file:///K|/eMule/Incoming/reed%20robert%20-%20nodaway.txt autor: ROBERT REED Tytuł: Nodaway (Nodaway) Z "NF" 3 Joseph to bystry facet, zazwyczaj ponury i sceptyczny. Ma wszystkie te cechy, które Emma sobie ceni, akceptuje i które ją intrygują - w tej właoenie kolejnooeci. Często oddaje się czarnym nastrojom i pełnej złych spojrzeń ciszy, a w ciągu ostatnich dwudziestu lat dwa razy wpadł w ciężką depresję w najczystszej klinicznej postaci. Powiedział jej o tym już na pierwszej randce. Ponieważ tak właoenie należało postąpić, uoemiechnął się smutno i zwierzył się Emmie: - Muszę brać prozak. Było najzupełniej jasne, iż spodziewa się, że dziewczyna spanikuje. Że wypadnie pędem przez restauracyjne drzwi. Ale Joseph jeszcze jej nie znał. Emma nie porzuca ludzi. A już na pewno nie takich, których da się jeszcze wyleczyć. Zresztą jest on przyzwoitym mężczyzną, pod wieloma względami ujmującym, a nawet niezwykłym. W tych jego czarnych nastrojach kryje się nawet cooe pociągającego. Kiedy mu się przygląda, Emma odnajduje w nim jakąoe głęboką wewnętrzną wartooeć. A do tego lekkie oznaki rozkosznej bezbronnooeci. Joseph uwielbia psioczyć, umniejszać i dokuczać. Ma ostre, kostyczne poczucie humoru i ogromnie bawi go niszczenie głupców, którzy mieli pecha napatoczyć mu się przed oczy. A mimo to nigdy nie umniejszał zalet Emmy, nigdy też nie opuoecił jej w żadnych okolicznooeciach. Joseph chyba docenia cechy, jakie w niej odnajduje, a mimo że sama ich w sobie nie dostrzega, Emma czuje ogromną przyjemnooeć na myoel, że w jej skądinąd rutynowym życiu znalazł się nagle taki mężczyzna. Spotykali się przez bite pół roku, zanim zdecydowała się poprosić Josepha, żeby pojechał z nią do domu na oewięta. Jako jedynak, którego rodzice już zmarli, nie miał dokąd wyjechać, a oewięta Bożego Narodzenia dla ludzi skłonnych do depresji nie są najodpowiedniejszą porą do samotnego wysiadywania w domu w mieoecie. A przecież, mimo że go zapraszała, w głębi ducha wcale nie spodziewała się, że on skinie głową i odpowie jej tak, jak odpowiedział: - Jasne, Emmo. Czemu nie? - Moja rodzina jest trochę inna - ostrzegła go. - Każdy jest trochę inny. - Chciałam powiedzieć, że właoeciwie są trochę dziwaczni. Klanowi. Mają dooeć szczególne poglądy, dziwne zwyczaje, rytuały i takie tam... - Jak każda rodzina. Pewnie tak, pomyoelała. Ale to nic nie znaczy, ponieważ te wszystkie inne rodziny to nie są jej rodziny. - No to jak: zapraszasz mnie czy nie? - zapytał w końcu. - Zapraszam - zapewniła. - Ale pamiętaj: mówimy tu o okręgu Nodaway. - A to znaczy...? - Tamtejsi ludzie bywają bardzo podejrzliwi wobec obcych. - Pewnie mają powody. - Joseph wierzył, że rozumie w czym rzecz. - Nie mam na myoeli ludzi w ogóle. - Masz na myoeli swoją dziwaczną rodzinę... - Wcale nie, mam na myoeli swego ojca - przerwała mu. - W stosunku do obcych potrafi się zachowywać naprawdę dziwnie, jeoeli dadzą mu choć cień powodu. Joseph zamilkł i pogrążył się w rozmyoelaniach. - To cooe, o czym dotąd raczej ci nie opowiadałam... - odezwała się po chwili Emma. - Twój ojciec... Dlaczego rozmawiamy... o twoim ojcu...? - Na twarzy Josepha odmalowało się wyraYne zdziwienie. Emma nie odezwała się ani słowem. - Cholera! - zaklął Joseph. Z uoemiechem. I nie był to jakioe tam mizerny uoemiech. Ni z tego, ni z owego rozpromienił się cały. A taki wyraz twarzy był u niego czymoe tak niecodziennym, tak nieoczekiwanym, że Emma potrzebowała całego dnia, żeby sobie przypomnieć, iż nie dokończyła swego wywodu. - Proszę cię - dorzuciła tylko - nie poruszaj przy moim ojcu tematu statków kosmicznych i kosmitów. Proszę. - Ty nie prosisz - sprostował Joseph - ty błagasz. - W porządku - zgodziła się. - Błagam. - Nie wspomnę ani słowem o katastrofie - obiecał niechętnie. I już za chwilę pytał: - To jak to właoeciwie było...? Jak bardzo Emma się martwi? Tak bardzo, że prawie dostaje mdłooeci. Ale kryje swój nastrój za stanowczym uoemiechem i okazjonalnymi zrywami nieistotnych rozmówek. Jest wigilia Bożego Narodzenia. Zaspy pozostałe po Dniu Dziękczynienia już prawie stajały - głęboka na stopę warstwa oeniegu zrobiła się cieńsza, a miejscami wyzierał spod niej ponury brunatny grunt. To nigdy nie był raj dla farmerów. Szare zimowe niebo dobrze pasuje do mizernych obejoeć. W miarę jak wjeżdżają głębiej na południe, miasta i miasteczka zdają im się coraz mniejsze i biedniejsze. Wystawy sklepowe wyglądają jak spustoszone. Często widać domy na sprzedaż, czasem zdarzają się