wyci¹ga³a do niej rêkê, jak gdyby prosz¹c o pomoc. Jilly sta³a jak wmurowana, jakby trzyma³y j¹ siêgaj¹ce g³ê-boko korzenie, uchyli³a siê od dotyku widma, os³aniaj¹c siê krwawi¹c¹ rêk¹, ale gdy palce martwej kobiety dotknê³y jej d³o-ni - i poczu³a ch³odny nacisk - zjawa zniknê³a. - To siê stanie dzisiaj - powiedzia³a ¿a³oœnie Jilly. - Nie-d³ugo. - Stanie siê? Co? - zapyta³ Dylan. W oddali krzykn¹³ jeden z mê¿czyzn, drugi odpowiedzia³ mu wrzaskiem. - Zobaczyli nas - powiedzia³ Dylan. W wielkiej ptaszarni nieba fruwa³ tylko jeden okaz - ja-strz¹b, który wysoko w górze zatacza³ ko³a - a z trawy wokó³ nich nie poderwa³y siê ¿adne ptaki, choæ Jilly wyraŸnie s³ysza³a skrzyd³a, najpierw cichy trzepot, potem narastaj¹cy szum. - Id¹ na nas - ostrzeg³ Dylan, nie mówi¹c o ptakach, lecz o mordercach. - Skrzyd³a - powiedzia³a Jilly, gdy furkot niewidzialnych go³êbi z ka¿d¹ sekund¹ przybiera³ na sile. - Skrzyd³a. - Skrzyd³a - powtórzy³ Shepherd, dotykaj¹c jej zakrwawio-nej d³oni, któr¹ usi³owa³a odtr¹ciæ martw¹ kobietê i wci¹¿ trzy-ma³a wyci¹gniêt¹ przed siebie. G³uchemu ³up-³up-³up broni maszynowej, które w tym mo-mencie by³o rzeczywistoœci¹, odpowiedzia³ bardziej metodyczny huk karabinów o du¿ym zasiêgu, który us³ysza³a tylko Jilly - strza³y pad³y w innym miejscu i czasie, który mia³ dopiero na-dejœæ, lecz zbli¿a³ siê bardzo szybko. - Jilly - rzek³ Shepherd, a ona wzdrygnê³a siê, s³ysz¹c swo-je imiê. Popatrzy³a w jego zielone oczy, w których nie by³o cienia sennego roztargnienia, które nie unika³y jej spojrzenia jak do-tychczas, ale spogl¹da³y bystro i z g³êbok¹ obaw¹. - Koœció³ - powiedzia³ Shepherd. - Koœció³ - przytaknê³a. - Shep! - popêdza³ go Dylan, gdy kule zaczê³y wyrywaæ grudki ziemi i m³óciæ trawê na zboczu wzgórza nieca³e dwadzie-œcia stóp pod nimi. Shepherd O'Conner przeniós³ „tu" „tam", z³o¿y³ s³oñce, z³o-t¹ trawê, œwiszcz¹ce kule i roz³o¿y³ ch³odn¹ przestrzeñ o wyso-kim sklepieniu z oknami, których witra¿e wygl¹da³y jak ukoñ-czone gigantyczne uk³adanki. 42 Nawa g³ówna hiszpañskiego barokowe-go koœcio³a, starej, przestronnej i piêknej budowli - w której odbywa³y siê w³aœnie jakieœ prace remontowe - by³a poœrodku zwieñczona d³ugim sklepieniem beczkowym, po bokach skle-pieniami krzy¿owymi, a przez œrodek bieg³a d³uga kolumnada z³o¿ona z masywnych trzydziestostopowych filarów spoczywa-j¹cych na rzeŸbionych coko³ach. T³um zgromadzony w koœciele, licz¹cy oko³o trzystu osób, wydawa³ siê bardzo maty w porównaniu z ogromn¹ przestrzeni¹ i rozmiarami elementów architektonicznych. Mimo ¿e wszyscy mieli na sobie odœwiêtne stroje, nie mogli konkurowaæ z kaska-dami wielobarwnego œwiat³a padaj¹cego na nich przez zachodnie okna. , Rurowa konstrukcja rusztowania - wzniesionego w celu od-nowienia gipsowego fryzu zdobi¹cego trzy œciany - nie zdo³a³a przys³oniæ wspania³ego blasku okien jaœniej¹cych jak klejnoty. Wpadaj¹ce do wnêtrza promienie s³oneczne przebija³y szafiro-we, rubinowe, szmaragdowe, ametystowe i ¿ó³to-brylantowe szklane kszta³ty, rozrzucaj¹c skry œwiat³a w po³owie nawy g³ów-nej i znacz¹c barwnymi cêtkami czêœæ przejœcia miêdzy ³awkami. W czasie odmierzonym dziesiêcioma uderzeniami serca Dy-lan zd¹¿y³ ogarn¹æ spojrzeniem ca³y koœció³ i poznaæ tysi¹ce szczegó³ów jego ornamentów, formy i funkcji. O z³o¿onoœci architektury baroku œwiadczy³ jednak fakt, ¿e mimo wiadomoœci na temat tysiêcy szczegó³ów Dylan wiedzia³ o tej budowli mniej wiêcej tyle, ile egiptolog wiedzia³by o nowo odkrytej piramidzie, gdyby zbada³ tylko jej wierzcho³ek wysokoœci szeœciu stóp, któ-rego nie przysypa³y piaski Sahary. Dokonawszy pobie¿nych oglêdzin koœcio³a, Dylan opuœci³ wzrok i dostrzeg³ ma³¹, mo¿e dziewiêcioletni¹ dziewczynkê z warkoczami, zwiedzaj¹c¹ ciemny k¹t olbrzymiej nawy g³ów-nej, do którego z³o¿y³ ich Shepherd. Dziecko wstrzyma³o od-dech, wlepi³o w nich zaskoczone spojrzenie, zamruga³o oczami, a potem odwróci³o siê i pobieg³o do rodziców siedz¹cych w ³aw-ce, chc¹c ich z pewnoœci¹ poinformowaæ o przybyciu œwiêtych albo z³ych czarodziejów. Choæ powietrze pachnia³o kadzid³em, tak jak w wizjach Jil-ly, nie s³ychaæ by³o ani muzyki, ani ³opotu skrzyde³. Trzystu lu-dzi rozmawia³o przyciszonymi g³osami, których szum unosi³ siê poœród kolumn tak lekko jak woñ kadzid³a. Wiêkszoœæ zgromadzonych siedzia³a w ³awkach w przedniej czêœci koœcio³a, zwrócona twarz¹ do prezbiterium. Je¿eli nikt nie by³ odwrócony i nie rozmawia³ z s¹siadem z nastêpnego rzê-du, nie mogli zauwa¿yæ magicznego z³o¿enia trojga ludzi, po-niewa¿ nikt nie zerwa³ siê z miejsca, by lepiej im siê przyjrzeæ, ani nie wyda³ okrzyku zdumienia. Bli¿ej nich m³odzi ludzie w smokingach prowadzili na miej-sca spóŸnialskich. Eskorta by³a zbyt zajêta, a goœcie zbyt zaafe-rowani zbli¿aj¹c¹ siê uroczystoœci¹, by zwróciæ uwagê na cu-down¹ materializacjê w odleg³ym zacienionym k¹cie. - Œlub - szepnê³a Jilly. - To tutaj? - To Los Angeles. Mój koœció³ - powiedzia³a w oszo³omieniu. - Twój? - Tu œpiewa³am w chórze, kiedy by³am ma³a. - Kiedy to siê stanie? - Nied³ugo - odrzek³a. - A jak? - Bêd¹ strzelaæ. - Znowu cholerne karabiny. - Szeœædziesi¹t siedem osób postrzelonych... czterdzieœci œmiertelnie. - Szeœædziesi¹t siedem? - powtórzy³, wstrz¹œniêty liczb¹ ofiar. - Czyli to nie bêdzie jeden bandyta. - Wiêcej ni¿ jeden - szepnê³a. - Wiêcej ni¿ jeden. - Ilu? Jej spojrzenie szuka³o odpowiedzi w kluczach zwartych skle-pieñ biegn¹cych ³ukiem w stronê nieba, lecz po chwili zeœliznê-³o siê po kolumnach z lœni¹cego marmuru na naturalnej wiel-koœci rzeŸby œwiêtych zdobi¹ce ich coko³y. - Co najmniej dwóch - powiedzia³a. - Mo¿e trzech. - Shep siê boi. - Wszyscy siê boimy, bracie - odpar³ Dylan, bo w tej chwi-li nie by³o go staæ na lepsze pocieszenie. Jilly przygl¹da³a siê rodzinie i przyjacio³om pañstwa m³o-dych, jak gdyby patrz¹c z ty³u na ich g³owy, chcia³a swoim szó-stym zmys³em wydedukowaæ, czy ktoœ spoœród nich przyszed³ tu z zamiarem dokonania mordu. - Bandyci na pewno nie zostali zaproszeni na œlub - rzek³ Dylan. - Nie... chyba... nie... Podesz³a do wolnych ³awek w ostatnim rzêdzie, odrywaj¹c wzrok od zgromadzonych goœci i spogl¹daj¹c na prezbiterium za odleg³¹ balustrad¹. Kolumnada oddziela³a nawê g³ówn¹ od prezbiterium, pod-pieraj¹c poprzeczne ³uki sklepienia. Za kolumnami znajdowa³o siê miejsce dla chóru i o³tarz g³ówny z cyborium i tabernaku-lum, za którym górowa³ monumentalny, podœwietlony od do³u krucyfiks. Staj¹c obok Jilly, Dylan rzek³: - Mo¿e wejd¹ dopiero wtedy, kiedy zacznie siê uroczystoœæ. Wpadn¹ i otworz¹ ogieñ. - Nie. Ju¿ tu s¹. S³ysz¹c jej s³owa, Dylan poczu³ lodowaty ch³ód na karku. Jilly odwróci³a siê wolno, lustruj¹c badawczo koœció³, szu-kaj¹c. Organista w prezbiterium uderzy³ w klawisze i rozleg³y siê pierwsze nuty hymnu powitalnego. NajwyraŸniej robotnicy pracuj¹cy przy renowacji gipsowego fryzu zostawili otwarte okna lub drzwi, przez które do wnêtrza dostali siê dzicy lokatorzy, zajmuj¹c górne piêtra. Sp³oszone go-³êbie poderwa³y siê ze swojej kryjówki w ¿ebrach sklepieñ i na rzeŸbionych w marmurze g³owicach kolumn i sfrunê³y w dó³ na-wy g³ównej. Nie by³a to ogromna fala, jak przewidywa³a Jilly, ale zaledwie osiem czy dziesiêæ, najwy¿ej tuzin ptaków, które wzbi³y siê z ró¿nych miejsc koœcio³a, lecz natychmiast po³¹czy-³y siê w stado i fruwa³y po tej stronie balustrady. Na widok bia³oskrzyd³ego spektaklu goœcie wykrzyknêli, jak gdyby by³ to zaplanowany wystêp przed ceremoni¹ zaœlubin, a ponad ich g³osami da³ siê s³yszeæ srebrzysty œmiech kilkorga uradowanych dzieci. - Zaczyna siê - oznajmi³a Jilly, a na jej przybrudzonej krwi¹ twarzy odmalowa³o siê przera¿enie. Stado zatacza³o ko³a pod sklepieniem koœcio³a, polatuj¹c od rodziny panny m³odej do rodziny pana m³odego i z powro-tem, przesuwaj¹c siê równoczeœnie w g³¹b nawy g³ównej. Jeden z m³odzieñców wprowadzaj¹cych goœci wykaza³ siê refleksem i ruszy³ na koniec nawy g³ównej, przebieg³ pod rusz-towaniem, przez otwarte drzwi do ogrodzonego przejœcia, przy-puszczalnie zamierza³ otworzyæ podwójne drzwi wejœciowe, aby skrzydlaci intruzi mieli którêdy uciec. Jak gdyby synchronizuj¹c lot z dŸwiêkami hymnu i b³ogos³awi¹c zebranych, ptaki wzbi³y siê do lotu, potem zanurkowa-³y i zatoczy³y ³uk od prezbiterium do przeciwleg³ej œciany nawy g³ównej. Przyci¹gane powiewem œwie¿ego powietrza i blaskiem s³onecznym nieprzes¹czonym przez witra¿e, go³êbie skierowa³y siê w stronê otwartych drzwi i wylecia³y z koœcio³a, zostawiaj¹c po sobie tylko kilka œwietliœcie bia³ych piórek, które polatywa-³y w powietrzu. Jilly z pocz¹tku wpatrywa³a siê jak urzeczona w piórka uno-szone ciep³ym pr¹dem, lecz po chwili nagle skierowa³a wzrok na szczyt rusztowania stoj¹cego pod wschodni¹ œcian¹ nawy g³ównej. - Tam, na górze. Wierzcho³ki wszystkich ³ukowatych okien znajdowa³y siê oko³o dwudziestu stóp nad posadzk¹ koœcio³a. Szczyt ruszto-wania siêga³ dwie stopy wy¿ej, aby robotnicy mieli swobodny dostêp do pasa rzeŸbionego i malowanego gipsu szerokoœci trzech stóp, który zaczyna³ siê oko³o dwudziestu czterech stóp nad pod³og¹. Górna platforma robocza, na której w ci¹gu tygodnia pro-wadzili prace remontowe rzemieœlnicy i robotnicy, mia³a mniej wiêcej piêæ stóp szerokoœci, czyli prawie tyle, co œrodkowe przej-œcie miêdzy ³awkami, i by³a zbudowana z kawa³ków sklejki za-mocowanych do poziomych rur, które stanowi³y zwieñczenie rusztowania. Nie widzieli, kto mo¿e siê czaiæ na tym odizolo-wanym od reszty koœcio³a wzniesieniu, poniewa¿ rusztowanie by³o za wysokie, a pod sklepieniem nie pali³y siê lampy u¿ywa-ne przez robotników i panowa³ mrok. W œcianie nawy g³ównej naprzeciw o³tarza nie by³o okien, jednak ci¹gn¹³ siê wzd³u¿ niej fryz, a tak¿e rusztowanie. Dzie-siêæ stóp dalej, tu¿ po lewej rêce Shepherda, znajdowa³a siê wbu-dowana w rusztowanie drabina: rurkowe szczeble pokrywa³a gêsto rowkowana guma. Dylan podszed³ do drabiny, dotkn¹³ szczebla nad swoj¹ g³o-w¹ i natychmiast poczu³ dotyk œladu psychicznego z³ych ludzi, jak nag³e uk³ucie skorpiona. Jilly, która razem z nim pospieszy³a do drabiny, musia³a do-strzec okropn¹ zmianê w wyrazie jego twarzy i oczu. - O Bo¿e, co? - Trzech - powiedzia³, odrywaj¹c d³oñ od szczebla, kilka-krotnie wyginaj¹c i zaciskaj¹c palce, jak gdyby chcia³ siê po-zbyæ mrocznej energii, która wczepi³a siê w jego rêkê jak pijaw-ki. - Fanatycy. Chorzy z nienawiœci. Chc¹ zabiæ ca³y orszak, ksiêdza i tylu goœci, ilu siê da. Jilly odwróci³a siê w stronê o³tarza. - Dylan! Pod¹¿aj¹c za jej wzrokiem, ujrza³ ksiêdza i dwóch ministran-tów, którzy zjawili siê ju¿ w prezbiterium i schodzili ambitem od o³tarza w stronê balustrady. Do nawy g³ównej weszli bocznymi drzwiami dwaj m³odzi mê¿czyŸni w smokingach i ruszyli w stronê œrodkowego przej-œcia. Pan m³ody i pierwszy dru¿ba. - Musimy ich ostrzec - powiedzia³a Jilly. - Nie. Je¿eli zaczniemy krzyczeæ, nie bêd¹ wiedzieli, kim je-steœmy i mog¹ nie zrozumieæ, o co nam chodzi. Nie zareaguj¹ od razu - a bandyci zareaguj¹. Otworz¹ ogieñ. Nie zabij¹ pan-ny m³odej, ale trafi¹ pana m³odego i mnóstwo goœci. - W takim razie musimy wejœæ na górê - odpar³a, chwytaj¹c siê drabiny, jakby zamierza³a wspi¹æ siê na rusztowanie. Zatrzyma³ j¹, k³ad¹c jej d³oñ na ramieniu. - Nie. Pamiêtaj o wibracjach. Ca³e rusztowanie zacznie siê trz¹œæ. Poczuj¹, ¿e wchodzimy. Bêd¹ wiedzieli, ¿e idziemy. Shepherd sta³ w zupe³nie niezwyk³ej dla siebie pozie: nie po-chyla³ g³owy, nie garbi³ siê i nie gapi³ w pod³ogê, ale z zadart¹ g³ow¹ przygl¹da³ siê polatuj¹cemu piórku. Staj¹c miêdzy bratem a piórkiem, Dylan spojrza³ mu pro-sto w oczy. - Shep, kocham ciê. Kocham ciê... i chcê, ¿ebyœ siê skupi³. Odrywaj¹c wzrok od piórka i zatrzymuj¹c go na Dylanie, Shep powiedzia³: - Biegun pó³nocny. Przez chwilê Dylan sta³ skonsternowany, dopóki nie zorien-towa³ siê, ¿e Shep powtarza jedn¹ z odpowiedzi Jilly na jego monotonnie powtarzane pytanie „Gdzie jest lód?". - Nie, bracie, daj spokój z biegunem pó³nocnym. Skup siê, tu i teraz. Shep mruga³ oczami jak gdyby zdziwiony. Obawiaj¹c siê, ¿e brat zamknie oczy i wycofa siê do bez-piecznego k¹ta w swoim umyœle, Dylan powiedzia³: - Szybko, musisz nas natychmiast zabraæ st¹d tam. - Wska-za³ posadzkê pod ich stopami. - St¹d. - Potem wskaza³ na szczyt rusztowania stoj¹cego z ty³u nawy g³ównej, a drug¹ rêk¹ odwróci³ g³owê Shepa w tym kierunku. - Na tê platformê, tam. St¹d tam, Shep. St¹d tam. Skoñczy³ siê hymn powitalny. Ostatnie dŸwiêki organowe odbija³y siê g³uchym echem od sklepieñ i kolumnad. - St¹d? - spyta³ Shep, pokazuj¹c posadzkê miêdzy nimi. - Tak. - Tam? - spyta³ Shep, pokazuj¹c platformê robocz¹ nad ich g³owami. - Tak, st¹d tam. - St¹d tam? - powtórzy³ Shep, marszcz¹c w zdumieniu czo³o. - St¹d tam, bracie. - Niedaleko - rzek³ Shep. - Rzeczywiœcie, skarbie - zgodzi³a siê Jilly. - Niedaleko i wiemy, ¿e potrafisz dokonaæ o wiele wiêkszych rzeczy, sk³a-daæ o wiele dalej, ale w tej chwili wystarczy, ¿ebyœ z³o¿y³ nas st¹d tam. Gdy wybrzmia³y ostatnie tony hymnu, na parê sekund zapa-d³a cisza siêgaj¹ca najdalszych zak¹tków koœcio³a i nagle orga-nista zacz¹³ graæ „Oto panna m³oda". Dylan spojrza³ na œrodkowe przejœcie miêdzy ³awkami i w odleg³oœci mniej wiêcej osiemdziesiêciu stóp ujrza³ piêkn¹ m³od¹ kobietê wychodz¹c¹ z ogrodzonego przejœcia przed drzwiami, której towarzyszy³ przystojny m³odzieniec w smokin-gu. Przeszli pod rusztowaniem, minêli chrzcielnicê ze œwiêcon¹ wod¹ i znaleŸli siê w nawie g³ównej. Kobieta by³a ubrana w b³ê-kitn¹ sukniê i b³êkitne rêkawiczki i trzyma³a ma³y bukiet kwia-tów. Druhna wsparta na ramieniu dru¿by. Powa¿ni i skupieni na tempie kroków, szli w klasycznym przerywanym rytmie or-szaku panny m³odej. - Tutam? - zapyta³ Shep. - Tutam - przytakn¹³ zniecierpliwiony Dylan. - Tutam! Goœcie podnieœli siê z miejsc i odwrócili, by obserwowaæ wej-œcie panny m³odej. Orszak z pewnoœci¹ zupe³nie przykuje ich uwagê i prawdopodobnie nikt, mo¿e z wyj¹tkiem jednej dziew-czynki z warkoczami, nie zauwa¿y znikniêcia trzech postaci z odleg³ego zacienionego k¹ta. Palcami jeszcze wilgotnymi od krwi Jilly, Shepherd znów siêgn¹³ po jej rêkê. - Poczuj, jak to dzia³a, ca³a zupe³noœæ wszystkiego. - St¹d tam - przypomnia³a mu Jilly. Gdy wesz³a druga druhna z towarzyszem, wszystko, co Dy-lan widzia³, z³o¿y³o siê i ulecia³o. 43 Pod ich stopami roz³o¿y³a siê górna plat-forma rusztowania, która zaskrzypia³a i lekko zadr¿a³a, przyj-muj¹c na siebie ich ciê¿ar i Dylan zobaczy³ po prawej stronie rzeŸbiony fryz, a po lewej karko³omn¹ przepaœæ. Pierwszy z trzech bandytów - brodaty, z rozczochranymi w³osami, o wielkiej g³owie na chudej szyi - siedzia³ w odleg³oœci zaledwie kilku stóp od nich, opieraj¹c siê o œcianê nawy. Obok niego le¿a³ karabin szturmowy i szeœæ zapasowych magazynków. Choæ rozpoczê³a siê ju¿ muzyka na wejœcie orszaku, fana-tyk nie zaj¹³ jeszcze pozycji strzeleckiej. Le¿a³ obok niego „En-tertainment Weekly", którego lektur¹ skraca³ sobie widocznie czas oczekiwania. Dos³ownie przed chwil¹ wyci¹gn¹³ z opako-wania czekoladkê w kszta³cie grubego kó³eczka. Zdziwiony wstrz¹sem, który zako³ysa³ rusztowaniem, ban-dyta odwróci³ siê w lewo. Spojrza³ zdumiony na góruj¹cego nad nim Dylana, który sta³ nie dalej ni¿ cztery stopy od niego. Facet dzia³a³ zupe³nie mechanicznie. Mimo ¿e szeroko otworzy³ oczy ze zdumienia, pstrykn¹³ kciukiem, wrzucaj¹c cze-koladowe kó³eczko prosto do ust. Dylan mocno go kopn¹³, wbijaj¹c mu w gard³o chyba nie tylko czekoladkê, ale te¿ parê zêbów. G³owa mi³oœnika czekoladek odskoczy³a do ty³u i uderzy³a w gipsowy fryz. Oczy uciek³y mu w g³¹b czaszki, g³owa zwis³a bezw³adnie na szyi i osun¹³ siê nieprzytomny na bok. Wymierzaj¹c mu kopniaka, Dylan straci³ równowagê. Za-ko³ysa³ siê, chwyci³ jedn¹ rêk¹ fryzu i unikn¹³ upadku w czeluœæ. *** Dylan stan¹³ na rusztowaniu pierwszy, najbli¿ej bandyty, maj¹c Shepa za plecami. Jilly roz³o¿y³a siê ostatnia i puœci³a rêkê Shepa, wci¹¿ czuj¹c, jak to dzia³a, czuj¹c ca³¹ zupe³noœæ wszystkiego. - Ach! - wyrzuci³a z siebie, bo wiedzia³a, ¿e nie znajdzie w³aœciwych s³ów, by opisaæ to, czego siê dowiedzia³a - bardziej intuicyjnie ni¿ intelektualnie - o architekturze rzeczywistoœci. - Ach! W bardziej sprzyjaj¹cych okolicznoœciach byæ mo¿e usiad³a-by i spêdzi³a na rozmyœlaniach godzinê albo rok, ss¹c w³asny kciuk i od czasu do czasu wo³aj¹c mamusiê. Jednak wznieœli siê nie tylko z posadzki koœcio³a na szczyt rusztowania, ale tak¿e w pobli¿e œmierci, czuli jej lodowaty oddech i Jilly nie mia³a cza-su na przyjemnoœæ czerpan¹ z ssania kciuka. Gdyby Dylan nie poradzi³ sobie z tym ludzkim szczurem, nie mog³aby mu w ¿aden sposób pomóc i ostatecznie zostaliby skazani na œmieræ od kul. Dlatego te¿ kiedy Dylan kopa³ bandy-tê w szczêkê, Jilly natychmiast zaczê³a siê rozgl¹daæ, szukaj¹c dwóch pozosta³ych. Dwadzieœcia dwie stopy ni¿ej goœcie przygl¹dali siê, jak za orszakiem zmierza pierwsza druhna. Orszak pokona³ ju¿ po³o-wê drogi do o³tarza. Wysokoœæ i cieñ os³ania³y ca³¹ ich trójkê i zebrani nie widzieli, jak Dylan kopie, Jilly rozgl¹da siê, a Shep shepie. Panny m³odej nie by³o jeszcze widaæ. Za pierwsz¹ druhn¹ szed³, celebruj¹c z namaszczeniem ka¿-dy krok, ma³y ch³opiec, który niós³ obr¹czki. Za nimi pod¹¿a-³a œliczna jasnow³osa dziewczynka w wieku piêciu czy szeœciu lat, ubrana w bia³¹ koronkow¹ sukienkê i bia³e rêkawiczki, z bia³ymi wst¹¿kami we w³osach; trzyma³a ma³y pojemnik z p³atkami ró¿, które sypa³a przed pann¹ m³od¹. Akordy marsza wybuchaj¹ce spod palców organisty nios³y pod sklepienia obietnice ma³¿eñskiego szczêœcia i zdawa³o siê, ¿e w szale radoœci z powodu zbli¿aj¹cych siê zaœlubin zaraz zburz¹ podtrzymuj¹ce dach kolumny. Jilly dostrzeg³a drugiego bandytê na rusztowaniu pod za-chodni¹ œcian¹, nad kolorowymi oknami, wysuniêtego daleko z przodu nawy g³ównej, sk¹d móg³ bez k³opotu wzi¹æ na cel prezbiterium i strzelaæ przez kolumnadê, pod poprzecznymi ³u-kami sklepienia. Le¿a³ na platformie wychylony w stronê czeka-j¹cego pana m³odego i pierwszego dru¿by. Mimo s³abego œwiat³a na górze zdo³a³a zobaczyæ, ¿e mor-derca nie odwróci³ siê, ¿eby spojrzeæ na orszak, ale spokojnie przygotowywa³ siê do rzezi, namierzaj¹c cel i obliczaj¹c trajek-toriê pocisków. Dylan do³¹czy³ do Jilly i Shepa, trzymaj¹c karabin za lufê. - Widzisz ich? Wskaza³a na zachodnie rusztowanie. - Tam jest drugi, ale nie wiem, gdzie trzeci. Nie widzieli st¹d za dobrze rusztowania na wschodniej œcia-nie. Czêœæ górnej platformy przys³ania³o wiele kolumn. Dylan poprosi³ Shepherda, ¿eby z³o¿y³ ich z po³udniowego rusztowania, ale bardzo precyzyjnie, tak aby znaleŸli siê dok³ad-nie obok le¿¹cego na zachodniej platformie bandyty. Dylan chcia³ byæ przy nim pierwszy, ¿eby kolb¹ karabinu odebranego pierwszemu mordercy wymierzyæ sprawiedliwoœæ drugiemu. - Znowu niedaleko - zauwa¿y³ Shep. - Rzeczywiœcie. Krótka podró¿ - przytakn¹³ Dylan. - Shep umie daleko. - Tak, bracie, wiem, ale musimy niedaleko. - Shep umie bardzo daleko. - Wystarczy st¹d tam, bracie. W nawie pod nimi ukaza³a siê panna m³oda prowadzona pod ramiê przez ojca. - Szybko, skarbie - doda³a niecierpliwie Jilly. - Musimy siê tam z³o¿yæ jak najszybciej. Dobrze? - Dobrze - odpar³ Shep. Nadal stali na szczycie po³udniowego rusztowania. - Skarbie? - ponagli³a Jilly. - Dobrze. „Oto panna m³oda" - hucza³y organy, ale ona ju¿ ich minê-³a. Zbli¿a³a siê do balustrady prezbiterium, przed któr¹ czeka³ pan m³ody. - Bracie, co jest, dlaczego jeszcze siê nie sk³adamy? - Dobrze. - Bracie, s³uchasz mnie, naprawdê s³uchasz? - Myœlê - odrzek³ Shep. - Nie myœl, na litoœæ bosk¹, sk³adaj. - Myœlê. - Z³ó¿ nas st¹d! - Dobrze. Pan m³ody, pierwszy dru¿ba, druhny i dru¿bowie, pierwsza druhna, ch³opiec z obr¹czkami, dziewczynka z kwiatami, ojciec panny m³odej i panna m³oda - ca³y orszak znalaz³ siê w polu ra¿enia mordercy zajmuj¹cego pozycjê na zachodnim ruszto-waniu i najprawdopodobniej weszli tak¿e pod lufê trzeciemu bandycie, który jeszcze nie zosta³ zlokalizowany. - Dobrze. Shep siêgn¹³ poza œwiat, który widzimy, za to, co wyczuwa-my piêcioma zmys³ami, i œcisn¹³ w palcach g³êbok¹ strukturê rzeczywistoœci, która przypomina³a najcieñsz¹ b³onê, najprost-sz¹ pod s³oñcem, a jednak sk³ada³a siê z jedenastu wymiarów. Przekrêci³ j¹ lekko, czyni¹c czas i przestrzeñ pos³usznymi swo-jej woli, i z³o¿y³ ich troje z po³udniowego rusztowania na rusz-towanie zachodnie lub - œciœle rzecz bior¹c - z³o¿y³ i oddali³ od nich po³udnie, a potem z³o¿y³ i przybli¿y³ do nich zachód, choæ to rozró¿nienie wy³¹cznie techniczne, bo efekt by³ identyczny. Kiedy ich rzeczywistoœci¹ sta³o siê rusztowanie pod zachod-ni¹ œcian¹, Jilly zobaczy³a, jak Dylan unosi nad g³owê karabin, zamierzaj¹c u¿yæ kolby jak maczugi. Drugi bandyta le¿a³ na brzuchu, podpieraj¹c siê lekko na le-wym przedramieniu i spogl¹daj¹c przez koœció³ na wschodni¹ œcianê. Do paska mia³ przytroczon¹ uwiêŸ, któr¹ niczym alpinista przewlók³ przez karabiñczyk zamocowany w œcianie, najprawdo-podobniej po to, ¿eby przeciwdzia³aæ skutkom odrzutu i zapew-niæ sobie stabilnoœæ, gdyby postanowi³ strzelaæ na stoj¹co. Nie nosi³ brody jak jego kompan, lecz kilkudniowy zarost, i by³ ubrany w spodnie robocze oraz koszulkê ozdobion¹ na ple-cach uniwersalnym symbolem patriotyzmu amerykañskiego - logo Budweisera - mimo to nie przeszed³by przez kontrolê celn¹ na wschód od Akela w Nowym Meksyku, gdzie nawet na bied-nego Freda w podejrzanej doniczce patrzyli bardzo nieufnie. Bandyta uniós³ siê na lewej rêce, ¿eby daæ komuœ sygna³ praw¹. Tym kimœ okaza³ siê trzeci morderca. Dok³adnie naprzeciw wielbiciela budweisera podniós³ siê ostatni z bandytów - ostro zarysowany cieñ wœród innych bez-kszta³tnych cieni. Zapewne równie¿ by³ zabezpieczony uwiêzia i uzbrojony w karabin szturmowy - w nik³ym œwietle widaæ by³o, ¿e to krótki karabinek, jeden z tych morderczych automatów ze sk³adanym ³o¿em. - Shep chce ciasta - powiedzia³ Shepherd, jak gdyby w³a-œnie zda³ sobie sprawê, ¿e to œlub. Dylan r¹bn¹³ drugiego bandy-tê kolb¹ karabinu w g³owê, a Jilly zorientowa³a siê, ¿e s¹ w po-trzasku i bez w¹tpienia zostan¹ zastrzeleni, podobnie jak orszak i wielu goœci. Trzeci morderca, który by³ œwiadkiem ich cudownej materia-lizacji i widzia³, jak jego kompan dostaje cios w g³owê i traci przytomnoœæ, móg³ w jednej sekundzie otworzyæ ogieñ, zanim Shepherda uda³oby siê przekonaæ, ¿e musz¹ odbyæ jeszcze jedn¹ krótk¹ podró¿. Istotnie, gdy kolba wy³adowa³a z odpowiedni¹ si³¹ na czasz-ce drugiego bandyty, trzeci zacz¹³ unosiæ karabin w kierunku zachodniego rusztowania. - Tu, tam - powiedzia³a Jilly. - Tu, tam. W nadziei, ¿e pamiêta mechanizm jedenastowymiarowej macierzy i ca³ej zupe³noœci wszystkiego tak samo dobrze jak sto osiemnaœcie dowcipów o grubych ty³kach, Jilly zsunê³a z ra-mienia torebkê, która wyl¹dowa³a na platformie u jej stóp. Ujê³a w palce szczyptê niczego, przekrêci³a i z³o¿yla siê z za-chodniej œciany na wschodnie rusztowanie, maj¹c nadziejê, ¿e zaskoczenie da jej przewagê i uda siê jej wyrwaæ broñ z r¹k mordercy, zanim ten naciœnie spust. Z³o¿y³a sama siebie i tylko siebie, poniewa¿ w ostatniej chwili, gdy przekrêca³a palce, pomyœla³a o filmie „Mucha" i nie chcia³a nadstawiaæ g³owy, gdy-by nos Dylana mia³ zostaæ na zawsze umieszczony pod lew¹ pach¹ Shepherda. Prawie uda³o siê jej przenieœæ z rusztowania na rusztowanie. Od celu dzieli³o j¹ zaledwie osiem czy dziesiêæ stóp. Sta³a obok Shepa na szczycie zachodniego rusztowania, a pó³ chwili póŸniej roz³o¿y³a siê w powietrzu, dwadzieœcia dwie stopy na posadzk¹ koœcio³a. Choæ jej dokonanie, mimo ¿e dalekie od doskona³oœci, nale¿a³o uznaæ za osi¹gniêcie pod ka¿dym wzglêdem fantastyczne i choæ horda pracowitych nanomaszyn i nanokomputerów w czasie krótszym ni¿ jeden dzieñ obdarzy³a j¹ zdumiewaj¹cymi zdolnoœciami, Jillian Jackson nie potrafi³a lataæ. Zmaterializo-wa³a siê tak blisko trzeciego bandyty, ¿e zobaczy³a jego wyba³u-szone oczy i minê wyra¿aj¹c¹ absolutne i bezbrze¿ne zdumie-nie, przez sekundê zdawa³a siê wisieæ w powietrzu, lecz potem runê³a w dó³ jak studziesiêciofuntowy kamieñ. *** Terrorysta ubrany w koszulkê z logo Budweisera musia³ mieæ niezwykle tward¹ g³owê, zwa¿ywszy na fakt, ¿e wspóln¹ cech¹ wszystkich, którzy poœwiêcaj¹ swoje ¿ycie bezsensownej przemocy, jest nieczu³oœæ na nowe idee i prawdê. Okaza³o siê jednak, ¿e kolba karabinu by³a twardsza. Jak na cz³owieka o wra¿liwej duszy artysty Dylan poczu³ dziw-nie wielk¹ przyjemnoœæ na dŸwiêk zetkniêcia kolby z czaszk¹ i chêtnie powtórzy³by cios, gdyby nie us³ysza³ Jilly, która powie-dzia³a: „Tu, tam". WyraŸna obawa w jej g³osie zaniepokoi³a go. Kiedy na ni¹ spojrza³, z³o¿y³a siê w gwiazdkê o konturach cienkich jak linie narysowane o³ówkiem, które natychmiast z³o-¿y³y siê w maleñk¹ kropkê i zniknê³y. Serce Dylana zd¹¿y³o uderzyæ raz, potem drugi - czyli up³ynê³a sekunda, mo¿e mniej -gdy Jilly pojawi³a siê zawieszona w powietrzu wysoko nad go-œæmi zgromadzonymi w koœciele. Wisia³a tam wbrew prawu ci¹¿enia przez chwilê trwaj¹c¹ dwa g³oœne uderzenia serca Dylana, jak gdyby podtrzymywa³a j¹ fala muzyki organowej, a potem kilku goœci krzyknê³o w szo-ku, widz¹c j¹ zawieszon¹ nad swoimi g³owami. Jego serce na moment zamar³o, po czym znów rozleg³ siê mocny ³omot œwiad-cz¹cy o wznowieniu kr¹¿enia i Dylan zobaczy³, jak Jilly spada prosto we wrzeszcz¹cy ze zgroz¹ chór. Lec¹c w dó³, zniknê³a. ~ ~Trudna publicznoœæ czasem przyjmowa³a jej materia³ w milczeniu, niekiedy nawet j¹ wygwizdywa³a, ale nigdy dot¹d ¿adna publicznoœæ na ni¹ nie wrzeszcza³a. Byæ mo¿e Jilly odpowiedzia³aby im wrzaskiem, spadaj¹c prosto miêdzy przera¿onych widzów, lecz za bardzo poch³ania³o j¹ œciskanie w palcach struktury rzeczywistoœci i sk³adanie siê z rozdziawio-nej paszczy œmierci na szczyt wschodniego rusztowania, gdzie zamierza³a siê dostaæ, kiedy opuœci³a Dylana, który wali³ dru-giego bandytê kolb¹ w g³owê. Rubinowe i szafirowe promienie œwiat³a wpadaj¹ce przez witra¿e, rzeŸbiony marmur kolumn, rzêdy drewnianych ³awek, przera¿one twarze odwrócone do góry nogami - wszystko nagle siê z³o¿y³o. Jednak s¹dz¹c po b³êkitnobia³ej jasnoœci przewa¿a-j¹cej w kalejdoskopowym wzorze, jaki szybko sk³ada³ siê wokó³ niej, miejsce, do którego trafi³a, by³o zbyt mocno oœwietlone jak na platformê na szczycie wschodniego rusztowania. Oczywiœcie, okaza³o siê, ¿e stoi na dachu koœcio³a i znów chybi³a, sk³adaj¹c siê o dobre dziesiêæ stóp powy¿ej celu. Lazu-rowy b³êkit nieba, bia³e, pierzaste chmury, z³oty blask s³oñca. Czerñ p³ytki ³upkowej dachu. Dach z czarnych ³upków o niebezpiecznie