i opuszczone. Gdyby nie mijany od czasu do czasu supermarket, tłoczny od zapóYnionych zakupowiczów, można by przypuszczać, że okoliczną ludnooeć zdziesiątkowała jakaoe zaraza albo inwazja. Lunch jedzą u Hardeego w Cedar City. A przynajmniej Joseph zajada, narzekając jednoczeoenie na kanapkę z wołowiną, mimo że pożera ją z wilczym apetytem. Emma grzebie w talerzu z kurczakiem i udaje, że czyta zostawione przez kogooe "USA Today", potem znika w toalecie, żeby trochę wspomóc swą uoemiechniętą twarz. Dziesięć mil na południe i oto dojeżdżają do niewielkiego zielonego znaku, który obwieszcza im i oewiatu, że właoenie zaczyna się okręg Nodaway. Kawałek dalej od starej dwupasmówki wznosi się jakioe pomnik. Pamiątkowy obelisk, uoewiadamia sobie Emma. Ktooe musiał go tu postawić w ciągu ostatnich szeoeciu czy ooemiu miesięcy. - Chcesz się zatrzymać? - pyta. Joseph ma niebrzydki profil. Kiedy bywa znudzony, ciemne oczy przybierają wyraz przyjemnego cierpienia, a drobne usta w urokliwy sposób zdają się szydzić ze wszystkiego, co te oczy widzą. - Czemu nie? - mówi. Emma za póYno wciska hamulec i samochód wpada w pooelizg na rozmiękłym żwirowanym podjeYdzie. Joseph patrzy gdzieoe daleko przed siebie, potem parska oemiechem. Emma oblewa się rumieńcem, ale nie mówi ani słowa. Obelisk to gruba iglica z wapienia z przytwierdzoną do niej tabliczką z brązu, na której w dużym skrócie zdawano sprawę z jedynego istotnego wydarzenia, jakie kiedykolwiek miało miejsce w jej rodzinnym okręgu: Wieczorem dnia 4 lipca 1947 roku zastępca szeryfa nazwiskiem Travis Bins stał tu wypisując mandat za przekroczenie szybkooeci. Nagle uwagę jego przyciągnął niespodziewany błysk niebieskawego oewiatła, a kiedy podniósł wzrok, ujrzał, że z nieba opuszcza się gwałtownie jakioe obiekt. Tajemniczy obiekt manewrował przez chwilę, a potem roztrzaskał się w odosobnionym skrawku lasu, o siedemnaoecie mil na południowy wschód. Zastępca szeryfa Bins dotarł na to miejsce trzydzieoeci minut póYniej. Większooeć autorytetów uznaje, że to on pierwszy odkrył statek kosmiczny z Nodaway. Pomnik ten ufundowano dzięki pomocy Komitetu Historycznego Okręgu Nodaway. 4 lipca, 1997 r. Klan Lawsonów czeka na nich w kuchni, przyczajony niczym w zasadzce. Brace i Angel siedzą po przeciwnych stronach oeniadaniowego stołu; grają w karty i odgryzają główki piernikowym ludzikom. Ich żony stoją przy piecu i pomagają przy gotowaniu obiadu, kiedy akurat nie krzątają się przy niemowlakach. Mama tworzy wir uradowanego hałasu i gwałtownych gestów. Ojciec siedzi przy stole z synami; starannie odkłada karty, zanim podniesie się i odwróci ku nim tę starą, rumianą twarz, nie całkiem uoemiechniętą, żeby wbić spojrzenie w nowego faceta w życiu swojej córki. Scena, którą Emma wyobrażała sobie od tygodni - i której tak się bała - mija w okamgnieniu, bez incydentów, nawet bez większego znaczenia. Półukłony i uprzejme uoemiechy zastępują uoecisk dłoni. Wszyscy zachowują się jak należy. Z wyjątkiem starszych bratanic i bratanków, które wpadają znienacka do kuchni, drąc się radooenie i przeraYliwie na całe gardła. Przez ten ryk stara się przebić głos Josepha: - Miło mi państwa poznać. - Wolniej! - krzyczy Brace do pierworodnego. Ooemiolatek bierze to sobie do serca na jakieoe pół minuty, ale kiedy uwaga dorosłych zaczyna przemieszczać się w inną stronę, pochyla się nisko i wypada pędem do jadalni. Emma czuje się szczęoeliwa i zarazem spięta. Odczuwa jednoczeoenie urazę i ulgę, kiedy ojciec decyduje się usiąoeć z powrotem i nie chce się dołączyć do zwyczajowych wstępnych pogaduszek. Mama upiera się oprowadzić gooecia po całym domu. Emma upiera się, że będzie im towarzyszyć. - Tutaj jest stara częoeć domu - zaczyna mama. Teraz musi obowiązkowo zachichotać, zanim doda: - Jakby tu cooe w ogóle można uznać za nowe. Joseph milczy. - Tę częoeć gospodarstwa założył praprapradziadek Emmy - objaoenia mama. - Tu, gdzie stoimy, postawił krytą darnią chałupę. Kiedy wrócił z wojska, zaraz po wojnie secesyjnej. - Aha - mruczy Joseph. Mama dotyka kuchennej oeciany. - Ta darń ciągle jeszcze tu jest, ukryta pod tynkiem. Dobrze mówię, Tom? Ojciec wzrusza ramionami. - To właoenie dlatego tu jest tak cieplutko - dorzuca mama. Prawem kontrastu w jadalni jest lodowato. Dzieci zebrały się dookoła stołu, a nawet pod nim. Stół nie jest jeszcze rozłożony, brakuje zastawy i sztućców. Ale Emma nie ma czasu, żeby wziąć to na siebie. Przechodzą do pokoju dziennego. Babcia Lawson