stromym spadku. Patrz¹c na ulicê w dole, poczu³a, ¿e dostaje zawrotów g³owy. Kiedy spojrza³a na wie¿ê dzwonnicy góruj¹c¹ trzy piêtra nad dachem, zawroty jeszcze siê nasili³y. Chcia³a siê z³o¿yæ z dachu koœcio³a natychmiast - lecz na moment zastyg³a w bezruchu, straci³a zimn¹ krew i opad³ j¹ lêk, ¿e pope³ni jeszcze wiêkszy b³¹d. Mo¿e tym razem roz³o¿y siê wbita po³ow¹ cia³a w marmurow¹ kolumnê w nawie g³ównej, z drug¹ po³ow¹ cia³a na zewn¹trz, wstrz¹san¹ przedœmiertny-mi drgawkami, a wiêkszoœæ jej narz¹dów wewnêtrznych na za-wsze po³¹czy siê z kamieniem. Skoro ju¿ pomyœla³a o tak makabrycznym rozwoju wypad-ków, by³a prawie pewna, ¿e tak siê w³aœnie stanie. Nie potrafi wyrzuciæ z pamiêci widoku siebie samej w po³owie z³¹czonej z kamieniem i kiedy z³o¿y siê „st¹dtam", „tam" oka¿e siê œrod-kiem kolumny, a ona pozostanie bardziej zwi¹zana z koœcio³em ni¿ w czasach, gdy œpiewa³a w chórze. Mog³a postaæ jeszcze kilka minut na dachu, a¿ siê uspokoi i odzyska pewnoœæ siebie; okaza³o siê jednak, ¿e taka mo¿liwoœæ nie wchodzi w grê. Po trzech, najwy¿ej czterech sekundach za-czê³a siê zsuwaæ. Mo¿e ³upkowe p³ytki by³y czarne, kiedy k³adziono dach, ale równie dobrze mog³y byæ szare, zielone czy ró¿owe. Teraz, w po³owie bezdeszczowego lata, dachówki by³y czarne i g³adkie, poniewa¿ gêste od smogu powietrze pokry³o je drobnym py³em sadzy. Sadza okaza³a siê drobna jak sproszkowany grafit. Sprosz-kowany grafit to doskona³y smar. Sadza tak¿e. Na szczêœcie Jilly sta³a blisko szczytu dachu; dlatego nie zsu-nê³a siê od razu na jego skraj i nie runê³a na beton, ³ami¹c wszystkie koœci, ani nie nadzia³a siê na stercz¹cy groŸnie ¿elazny p³ot, ani nie wpad³a w paszcze czyhaj¹cej sfory pitbulterierów. Zjecha³a mniej wiêcej dziesiêæ stóp i nagle odzyska³a przyczep-noœæ, tak gwa³townie, ¿e omal nie polecia³a do przodu. Zdo³a-³a siê jednak utrzymaæ na nogach. Potem znów zaczê³a siê zeœlizgiwaæ. Zje¿d¿a³a po czarnych p³ytkach do progu skoczni. Szykowa³a siê do skoku. Nabiera³a prêdkoœci, ¿eby uzyskaæ odleg³oœæ kwalifikacyjn¹ do olimpiady. Jilly mia³a na nogach buty sportowe i sama by³a doœæ wysportowana, nie umia³a siê jednak zatrzymaæ. Choæ wyma-chiwa³a rêkami jak drwal w konkursie obracania nogami bala, z trudem utrzymywa³a równowagê i nagle jej jedna stopa stra-ci³a kontakt z pod³o¿em. Spada³a, zdaj¹c sobie sprawê, ¿e grzmotnie w dach koœci¹ ogonow¹. ¯a³owa³a, ¿e zamiast chude-go ty³ka nie ma grubego pupska, ale wszystkie lata odmawiania sobie p¹czków w koñcu siê na niej zemœci³y. Za chwilê otworzy siê pod ni¹ przepaœæ. Akurat. Nie chcia³a umieraæ œmierci¹ Negatywnie Nasta-wionej Jackson. Mia³a doœæ si³y woli, aby samej decydowaæ o swoim przeznaczeniu, zamiast byæ biern¹ ofiar¹ losu. Ca³a zupe³noœæ wszystkiego, piêkna w swej jedenastowymia-rowej prostocie, z³o¿y³a siê na jej rozkaz i Jilly opuœci³a pokry-ty sadz¹ dach, nie koñcz¹c zjazdu w otch³añ œmierci. Kiedy spadaj¹c na posadzkê koœcio³a, Jilly uniknê³a, goœcie wrzasnêli jeszcze g³oœniej, a organista oderwa³ palce od klawia-tury. Potem wrzaski równoczeœnie ucich³y i wszyscy jak jeden m¹¿ wstrzymali w zdumieniu oddech. Ogl¹daj¹c spektakl z góry, Shepherd powiedzia³: - No, no. Dylan b³yskawicznie spojrza³ na platformê wschodniego rusztowania, gdzie sta³ trzeci bandyta z karabinem. Chyba zbyt oszo³omiony, ¿eby wykonaæ swój pierwotny plan, morderca nie otworzy³ jeszcze ognia. Wahanie nie mog³o trwaæ d³ugo; w ci¹-gu paru sekund jego nienawiœæ oka¿e siê potê¿niejsza od zasko-czenia, jakie wywo³a³ w nim widok niezaprzeczalnego cudu. - Bracie, st¹d tam. - No, no. - Zabierz nas tam, bracie. Do z³ego cz³owieka. - Myœlê. - Nie myœl, bracie. Po prostu sk³adaj. St¹d tam. Tymczasem na dole wiêkszoœæ goœci, którzy nie patrzyli w górê, gdy Jilly najpierw pojawi³a siê w powietrzu, a potem, spadaj¹c, zniknê³a, odwrócili siê skonsternowani do tych, któ-rzy wszystko widzieli. Jakaœ kobieta zaczê³a p³akaæ, a piskliwy dzieciêcy g³osik - nale¿¹cy bez w¹tpienia do pewnej dziewczyn-ki z warkoczami - powiedzia³: - Mówi³am ci, mówi³am! - Bracie... - Myœlê. - Na litoœæ bosk¹... - No, no. Jak by³o do przewidzenia, jeden z goœci-kobieta w ró¿owym kostiumie i ró¿owym kapeluszu z piórami - zauwa¿y³ trzeciego mordercê, który sta³ wychylony na skraju platformy na szczycie wschodniego rusztowania i spogl¹da³ w dó³, zabezpieczony lin¹ przymocowan¹ do œciany. Kobieta w ró¿owym kostiumie musia-³a te¿ zobaczyæ karabin, bo pokaza³a na niego i wrzasnê³a. Nic nie mog³o lepiej wyrwaæ bandyty ze zbawiennego wa-hania ni¿ ten alarmuj¹cy krzyk. *** Jilly z³o¿y³a siê z brudnego od sadzy dachu na platformê rusztowania, spodziewa³a siê ujrzeæ trzeciego bandytê i kopn¹æ go w g³owê, brzuch, j¹dra czy jakiekolwiek inne nadaj¹ce siê do kopania miejsce, które akurat nadstawi. Zobaczy³a jednak przed sob¹ d³ug¹ i pust¹ platformê, po lewej malowany gipsowy fryz, a po prawej masywne marmurowe kolumny wznosz¹ce siê do sufitu koœcio³a. Zamiast zwielokrotnionego wrzasku, jaki towarzyszy³ jej z³o¿eniu siê w powietrzu, us³ysza³a krzyk tylko jednej osoby. Spojrza³a w dó³ i zobaczy³a kobietê w ró¿owym kostiumie usi-³uj¹c¹ przestrzec pozosta³ych goœci przed niebezpieczeñstwem. - Tam, tam na górze! - zawo³a³a kobieta, wskazuj¹c nie na Jilly, lecz obok niej. Zorientowawszy siê, ¿e stoi przodem do tylnej œciany nawy, a nie do o³tarza, Jilly odwróci³a siê i ujrza³a trzeciego mordercê, który znajdowa³ siê dwadzieœcia stóp od niej i patrzy³ na t³um w dole. Trzyma³ karabin luf¹ w górê, wycelowany w sklepienie sufitu - ale zacz¹³ w³aœnie reagowaæ na krzyk kobiety w ró¿o-wym stroju. Jilly ruszy³a na niego. Dwadzieœcia cztery godziny temu ucieka³aby przed uzbrojonym cz³owiekiem, a teraz bieg³a prosto na niego. Choæ serce podchodzi³o jej do gard³a i t³uk³o g³oœno jak bê-ben w cyrku, a strach jak w¹¿ œciska³ jej trzewia, zachowa³a na tyle przytomnoœci umys³u, by zastanowiæ siê przez chwilê, czy odkry³a w sobie nowe pok³ady odwagi, czy raczej postrada³a zmys³y. Mo¿e jedno i drugie. Wyczuwa³a te¿, ¿e impuls, który kaza³ jej zaatakowaæ ban-dytê, móg³ mieæ zwi¹zek z faktem, ¿e nanogad¿ety, pracowicie przebudowuj¹ce jej mózg, dokonuj¹ w niej g³êbokich zmian, fundamentalnych i daleko wa¿niejszych od nadnaturalnych zdolnoœci, jakie posiad³a. Nie by³a to mi³a myœl. Dwadzieœcia stóp dziel¹ce j¹ od niedosz³ego mordercy pan-ny m³odej d³u¿y³y siê jak maraton. Dykta zdawa³a siê pod ni¹ poruszaæ, utrudniaj¹c jej bieg, jakby by³a ruchom¹ bie¿ni¹. Mi-mo to wola³a puœciæ siê biegiem, ni¿ jeszcze raz zaufaæ swej jesz-cze niezbyt dopracowanej umiejêtnoœci sk³adania. Ciê¿kie bum-bum-bum stóp na platformie i wstrz¹saj¹ce rusztowaniem wibracje oderwa³y uwagê bandyty od zgroma-dzonych w koœciele. Kiedy odwraca³ g³owê w stronê Jilly, wpa-d³a na niego z takim impetem, ¿e a¿ zako³ysa³ siê na boki, i chwyci³a karabin. Natychmiast po zderzeniu próbowa³a wyrwaæ mordercy broñ. Jego rêce zdawa³y siê przyklejone do karabinu, jednak Jil-ly te¿ trzyma³a mocno, choæ straci³a równowagê i spad³a z rusz-towania. Silny uchwyt broni ocali³ j¹ przed kolejnym upadkiem. Dziêki linie nie poci¹gnê³a za sob¹ bandyty, który zosta³ na platformie, przymocowany do œciany. Dyndaj¹c w powietrzu, czuj¹c cuchn¹cy czosnkiem oddech fanatyka i patrz¹c w jego oczy - czarne studnie emanuj¹ce nie-nawiœci¹-Jilly poczu³a w sobie gniew, jakiego nigdy dot¹d nie zazna³a. Gniew zmieni³ siê we wœciek³oœæ podsycan¹ myœl¹ o wszystkich synach Kaina, podobnych do tego cz³owieka, od których roi³y siê wzgórza i miasta tego œwiata, którymi powodo-wa³y niezliczone utopijne wizje naprawy spo³eczeñstwa, ale tak-¿e w³asne szaleñstwo - ³akn¹cych przemocy i krwi, chorych od marzeñ o w³adzy. Jilly uwiesi³a siê karabinu ca³ym ciê¿arem cia³a i morderca nie mia³ tyle si³y, by wyrwaæ jej broñ z r¹k. Zacz¹³ wiêc krêciæ ka-rabinem w lewo i prawo, tam i z powrotem, nadaj¹c jej moment obrotowy i obci¹¿aj¹c nadgarstki. Ka¿dy skrêt zgodnie z pra-wami fizyki wymaga³ rotacji, która w koñcu mia³a wyrwaæ jej z r¹k karabin, jeœli cia³o Jilly by³o pos³uszne prawom fizyki. Ból w torturowanych stawach i œciêgnach nadgarstków wkrótce sta³ siê nie do zniesienia, znacznie gorszy ni¿ pieczenie po wbitej drzazdze. Gdyby Jilly puœci³a karabin, mog³aby z³o¿yæ siê, spadaj¹c, ale zostawi³aby broñ w rêkach bandyty. A zanim zd¹¿y³aby wróciæ, pos³a³by setki pocisków w t³um, który sta³ jak sparali¿owany, ogl¹daj¹c tocz¹c¹ siê pod sklepieniem walkê, i nikomu nie przysz³o jeszcze na myœl, ¿eby uciec z koœcio³a. Jej wœciek³oœæ przerodzi³a siê w furiê podsycan¹ g³êbokim poczuciem niesprawiedliwoœci i wspó³czuciem dla niewinnych, którzy zawsze padaj¹ ofiar¹ morderców takich jak ten; dla ma-tek i dzieci rozrywanych na kawa³ki przez zamachowców samo-bójców, dla zwyk³ych obywateli, którzy czêsto trafiaj¹ w œro-dek strzelaniny miêdzy rywalizuj¹cymi ze sob¹ gangami uliczny-mi, dla kupców mordowanych dla paru dolarów z kas sklepo-wych - dla pewnej panny m³odej i jej oblubieñca oraz dziew-czynki z kwiatami, których kule mog³y roznieœæ na strzêpy w dniu, kiedy mia³a panowaæ radoœæ. Furia doda³a jej si³ i Jilly spróbowa³a kontrowaæ ruchy ban-dyty, wymachuj¹c nogami w przód i w ty³, w przód i w ty³, jak akrobata na trapezie. Im skuteczniej udawa³o siê jej wykony-waæ wymachy, tym trudniej by³o mu krêciæ karabinem. Przeguby bola³y, jakby pali³ je ¿ywy ogieñ; bandycie musia-³o siê wydawaæ, ¿e za chwilê ramiona wyskocz¹ mu z panewek. Im du¿ej wisia³a na karabinie, tym wiêksze by³o prawdopodo-bieñstwo, ¿e on pierwszy puœci broñ. Wówczas nie bêdzie ju¿ potencjalnym morderc¹, ale po prostu szaleñcem na rusztowa-niu z zapasowymi magazynkami amunicji, której nie mo¿e wy-korzystaæ. - Jillian? -- Ktoœ na dole wykrzykn¹³ w zdumieniu jej imiê. - Jillian? - By³a prawie pewna, ¿e to ojciec Francorelli, ksi¹dz, któremu siê spowiada³a i który przez wiêksz¹ czêœæ ¿ycia Jilly udziela³ jej sakramentów - ale nie odwróci³a siê, by na niego spojrzeæ. Najbardziej dawa³ siê jej we znaki pot. S³one krople z czo³a bandyty kapa³y prosto na ni¹, co wzbudza³o w niej wstrêt, ale bardziej przeszkadza³ jej w³asny pot. Mia³a œliskie rêce. Jej uchwyt s³ab³ z ka¿d¹ sekund¹. Wkrótce przysz³o wybawienie z trudnego po³o¿enia: albo pêk³a lina, albo puœci³ wbity w œcianê karabiñczyk i uwiêŸ prze-sta³a utrzymywaæ ciê¿ar ich obojga. Spadaj¹c, bandyta wypuœci³ broñ. - Jillian! Spadaj¹c, Jilly siê z³o¿y³a. S³owa „zdziwienie" i „zdumienie" okreœlaj¹ chwilowe obez-w³adnienie umys³u spowodowane czymœ nieoczekiwanym, choæ „zdziwienie" mo¿e bardziej dotyczyæ emocji, a „zdumienie" re-akcji intelektu. „Os³upienie" oznacza doznanie g³êbsze i bar-dziej intensywne, stan oszo³omienia, jaki wywo³uje w nas coœ nies³ychanie zaskakuj¹cego. Dylan w os³upieniu przygl¹da³ siê z zachodniego rusztowa-nia, jak Jilly pêdzi sprintem po platformie, zderza siê z bandy-t¹, spada z rusztowania i wisz¹c na karabinie, wykonuje z zapa³em æwiczenia, jak gdyby bra³a udzia³ w przes³uchaniu dla kan-dydatów na cyrkowców urz¹dzonym przez s³ynn¹ rodzinê Wallenda. - No, no - powiedzia³ Shepherd, gdy lina zerwa³a siê, wydaj¹c trzask niczym gigantyczny bicz, a Jilly i morderca runêli w dó³. Uwiêzieni w ³awkach goœcie z przeraŸliwym piskiem próbo-wali siê odsun¹æ albo uchyliæ. Cztery stopy nad pod³og¹ Jilly i karabin zniknêli, lecz nie-szczêsny z³oczyñca spad³ tam, gdzie mia³ spaœæ. R¹bn¹³ szyj¹ w oparcie ³awki, z³ama³ kark, zrobi³ salto, przelatuj¹c do na-stêpnego rzêdu, i spuentowa³ œmierci¹ swój widowiskowy wy-stêp, zastygaj¹c w pl¹taninie koñczyn miêdzy dystyngowanym siwow³osym panem w granatowym garniturze w pr¹¿ki a do-stojn¹ matron¹ w drogim be¿owym kostiumie oraz ³adnym ka-peluszu z piórami i szerokim rondem. Gdy Jilly zjawi³a siê obok Shepa, bandyta by³ ju¿ martwy, ale przewala³ siê jeszcze przez ³awki, przybieraj¹c ostateczn¹ po-zê, w której bêdzie go chcia³ unieœmiertelniæ policyjny fotograf. Od³o¿y³a karabin. - Wkurzy³am siê. - Widzê - odpar³ Dylan. - No, no - powiedzia³ Shepherd. - No, no. Goœcie krzyczeli, gdy bandyta odbi³ siê od oparcia ³awki, spad³ do tylnego rzêdu i znieruchomia³ z przekrzywion¹ g³ow¹ i dziwnie wykrêcon¹ rêk¹, jakby wzi¹³ siê pod bok. Potem jakiœ mê¿czyzna w szarym garniturze dostrzeg³ Jilly, która sta³a z Dy-lanem i Shepem na szczycie zachodniego rusztowania, i pokaza³ j¹ reszcie zgromadzonych. W jednej chwili gromada wiernych stanê³a z zadartymi g³owami i wpatrywa³a siê w ni¹. Wszyscy zamilkli, zapewne w szoku, wiêc w koœciele zapad³a g³êboka, prawdziwie grobowa cisza. Gdy cisza przed³u¿a³a siê, nabrzmiewaj¹c groz¹, Dylan wy-jaœni³ Jilly: - Os³upieli. W t³umie na dole Jilly ujrza³a m³od¹ kobietê w mantyli. Byæ mo¿e tê sam¹, któr¹ widzia³a na pustyni. Zanim t³um zd¹¿y³ och³on¹æ i wpaœæ w panikê, Dylan prze-mówi³ g³oœno, chc¹c uspokoiæ goœci: - Sytuacja opanowana. Ju¿ po wszystkim. Jesteœcie bez-pieczni. - Wskaza³ na wbite miêdzy ³awki zw³oki. - Na górze s¹ dwaj wspólnicy tego cz³owieka, zostali rozbrojeni, ale potrze-buj¹ pomocy lekarza. Niech ktoœ zadzwoni po pogotowie. Ruszy³o siê tylko dwoje ludzi: kobieta w mantyli, która po-desz³a do œwiecznika, zapali³a œwiecê wotywn¹ i zmówi³a modli-twê, oraz fotograf, który zacz¹³ robiæ zdjêcia Dylanowi, Jilly i Shepowi. Spogl¹daj¹c w dó³ na trzy setki osób, z których szeœædziesi¹t siedem mia³o odnieœæ rany w strzelaninie, z czego czterdzieœci œmiertelnych, gdyby ona, Dylan i Shep nie dotarli tu na czas, Jilly dozna³a tak intensywnych emocji, uskrzydlaj¹cych i upoka-rzaj¹cych zarazem, ¿e wiedzia³a, i¿ przez resztê ¿ycia nigdy nie zapomni swoich uczuæ w tym niewiarygodnym momencie ani nie bêdzie umia³a w³aœciwie opisaæ ich natê¿enia. Z platformy rusztowania podnios³a torebkê, w której by³a resztka rzeczy, jakie pozosta³y jej w³asnoœci¹ na tym œwiecie: portfel, puder, szminka... Nie sprzeda³aby tego ¿a³osnego do-bytku za ¿adn¹ cenê, poniewa¿ stanowi³ jedyny namacalny do-wód na to, ¿e kiedyœ wiod³a ¿ywot zwyk³ego cz³owieka. Zda-wa³o siê jej, ¿e te przedmioty to talizmany, dziêki których mo¿e odzyskaæ utracone ¿ycie. - Shep - wyszepta³a dr¿¹cym z emocji g³osem. - Nie ufam so-bie na tyle, ¿eby z³o¿yæ st¹d nas wszystkich. Ty musisz to zrobiæ. - Do jakiegoœ spokojnego miejsca - ostrzeg³ Dylan. - I od-ludnego. Gdy nadal wszyscy stali jak wryci, panna m³oda ruszy³a na-przód, omijaj¹c goœci, i zatrzyma³a siê dopiero przed Jilly. By³a piêkna, olœniewaj¹ca i urocza w zachwycaj¹cej sukni, która na pewno stanowi³aby jeden z g³ównych tematów rozmów na we-selu, gdyby myœli goœci nie zaprz¹ta³y teraz takie sprawy jak mord, gwa³t i czyny bohaterów na rusztowaniach. Spogl¹daj¹c z do³u na Jilly, Dylana i Shepa, olœniewaj¹ca m³oda dama w bajecznej bia³ej sukni unios³a praw¹ rêkê, trzy-maj¹c w niej bukiet, jak gdyby sk³ada³a im wyrazy uznania i wdziêcznoœci. Kwiaty jaœnia³y jak p³omienie rozpalonej do bia-³oœci pochodni. Byæ mo¿e panna m³oda chcia³a coœ powiedzieæ, ale Jilly ode-zwa³a siê pierwsza, a w jej g³osie da³o siê s³yszeæ szczere wspó³-czucie: - Kochanie, bardzo mi przykro, ¿e twój œlub musia³ tak wy-gl¹daæ. - ChodŸmy - powiedzia³ Dylan. - Dobrze - odrzek³ Shep i z³o¿y³ ich. 45 Wokó³ nich rozci¹ga³a siê prawdziwa pustynia, tak rzadko zraszana deszczem, ¿e nawet nieliczne kaktusy skar³owacia³y z d³ugotrwa³ego pragnienia. Rosn¹ce z rzadka w¹tle kêpy traw zim¹ usycha³y, przybieraj¹c zapewne czarno-zielon¹ barwê; teraz w lecie by³y srebrno-br¹zowe i spalone na wiór. Jak okiem siêgn¹æ, by³o tu wiêcej piasku ni¿ roœlinnoœci i wiêcej skal ni¿ piasku. Stali na zachodnim zboczu wzgórza, które wznosi³o siê ³agodnymi terasami z³o¿onymi ze zbitych warstw smolisto-br¹zowych i rdzawoczerwonych skal. Niedaleko przed nimi, a w ka¿dym razie mniej wiêcej poœrodku rozleg³ej równiny, wznosi³y siê dziwne naturalne formy skalne, przypominaj¹ce pozosta³oœci wielkiej staro¿ytnej fortecy: tu jakby kolumny o œrednicy trzydziestu stóp i wysokoœci stu, byæ mo¿e czêœæ portyku przed nieistniej¹cym wejœciem; tam d³ugie na sto stóp i wysokie na osiemdziesi¹t rozpadaj¹ce siê ruiny zwieñczonego blankami muru obronnego, z którego zrêczni ³ucznicy mogli broniæ zamku deszczem strza³; tu wie¿e strzelnicze; tam znowu wa³y obronne, bastiony, na wpó³ zawalony barbakan. Oczywiœcie, ludzie nigdy nie zamieszkiwali tej niegoœcinnej krainy, ale natura stworzy³a krajobraz, który pobudza³ wyobraŸniê. - Nowy Meksyk - powiedzia³ do Jilly Dylan. - By³em tu z Shepem, malowa³em ten pejza¿. W paŸdzierniku, prawie cztery lata temu, przy znoœniejszej pogodzie. Za tym wzgórzem jest droga gruntowa, a cztery mile w drug¹ stronê betonowa autostrada. Chocia¿ nie bêdziemy jej potrzebowaæ. W tej chwili krajobraz by³ roz¿arzon¹ kuŸni¹, gdzie rozpalone do bia³oœci s³oñce formowa³o ogniste podkowy dla podniebnych jeŸdŸców, którzy ponoæ nawiedzali pustyniê noc¹. - Je¿eli si¹dziemy w cieniu - rzek³ Dylan - mo¿e uda siê nam wytrzymaæ w tym upale tak d³ugo, ¿eby zebraæ myœli i wykombinowaæ, co mamy, cholera, dalej robiæ. O tej godzinie zwieñczone blankami ska³y, mieni¹ce siê jaskrawymi odcieniami czerwieni, oran¿u, fioletu i ró¿u, znalaz³y siê na wschód od s³oñca, które dawno minê³o ju¿ zenit. O¿ywczy cieñ siêgaj¹cy w stronê zbocza, na którym stali, mia³ barwê dojrza³ych œliwek. Dylan poprowadzi³ Jilly i Shepa w dó³ wzniesienia, potem dwieœcie stóp przez równinê do podstawy czegoœ, co mog³oby byæ wie¿¹ strzelnicz¹ z legend o królu Arturze. Usiedli obok siebie na wyg³adzonym przez pogodê kamieniu jak na niskiej ³awce i oparli siê plecami o wie¿ê. Cieñ, bezwietrzna cisza, bezruch pozbawionej ¿ycia równiny i niebo bez jednego ptaka przynios³y im tak ogromn¹ ulgê, ¿e przez kilka minut ¿adne z nich siê nie odzywa³o. Wreszcie Dylan poruszy³ sprawê, która jeœli nie by³ najpilniejsza, to z pewnoœci¹ najwa¿niejsza. - W koœciele, kiedy tamten spad³ na ³awki i powiedzia³aœ, ¿e siê wkurzy³aœ, mia³aœ na myœli tak¹ z³oœæ, jakiej nigdy w ¿yciu nie czu³aœ, prawda? Przez chwilê oddycha³a spokojnie, stopniowo opanowuj¹c wewnêtrzny tumult. - Nie wiem, o czym mówisz. - Wiesz. - Niezupe³nie. - Wiesz - upiera³ siê. Pod ciê¿arem cienia zamknê³a oczy i opar³a g³owê o œcianê wie¿y, staraj¹c siê ze wszystkich sil nie ulec fali przeczenia i utrzymaæ siê na suchym l¹dzie. W koñcu powiedzia³a: - To by³a wœciek³oœæ, piekielna furia, ale nie taka nieokie³znana ani og³upiaj¹ca jak zwyk³y gniew, nie negatywna. To by³o... to by³o... - Oczyszczaj¹cy i o¿ywczy œwiêty gniew - podsun¹l. Otworzyla oczy. Spojrzala na niego. Zakrwawiona pólbogini wypoczywaj¹ca w cieniu palacu Zeusa. Widaæ by³o, ¿e nie chce o tym rozmawiaæ. Mo¿e nawet ba³a siê o tym rozmawiaæ. Nie mog³a jednak d³u¿ej unikaæ tego tematu, tak jak nie mog³a wróciæ do ¿ycia w klubach komediowych, jakie prowadzi³a jeszcze wczoraj. - Nie by³am wœciek³a tylko na tych trzech ³ajdaków... By³am... Gdy szuka³a odpowiednich s³ów i nie mog³a znaleŸæ, Dylan dokoñczy³ jej myœl, poniewa¿ on pierwszy doœwiadczy³ tego œwiêtego gniewu jeszcze w Alei Eukaliptusowej, gdzie Travis siedzia³ przykuty do ló¿ka, a Kenny mia³ nadziejê zrobiæ krwawy u¿ytek ze swojej kolekcji no¿y; dlatego mia³ wiêcej czasu na analizê swoich emocji. - Nie by³aœ wœciek³a tylko na tych trzech ³ajdaków... ale na samo z³o, by³aœ wœciek³a dlatego, ¿e z³o istnieje, na sam¹ myœl, ¿e z³o nie daje siê opanowaæ i zwalczyæ. - Bo¿e drogi, mówisz, jakbyœ siedzia³ w mojej g³owie albo ja w twojej. - Ani jedno, ani drugie - odpar³ Dylan. - Ale powiedz mi... wtedy w koœciele, zdawa³aœ sobie sprawê z niebezpieczeñstwa? - Och, tak. - Wiedzia³aœ, ¿e mo¿e do ciebie strzeliæ, ¿e mo¿esz zgin¹æ albo zostaæ kalek¹ na ca³e ¿ycie, ale zrobi³aœ to, co by³o trzeba. - Nie mo¿na by³o zrobiæ niczego innego. - Zawsze mo¿na zrobiæ coœ innego - zaprotestowa³. - Po pierwsze, uciec. Daæ sobie spokój i po prostu wiaæ. Pomyœla³aœ o tym? - Oczywiœcie. - Ale czy tam w koœciele by³a choæ jedna chwila, króciutka, w której mog³abyœ uciec? - O rany - powiedzia³a i wzdrygnê³a siê, zaczynaj¹c powoli rozumieæ, jaki ciê¿ar bêd¹ musieli na siebie przyj¹æ, ciê¿ar, któ-ry bêd¹ mogli zdj¹æ z ramion dopiero po œmierci. - Tak, mo-g³abym uciec. Do diab³a, pewnie, ¿e mog³abym. Ma³o brakowa-³o, ¿ebym to zrobi³a. - Dobra, niewykluczone, ¿e mog³abyœ uciec. Mo¿e wszyscy potrafimy jeszcze uciekaæ. Ale chodzi o to... czy by³a choæ jed-na chwila, króciutka chwila, w której mog³abyœ uchyliæ siê od obowi¹zku uratowania tych ludzi - i mimo to ¿yæ w zgodzie z w³asnym sumieniem? Patrzy³a na niego w milczeniu. Spojrza³ jej w oczy. Wreszcie odrzek³a: - Do kitu z tym. - Do kitu, ale i nie do kitu. Po chwili namys³u uœmiechnê³a siê dr¿¹cymi wargami i przy-taknê³a: - Do kitu, ale i nie do kitu. - Nowe po³¹czenia, nowe drogi nerwowe zbudowane przez nanomaszyny da³y nam pewn¹ zdolnoœæ jasnowidzenia, niedo-skona³y talent przeczuwania i sk³adania. Ale to nie jedyne zmia-ny, jakie w nas zasz³y. - Wola³abym, ¿eby to by³y jedyne zmiany. - Ja te¿. Ale ten œwiêty gniew zawsze prowadzi do nieod-partego przymusu dzia³ania. - Nieodpartego - zgodzi³a siê. - To jest przymus, obsesja albo coœ, czego nie potrafimy nazwaæ. - Ale to nie jest zwyk³y przymus dzia³ania, tylko... Zawaha³ siê przed wypowiedzeniem ostatnich s³ów, które mia³y zdecydowaæ o kszta³cie ich dalszego ¿ycia. - W porz¹dku - powiedzia³ Shep. - W porz¹dku, bracie? Spogl¹daj¹c spod wie¿y w stronê roz¿arzonej równiny, ch³o-pak rzek³: - W porz¹dku, Shep siê nie boi. - No to w porz¹dku. Dylan te¿ siê nie boi. - Nabra³ powie-trza i dokoñczy³ to, co musia³ dokoñczyæ. - Œwiêty gniew za-wsze prowadzi do nieodpartego przymusu dzia³ania, bez wzglê-du na ryzyko. Nie chodzi tylko o to, ¿eby dzia³aæ, ale ¿eby zrobiæ to, co trzeba. Mo¿emy skorzystaæ z wolnej woli i odwró-ciæ siê - ale kosztem utraty szacunku do samych siebie, czyli za cenê nie do przyjêcia. - Niemo¿liwe, ¿eby o to chodzi³o Lincolnowi Proctorowi - zauwa¿y³a Jilly. - Ostatni¹ rzecz¹, jakiej chcia³by cz³owiek taki jak on, by³o stworzenie pokolenia bohaterów uszczêœliwiaj¹cych za wszelk¹ cenê innych. - Racja. By³ gnid¹. Mia³ wizje amoralnej rasy panów, którzy byæ mo¿e trochê naprawiliby œwiat, ale gnêbi¹c resztê ludzkoœci. - No to dlaczego staliœmy siê... tym, czym siê staliœmy? - Mo¿e kiedy siê rodzimy, wszyscy mamy takie po³¹czenia w mózgu, ¿e wiemy, co nale¿y robiæ, zawsze wiemy, jak powin-niœmy siê zachowaæ. - Tak mnie uczy³a mama, s³owo w s³owo - powiedzia³a Jilly. - Mo¿e wiêc nanomaszyny tylko trochê poprawi³y istniej¹-ce obwody, zmniejszy³y opór i zostaliœmy tak ustawieni, ¿eby zawsze robiæ to, co nale¿y, wszystko jedno, co sami woleliby-œmy robiæ, wszystko jedno, czego chcemy, bez wzglêdu na kon-sekwencje, jakie mielibyœmy ponieœæ, za wszelk¹ cenê. Uk³adaj¹c to wszystko w myœlach jak kodeks, wed³ug które-go wyrokiem losu przyjdzie jej odt¹d ¿yæ, Jilly powiedzia³a: - Czyli teraz, za ka¿dym razem, gdy bêdê mia³a wizjê jakiejœ katastrofy albo aktu przemocy... - I za ka¿dym razem, gdy odczytam z odcisku psychiczne-go, ¿e ktoœ jest w opa³ach albo knuje coœ z³ego... - ...bêdziemy zmuszeni... - ...naprawiæ sytuacjê - dokoñczy³, u¿ywaj¹c tych s³ów w nadziei, ¿e mo¿e znów uda mu siê wywo³aæ u niej uœmiech, choæby nik³y. Musia³ zobaczyæ jej uœmiech. Na jej twarzy zjawi³ siê grymas, który móg³ przypominaæ uœmiech odbity w zwierciadle w gabinecie krzywych luster, ale jego widok wcale nie podniós³ na duchu Dylana. - Nie potrafiê powstrzymaæ wizji - powiedzia³a. - Ale ty mo¿esz nosiæ rêkawiczki. Pokrêci³ g³ow¹. - Och, wydaje mi siê, ¿e móg³bym je najwy¿ej kupiæ. Ale wk³adaæ je po to, ¿eby nie poznaæ planów z³ych ludzi albo k³o-potów dobrych? To na pewno nie jest rzecz, jak¹ trzeba zrobiæ, prawda? Przypuszczam, ¿e móg³bym kupiæ rêkawiczki, ale nie s¹dzê, ¿ebym móg³ je nosiæ. - No, no - powiedzia³ Shepherd, byæ mo¿e komentuj¹c ich rozmowê albo ¿ar pustyni, a mo¿e reaguj¹c na jakieœ wydarze-nie, które nast¹pi³o w Œwiecie Shepa, na planecie autystów o wysokiej sprawnoœci, gdzie spêdza³ czêœæ ¿ycia wiêksz¹ ni¿ na ich wspólnej ziemi. - No, no. Mieli jeszcze mnóstwo rzeczy do omówienia, planów do ustalenia, ale na razie ¿adne z nich nie potrafi³o wykrzesaæ z sie-bie energii ani odwagi, by kontynuowaæ rozmowê. Shep nie by³ nawet w stanie wydobyæ z siebie kolejnego „No, no". Cieñ. Upa³. Rozgrzane do bia³oœci ska³y i piasek, wydziela-j¹ce zapach ¿elaza, popio³u i krzemionki. Dylan wyobrazi³ sobie, ¿e wszyscy troje bêd¹ siedzieæ do-k³adnie w tym miejscu, œni¹c z zadowoleniem o dobrych uczyn-kach, jakich nie zwa¿aj¹c na cenê, ju¿ dokonali, ale nigdy wiê-cej nie podejm¹ ju¿ ryzyka, by stawiæ czo³o nowym dramatom, i bêd¹ siedzieæ i marzyæ, dopóki nie skamieniej¹ na tej skalnej ³aweczce jak drzewa w Parku Narodowym Skamienia³ego Lasu w s¹siedniej Arizonie, i spêdz¹ w cieniu ca³e wieki jako trzy spo-kojne kamienne figury, dopóki w nastêpnym milenium nie od-kryj¹ ich archeolodzy. Wreszcie Jilly zapyta³a: - Jak ja wygl¹dam? - Uroczo - zapewni³ j¹ zupe³nie szczerze. - Tak, jasne. Twarz mam sztywn¹ od zasch³ej krwi. - Rana na czole ju¿ przysch³a. Trochê paskudnych strup-ków i zasch³ej krwi, ale poza tym uroczo. Jak rêka? - Boli. Ale bêdê ¿y³a, co - jak s¹dzê - nale¿y uwa¿aæ za po-myœln¹ wiadomoœæ. - Otworzy³a torebkê, wyci¹gnê³a puder-niczkê i obejrza³a twarz w ma³ym okr¹g³ym lusterku. - ZnajdŸ mi czarn¹ lagunê, muszê wracaæ do domu. - Bzdura. Wystarczy, jeœli siê trochê umyjesz i mo¿esz iœæ na bal wydany przez króla. - Chyba ¿e polejesz mnie wê¿em albo zaprowadzisz do myj-ni samochodowej. Poszpera³a w torebce i wydoby³a foliowe opakowanie z chu-steczk¹ odœwie¿aj¹c¹. Wyci¹gnê³a pachn¹cy cytryn¹ wilgotny papierek i starannie oczyœci³a twarz, patrz¹c w lusterko. Dylan wróci³ do swojej fantazji o powolnym kamienieniu. S¹dz¹c po zastyg³ej sylwetce, milczeniu i nieruchomym spoj-rzeniu, Shep zacz¹³ siê ju¿ ca³kiem skutecznie obracaæ w kamieñ. Chusteczki odœwie¿aj¹ce by³y przeznaczone g³ównie do otarcia r¹k po zjedzeniu hamburgera w samochodzie. Okaza³o siê, ¿e jedna nie wystarczy, by usun¹æ tak¹ iloœæ zasch³ej krwi. - Powinnaœ kupiæ chusteczki w rozmiarze XL dla seryjnych morderców - poradzi³ Dylan. Jilly zaczê³a przetrz¹saæ torebkê. - Na pewno mia³am jeszcze jedn¹. - Rozpiê³a wewnêtrzn¹ przegródkê torebki, pogrzeba³a w niej, potem otworzy³a drug¹ przegródkê. - Och, zapomnia³am o tym. Wydoby³a torebkê orzeszków ziemnych, które mo¿na ku-piæ w automacie. - Shep pewnie wola³by cheez-ity, jeœli masz - powiedzia³ Dylan. - A ja jestem raczej