siedzi tam sama, okryta starą kołdrą, wydaje się maleńka w wielkim, solidnie wypchanym fotelu. Przymglone zielone oczy są półprzymknięte. Drzemie czy nie? Ale już po chwili oczy mrugają i słychać radosny głos: - Witaj, Emmo. Jak się miewasz, Stephen? Stephen to był jej ostatni chłopak. Chwila zakłopotania, krótka i do wytrzymania. Tylko mama niepotrzebnie rozgrzebuje sprawę, bo wymyka jej się: - Nie, matko Lawson. To jest Joseph. Joseph! Nowy przyjaciel Emmy! Babcia skinąwszy leciutko głową, udaje, że odpływa. Mama zwraca się do Josepha z wyjaoenieniami: - Ma już właoeciwie dziewięćdziesiątkę. - Jasne - uspokaja ją Joseph. - Rozumiem. Joseph nie bardzo przypomina Stephena. W każdym razie Emma nie zauważała żadnego podobieństwa. Aż do teraz... Nowy, nieoczekiwany lęk oecisnął jej gardło... Rodzice mamy siedzą w dziupli, telewizor włączyli na jedną z kansaskich stacji. Babcia przedstawia siebie i dziadka, który patrzy przez wszystkich jakby na wylot, bo jego słaby wzrok jest w stanie odnotować co najwyżej ruchliwe humanoidalne kształty. - Joseph Patterson? - powtarza. - Czy jesteoe z tych Pattersonów z Cedar City? - Nie sądzę - mówi Joseph. - To dobrze - oznajmia dziadek. - Oni wszyscy to banda oszustów i snobów, tak uważam! Emma bierze głęboki wdech. Potem jeszcze jeden. Mama otwiera najbliższe drzwi. Schody są strome, a wysokie oeciany pokrywają oprawione w ramki fotografie dzieci i wnuków. - Izba Wstydliwej Pamięci - mruczy Emma, próbując się rozeoemiać. Zdjęcia pokazują ją samą: pulchne, niepewne dziecko, które nie chciało patrzeć w obiektyw. Jej bracia, dla kontrastu, są pewni siebie, w tych swoich dżinsach, podkoszulkach, fryzurach na rekruta i z diabelskimi uoemieszkami na twarzach. Joseph zatrzymuje się dłużej przy zdjęciu, na którym Brace trzyma bezwładne ciało kojota, zaciskając obie dłonie na tylnych łapach zwierzęcia i już od dwudziestu lat uoemiecha się z tą samą radosną dumą. Joseph pewnie nie znosi zastawiania sideł. Najprawdopodobniej. Ale kiedy spotykasz się z kimoe zaledwie od pół roku, a sypiacie ze sobą tylko w weekendy i od oewięta... No cóż, niewiele ma się wtedy okazji, żeby przedyskutować poglądy na temat stalowych sideł i przemysłu futrzarskiego... Joseph na chwilę przenosi wzrok na Emmę. Co może znaczyć ta mina? Chwała Bogu, mama popędza wszystkich na piętro. Co dziesięć stóp temperatura opada o dziesięć stopni. Stare wiejskie domy może i wyglądają niezwykle oryginalnie, kiedy przejeżdża się obok nich szosą, ale naprawdę jest tak, że wpuszczają do oerodka podmuchy wiatru, a wypuszczają dużo ciepła, przez co wszystkie sypialnie nabierają cech arktycznej wiecznej zmarzliny. - Tu był pokój Emmy - oznajmia mama. - Aha. - Joseph kiwa głową. Pokój pozostaje w zasadzie niezmieniony. To samo łóżko zwisa z sufitu na wielkich hakach. Ta sama stara komoda, postrzępione wyplatane chodniki i dziwny różowy kolor na oecianach tworzyły nastrój dorastania. - To był jej pomysł - informuje mama. - To znaczy: łóżko. Joseph dotyka jednego z grubych łańcuchów, potem popycha go lekko, a wtedy łóżko zaczyna kołysać się delikatnie w przód i w tył. - Zobaczyła to w jakimoe magazynie - opowiada mama - i za wszelką cenę chciała mieć takie samo. W końcu ojciec zrobił jej takie na Gwiazdkę. Kiedy miała szesnaoecie lat. - Potrząsa głową, prawie ze oemiechem. - Emma do tego stopnia nie mogła znieoeć kołysania, że najczęoeciej sypiała na podłodze. Emma obserwuje Josepha. Ponieważ jest facetem, po którym wszystkiego można się spodziewać, zbiera się w sobie. Ale zanim Joseph zdąży wyrwać się z jakąoe złooeliwą uwagą, na schodach dają się słyszeć ciężkie kroki. - Muszę natychmiast jechać do domu - ooewiadcza Brace. - Skończyły nam się pieluchy. - Nie mówi tego do mamy ani do Emmy. Patrzy prosto na Josepha, a jego uoemiech może być albo zaciekawiony, albo woecibski. To zależy. - Chcesz pojechać? Moglibyoemy zawieYć bagaże. Mają nocować u jej brata. Z wielu powodów tak jest łatwiej niż spać pod dachem jej rodziców. - Jasne. - Joseph po raz ostatni lekko popycha łóżko. - Czemu nie? Emma siedzi z tyłu i czuje, że o niej zapomniano. Jest ledwie trzecia, ale niebo już pociemniało. Prószący z lekka oenieg oeciele się nisko, a potem jakby się rozmyoela, kiedy podmuchy wiatru unoszą go z powrotem do chmur. U stóp długiego wzgórza Brace zwalnia, przepatrując wzrokiem zalesione pasmo wzdłuż drogi. - Polujesz na kojoty? - pyta Joseph. - Raczej nie - odpowiada Brace. - Dalej zastawiasz