entuzjast¹ czekoladowych p¹czków. - To nale¿a³o do Proctora. Dylan skrzywi³ siê. - Pewnie zaprawione cyjankiem. - Upuœci³ orzeszki na parkingu pod moim pokojem. Pod-nios³am je tu¿ przed naszym spotkaniem. Przerywaj¹c swoje próby petryfikacji, ale wci¹¿ wpatruj¹c siê w rozpalone do czerwonoœci ska³y i piasek, Shepherd spyta³: - Ciasto? - Nie ciasto - odrzek³ Dylan. - Fistaszki. - Ciasto? - Fistaszki, bracie. - Ciasto? - Nied³ugo dostaniesz ciasto. - Ciasto? - Fistaszki, Shep. Dobrze wiesz, jak wygl¹daj¹ fistaszki - okr¹g³e, kszta³towe i wstrêtne. Zobacz. - Wzi¹³ od Jilly torebkê, chc¹c pokazaæ j¹ Shepherdowi, ale œlad psychiczny na celofano-wym opakowaniu, mimo ¿e towarzyszy³ mu mi³y odcisk pozo-stawiony przez Jilly, by³ wci¹¿ na tyle œwie¿y, ¿e Dylan natychmiast ujrzal w myœlach senny i zly uœmieszek Proctora. Zoba-czyl jednak nie tylko uœmiech, ale znacznie wiêcej: wiruj¹cy z elektrycznym trzaskiem chaotyczny pokaz cieni i obrazów. Nie zorientowal siê, ¿e wstaje z kamiennej lawki, dopóki nie zacz¹l siê oddalaæ od Jilly i Shepa. Przystan¹l, odwrócil siê do nich i rzekl: - Jezioro Tahoe. - W Nevadzie? - spytala Jilly. - Tak. Nie. To znaczy tak. Jezioro Tahoe, ale pó³nocny brzeg, po stronie Kalifornii. - No i co z tym jeziorem? Wydawalo mu siê, ¿e drga ka¿dy nerw w jego ciele. Ogarn¹l go nieodparty przymus, by gnaæ tam jak najprêdzej. - Musimy siê tam dostaæ. - Po co? - Natychmiast. - Po co? - Nie wiem. Ale tak trzeba. - Niech to szlag, zaczynam siê denerwowaæ. Wrócil do Jilly, zmusil, ¿eby wstala i polo¿y³ jej zdrow¹ dloñ na swojej rêce, w której trzyma³ torebkê orzeszków. - Czujesz to, co ja, czujesz, gdzie to jest? - Gdzie co jest? - Dom. Widzê dom. W stylu projektów Franka Lloyda Wrighta, wychodz¹cy na jezioro. Wielki dach, mury z kamie-nia, du¿o ogromnych okien. Wtulony miêdzy stare wysokie so-sny. Czujesz, gdzie to jest? - Ja tego nie potrafiê, tylko ty - przypomniala mu. - Ale nauczylaœ siê skladaæ. - Tak, zaczêlam siê uczyæ, ale tego siê nie nauczylam - od-rzekla, cofaj¹c rêkê. Shepherd podniósl siê z kamienia. Po³o¿y³ d³oñ na torebce fistaszków, na rêce Dylana. - Dom. - Tak, dom - powiedzia³ niecierpliwie Dylan, czuj¹c, jak z ka¿d¹ sekund¹ przymus dzia³ania narasta. Przestêpowal z no-gi na nogê jak dziecko, które musi iœæ do ubikacji. - Widzê dom. - Widzê dom - odezwal siê Shep. - Widzê du¿y dom wychodz¹cy na jezioro. - Widzê du¿y dom wychodz¹cy na jezioro - powiedzia³ Shep. - Co robisz, bracie? Zamiast powtórzyæ „Co robisz, bracie", jak siê spodziewal Dylan, ch³opak rzek³: - Widzê du¿y dom wychodz¹cy na jezioro. - Tak'? Widzisz dom? Te¿ go widzisz? - Ciasto? - Fistaszki, Shep, fistaszki. - Ciasto? - Trzymasz na tym rêkê, patrzysz na to, Shep. Widzisz, ¿e to torebka fistaszków. - Ciasto Tahoe`? - Och, tak, byæ mo¿e. Pewnie w tym domu w Tahoe maj¹ ciasto. Mnóstwo ciasta. Wszystkie rodzaje. Ciasto czekoladowe, cytrynowe, korzenne, marchewkowe... - Shep nie lubi marchewkowego ciasta. - Nie, nie chcialem tego powiedzieæ, pomylilem siê, nie ma-j¹ ciasta marchewkowego, Shep, ale maj¹ ka¿dy cholerny ro-dzaj ciasta. - Ciasto - powiedzia³ Shep i pustynia Nowego Meksyku z³o¿y³a siê, a wokó³ nich zaczê³a siê rozk³adaæ ch³odna zielona przestrzeñ. 46 Na stokach wokó³ jeziora wznosi³y siê wielkie sosny, sto¿kowate i roz³o¿yste, tworz¹c rozlegle pa³ace o zielonych, przesyconych wysublimowanym aromatem komnatach, w których panowa³o wieczne Bo¿e Narodzenie. Niektó-re drzewa mia³y ponad dwieœcie stóp wysokoœci i zdobi³y je przeró¿nej wielkoœci szyszki - od drobnych jak morele po ogromne jak ananasy. S³ynne jezioro, widziane przez wyj¹tkowo szczêœliwie dobra-ne ramy z rzeŸbionych przez czas ga³êzi, potwierdza³o sw¹ repu-tacjê najbardziej kolorowego akwenu na œwiecie. Cala po wierzchnia, od œrodkowej g³êbi maj¹cej ponad tysi¹c piêæset stóp po przybrze¿ne mielizny, mieni³a siê, opalizuj¹c niezliczo-nymi odcieniami zieleni, b³êkitu i fioletu. Z³o¿ywszy siê z ja³owej pustyni wprost nad wspaniale jezio-ro Tahoe, Jilly wypuœci³a z p³uc ¿ar, ¿egnaj¹c siê ze skorpiona-mi i æmami, i wci¹gnê³a o¿ywczy haust powietrza, w którym wirowa³y motyle i œmiga³y br¹zowe ptaki. Shepherd przeniós³ ich na wy³o¿on¹ p³ytami kamiennymi œcie¿kê, która wi³a siê przez las miêdzy cieniem rzucanym przez gêste sosny i leœnymi paprociami. Na koñcu œcie¿ki stal dom: w stylu Wrighta, z kamienia i srebrnego cedru, o wysokich oknach i szerokim dachu na wspornikach, ogromny, lecz pozo-staj¹cy w niezwyk³ej harmonii z naturalnym otoczeniem. - Znam ten dom - powiedzia³a Jilly. - By³aœ tu? - Nie. Nigdy. Ale widzia³am go gdzieœ na zdjêciach. Pewnie w jakimœ piœmie. - Fakt, ¿e jest jak ¿ywcem wyjêty z „Architectural Digest". Szerokie kamienne schody prowadzi³y na taras przed wej-œciem, os³oniêty dachem na wspornikach z podsufitk¹ z drewna cedrowego. Id¹c po schodach miêdzy Dylanem i Shepherdem, Jilly spyta³a: - Ten dom ma zwi¹zek z Lincolnem Proctorem? - Tak. Nie wiem jaki, ale wyczu³em ze œladu, ¿e by³ tu przynaj-mniej raz, mo¿e wiêcej ni¿ raz, i ¿e to miejsce jest dla niego wa¿ne. - Czyli to mo¿e byæ jego dom? Dylan pokrêci³ g³ow¹. - Nie s¹dzê. Drzwi - geometryczne dzie³o art deco z br¹zu i szk³a witra-¿owego - mog³o wraz bocznymi oknami stanowiæ rzeŸbê. - A je¿eli to pu³apka - zaniepokoi³a siê. - Nikt nie wie o naszym przybyciu. Niemo¿liwe, ¿eby to by³a pu³apka. Poza tym... nie czu³em tego. - Mo¿e najpierw powinniœmy trochê poobserwowaæ tê no-rê, popatrzeæ z lasu, a¿ zobaczymy, kto wchodzi i wychodzi. - Instynkt mi mówi, ¿eby wpaœæ od razu. Do diabla, nie mam wyboru. Muszê tam iœæ, to tak... jakby pcha³o mnie tysi¹c r¹k. Muszê zadzwoniæ. Zadzwoni³ do drzwi. Jilly zosta³a przy Dylanie, choæ zastanawia³a siê, czy nie uciec biegiem miêdzy drzewa. Przy swojej obecnej zmiennoœci nie mia-³a ju¿ ¿adnego schronienia na tym œwiecie, które mog³aby na-zwaæ bezpieczn¹ oaz¹. Jedyne miejsce, jakie jej pozosta³o, by³o przy braciach O'Connerach, a ich jedyne miejsce by³o przy niej. Drzwi otworzy³ im wysoki, przystojny mê¿czyzna o przed-wczeœnie posiwia³ych w³osach i wyj¹tkowo szarych oczach bar-wy zaœniedzia³ego srebra. Te przenikliwe oczy na pewno potrafi³y staæ siê surowe i zimne jak stal, lecz teraz spogl¹da³y na nich ciep³o i przyjaŸnie, wydaj¹c siê zupe³nie niegroŸne jak szare kro-ple wiosennego deszczyku. Jego glos, który Jilly zawsze podejrzewa³a o to, ¿e podczas audycji jest elektronicznie poprawiany, mia³ ten sam glêboki tembr i lekko przydymion¹ barwê jak w radiu. Rozpozna³a go natychmiast. - Jillian, Dylan, Shepherd - powiedzia³ Parish Lantern. - Czeka³em na was. WejdŸcie, proszê. Mój dom jest waszym domem. Dylan, którego mina œwiadczy³a, ¿e jest tak samo oszo³omiony jak Jilly, wyb¹ka³: - Pan? To znaczy... naprawdê? Pan? - Owszem, ja to na pewno ja, tak przynajmniej by³o, gdy: ostatni raz patrzy³em w lustro. WejdŸcie. Mamy sobie tyle d~ powiedzenia, tyle do zrobienia. Obszerny hall by³ wy³o¿ony pod³og¹ z wapiennych p³yt i boazeri¹ z drewna koloru miodu. Poœrodku sta³y dwa chiñskie krzes³a z palisandru obite szmaragdowozielon¹ tapicerk¹ ora; du¿y stó³ z du¿¹ czerwonobr¹zow¹ ¿ardynier¹, któr¹ wype³nia³o kilkadziesi¹t œwie¿ych tulipanów - ¿ó³tych, czerwonych i pomarañczowych. Zaskoczona Jilly poczu³a siê tu mile widzianym goœciem, jak gdyby odnalaz³a drogê do w³aœciwego miejsca, niemal jak pies który zgubi siê podczas przeprowadzki z jednego miasta do drugiego i potrafi instynktownie pokonaæ wielkie odleg³oœci do nowego, nieznanego mu domu. Zamykaj¹c drzwi, Parish Lantern powiedzia³: - PóŸniej bêdziecie siê mogli przebraæ i odœwie¿yæ. Kiedy siê dowiedzia³em, ¿e przyjdziecie, bez baga¿u i w takim stanie, poleci³em mojemu s³u¿¹cemu, Lingowi, by kupi³ wam wszystkim nowe ubrania, odpowiadaj¹ce - jak mniemam - waszym gustom. Nie lada sztuk¹ by³o zdobycie w tak krótkim czasie T -shirtów z kojotem. Ling musia³ w œrodê lecieæ do Los Angeles gdzie w sklepie pami¹tkowym Warner Brothers uda³o mu siê kupiæ tuzin takich koszulek w rozmiarze Shepherda. - W œrodê? - powtórzy³ Dylan, którego minê mo¿na by³o okreœliæ jako zbarania³a. - Pozna³am Dylana i Shepherda dopiero wczoraj - powie dzia³a Jilly. - W pi¹tek wieczorem. Nieca³e osiemnaœcie godzin temu. Kiwaj¹c z uœmiechem g³ow¹, Lantern rzek³: - I pewnie by³o to bardzo ekscytuj¹ce osiemnaœcie godzin prawda? Bêdziecie mi musieli opowiedzieæ. Ale wszystko po kolei - Ciasto - powiedzia³ Shep. - Tak - zapewni³ go Lantern - mam dla ciebie ciasto, Shep-herd. Ale wszystko po kolei. - Ciasto. - Jesteœ bardzo zdecydowanym m³odym cz³owiekiem, prawda? - zauwa¿y³ Lantern. - To dobrze, podoba mi siê zde-cydowanie. - Ciasto. - Wielkie nieba, ch³opcze, mo¿na by podejrzewaæ, ¿e twój mózg opanowa³a uwielbiaj¹ca ciasto pijawka mózgowa z rze-czywistoœci alternatywnej. Gdyby oczywiœcie istnia³o coœ takie-go jak pijawki mózgowe z rzeczywistoœci alternatywnej. - Nigdy w to nie wierzy³am - zapewni³a go Jilly. - Ale miliony wierz¹, moja droga - odrzek³ Lantern. - Ciasto. - Dostaniesz wielki kwadratowy kawa³ek ciasta - obieca³ Shepowi Lantern. - Za jakiœ czas. Ale wszystko po kolei. ChodŸcie ze mn¹, proszê. Gdy wszyscy troje opuœcili hall, pod¹¿aj¹c za autorem radio-wego talk-show przez bibliotekê, w której by³o wiêcej ksi¹¿ek ni¿ w niejednej bibliotece ma³ego miasta, Dylan zapyta³ Jilly: - Wiedzia³aœ o tym`? Zdumiona pytaniem, odpar³a: - Sk¹d mia³abym wiedzieæ? - No, jesteœ przecie¿ fank¹ Parisha Lanterna. Wielka Stopa, teorie o spisku istot pozaziemskich i tak dalej. - W¹tpiê, ¿eby Wielka Stopa mia³ z tym cokolwiek wspól-nego. Nie jestem te¿ spiskowcem z kosmosu. - Tak w³aœnie powiedzia³by spiskowiec z kosmosu. - Na litoœæ bosk¹, nie jestem spiskowcem z kosmosu. Je-stem komikiem wystêpuj¹cym solo. - Jedno nie wyklucza drugiego - odrzek³. - Ciasto - powtórzy³ z uporem Shep. Na koñcu biblioteki Lantern zatrzyma³ siê i odwróci³ do nich. - U mnie nie macie ciê czego baæ. - Nie, nie - wyjaœni³ Dylan. - Wyg³upiamy siê tylko. To ta-ki nasz prywatny ¿art z czegoœ, co zdarzy³o siê dawno temu. - Prawie osiemnaœcie godzin - doda³a Jilly. - Ca³y czas pamiêtajcie - powiedzia³ Lantern tajemniczo, lecz z dobrotliwoœci¹ kochaj¹cego wujka - ¿e bez wzglêdu na to, co siê stanie, nie macie siê czego baæ. - Ciasto. - W swoim czasie, ch³opcze. Lantern zaprowadzi³ ich z biblioteki do ogromnego salonu, który by³ umeblowany wspó³czesnymi kanapami i fotelami obi-tymi bladoz³otym jedwabiem oraz ozdobiony eklektyczn¹, lecz ca³kiem ³adn¹ mieszank¹ przedmiotów w stylu art deco i chiñ-skich antyków. Przez po³udniow¹ œcianê, sk³adaj¹c¹ siê niemal w ca³oœci z szeœciu ogromnych okien, roztacza³a siê wspania³a panorama na kolorowe jezioro widoczne miêdzy ga³êŸmi dwóch gigantycz-nych sosen cukrowych. Pejza¿ by³ tak malowniczy, ¿e Jilly wykrzyknê³a spontanicznie: - Cudowne! Dopiero po chwili zorientowa³a siê, ¿e w pokoju stoi Lin-coln Proctor, czekaj¹c na nich z pistoletem w d³oni. 47 Lincoln Proctor, jakiego ujrzeli, nie by³ zwêglonym kawa³em miêsa i koœci, choæ Dylan z ochot¹ dopro-wadzi³by go takiego stanu, gdyby mia³ okazjê. Nie przypali³ mu siê ani jeden w³os i nie pozosta³a na nim najmniejsza drobina popio³u, które mog³yby œwiadczyæ o tym, ¿e spali³ siê w cadilla-cu Jilly. Nie zmieni³ siê nawet senny uœmieszek na jego twarzy. - Usi¹dŸcie - rzek³ Proctor. - Porozmawiamy o tym. Jilly odpowiedzia³a mu bardzo brzydko, a Dylan dorzuci³ do jej sugestii jeszcze brzydsze s³owa. - Tak, macie powody mnie nienawidziæ - powiedzia³ ze skruch¹ Proctor. - Wyrz¹dzi³em wam okropne, niewybaczalne krzywdy. Nie bêdê próbowa³ siê usprawiedliwiaæ. Ale ta sprawa ³¹czy nas wszystkich. - Nic nas z tob¹ nie ³¹czy - wybuchn¹³ Dylan. - Nie jeste-œmy twoimi przyjació³mi ani wspólnikami, ani nawet królika-mi doœwiadczalnymi. Jesteœmy twoimi ofiarami i wrogami. Przy najbli¿szej okazji wyprujemy ci flaki. - Napijecie siê czegoœ? - spyta³ Parish Lantern. - Jestem wam winien przynajmniej wyjaœnienie - rzek³ Proc-tor. - I jestem pewien, ¿e kiedy mnie wys³uchacie, zrozumiecie, ¿e ze wzglêdu na wspólny interes musimy zostaæ sojusznikami, nawet jeœli to mia³oby byæ trudne. - Koktajl, brandy, piwo, wino, mo¿e coœ bez alkoholu? - Kto spali³ siê w moim samochodzie? - spyta³a ostro Jilly. - Pewien pechowy goœæ motelu, który wszed³ mi w drogê - powiedzia³ Proctor. - By³ mniej wiêcej mojego wzrostu. Zabi³em go, podrzuci³em moje dokumenty, zegarek, parê innych rzeczy. Od tygodnia, kiedy zacz¹³em uciekaæ, nosi³em ze sob¹ bombê walizkow¹ - ma³y ³adunek wybuchowy i napalm - w³aœnie w tym celu. Zdetonowa³em j¹ pilotem. - Skoro nikt nie ma ochoty na drinka - odezwa³ siê Lan-tern - usi¹dê i dokoñczê swój. Podszed³ do fotela, z którego widzia³ ich wszystkich, usiad³ i z niskiego stolika podniós³ kieliszek bia³ego wina. Reszta wci¹¿ sta³a. - Sekcja wyka¿e, ¿e ten biedny sukinsyn to nie ty - powiedzia³a do Proctora Jilly. Wzruszy³ ramionami. - Oczywiœcie. Ale gdy otoczyli mnie d¿entelmeni w czarnych chevroletach, wielki wybuch odwróci³ ich uwagê, prawda? Dziê-ki temu zyska³em kilka godzin, mog³em siê wymkn¹æ. Och, wiem, to podle, poœwiêciæ ¿ycie niewinnego cz³owieka, ¿eby ku-piæ sobie kilka godzin czy dni, ale robi³em ju¿ w ¿yciu gorsze rzeczy. Zdarza³o siê... Przerywaj¹c mu tê nu¿¹c¹ litaniê samooskar¿enia, Jilly zapyta³a: - A kim w ogóle s¹ ci faceci w chevroletach? - To najemnicy. Czêœæ z rosyjskiego Specnazu, czêœæ to cz³onkowie amerykañskiej Delta Force, którzy zeszli na z³¹ dro-gê, wszyscy byli kiedyœ w oddzia³ach specjalnych w tym czy in-nym kraju. Wynajmuj¹ siê tam, gdzie lepiej p³ac¹. - Dla kogo teraz pracuj¹? - Dla moich wspólników - odpar³ Proctor. Parish Lantern odezwa³ siê ze swojego fotela: - Kiedy im tak zale¿y na cz³owieku, ¿e tworz¹ ca³¹ armiê, by go zabiæ, to spore osi¹gniêcie. - Moi wspólnicy to wyj¹tkowo majêtne osoby, miliarderzy, którzy kontroluj¹ kilka najwiêkszych banków i korporacji. Kiedy zacz¹³em odnosiæ pewne sukcesy w eksperymentach, moi wspólni-cy nagle zorientowali siê, ¿e ich fortuny i maj¹tek ich firm mog¹ byæ zagro¿one w obliczu niekoñcz¹cych siê pozwów o odszkodo-wania, ¿e bêd¹ musieli przeznaczyæ miliardy na ugody, gdyby... coœ posz³o nie tak. Przy takich odszkodowaniach miliardy wy-ciskane z przemys³u tytoniowego bêd¹ œmiesznie ma³¹ sum¹. Chcieli wszystko pozamykaæ, zniszczyæ owoce moich badañ. - Gdyby coœ posz³o nie tak? - spyta³ Dylan. - Daruj sobie listê tych okropnoœci, któr¹ mi wylicza³eœ. Po-wiedz im tylko o Manuelu-poradzi³ Lantern. - To by³ gruby wœciek³y socjopata - powiedzia³ Proctor. - W ogóle nie powinienem go przyjmowaæ jako kandydata do eksperymentu. W ci¹gu kilku godzin od zastrzyku rozwin¹³ w sobie umiejêtnoœæ wzniecania ognia si³¹ woli. Niestety za bar-dzo mu siê spodoba³o palenie ró¿nych rzeczy. Rzeczy i ludzi. Zanim go unieszkodliwiono, zd¹¿y³ narobiæ mnóstwo szkód. Dylanowi zrobi³o siê s³abo. Zrobi³ krok w kierunku fotela, ale przypomnia³ sobie matkê i nie usiad³. - Sk¹d na litoœæ bosk¹ bra³eœ kandydatów do takich ekspe-rymentów? - spyta³a Jilly. K¹cik jego ust uniós³ siê w sennym uœmieszku. - Ochotnicy. - Co za idiota zg³osi³by siê na ochotnika, ¿eby mu naszpry-cowaæ mózg nanomaszynami? - Widzê, ¿e uda³o wam siê zebraæ nieco informacji. Nie wie-cie jednak, ¿e rozpoczêliœmy badania na ludziach w pewnym oœrodku w Meksyku. Nadal bardzo ³atwo przekupiæ tam urzêd-ników. - Wychodzi taniej ni¿ naszych najlepszych senatorów - do-rzuci³ cierpko Latern. Proctor usiad³ na brzegu fotela, ale wci¹¿ trzyma³ wycelowa-ny w nich pistolet. Wygl¹da³ na zupe³nie wyczerpanego. Musia³ przyjechaæ tu wczoraj prosto z Arizony i mia³ niewiele czasu na odpoczynek lub wcale go nie mia³. Jego zwykle ró¿owa twarz by³a szara i zmiêta. - Zg³aszali siê skazañcy z do¿ywociem. Najgorsi z najgor-szych. Gdybyœcie mieli spêdziæ resztê ¿ycia w œmierdz¹cym mek-sykañskim wiêzieniu, ale dostalibyœcie szansê zarobienia na luk-susy albo nawet skrócenia wyroku, zg³osilibyœcie siê do wszystkiego. To byli zatwardziali przestêpcy, ale to, co im zro-bi³em, by³o nieludzkie... - Bardzo, bardzo podle - powiedzia³ Lantern tonem matki strofuj¹cej niegrzeczne dziecko. - Owszem. Przyznajê. To by³o podle. By³em... - Czyli -przerwa³ mu zniecierpliwiony Dylan-kiedy iloraz inteligencji niektórych wiêŸniów spad³ o szeœædziesi¹t punktów, twoich wspólników zaczê³y drêczyæ koszmary o hordach adwo-katów jak stada karaluchów. - Nie. Nie przejmowaliœmy siê tymi, którzy stracili spraw-noœæ intelektualn¹ albo w jakiœ inny sposób dokonali autode-strukcji. Urzêdnicy wiêzienni wpisywali im nieprawdziwe infor-macje do aktów zgonu i nikt nie móg³ ich skojarzyæ z nami. - Jeszcze jedna bardzo pod³a rzecz - rzek³ Lantern, cmoka-j¹c z dezaprobat¹. - Pod³ym rzeczom nie ma koñca. - Gdyby jednak ktoœ taki jak Manuel, nasz podpalacz, zna-laz³ siê na wolnoœci, ogniem utorowa³ sobie drogê przez kon-trolê graniczn¹, dosta³ siê do San Diego i zacz¹³ tam szaleæ, pa-l¹c w mieœcie dom za domem, zabijaj¹c setki ludzi... wtedy byæ mo¿e nie moglibyœmy siê od niego zdystansowaæ. Mo¿e powie-dzia³by komuœ o nas. Wtedy... czeka³yby nas pozwy o odszko-dowania do koñca wieku. - Wyœmienite chardonnay - oœwiadczy³ Lantern - jeœli ktoœ chcia³by zmieniæ zdanie. Nie? Wobec tego zostanie wiêcej dla mnie. A teraz zbli¿amy siê do smutnej czêœci tej opowieœci. Smutnej i frustruj¹cej. Rewelacji niemal tragicznej. Powiedz im o tym, Lincoln. Irytuj¹cy uœmieszek Proctora pojawia³ siê i blad³. Teraz znikn¹³. - Zanim zamknêli moje laboratoria i zaczêli próbowaæ siê mnie pozbyæ, opracowa³em now¹ generacjê nanobotów. - Now¹ i udoskonalon¹ - doda³ Lantern. -- Jak nowy ro-dzaj coca-coli albo nowy kolor w palecie czekoladek M&M. - Owszem, znacznie udoskonalon¹ - przytakn¹³ Proctor, albo nie wyczuwaj¹c sarkazmu gospodarza, albo postanawia-j¹c go zignorowaæ. - Usun¹³em defekty. Dowodem na to jesteœ ty, Dylan i panna Jackson. Ty tak¿e, Shepherd, prawda? Shep sta³ ze spuszczon¹ g³ow¹ i milcza³. - Musicie mi opowiedzieæ wszystko o skutkach, jakie wy-wo³a³ u was mój wynalazek - rzek³ Lincoln Proctor, znów przy-wo³uj¹c na twarz swój uœmieszek. - Tym razem jakoœæ osób poddanych eksperymentowi jest taka, jaka powinna byæ zawsze. Jesteœcie z o wiele lepszej gliny. Praca z osobowoœci¹ krymina-listów by³a skazana na katastrofê. Powinienem o tym wiedzieæ od pocz¹tku. Moja wina. I moja g³upota. Ale jak to by³o z wa-mi, jakiego rodzaju udoskonalenia nast¹pi³y? Nie mogê siê do-czekaæ, aby o tym pos³uchaæ. Jaki by³ efekt? Zamiast odpowiedzieæ Proctorowi, Jilly zwróci³a siê do Pari-sha Lanterna: - A jaka jest twoja rola? By³eœ jednym z inwestorów? - Nie jestem ani miliarderem, ani idiot¹-zapewni³ j¹ Lan-tern. - Kilka razy wyst¹pi³ w moim programie, bo uwa¿a³em go za zabawnego stukniêtego egocentryka. Uœmiech Proctora stê¿a³. Gdyby spojrzenia mog³y ciskaæ p³omienie, Proctor zmieni³by Parisha Lanterna w garœæ popio-³u, tak jak Manuel czyni³ podobno z innymi. - Nigdy nie by³em dla niego nieuprzejmy - ci¹gn¹³ Lantern. - Nie dawa³em mu do zrozumienia, co naprawdê myœlê o szalo-nym pomyœle wymuszonej ewolucji ludzkiego mózgu. To nie w moim stylu. Jeœli goœæ jest geniuszem, pozwalam, aby sam zdo-bywa³ przyjació³ i wywiera³ wp³yw na ludzi, a je¿eli jest szaleñ-cem, cieszê siê, ¿e mo¿e robiæ z siebie durnia bez mojego udzia³u. S³ysz¹c tê zniewagê, Proctor zarumieni³ siê, jednak mimo to nie wygl¹da³ wcale zdrowiej. Podniós³ siê z fotela i zamiast w Dylana, wymierzy³ pistolet w Lanterna. - Zawsze uwa¿a³em ciê za cz³owieka, który ma wizjê. Dlate-go z moj¹ now¹ generacj¹ przyszed³em najpierw do ciebie. I tak mi odp³acasz? Parish Lantern wychyli³ z kieliszka resztkê wina, posmako-wa³ i prze³kn¹³. Nie zwracaj¹c uwagi na Proctora, zwróci³ siê do Dylana i Jilly: - Nigdy przedtem nie spotka³em naszego poczciwego dok-tora osobiœcie. Zawsze rozmawia³em z nim na ¿ywo przez tele-fon. Piêæ dni temu stan¹³ na moim progu, a ja by³em zbyt uprzejmy, ¿eby kopniakiem wyrzuciæ go na ulicê. Powiedzia³, ¿e chce ze mn¹ porozmawiaæ o czymœ bardzo wa¿nym, co bêdê móg³ wykorzystaæ w programie. Uprzejmie zaprosi³em go do gabinetu, a on odp³aci³ mi za grzecznoœæ chloroformem i po-tworn¹... koñsk¹ strzykawk¹. - Te¿ to znamy - powiedzia³ Dylan. Odstawiaj¹c pusty kieliszek, Lantern wsta³ z fotela. - Potem wyszed³, zostawiaj¹c mi na po¿egnanie ostrze¿enie, ¿e jego wspólnicy, przera¿eni perspektyw¹ procesów, s¹ zdecy-dowani go zabiæ, a tak¿e ka¿dego, komu zrobi zastrzyk, wiêc lepiej bêdzie, jeœli nie zg³oszê tego na policji. W ci¹gu paru go-dzin przeszed³em przera¿aj¹ce zmiany. Pierwszym przekleñ-stwem by³a prekognicja. - My te¿ nazywamy to przekleñstwem -- rzek³a Jilly. - Ju¿ w œrodê zacz¹³em przewidywaæ niektóre z dzisiejszych wydarzeñ. Dowiedzia³em siê, ¿e nasz Frankenstein wróci, ¿eby zobaczyæ, jak siê czujê, i bêdzie oczekiwa³ pochwa³ i podziêko-wañ. Ten skoñczony dureñ spodziewa³ siê, ¿e bêdê mu wdziêcz-ny, przyjmê go jak bohatera i udzielê schronienia. Bladoniebieskie oczy Proctora spogl¹da³y twardo i zimno jak tamtego wieczoru w 1992 roku, gdy zabi³ matkê Dylana. - Mam mnóstwo wad, bardzo powa¿nych wad. Ale nigdy bez potrzeby nie obra¿am ludzi, którzy maj¹ wobec mnie dob-re zamiary. Nie rozumiem twojej postawy. - Kiedy mu powiedzia³em, ¿e przewidujê wasz¹ wizytê jesz-cze tego samego dnia - ci¹gn¹³ Lantern - strasznie siê podnieci³. Spodziewa³ siê, ¿e wszyscy bêdziemy przed nim klêczeæ i ca³o-waæ go w pierœcieñ. - Wiedzia³eœ, ¿e tu przyjdziemy, zanim dopad³ nas w Ari-zonie i zrobi³ nam zastrzyk - zdumia³a siê Jilly. - Tak, mimo ¿e z pocz¹tku nie wiedzia³em, kim jesteœcie. Nie potrafiê wam za dobrze wyjaœniæ, jak to mo¿liwe - przy-zna³ Lantern. - Ale we wszystkim istnieje pewna harmonia... - Ca³a zupe³noœæ wszystkiego - powiedzia³a Jilly. Parish Lantern uniós³ brwi. - Tak. Mo¿na to tak nazwaæ. S¹ rzeczy, które mog¹ siê wy-darzyæ, rzeczy, które musz¹ siê wydarzyæ, i czuj¹c ca³¹ zupe³-noœæ wszystkiego, mo¿na poznaæ przynajmniej ma³¹ czêœæ tego, co siê stanie. Oczywiœcie, je¿eli jest siê dotkniêtym przekleñ-stwem takiej wizji. - Ciasto - powiedzia³ Shepherd. - Ju¿ nied³ugo, ch³opcze. Po pierwsze, musimy postanowiæ, co zrobimy z tym cuchn¹cym workiem gówna. - Kupka, kaka, ³ajno. - Tak, ch³opcze - potwierdzi³ ekspert od zmian po³o¿enia biegunów planetarnych i spisków kosmitów. - Tego równie¿. - Ruszy³ w kierunku Lincolna Proctora. Naukowiec nagle dŸgn¹³ luf¹ powietrze, podnosz¹c broñ. - Nie zbli¿aj siê do mnie. - Powiedzia³em ci, ¿e moje nowe umiejêtnoœci to tylko zdol-noœæ prekognicji - rzek³ Lantern, id¹c przez salon w stronê Proctora. - Ale sk³ama³em. Byæ mo¿e przypominaj¹c sobie Manuela podpalacza, Proc-tor strzeli³ z bliska do swego przeciwnika, ale Lantern nawet siê nie skrzywi³ na dŸwiêk wystrza³u ani nie drgn¹³, gdy trafi³a w niego kula. Pocisk jak gdyby odbi³ siê od piersi gospodarza i utkwi³ z g³oœnym trzaskiem w suficie salonu. Proctor desperacko strzeli³ jeszcze dwa razy do podchodz¹-cego coraz bli¿ej Lanterna, lecz obydwa pociski równie¿ odbi³y siê, trafiaj¹c w sufit i z pierwsz¹ kul¹ tworz¹c idealny trójk¹t. Dylan przyzwyczai³ siê do widoku cudów, wiêc obserwowa³ to fascynuj¹ce przedstawienie w stanie, któremu bardziej odpo-wiada³o okreœlenie „zdumienie" ni¿ „os³upienie". Parish Lantern nie musia³ u¿ywaæ si³y, by wyj¹æ broñ z rêki oszo³omionego naukowca. Oczy Proctora wype³ni³y siê ³zami, jak gdyby dosta³ obuchem w g³owê, ale szalony doktor nie upad³. Dylan, Jilly i pow³ócz¹cy nogami Shep podeszli do Lanter-na i przystanêli jak sêdziowie zbieraj¹cy siê na naradê przed wy-daniem wyroku. - Ma jeszcze jedn¹ pe³n¹ strzykawkê - powiedzia³ Lantern. - Je¿eli podoba mu siê to, co nowa generacja nanopaskudztwa z nami zrobi³a, na pewno zdobêdzie siê na odwagê i zrobi sobie zastrzyk. Dylan, s¹dzisz, ¿e to dobry pomys³? - Nie. - A ty, Jilly? S¹dzisz, ¿e to dobry pomys³? - Do diab³a, nie - odrzek³a. - Na pewno nie jest z lepszej gliny. Bêdzie tak samo jak z Manuelem. - Niewdziêczna dziwka - powiedzia³ Proctor. Dylan zrobi³ krok w jego stronê, szykuj¹c siê do zadania mu ciosu, lecz Jilly chwyci³a go za koszulê na piersi. - Mnie nazwa³ gorzej. - Macie jakiœ pomys³, co z nim zrobiæ? - zapyta³ Lantern. - Lepiej nie oddawaæ go w rêce policji -rzek³a Jilly. - Ani wspólników - doda³ Dylan. - Ciasto. - Twój upór jest godny podziwu, ch³opcze. Ale najpierw musimy siê zaj¹æ nim, a potem zjemy ciasto. - Lód - powiedzia³ Shep i z³o¿y³ tu w tam. 48 Byæ mo¿e wtedy w kuchni domu na sa-motnym wybrze¿u, na pó³noc od Santa Barbara, zagl¹daj¹c do lodówki, Shep wcale nie wyra¿a³ ochoty na zimny napój, ale przewidzia³ okolicznoœci ich ostatniego spotkania z Lincolnem Proctorem. Istotnie, Jilly przypomnia³a sobie, ¿e Shep nie lubi lodu w napojach. „Gdzie jest lód?" - pyta³, próbuj¹c zidentyfikowaæ krajo-braz, który ujrza³ w swej proroczej wizji. „Na biegunie pó³nocnym jest du¿o lodu" - odpowiedzia³a mu Jilly. I rzeczywiœcie. Pod niskim niebem przypominaj¹cym pokrywkê ¿elaznego czajnika, od horyzontu po horyzont rozci¹ga³y siê posêpne bia-³e równiny, nikn¹c w pó³zmierzchu i szarej mgle. Jedyne wzniesienia stanowi³y poszarpane grzbiety zwa³ów lodu oraz lodowe p³yty - niektóre wielkoœci trumien, inne wiêksze od ca³ych do-mów pogrzebowych - które od³ama³y siê od czapy lodowej i sta³y pionowo niczym cmentarne nagrobki na innej planecie. „Zimno" - mówi³ Shepherd. i mia³ racjê. Nie byli odpowiednio ubrani na wycieczkê na czubek œwiata i mimo ¿e s³ynne polarne wiatry posz³y spaæ, przenikliwie powie-trze k¹sa³o ich, jakby dosta³o wilczych zêbów. Szok spowodowa-ny nagl¹ zmian¹ temperatury wprawi³ serce Jilly w bolesne, nie-rytmiczne ko³atanie, a ona omal nie osunê³a siê na kolana. Parish Lantern wygl¹da³ na oszo³omionego magiczn¹ po-dró¿¹ znad jeziora Tahoe wprost do nieprzyjaznej krainy nie-szczêœliwych przygód i bo¿onarodzeniowych legend, ale przy-stosowa³ siê do sytuacji z wyj¹tkow¹ pewnoœci¹ siebie. - Robi wra¿enie. Tylko Proctor rzuca³ siê w panice, krêc¹c siê w kó³ko i wyma-chuj¹c ramionami, jakby lodowa panorama by³a iluzj¹, któr¹ mo¿na zerwaæ i ods³oniæ ukryty pod spodem zielony krajobraz jeziora Tahoe. Mo¿e próbowa³ nawet krzyczeæ, lecz przeraŸliwe zimno odebra³o mu glos, zmieniaj¹c go w piskliwe rzê¿enie. - Shepherd - powiedzia³a Jilly, stwierdzaj¹c, ¿e od zimnego powietrza pali j¹ w gardle i boli w p³ucach. - Dlaczego tu? - Ciasto - odpar³ Shepherd. Parali¿uj¹cy zi¹b wolno zmienia³ panikê Proctora w stan odrêtwia³ej