sidła? - naciska Joseph. - Dałem sobie spokój. Wieki temu, jak mi się wydaje. Brat mieszka o kilka mil na północ. I rzeczywioecie nie zakłada już sideł. Ani nie poluje. Ani nawet nie łowi ryb. Pomaga ojcu na farmie, a to praca w pełnym wymiarze godzin, ma też własną działkę, o którą musi się martwić. Do relaksu, powiada, zupełnie wystarczy mu sen. Pięć bitych godzin snu co noc, czy tego potrzebuje, czy nie. Żwirowana droga wspina się na targany wiatrem grzbiet, potem schodzi w następną kotlinkę. Brace zmienia biegi i obserwując oba pobocza rzuca od niechcenia: - A więc jesteoe naukowcem. Brace dokładnie wie, kim jest Joseph. - Biologiem. Wykładam na uniwersytecie. Brat zwalnia, kiedy wjeżdżają na mały drewniany mostek, a potem demonstracyjnie spogląda w dół strumienia, wypatruje czegooe na wschodzie. - To nie jest dobra pora, żeby je zobaczyć. - Kogo zobaczyć? - Joseph nie może nie zapytać. - Kuguary. Emma wpatruje się w rzadko sypiący oenieg, odczuwa lekki niepokój, przypomina sobie rozmowę telefoniczną, w której opowiadała mamie o jakichoe zabawnych uwagach Josepha. Przynajmniej jedną mama musiała powtórzyć ojcu. A on z kolei pewnie wspomniał o niej Brace'owi. - Kuguary? - powtarza Joseph. - A tak - potwierdza jej brat. Z przekonaniem. Joseph parska cicho, potem mówi: - Słyszałem już te historie. W zeszłym roku miałem studenta z tych stron. Przysięgał, że widział na polu samicę z dwójką młodych. - A, też ją widziałem. - Brace przygląda się Josephowi, potem zmienia biegi i przyspiesza. - To nie Kolorado. - Joseph kręci głową. - Tak, wiem, znam się na tablicach rejestracyjnych. - Brace chichocze. Joseph nie odzywa się przez dłuższą chwilę. Potem pyta: - Ile razy widziałeoe te rysie? - Kuguary - poprawia go Brace. - Nie więcej jak tuzin razy. Joseph zerka na Emmę. "On cię sprawdza" - mówi jej wzrok. Brace wybucha gromkim oemiechem typu "gówno mnie to obchodzi". - Nie wierzysz w te wielkie koty, co? Czy to właoenie chcesz mi powiedzieć? - Ludzie widują różne rzeczy - orzeka Joseph. - To prawda - zgadza się Brace. - Jednak według mnie - konkluduje Joseph - to, że się w cooe wierzy, nie oznacza, że automatycznie staje się to prawdą. - Przepraszam - mówi jej brat. Potem, głównie do siebie, dodaje: - Tak tylko patrzyłem. Tak tylko. Dla zabawy. Emma pamięta czasy, kiedy nie było czegooe takiego jak tamta katastrofa. Kiedy była mała, Nodaway pozostawało cichym, położonym z dala od głównych dróg oewiatem, którego nikt nie potrafił znaleYć na mapie. To znaczy: z wyjątkiem tych, którzy akurat tutaj mieszkali. Potem nastąpił koniec roku szeoećdziesiątego dziewiątego, a ona musiała mieć wtedy... ile? Osiem lat. Walter Cronkite mówił w telewizji o tajnych dokumentach, które jakioe pracownik biura prezydenta przekazał prasie. Ten ktooe nie aprobował wojny w Wietnamie albo nie znosił Nixona, albo był po prostu woeciekły, bo pominięto go przy awansie. Zależy, w którą wersję chce się uwierzyć. Jednak bez względu na przyczynę treoeć tych tajnych dokumentów zaczęła przeciekać do mediów. Gazety twierdziły, że krótko po drugiej wojnie oewiatowej w okręgu Nodaway uległ rozbiciu obcy statek kosmiczny. Pierwszy na miejscu zdarzenia znalazł się zastępca szeryfa. To właoenie Travis Bins zorientował się, że to nie żaden zabłąkany bombowiec. Przez radio, za pooerednictwem centrali okręgowej, skontaktował się z bazą sił powietrznych w Lincoln, mówiąc im, że spadło tu jakieoe dziwne UFO. I był tam jeszcze, przyglądając się stygnącym szczątkom pojazdu i pilnując, by ludzie zbytnio się nie zbliżali, kiedy przyjechali wojskowi - kilka samochodów wypełnionych żołnierzami, a woeród nich dostateczna liczba bystrzaków, którzy potrafili pojąć, że to ani ich ptaszek, ani Sowietów, ani w ogóle ludzki i że lepiej będzie odizolować cały teren i poczekać na pomoc. Przez cały dzień królował chaos. Nie istniał przecież żaden podręcznik, który mówiłby, co robić z rozbitym pojazdem o nieznanych możliwooeciach i bliżej nieokreoelonych zagrożeniach. Całą procedurę trzeba było wymyoelić na pniu. Ponieważ była to pierwsza rzecz, jaka przyszła im na myoel, i to stosunkowo łatwa do przeprowadzenia, wojskowi zamknęli dla ruchu tę częoeć okręgu. Ponieważ mogły się okazać przydatne, wykonano tysiące zdjęć rozbitego wraku. Potem załogę obcych, bez wyjątku nieżywą, popakowano w ponumerowane worki, a dziwna, najwyraYniej popsuta maszyneria została upchnięta na platformy ciężarówek i wywieziona gdzieoe daleko. Dokąd - tego