dezorientacji, a Parish Lantern przyci¹gn¹³ do siebie Dylana, Jilly i Shepa i wszyscy przytulili siê do siebie, ogrzewa-j¹c siê nawzajem ciep³em ci¹³ i paruj¹cych oddechów. - Zabójczy mróz. D³ugo tu nie wytrzymamy. - Dlaczego tutaj? - spyta³ Shepa Dylan. - Ciasto. - Chyba ch³opiec chce zostawiæ tu tego ³ajdaka, a potem wróciæ na ciasto. - Nie mo¿emy - rzek³ Dylan. - Mo¿emy - powiedzia³ Shep. - Nie - odezwa³a siê Jilly. - Tego nie nale¿y robiæ. Lantern nie wyrazi³ zdziwienia, s³ysz¹c jej s³owa i Jilly domyœli³a siê, ¿e on te¿ zna ten wywo³any przez nanomaszyny przymus, aby zawsze robiæ tylko to, co nale¿y. Jego autoryta-tywny zwykle glos dr¿a³ teraz z zimna. - Ale gdybyœmy to zrobili, rozwi¹zalibyœmy wiele spraw. Policja nie znalaz³aby cia³a. - Nie by³oby ryzyka, ¿e przyprowadzi do nas swoich wspól-ników - powiedzia³a Jilly. - Nie mia³by okazji zaaplikowaæ sobie zastrzyku - doda³ Dylan. - I nie cierpia³by d³ugo - argumentowa³ Lantern. - W ci¹gu dziesiêciu minut zdrêtwia³by z zimna i przesta³ odczuwaæ ból. To niemal akt mi³osierdzia. Zaniepokojona Jilly wyczula jêzykiem, ¿e jej zêby pokry³y siê warstewk¹ lodu. - Ale gdybyœmy to zrobili - powiedzia³a - drêczylibyœmy siê tym przez d³ugi czas, bo to nie jest rzecz, któr¹ nale¿y zrobiæ. - Jest - odezwa³ siê Shep. - Nie. - Jest. - Bracie - rzek³ Dylan. - Naprawdê nie. - Zimno. - Zabierz nas z powrotem nad Tahoe. - Ciasto. Proctor chwyci³ Jilly za w³osy, szarpn¹³, odci¹gn¹³ od towa-rzyszy i zacisn¹³ ramiê wokó³ jej szyi. Wczepi³a siê palcami w jego rêkê, drapi¹c j¹, i zda³a sobie sprawê, ¿e drañ bêdzie zaciska³ morderczy uchwyt, dopóki ona nie straci tchu i nie zemdleje. Musia³a siê uwolniæ od Proctora i to jak najprêdzej, co oznacza³o koniecznoœæ z³o¿enia. Mia³a œwie¿o w pamiêci swoje niedawne wpadki w koœciele. Gdyby rz¹d wydawa³ tymczasowe zezwolenia dla adeptów sk³adania, Jilly musia³aby siê o takie wystaraæ. Nie chcia³a sk³adaæ siê z chwytu Proctora, by potem stwierdziæ, ¿e zapomnia³a g³o-wy, ale gdy zamgli³ siê jej wzrok i w oczy zaczê³y zasnuwaæ siê ciemnoœci¹, przenios³a siê „st¹dtam", a „tam" oznacza³o miej-sce kilka stóp za plecami Proctora. Staj¹c za nim z g³ow¹ na swoim miejscu, Jilly znalaz³a siê w idealnej pozycji, by kopn¹æ Proctora w ty³ek, na co mia³a ochotê od chwili, gdy poprzedniego wieczoru w motelu zamro-czy³ j¹ chloroformem. Zanim jednak Jilly zd¹¿y³a wymierzyæ mu s¹¿nistego kop-niaka, Dylan zaatakowa³ naukowca ci¹³em. Proctor poœlizn¹³ siê i upad³, wal¹c g³ow¹ w lód. Zwijaj¹c siê w k³êbek i dygocz¹c z zimna, rz꿹cym g³osem b³aga³ ich o litoœæ, jak zwykle be³kocz¹c, ¿e jest s³abym, z³ym i pod³ym cz³owiekiem. Choæ odzyska³a ju¿ ostroœæ wzroku, arktyczny zi¹b szczy-pa³ j¹ w oczy, wyciskaj¹c z nich ³zy, które zamarza³y na rzêsach. - Skarbie - powiedzia³a do Shepherda. - Musimy siê st¹d wydostaæ. Zabierz nas z powrotem nad Tahoe. Pow³ócz¹c nogami, Shep podszed³ do Proctora, przycupn¹³ przy nim - i obaj siê z³o¿yli. - Bracie! - krzykn¹³ Dylan, jak gdyby w ten sposób móg³ sprowadziæ go z powrotem. Okrzyk nie odbi³ siê echem od lodowego krajobrazu, ale uton¹³ w bieli jak w miêkkiej poduszce. - Teraz zaczynam siê naprawdê niepokoiæ - powiedzia³ Pa-rish Lantern, tupi¹c energicznie, aby pobudziæ kr¹¿enie, zabija-j¹c rêce i rozgl¹daj¹c siê po czapie lodowej, jak gdyby kry³o siê tu wiêcej niebezpieczeñstw ni¿ w rzeczywistoœci alternatywnej zamieszkiwanej przez pijawki mózgowe. Niska temperatura podra¿ni³a zatoki Dylana i u wylotu le-wego nozdrza uformowa³ mu siê miniaturowy sopel. W ci¹gu paru sekund po znikniêciu Shepherd z³o¿y³ siê z po-wrotem, ju¿ bez naukowca. - Ciasto. - Gdzie go zostawi³eœ, skarbie? - Ciasto. - Gdzieœ tu na lodzie? - Ciasto. - Zamarznie na œmieræ, bracie - odezwa³ siê Dylan. - Ciasto. - Musimy zrobiæ to, co nale¿y, skarbie - powiedzia³a Jilly. - Shep, nie - odrzek³ Shepherd. - Ty te¿, skarbie. To, co nale¿y. Shepherd pokrêci³ g³ow¹ i powiedzia³: - Shep mo¿e byæ trochê z³y. - Nie s¹dzê, bracie. PóŸniej prze¿ywa³byœ prawdziwe mê-czarnie. - Nie bêdzie ciasta? - Tu nie chodzi o ciasto, skarbie. - Shep mo¿e byæ tylko trochê z³y. Jilly wymieni³a spojrzenia z Dylanem i powiedzia³a do Shepa: - Mo¿esz byæ z³y, skarbie? - Tylko trochê. - Tylko trochê? - Tylko trochê. Na rzêsach Lanterna srebrzy³a siê skorupa zamarzniêtych ³ez. Oczu ³zawi³y mu nieprzerwanie, mimo to jednak Jilly wy-czyta³a w nich ogromne poczucie winy, kiedy powiedzia³: - Jeœli ktoœ potrafi byæ trochê z³y, to siê mo¿e przydaæ. Cza-sem, kiedy mamy do czynienia z bardzo du¿ym z³em, nale¿y zdecydowanie po³o¿yæ mu kres. - W porz¹dku - powiedzia³ Shep. Zapad³o milczenie. - W porz¹dku? - spyta³ Shep. - Myœlê - odrzek³ Dylan. Z bezwietrznego nieba sypn¹³ œnieg. Œnieg, jakiego Jilly ni-gdy w ¿yciu nie widzia³a. Nie by³y to puszyste bia³e p³atki, ale ostre jak ig³y drobiny, granulki lodu. - Za du¿o - powiedzia³ Shep. - Czego za du¿o, skarbie? - Za du¿o. - Czego za du¿o? - Myœlenia - odpar³ Shep, po czym oœwiadczy³: - Zimno - i z³o¿y³ ich z powrotem nad jezioro Tahoe, ju¿ bez Proctora. 49 Stoj¹c wokó³ wyspy poœrodku kuchni w domu Parisha Lanterna, jedli ciasto czekoladowo-wiœniowe z ciemn¹ czekoladow¹ polew¹, w nagrodê i na pocieszenie, ale Jilly odnios³a wra¿enie, jakby to by³ chleb dzielony w dziwnej komunii. Jedli w milczeniu, patrz¹c w talerze, dostosowuj¹c siê do etykiety Shepherda O'Connera. Odnios³a wra¿enie, ¿e wszystko jest tak, jak ma byæ. Dom okaza³ siê jeszcze wiêkszy, ni¿ wydawa³ siê z zewn¹trz. Kiedy Parish zaprowadzi³ ich do rozleg³ego skrzyd³a goœcinne-go, do dwóch przygotowanych na ich przyjêcie sypialni, pomy-œla³a, ¿e mog³oby siê tu zmieœciæ co najmniej dwudziestu nieza-powiedzianych goœci. Mimo ¿e po powrocie z bieguna pó³nocnego Jilly by³a wy-koñczona i spodziewa³a siê, ¿e przeœpi resztê popo³udnia i wcze-sny wieczór, po porcji ciasta czu³a siê rzeœka i wypoczêta. Zasta-nawia³a siê, czy jednym ze skutków zmian, jakie w niej nastêpowa³y, bêdzie mniejsza potrzeba snu. Obydwie sypialnie mia³y oddzielne, wielkie i urz¹dzone z przepychem ³azienki z marmurowymi pod³ogami i blatami oraz z³ocon¹ armatur¹, wyposa¿one w prysznic i wannê prze-znaczon¹ do b³ogiego wylegiwania siê w k¹pieli, a tak¿e ogrze-wane wieszaki, dziêki którym mo¿na siê by³o otuliæ w cieplutkie rêczniki. Jilly wziê³a prysznic, d³ugo rozkoszowa³a siê ciep³¹ wod¹, a potem, z luboœci¹ i leniwym, kocim narcyzmem, zajê³a siê w³asn¹ urod¹. Parish stara³ siê przewidzieæ jej gust w najdrobniejszych szczegó³ach, od szamponu po kosmetyki do makija¿u i kredkê do oczu. Czasem jego wybór okazywa³ siê udany, czasem nie, ale na ogól by³ trafny. Jilly oczarowa³a jego troskliwoœæ. Odœwie¿ona, umalowana i przebrana, odnalaz³a drogê do sa-lonu. Podczas wêdrówki ze oskrzydla goœcinnego przekonywa³a siê coraz bardziej, ¿e ciep³o i przytulnoœæ domu odwraca³y uwa-gê goœci od jego prawdziwego ogromu. Pod miêkkoœci¹ i roman-tyzmem stylu Wrighta, mimo wielu okien i podwórzy wywo³uj¹-cych wra¿enie œcis³ego kontaktu z natur¹, budowla wydawa³a siê niezwykle tajemnicza i odizolowana od reszty œwiata, skrywa-j¹c sekrety tam, gdzie na pozór ca³kowicie siê ods³ania³a. Tu tak¿e wszystko by³o tak, jak mia³o byæ. Z salonu Jilly wysz³a na taras ustawiony na wspornikach, który architekt w magiczny sposób zawiesi³ nad pachn¹cymi so-snami, sk¹d rozpoœciera³ siê zapieraj¹cy dech w piersiach widok na bajkowe jezioro. Po chwili przy balustradzie obok niej zjawi³ siê Dylan. Stali w milczeniu, zauroczeni panoram¹, która w blasku póŸnego popo³udnia zdawa³a siê mieniæ ¿ywymi barwami jak na obra-zie Maxfielda Parisha. Pora na rozmowê minê³a i jeszcze nie nadesz³a. Parish przeprasza³ ich z góry, ¿e nie mo¿e zapewniæ takiej opie-ki, jak¹ zwykle mieli jego goœcie. Od razu, gdy siê zorientowa³, ¿e nanomaszyny dokonaj¹ w nim bardzo g³êbokich zmian, da³ ca³ej s³u¿bie tydzieñ wakacji, aby prze¿yæ metamorfozê samotnie. Pozosta³ tylko Ling, majordomus. Zjawi³ siê dwie minuty po tym, jak Dylan i Jilly wyszli na taras. Przyniós³ drinki na ma³ej, czarno lakierowanej tacy ozdobionej inkrustacj¹ z macicy per³owej, która przedstawia³a liliê wodn¹. W kieliszkach by³o idealnie przyrz¹dzone wytrawne martini-zamieszane, nie wstrz¹œniête. Ling by³ szczup³y, lecz w dobrej kondycji, porusza³ siê z gra-cj¹ baletmistrza i spokojn¹ pewnoœci¹, jaka musia³a cechowaæ posiadacza czarnego pasa w taekwondo. Móg³ mieæ trzydzieœci piêæ lat, ale z jego hebanowych oczu wyziera³a kwintesencja m¹-droœci staro¿ytnych. Gdy Jilly, a potem Dylan brali martini z ozdobionej lili¹ wodn¹ tacy, Ling lekko sk³ania³ g³owê i z mi³ym uœmiechem wypowiada³ do ka¿dego z nich to samo chiñskie s³owo, które, jak Jilly siê domyœli³a, oznacza³o „proszê" i rów-noczeœnie by³o ¿yczeniem pomyœlnoœci. Nastêpnie Ling wyszed³ prawie tak dyskretnie jak ulatniaj¹cy siê duch; gdyby by³a zi-ma, a taras pokrywa³aby warstewka œniegu, byæ mo¿e w ogóle nie pozostawi³by po sobie œladów. Znów wszystko by³o tak, jak mia³o byæ. Podczas gdy Jilly i Dylan delektowali siê martini i cudow-nym widokiem, Shepherd zosta³ w salonie. Znalaz³ sobie k¹t, w którym móg³ staæ godzinê lub dwie, ograniczaj¹c wra¿enia zmys³owe do kontemplacji linii ³¹czenia œcian. Francuzi powiadaj¹: Plus êa change, plus c'est le meme chose, - Im bardziej coœ siê zmienia, tym bardziej pozostaje takie samo. Stoj¹c w k¹cie, Shepherd by³ ucieleœnieniem komizmu i tragizmu tej prawdy. Uosabia³ rozczarowanie i taktown¹ akceptacjê, któ-re kry³y siê w tych s³owach, ale tak¿e ich melancholijne piêkno. Program radiowy Parisha kupowali nadawcy w ca³ym kra-ju i szeœæ razy w tygodniu, od poniedzia³ku do soboty, nadawa³o go ponad piêæset stacji, dlatego zwykle Lantern zaczyna³ pra-cê, gdy tylko zmierzch zarzuca³ fioletow¹ zas³onê w poprzek jeziora. Siedz¹c w ultranowoczesnym studiu w piwnicy, odbie-ra³ telefony od s³uchaczy, których mia³ dziesiêæ milionów, i rów-nie¿ przez telefon przeprowadza³ wywiady ze swoimi goœæmi. W prowadzeniu programu pomaga³ mu Ling i in¿ynier. W³a-œciwe centrum produkcyjne znajdowa³o siê w San Francisco, gdzie wybierano telefony od s³uchaczy i ³¹czono z domem Lan-terna, a tak¿e filtrowano i wzmacniano sygna³, który niemal na-tychmiast retransmitowano. W ten sobotni wieczór, podobnie jak w dniu, gdy Proctor zaaplikowa³ mu swoj¹ szprycê, Parish zrezygnowa³ z programu na ¿ywo i nadawa³ najlepsze fragmenty audycji archiwalnych. Krótko przed kolacj¹, na któr¹ zaprosi³ ich gospodarz, Jilly powiedzia³a do Dylana: - Zadzwoniê do mamy. Zaraz wracam. Odstawi³a pusty kieliszek po martini na balustradê tarasu i z³o¿y³a siê do cienistego zak¹tka ogrodu z ty³u Hotelu Penin-sula w Beverly Hills. Nikt nie zauwa¿y³ jej przybycia. Mog³a siê z³o¿yæ dok¹dkolwiek, aby zadzwoniæ, ale podoba³o siê jej w Peninsula. By³ to piêciogwiazdkowy hotel i mia³a na-dziejê, ¿e pewnego dnia bêdzie j¹ na niego staæ, gdy zrobi za-wrotn¹ karierê komika. W hallu znalaz³a automat, wrzuci³a kilka monet i wystuka³a dobrze znany numer. Matka odebra³a po trzecim dzwonku. Poznaj¹c Jilly po glo-sie, wybuchnê³a: - Dziecko, dobrze siê czujesz, nic ci siê nie sta³o, co siê z to-b¹ dzia³o, skarbie - niech ciê Bóg strze¿e - gdzie jesteœ? - Uspokój siê, mamo. U mnie wszystko w porz¹dku. Chcia³am ci powiedzieæ, ¿e przez tydzieñ czy dwa nie bêdê siê mog³a z tob¹ zobaczyæ, ale coœ wykombinujê, ¿ebyœmy siê spotka³y. - Jilly, dziecko, od tych wydarzeñ w koœciele byli tu ludzie z telewizji, z gazet, wszyscy niegrzeczni jak ci biurokraci z opie-ki spo³ecznej na suchej diecie. S¹ teraz na ulicy z tymi wozami satelitarnymi, ha³asuj¹, œmiec¹ tymi paskudnymi papierosami i opakowaniami po batonach. Niegrzeczni, bardzo niegrzeczni. - Nie rozmawiaj z ¿adnym z nich, mamo. Gdyby ktoœ ciê pyta³, nie ¿yjê. - Nie mów takich okropnych rzeczy! - Po prostu nikomu nie mów, ¿e dzwoni³am. PóŸniej ci wszystko wyjaœniê. Pos³uchaj, mamo, nied³ugo zjawi¹ siê u cie-bie ponure draby o wygl¹dzie twardzieli. Bêd¹ mówili, ¿e s¹ z FBI czy coœ w tym rodzaju, ale to k³amstwo. Udawaj przed ni-mi g³upi¹. B¹dŸ s³odka jak miód, udawaj, ¿e umierasz ze stra-chu o mnie, ale nie puszczaj pary z ust. - Przecie¿ jestem tylko jednook¹, kulaw¹, biedn¹ i niedo-uczon¹ prostaczk¹ o wielkim ty³ku. Kto by w ogóle pomyœla³, ¿e mogê coœ wiedzieæ`? - Strasznie ciê kocham, mamo. Jeszcze jedno. Jestem pew-na, ¿e nie za³o¿yli ci jeszcze pods³uchu w telefonie, ale w koñcu znajd¹ na to sposób. Tak wiêc kiedy wpadnê zobaczyæ siê z to-b¹, nie bêdê wczeœniej dzwoni³a. - Dziecko, bojê siê jak jeszcze nigdy od dnia, w którym twój przeokropny ojciec by³ tak dobry, ¿e da³ siê zastrzeliæ. - Nie bój siê, mamo. Nic mi siê nie stanie. Szykujê ci parê niespodzianek. - Jest u mnie ojciec Francorelli. Chce z tob¹ rozmawiaæ. Ci¹gle jest bardzo przejêty tym, co siê zdarzy³o na œlubie. Jilly, dziecko, co tam siê w³aœciwie zdarzy³o? To znaczy, wiem, opo-wiadali mi, ale nic z tego nie rozumiem. - Nie chcê rozmawiaæ z ojcem Francorellim, mamo. Po-wiedz mu tylko, ¿e bardzo mi przykro, ¿e zepsu³am uroczystoœæ. - Zepsu³aœ? Uratowa³aœ ich. Uratowa³aœ ich wszystkich. -- Mog³am to zrobiæ o wiele dyskretniej. S³uchaj, mamo, kie-dy za parê tygodni siê spotkamy, mo¿e mia³abyœ ochotê na ko-lacjê w Pary¿u? - W Pary¿u, we