już nikt nie wiedział. Tajne dokumenty opisywały miejsce katastrofy bardzo pobieżnie, bo większooeć swoich nieoficjalnych stron pooewięcały opisom działań ekip FBI z tego dnia oraz z kilku następnych lat - ekip, które zajęły się siedmioma cywilnymi oewiadkami wydarzenia. Rozbił się eksperymentalny bombowiec Sił Powietrznych. Taka była oficjalna, starannie zaaranżowana plotka, którą pozwolono podsłuchać Travisowi i innym oewiadkom. Bombowiec miał na pokładzie bombę atomową, istnieje więc problem skażenia. A to tłumaczyło z kolei, dlaczego miejsce to trzeba było spisać na straty i odizolować oraz dlaczego wykopano i wywieziono każdy najmniejszy fizyczny oelad po tym zdarzeniu. OEwiadków wciąż od nowa przestrzegano, by nie rozmawiali o niczym, co mogli tam zobaczyć albo co im się wydawało, że zobaczyli. Dla dobra kraju. Demokracji. A także ich własnych nieoemiertelnych dusz. Założono podsłuch na miejscowych liniach telefonicznych. W trzech kawiarniach i w Izbie Legionu Amerykańskiego zainstalowano ukryte mikrofony. Co najmniej dwukrotnie FBI składało oewiadkom póYniej wizyty, żeby przypomnieć im raz jeszcze, jaki mają obowiązek wobec ojczyzny. Jedna zaszyfrowana notka ze stycznia pięćdziesiątego piątego wspominała o "problemach z T.B.". Potem w marcu, pewnego pogodnego suchego wieczoru Travis stracił panowanie nad swoim wozem patrolowym i przekoziołkował cztery razy, zanim jego rozbity samochód i zwłoki wylądowały na ogromnym wiązie. Ooemiolatki rzadko potrafią uchwycić subtelnooeci spisku. A także jego mniej subtelne elementy. Dla Emmy jedynym dającym się pojąć faktem było to, że spadł na nich jakioe statek kosmiczny. Stało się to równie podniecające jak tańczący na Księżycu Armstrong, tyle że to wydarzyło się niemal tuż za progiem. To znaczy: według Waltera Cronkite'a. Lawsonowie posiadali wtedy potężny biało-czarny odbiornik telewizyjny. Emma zwykle leżała przed nim na podłodze, a ojciec rozsiadał się w swoim rozkładanym fotelu, zmęczony po długim dniu ciężkiej pracy. Obejrzał te wiadomooeci, nie wydając z siebie nawet najlżejszego dYwięku. W każdym razie ona sama nie pamięta żadnych komentarzy. Pamięta natomiast własne zakłopotanie i niezrozumienie, kiedy prezydent zwołał konferencję prasową, żeby głosem pełnym powagi i niesmaku obwieoecić Ameryce: "Te dokumenty nic nie znaczą. To same kłamstwa. Nie rozbił się żaden pozaziemski statek. Projekt »Księżycowe Dziecko« był operacją, która miała służyć jedynie dezinformacji naszych przeciwników. Był i jest niczym więcej jak tylko starannie wyreżyserowanym przedstawieniem i został przeprowadzony tak, by wieoeci o nim dotarły do naszej konkurencji". "Mielioemy nadzieję - mówił wtedy prezydent Nixon - że inne mocarstwa będą darzyć nasz naród większym respektem, kiedy uwierzą, że znajdujemy się w posiadaniu takiego pojazdu kosmicznego". Słysząc to Emma odwróciła się i zagadnęła pogrążonego w milczeniu ojca: "Czy to prawda?" Ojciec dalej się nie odzywał. Pamięta dobrze. Ale kiedy nalegała pytając: "Rozbiło się cooe czy się nie rozbiło?", ojciec przyłożył do ust zwiniętą dłoń i odchrząknął. Pamięta doskonale. A potem powiedział do siebie i do niej: "Jeoeli nasz prezydent mówi, że nic takiego się nie zdarzyło, to się nie zdarzyło. I tyle tylko potrzebujesz wiedzieć". Brace z rodziną mieszkali w domu starej pani Shoemaker. To był dom składany, zakupiony w czasie pierwszej wojny oewiatowej, przewieziony do Nodaway pociągiem, potem przetransportowany na wzgórza wozami, wreszcie złożony w całooeć na tym miejscu. Na piętrze tego domu urodziła się stara panna Gertruda Shoemaker, która woeród jego oecian przeżyła każdy dzień ze swego siedemdziesięcioszeoecioletniego życia. Przeważnie w samotnooeci. Trzy lata temu znaleziono ją martwą w pokoju dziennym, a Brace, który umiał się poznać na dobrej okazji, kupił zrujnowany dom za trzy tysiące dolarów i ciężarówkę z trzeciej ręki. Nikt nie wie dokładnie, kiedy biedna Gertruda postradała zmysły. Hodowała króliki dla pieniędzy i do jedzenia. W ciągu ostatnich lat jej życia króliki przejęły dom na własnooeć. I pomimo energicznych zabiegów Brace'a oraz uporu jego żony króliki pozostały. Ich zapach wciąż błąka się w nozdrzach, słychać szelest niewidzialnych łapek. Stojąc w pokoju dziennym, o kilka cali od miejsca, gdzie wyzionęła ducha nieszczęsna stara panna, Emma składa na ziemi swoją podróżną torbę i czeka, podczas gdy jej brat poszukuje pieluch. - Patrz - mówi, wskazując na ciemne drewniane