Francji? A co u licha mia³abym jeœæ w Pa-ry¿u? - To mo¿e w Rzymie? Albo w Wenecji? Albo w Hongkongu? - Dziecko, wiem, ¿e przenigdy nie zaczê³abyœ braæ narko-tyków, ale zaczynasz mnie martwiæ. Jilly zaœmia³a siê. - Wiêc mo¿e Wenecja? W jakiejœ piêciogwiazdkowej restau-racji. Wiem, ¿e lubisz w³osk¹ kuchniê. - Uwielbiam lasagne. Jakim cudem bêdzie ciê staæ na piê-ciogwiazdkowy lokal, i to jeszcze w Wenecji? - Zobaczysz. Mamo... - Co takiego, dziecko? - Nigdy nie potrafi³abym uratowaæ w³asnego ty³ka, ¿e nie wspomnê o tych wszystkich ludziach, gdybyœ mnie nie wychowa³a i nie pokaza³a mi, jak nie daæ siê zjeœæ ¿ywcem strachowi. - Niech ciê Bóg b³ogos³awi, dziecko. Bardzo ciê kocham. Jilly od³o¿y³a s³uchawkê, d³u¿sz¹ chwilê dochodzi³a do siebie. Potem, wrzuciwszy do aparatu garœæ æwierædolarówek, zadzwoni³a pod zamiejscowy numer, który dosta³a od Dylana. Gdy po pierwszym dzwonku odezwa³a siê kobieta, Jilly powiedzia³a: - Chcia³abym rozmawiaæ z Vonett¹ Beesley. - W³aœnie z ni¹ pani rozmawia. Czym mogê s³u¿yæ? - Dylan O'Conner prosi³, ¿ebym zadzwoni³a i spyta³a, czy u pani wszystko w porz¹dku. - Kto móg³by mi zrobiæ coœ z³ego, czego natura w koñcu i tak w koñcu nie pogorszy? Proszê powiedzieæ Dylanowi, ¿e nic mi nie jest. Milo s³yszeæ, ¿e ¿yje. Zdrów i ca³y? - W³os mu nie spad³ z g³owy. - A ma³y Shep? - Stoi teraz w k¹cie, ale wczeœniej dosta³ wielki kawa³ ciasta i do kolacji wszystko bêdzie w porz¹dku. - Jest kochany. - To prawda - odpar³a Jilly. - Dylan prosi³ mnie, ¿ebym pani powiedzia³a, ¿e nie bêd¹ ju¿ potrzebowali gosposi. - S³ysza³am, co siê sta³o, w ich domu, i przypuszczam, ¿e i tak nie da siê tam posprz¹taæ bez buldo¿era. Powiedz mi coœ, z³otko. S¹dzisz, ¿e potrafisz siê nimi zaopiekowaæ? - Chyba tak - odrzek³a Jilly. - Zas³uguj¹ na dobr¹ opiekê. - Zas³uguj¹ - zgodzi³a siê. Zakoñczywszy drug¹ rozmowê, mia³a ochotê wypaœæ z kabi-ny telefonicznej w pelerynie i trykocie i efektownie wzbiæ siê w powietrze. Oczywiœcie, nie mia³a ani peleryny, ani trykotu, poza tym nie umia³a lataæ. Rozejrza³a siê wiêc, sprawdzaj¹c, czy korytarz jest pusty i bez akompaniamentu tr¹bek, bez teatral-nych gestów, z³o¿y³a siê na taras, który wychodzi³ na jezioro, gdzie w ostatnich promieniach zmierzchu czeka³ na ni¹ Dylan. Na d³ugo przed póŸnym o tej porze roku zachodem s³oñca wzeszed³ ksiê¿yc. Na zachodzie noc sca³owywa³a resztki ró¿u z policzka dnia, a na wschodzie wisia³ ju¿ wysoko ksiê¿yc w pe³-ni, jak romantyczna latarnia. Dok³adnie o zmierzchu zjawi³ siê Ling, aby poprowadziæ ich dwoje i Shepa przez korytarze i komnaty, których jeszcze nie widzieli, a potem wszyscy wyszli z domu i ruszyli na przystañ. Zwykle œwiat³a oœwietlaj¹ce przystañ by³y zgaszone. Drogê roz-jaœnia³y im urocze rzêdy cieniutkich œwiec unosz¹cych siê w po-wietrzu osiem stóp nad deskami. Widocznie Parishowi spodoba³o siê wynajdywanie innych za-stosowañ mocy, dziêki której odbija³ wystrzelone w siebie pociski. Wielki dom stal wœród dziesiêciu akrów lasu, odgrodzony od nieproszonych goœci, a drzewa zapewnia³y ciszê i spokój. Na-wet z oddalonego przeciwleg³ego brzegu jeziora, obserwuj¹c œwiece przez lornetkê, ¿aden ciekawski nie wiedzia³by, co w³aœci-wie widzi. Zabawa wydawa³a siê warta ryzyka. Ling, jak gdyby sam unosi³ siê u³amek cala nad deskami przystani, prowadzi³ ich miêdzy pe³gaj¹cymi p³omykami, pod lewituj¹cymi œwiecami, a¿ do trapu. DŸwiêk, z jakim woda omy-wa³a pale, brzmia³ niemal jak muzyka. Ling nie da³ po sobie poznaæ, czy zdumia³ go widok lewituj¹-cych œwiec. Wszystko wskazywa³o na to, ¿e nic nie mog³o naru-szyæ jego spokoju umys³u ani opanowania tancerza. Nie ulêga³o w¹tpliwoœci, ¿e jest wyj¹tkowo dyskretny i lojalny wobec praco-dawcy w stopniu, jaki wydawa³ siê niemal nadprzyrodzony. By³o tak, jak mia³o byæ. Na koñcu trapu przy nabrze¿u sta³a czterdziestopiêciosto-powa ³ódŸ motorowa z kabin¹ z czasów, gdy statków wyciecz-kowych nie robi³o siê z plastiku, aluminium i w³ókna szklanego. Malowane na bia³o drewno, wykoñczenie pok³adu i listwa wzd³u¿ burt z polerowanego mahoniu oraz b³yszcz¹ce jak klej-noty mosiê¿ne elementy sprawia³y, ¿e nie by³a to zwyk³a ³ódŸ motorowa, ale okrêt, który przyp³yn¹³ tu prosto ze snu. Gdy wszyscy znaleŸli siê na pok³adzie, œwiece na przystani jedna po drugiej pogas³y i spad³y na deski. Parish wyprowadzi³ ³ódŸ z przystani i wyp³yn¹³ na jezioro. Woda wszêdzie by³aby czarna jak farba anilinowa, gdyby szczo-dry ksiê¿yc nie sypa³ na fale srebrnych monet. Parish rzuci³ kotwicê daleko od brzegu, zapalone bursztynowe latarnie mia-³y ostrzec innych nocnych ¿eglarzy o ich obecnoœci. Na przestronnym pok³adzie rufowym by³o doœæ miejsca na stolik dla czterech osób oraz dla Linga, który urz¹dza³ im kola-cjê przy œwiecach. Ravioli z grzybami podane na przystawkê mia³y ³adny kwa-dratowy kszta³t. Potem zjawi³o siê danie g³ówne: cukinia, która przed usma¿eniem pokrojono w kostkê; porcja ziemniaków du-szonych z cebul¹ równie¿ mia³a kanciasty kszta³t; z medalio-nów cielêcych równie¿ troskliwie uformowano kwadraty, nie tylko dla Shepherda, ale dla wszystkich, aby m³ody pan O'Con-ner nie odczul, ¿e ró¿ni siê od reszty towarzystwa. Mimo to Ling czuwa³ w kambuzie, gotów w ka¿dej chwili przyrz¹dziæ grzankê z serem. Wszystko okaza³o siê przepyszne. Podany do potraw caber-net sauvignon równie¿ okaza³ siê pod ka¿dym wzglêdem wyj¹t-kowy. Szklanka zimnej coli bez kostek lodu by³a jedn¹ z najlepszych na œwiecie szklanek zimnej coli. Kolacji towarzyszy³2 oczywiœcie fascynuj¹ca rozmowa, mimo ¿e Shepherd ogranicza w niej swój udzia³ do jednego lub dwóch s³ów, nadu¿ywaj¹c przymiotnika „smaczne". - Bêdziecie mieli skrzyd³o domu do dyspozycji - mówi³ Parish. - A póŸniej, jeœli zechcecie, zbudujemy obok drugi dom. - Jesteœ niezwykle szczodry - powiedzia³a Jilly. - Nonsens. Mój program w radiu to kura znosz¹ca z³ote jajka. Nie jestem ¿onaty, nie mam dzieci. Naturalnie zamieszkacie tu w tajemnicy. Nikt nie mo¿e poznaæ waszego miejsca pobytu Media, w³adze i ca³a ludzkoœæ bêd¹ was bez przerwy przeœladowaæ, z up³ywem lat coraz bezwzglêdniej. Byæ mo¿e bêdê musia³ zmieniæ kilka osób ze s³u¿by, ¿eby mieæ pewnoœæ, ¿e wszyscy dochowaj¹ tajemnicy, ale Ling ma braci i siostry. - Zabawne - powiedzia³ Dylan - ¿e siedzimy tu i zgodnie snujemy plany, wiedz¹c od pocz¹tku, co i jak nale¿y zrobiæ. - Jesteœmy z ró¿nych pokoleñ - rzek³a Jilly - ale wszyscy jesteœmy dzieæmi tej samej kultury. Przesi¹kliœmy t¹ sam¹ mitologi¹. - Otó¿ to - przytakn¹³ Parish. - W przysz³ym tygodniu zmieniê testament, czyni¹c was moimi spadkobiercami, chocia¿; bêdê musia³ do tego celu wykorzystaæ szwajcarskich adwokatów i sieæ zagranicznych kont. Trzeba te¿ bêdzie zamiast nazwisk u¿ywaæ numerów identyfikacyjnych. Wasze nazwiska sta³y siê ju¿ zbyt dobrze znane w ca³ym kraju, a w przysz³oœæ bêdziecie jeszcze s³awniejsi. Gdyby coœ mi siê przytrafi³o albo któremuœ z was, pozostali nie powinni mieæ z tego powodu ¿ad-nych k³opotów finansowych ani podatkowych. Odk³adaj¹c nó¿ i widelec, wyraŸnie wzruszony hojnoœci¹ i gestem gospodarza, Dylan powiedzia³: - Nie ma takich s³ów, którymi móg³bym ci za wszystko po-dziêkowaæ. Jesteœ... wyj¹tkowym cz³owiekiem. - Doœæ tych wyrazów wdziêcznoœci - odrzek³ stanowczo Pa-rish. - Nie chcê tego wiêcej s³uchaæ. Ty te¿ jesteœ wyj¹tkowym cz³owiekiem, Dylan. Ty tak¿e, Jilly. I ty, Shepherd. - Smaczne. - Wszyscy staliœmy siê inni ni¿ reszta mê¿czyzn i kobiet i ni-gdy ju¿ nie bêdziemy tacy jak oni. Nie jesteœmy od nich lepsi, ale ¿adne z nas nie ma ju¿ swojego miejsca na œwiecie poza tym, gdzie jesteœmy wszyscy razem. Od dziœ mamy zadanie, którego nie wolno nam nie wype³niæ, musimy zrobiæ absolutnie wszyst-ko, by wykorzystaæ nasz¹ odmiennoœæ do dokonywania zmian. - Musimy iœæ wszêdzie tam, gdzie nas potrzebuj¹ - zgodzi³ siê Dylan. - Bez rêkawiczek, bez wahania, bez strachu. - Z potwornym strachem - zaprotestowa³a Jilly. - Które-mu nie mo¿emy siê nigdy poddaæ. - Rzeczywiœcie, to ³adniej powiedziane-pochwali³ j¹ Dylan. Gdy Ling dolewa³ caberneta, nad Tahoe przelecia³ na du¿ej wysokoœci samolot pasa¿erski, zmierzaj¹cy prawdopodobnie na lotnisko w Reno. Gdyby jezioro nie by³o takie ciche, jeœli nie li-czyæ stukotu ksiê¿ycowych srebrnych monet o kad³ub ³odzi, byæ mo¿e nie us³yszeliby s³abego odg³osu silników odrzutowych. Spogl¹daj¹c w górê, Jilly dostrzeg³a maleñk¹ skrzydlat¹ sylwet-kê, która przeciê³a tarczê ksiê¿yca. - Cieszê siê tylko z jednej rzeczy - rzek³ Parish. - Nie bê-dziemy sobie musieli zawracaæ g³owy projektowaniem, konstru-owaniem i utrzymaniem ¿adnego cholernego Batmobilu. Œmiech dobrze im zrobi³. - Mo¿e wcale nie bêdzie tak Ÿle w roli tragicznych postaci dŸwigaj¹cych na barkach ca³y œwiat - uzna³ Dylan. - Je¿eli po-trafimy siê przy tym bawiæ. - Bêdziemy siê œwietnie bawiæ - podchwyci³ Parish. - Och, tak, bardzo mi na tym zale¿y. Wola³bym jednak, ¿ebyœmy nie nadawali sobie ¿adnych g³upich, dŸwiêcznie bohaterskich imion, bo sam wyrz¹dzi³em ju¿ sobie tê krzywdê, ale chêtnie przystanê na inne pomys³y. Jilly zawaha³a siê z kieliszkiem przy ustach. - Parish Lantern to nie jest twoje prawdziwe imiê i nazwisko? - A kto móg³by siê tak nazywaæ? Teraz to moje oficjalne imiê i nazwisko, ale urodzi³em siê jako Horace Bloogernud. - Dobry Bo¿e - rzek³ Dylan. - Wiêc od dziecka by³eœ w pewnym sensie postaci¹ tragiczn¹. - Ju¿ jako nastolatek pragn¹³em pracowaæ w radiu i do-k³adnie wiedzia³em, jaki program chcia³em stworzyæ. Wie-czorn¹ audycjê o dziwnych i niesamowitych zjawiskach. Uzna³em, ¿e pseudonim „Parish Lantern" bêdzie œwietnie pa-sowa³, poniewa¿ to stare angielskie okreœlenie ksiê¿yca, bla-sku ksiê¿yca. - Robisz swoje przy blasku ksiê¿yca - rzek³ Shepherd, lecz tym razem g³os nie dr¿a³ mu z udrêki jak poprzednio, gdy wy-powiada³ te s³owa, jakby zyska³y dla niego nowe znaczenie. - Owszem, masz racjê - odrzek³ Parish. - W pewnym sensie wszyscy bêdziemy robiæ swoje przy blasku ksiê¿yca, to znaczy, ¿e bêdziemy siê starali dzia³aæ w jak najwiêkszej dyskrecji i ta-jemnicy. Co wi¹¿e siê ze spraw¹ kamufla¿u. - Kamufla¿u? - spyta³a Jilly. - Na szczêœcie nikt poza nami nie wie, ¿e ja te¿ zosta³em do-tkniêty tym przekleñstwem - powiedzia³ Parish. - Dopóki mo-gê robiæ, co trzeba, i braæ udzia³ w bohaterskich akcjach, utrzy-muj¹c to w sekrecie, mogê byæ ³¹cznikiem miêdzy nasz¹ ma³¹ grup¹ a œwiatem. Ale wy troje... wasze twarze s¹ znane i bez wzglêdu na to, jak dyskretnie bêdziemy dzia³aæ, z biegiem cza-su coraz wiêcej ludzi bêdzie was rozpoznawa³o. Dlatego musicie zostaæ... - Mistrzami kamufla¿u! - rzek³ z zachwytem Dylan. Jilly uzna³a, ¿e to te¿ jest tak, jak ma byæ. - Koniec koñców - ci¹gn¹³ Parish - bêdzie nam brakowaæ tylko g³upich imion, niepraktycznych pojazdów naszpikowa-nych bezsensownymi gad¿etami, kostiumów ze spandeksu i su-perprzeciwnika, którym musielibyœmy siê przejmowaæ pomiê-dzy zwyk³ymi akcjami ratunkowymi i dobrymi uczynkami. - Lód - powiedzia³ Shepherd. Ling natychmiast zbli¿y³ siê do sto³u, ale Parish kilkoma chiñskimi s³owami zapewni³ go, ¿e nie trzeba podawaæ lodu. - Shepherd ma racjê. Mieliœmy przez krótk¹ chwilê superprzeciwnika, ale ju¿ jest blokiem lodu. - Lód. PóŸniej, przy kawie i cieœcie cytrynowym Jilly powiedzia³a: - Je¿eli jakoœ siê nie nazwiemy, media zrobi¹ to za nas i na pewno wymyœl¹ jakieœ g³upie okreœlenie. - S³usznie - rzek³ Dylan. - Dziennikarzom brak wyobraŸni. A potem bêdziemy musieli znosiæ jak¹œ denerwuj¹c¹ etykietkê. Mo¿e wybierzemy zbiorow¹ nazwê dla wszystkich jako grupy? - Aha - przytaknê³a Jilly. - B¹dŸmy przebiegli jak kiedyœ Horace Bloogernud. Wykorzystajmy w nazwie ksiê¿yc. - Ksiê¿ycowy Gang - podsun¹³ Dylan. - Bêdzie dobrze wy-gl¹daæ w brukowcach, nie? - Nie podoba mi siê s³owo „gang" - powiedzia³ Parish. - Ma za du¿o negatywnych konotacji. - Ksiê¿ycowy... coœ tam. - Jilly siê zamyœli³a. Mimo ¿e Shepherd mia³ na talerzu jeszcze pó³ porcji ciasta, od³o¿y³ widelec. Wpatruj¹c siê w swój niedojedzony deser, po-wiedzia³: - Oddzia³, za³oga, zespó³, ko³o, towarzystwo... - Proszê bardzo - rzek³ Dylan. -... stowarzyszenie, sojusz, zwi¹zek, dru¿yna, koalicja, klan, ekipa, liga, klub... - Ksiê¿ycowy Klub - wymówi³a na próbê Jilly, ws³uchuj¹c siê we wspó³brzmienie s³ów. - Klub Ksiê¿ycowy. Niez³e. - ...bractwo, gromada, paczka, kompania, rodzina... - To chyba chwilê potrwa - powiedzia³ Parish, daj¹c znak Lingowi, aby zabra³ trzy z czterech talerzy deserowych i otwo-rzy³ nastêpn¹ butelkê wina. - ...podró¿nicy, odkrywcy, poszukiwacze... S³uchaj¹c jednym uchem kaskady s³ów poczciwego Shepher-da, Jilly zaczê³a myœleæ o czekaj¹cej ich przysz³oœci, o przezna-czeniu i wolnej woli, o mitologii i prawdzie, o zale¿noœci i odpo-wiedzialnoœci, o nieuchronnoœci œmierci i rozpaczliwej potrzebie celu ¿ycia, o mi³oœci, obowi¹zku i nadziei. Niebo jest g³êbokie. Gwiazdy le¿¹ daleko. Ksiê¿yc, choæ bli-¿ej ni¿ Mars, i tak jest odleg³y. Jezioro po³yskuje czerni¹ o¿y-wian¹ rtêciowym blaskiem - latarni parafialnej. Statek lekko ko³ysze siê na kotwicy. Klub Ksiê¿ycowy, czy jak¹ w koñcu przybierze nazwê, odbywa swoje pierwsze powa¿ne spotkanie przy cieœcie, wœród wybuchów œmiechu rozpoczynaj¹c podró¿, która, jak mieli nadziejê, bêdzie d³ug¹ wypraw¹ w poszukiwaniu ca³ej zupe³noœci wszystkiego.