ramy okienne. Siekacze wygryzły w drewnie karby. Głębokie. Brzydkie. Nie do naprawienia. Emma opowiada Josephowi pokrótce o starej kobiecie, a w tej opowieoeci przerażenie miesza się z łatwą litooecią. Potem czuje, jak wzbiera w niej dziwny dreszcz, kiedy wyobraża sobie dziesiątki i setki białych królików, których różowe oelepka błyszczą, kiedy zęby próbują wygryYć drogę na wolnooeć. Joseph dotyka pogryzionego drewna, potem spogląda za okno. - Czy on mówił poważnie? - pyta nieoczekiwanie. - O czym? - O tych kuguarach. - Zerka na nią, naprawdę nie wie, co ma myoeleć. - Czy tak tylko się bawił? Jak w polowaniu na bekasy? - Te kuguary naprawdę istnieją. - Bekasy też. - Poważnie? - Bekasy to takie wodne ptaki - wyjaoenia Joseph. - Zresztą dooeć pospolite. - Prawie wszyscy w naszej rodzinie widzieli górskiego lwa. Przynajmniej raz. - A ty? - Ja nie. - Emma kręci głową i przyznaje się: - To wszystko, ta rozmowa o kuguarach, to chyba przeze mnie. Mówiłeoe mi kiedyoe o tym swoim studencie... tym z Cedar City... - Tak? - To było zabawne. Wszystko, co mi opowiadałeoe o tym chłopaku, tak mnie rozoemieszyło. Wydaje mi się, że rozoemieszyło też mamę. Joseph wzdycha, wzrusza ramionami i nie odzywa się. Dokładnie nad ich głowami trzeszczą deski podłogi. Potem słychać jęk schodów i znów pojawia się przed nimi Brace z grubą paczką pampersów pod pachą. - Gotowi? - pyta. Idą za nim do auta. - Niezbyt imponujący ten dom - mówi jej brat. - Ale przyjedY go zobaczyć za jakieoe dwadzieoecia lat. - Może przyjadę - odpowiada Joseph. Powrotna jazda mija szybko i w milczeniu. Ani razu nie zwalniają w poszukiwaniu kuguara. Unoszone wiatrem płatki przeszły teraz w jednolicie sypiący gęsty oenieg, a krótka droga od samochodu do kuchni sprawia, że najpierw wszyscy troje są trochę biali, a potem trochę wilgotni. W kuchni jest tylko mama i żona Angela. Większooeć dorosłych tłoczy się w dziupli, obserwując, jak Jimmy Steward brnie przez sztuczny oenieg, podczas gdy dzieciom nakazano, lub je przekupiono, by pobawiły się w ciszy na górze. Emma powinna pomóc mamie, ale nie chce zostawiać Josepha. Postanawia więc załatwić to polubownie. Przez kilka minut miesza sos i oblewa indyka tłuszczem. Potem przenosi się na chwilę do dziupli, żeby policzyć, ilu chce mleko do kolacji, a ilu wodę. Nieszczęsny Joseph siedzi wcioenięty między rodziców mamy. Babcia zgłasza się ostatnia, wybiera wodę, a potem wręcza Josephowi miskę pełną orzechów włoskich. - Nasze własne - chwali się. Emma już-już ma go ostrzec. Ale jak to zrobić, żeby nie zranić niczyich uczuć? Wstrzymuje więc tylko oddech, kiedy Joseph bierze spory kawałek orzechowego jądra, gryzie i zaraz krzywi się z oczyma rozszerzonymi od bólu. Potem zerka na siwowłosą kobietę z wyrazem czystego przerażenia na swej nieszczęsnej twarzy. Wszyscy parskają wiele wiedzącym oemieszkiem. - Jak obierasz swoje orzechy? - podpuszcza Angel. - Co, dziadku? OElepy starzec uoemiecha się i z zadowoleniem klepie po kolanie. - Rozkładam je na podjeYdzie - wyjaoenia z dumą - a potem jeżdżę po nich naszym buickiem. - I to działa? - pyta jej młodszy brat. - Elegancko - stwierdza starszy pan. Joseph wyciąga z ust kamyk - drobny fragment żwirowanego podjazdu - odstawia miskę i patrzy na Emmę z wyrzutem. A ona wycofuje się, żeby nakryć do stołu. PóYniej, kiedy nadchodzi wreszcie pora posiłku, wraca i przekonuje się, że jej młodszy braciszek rozmawia z Josephem cichym, racjonalnym głosem. Przez krótką chwilę cieszy się. Już prawie wyobraża sobie, jak zostają przyjaciółmi. Ale potem docierają do niej słowa Angela i zaczyna ją opanowywać poczucie beznadziei. - Choroba szalonych krów - mówi Angel. - Wszystko zaczęło się jako broń biologiczna. Pentagon zbudował pierwsze priony jeszcze w latach szeoećdziesiątych, potem przekazał je Brytyjczykom. - Którzy wykorzystali je przeciwko swoim? - pyta w zakłopotaniu Joseph. - Nie, nie! To akurat był przypadek - spieszy z wyjaoenieniem Angel. - Ale te priony to takie malutkie drobinki. - Wywrotowe proteiny - żartuje Joseph. - No właoenie! I to właoenie dlatego udało im się przedostać do łańcucha pokarmowego. Joseph odczekuje krótką chwilę, a potem zadaje nieuchronne pytanie: - Skąd to wiesz? - Kolacja gotowa - wtrąca się Emma. - Dowody są w sieci - twierdzi jej brat. - Znam kilka uczciwych adresów, jeoeli chcesz sam sprawdzić. Joseph milczy. Nie rusza się. Inni powoli wstają z miejsc, przeciągają się i prostują. Ale nie Angel ani nie jej Joseph. - A ten odrzutowiec, który rozbił się niedaleko Long Island? - upiera się Angel. - To wcale nie była iskra w zbiorniku paliwa. To była bomba. Nie daj robić z siebie wariata. - Staram się - mówi Joseph. - A pamiętasz tych lekarzy od AIDS, co byli na pokładzie? - przypomina mu Angel. - To właoenie przez nich była ta bomba. Musieli zginąć. - Musieli? - Bo wiedzieli, czym jest AIDS. - A czym jest? - To broń masowego rażenia. Wycelowana prosto w Trzeci OEwiat. Joseph gapi się na Angela. Czy to kolejna gierka? - zapytuje sam siebie. Wzdycha i wzrusza ramionami. - Czyli tak to właoenie wyglądało? - pyta. - No tak - odpowiada Angel. - To dooeć powszechnie znane fakty. - Aha. - Joseph kiwa głową. Angel tylko się uoemiecha i uoemiecha. Emma sama nie potrafi ustalić, na ile jej młodszy braciszek sam w to wierzy, a na ile to tylko gaz rozweselający. - Kolacja gotowa - wyrywa się jeszcze raz. Joseph przenosi na nią wzrok. Ma koszmarną minę, którą podkreoela jeszcze koszmarny uoemieszek. Ale zaraz wybucha głooenym oemiechem, nadal siedząc, kiedy wszyscy już stoją, i mówi do Emmy: - Ten twój brat... chyba będzie musiał mi jeszcze to czy owo wyklarować... Kiedy Emma dorosła, to, co się nigdy nie zdarzyło w okręgu Nodaway, stopniowo i nieubłaganie stawało się coraz bardziej realne. Cywilni oewiadkowie nigdy nie rozmawiali z prasą. Travis Bins już nie żył, podobnie jak starzy farmerzy, którzy mieszkali niedaleko miejsca katastrofy. Tylko miejscowi łgarze i gaduły rozmawiali z falami reporterów, którzy przelecieli galopem przez Nodaway za tamtym pierwszym razem. Koniec końców, pierwsi przemówili starzy wojskowi, i bardzo dobrze. Z różnych przyczyn zdecydowali się wystąpić, zrywając dawne przysięgi i zaczęli opowiadać o tym, co widzieli, co zrobili i co było im wiadomo, przedstawiając całe wydarzenie w sieci gęstych, nieubłaganych faktów. Emerytowany generał Sił Powietrznych, który umierał na raka płuc, wyznał w "Szeoećdziesięciu minutach", że dowodził operacją "Księżycowe Dziecko". Wywiad, którego udzielił, był długi i wyczerpujący, usiany wiele mówiącymi szczegółami, a co ważniejsze, mnóstwem istotnych i nudnych szczegółów. "Księżycowe Dziecko" przeprowadzono ad hoc, bardzo niezgrabnie - przyznał. Nie istniała wtedy żadna rządowa agenda gotowa na przyjęcie obcych, którzy spadli z nieba. Urywanym głosem nieboszczyka opowiadał, jak to z Waszyngtonu i z jego własnej bazy wciąż napływały sprzeczne rozkazy. W ciągu godziny nakazano mu ewakuację terenu i bezwzględne pozostanie na miejscu, ograniczenie personelu do niezbędnego minimum i wykorzystanie każdego żołnierza żandarmerii wojskowej, jakiego miał pod ręką, a także, by zakopał statek na miejscu i żeby pozbierał wszystkie fragmenty i przewiózł je do co najmniej tuzina różnych miejsc. Nawet na drugi dzień, kiedy wszystkie te odległe głosy zaczęły wreszcie oepiewać w jednej tonacji, i tak nie mogły się zgodzić, gdzie ostatecznie powinien wylądować ten statek. Siły Powietrzne, FBI, biuro prezydenta i nowo narodzone CIA walczyły między sobą o jakioe udział w tym skarbie. Przez trzy dni cztery załadowane po dach ciężarówki miotały się jak mucha po całej okolicy. Najpierw na wschód. Potem na południe, do Alabamy. Potem na zachód, do Teksasu, a potem znów na wschód. Wreszcie Truman, czy ktooe tam ostatecznie się zdecydował, generała zdjęto z dowództwa, nieoznaczone ciężarówki obsadzono nową załogą i ponownie wyekspediowano na zachód. Do Los Alamos, wyjaoenił mu ktooe w przelocie. Ale oczywioecie równie dobrze mogła to być prawda, co oficjalne kłamstwo. "Gdziekolwiek podziewa się dzisiaj ten statek - wyrzęził stary generał - przetrzymują go idioci". "Skąd pan to wie?" "Bo jakooe nie latamy jeszcze statkami kosmicznymi, no nie?" - Z gniewu zaniósł się ostrym kaszlem, a potem wysapał z braku tchu: "Piiip się z niego dowiedzielioemy. Co oznacza, że ten statek wciąż leży zapomniany w jakimoe magazynie. A to w niczym nie pomoże mojemu krajowi!" "Czy to dlatego zdecydował się pan wystąpić, generale?" "Dla dobra Ameryki!" - zahuczał umierający. "Kraju, który kocham!" Audycja wywołała dobrą, starooewiecką falę publicznego oburzenia, a każdy motelowy pokój w całym okręgu został natychmiast wynajęty przez reporterów i im podobnych. Trwało to jakioe tydzień. Prezydent Ford zdementował tę wypowiedY. Powtórzył historyjkę o tym, że operację "Księżycowe Dziecko" wymyoelono po to, by zdezorientować Ruskich. Jednak nie był on urodzonym kłamcą jak Nixon, co więcej, zdawał się głęboko zdegustowany całą tą niepiękną sprawą. file:///K|/eMule/Incoming/reed%20robert%20-%20nodaway.txt (1 of 3)8-12-2006 23:20:45 file:///K|/eMule/Incoming/reed%20robert%20-%20nodaway.txt W rok póYniej, kiedy Emma była w drugiej klasie szkoły oeredniej, trzej emerytowani fizycy zwołali konferencję prasową. Rząd usiłował założyć im kaganiec, grożąc karą za zdradę stanu i sprowadzając na tę konferencję całą brygadę FBI. Ale gdzieoe w najwyższych władzach komuoe zabrakło woli. Konferencja odbyła się zgodnie z planem, a po kolejnym chaotycznym tygodniu stopniowo ucichły wszelkie gadki o zdradzie stanu. Siwowłosi doktorzy zeznali, że przez całe lata pracowali nad fragmentami rozbitego statku kosmicznego. Niczego się nie dowiedzieli. Wrak okazał się zbyt skomplikowany lub za bardzo zniszczony, by ujawnić choć jeden ze swych sekretów. Emma oglądała tę konferencję w dziupli, a na podłodze przed nią leżała mocno zniszczona książka do algebry. "Dlaczego teraz występujecie?" - zapytał jeden z dziennikarzy. "Bo oewiat powinien się dowiedzieć" - odpowiedział każdy z nich własnymi słowami. "Gdzieoe tam pozostaje reszta tego statku, razem ze szczątkami załogi, a nie możemy ufać wojskowym na tyle, by powierzyć ich całkowitej kontroli taki skarb!" Następne wybory wygrał Carter. Niektórzy twierdzili, że Ford przegrał, bo skłamał Amerykanom, inni - że nie miało to najmniejszego znaczenia. Bez względu na to, jak dostał się do Białego Domu, Carter już na samym początku swej działalnooeci przyznał publicznie i oficjalnie, że Stany Zjednoczone znajdują się w posiadaniu rozbitego pozaziemskiego statku kosmicznego i szczątków jego załogi, a choć przez całe dziesięciolecia prowadzono nad nimi intensywne prace badawcze, niewiele zdołano się dowiedzieć. Żeby zaspokoić publiczną ciekawooeć, pozwolono na przeciek - do prasy przedostało się kilka pozamazywanych zdjęć z miejsca katastrofy. I znowu na okręg Nodaway najechały hordy reporterów i kamerzystów, razem z pochodem gapiów, którzy zjechali się nawet z samego Dallas, by oglądać lasek Louisa. Pochód ten doprowadzał do szału synów Louisa, ponieważ ostatnia rzecz, jakiej człowiek by sobie życzył, to setki obcych ludzi przełażących przez ogrodzenie i wciąż zostawiających pootwierane wszystkie bramy. Cały ten zgiełk w końcu stopniowo zamarł. W ciągu kilku następnych lat do prasy przedostawało się coraz więcej i coraz lepszych zdjęć, razem z wielką rozmaitooecią utajnionych raportów. Potem był Reagan i jego publiczne ooewiadczenie, że Ameryka otrzymała ten statek nie bez powodu. To bez wątpienia podarunek. "I jest oewiętym obowiązkiem Ameryki wykorzystać tę cudowną maszynę" - oznajmił w swoim expose. "Z tym darem od Boga - obiecywał - już niedługo, bardzo niedługo, otrzymamy złote klucze do wszechoewiata". Nikt nie wie, ile wydano na program "Gwiezdny Klucz". Przynajmniej ze sto miliardów dolarów. Pod koniec lat osiemdziesiątych przed Kongresem przeparadowały tuziny najróżniejszych agencji, które jedna po drugiej przyznały, że ta maszyneria przekracza jeszcze ludzkie pojmowanie... ale jeoeli otrzymałyby kolejny miliard dolarów i następne dziesięć czy dwadzieoecia lat... "Gwiezdny Klucz" zawsze pozostawał operacją oecioele wojskową. Sowieci, którzy aż nadto dobrze zdawali sobie sprawę, że to oni będą celem wszystkich tych cudów techniki, wydawali własne miliardy na przygotowania do inwazji latających spodków. Wynikiem było całkowite bankructwo kraju nagła oemierć Zimnej Wojny i początek nowego porządku oewiata... Badania ciągnęły się do połowy lat dziewięćdziesiątych, ale już z daleko mniejszym rozmachem. Aż wreszcie kilka lat temu, bez fanfar i rozgłosu, administracja Clintona odtajniła większooeć dawnych sekretów, łącznie z pełną listą kilku setek oewiadków, woeród których nie brakowało i siedmiorga oewiadków cywilnych. Jak zwykle, indyka kroił ojciec. Przyglądając mu się, obserwując wielkie farmerskie dłonie, ogorzałą od słońca twarz i wydłużoną, idealnie łysą głowę, Emma czuje przyjemne zdumienie, uoewiadamiając sobie, że jej ojciec stał się starym człowiekiem. Przy stole dla dorosłych jest trochę za tłoczno. Gorąco - w tym przyjemnym aspekcie i w tym nieco mniej przyjemnym. Dzieci jedzą w kuchni, co jednak nie stanowi wystarczającego oddalenia. Jeoeli w tym domu kiedykolwiek panował większy hałas, to nie za pamięci Emmy. Siedzi przy stole, mając po lewej Josepha, a on z kolei ma po lewej jej ojca. W jakioe czas po tym, jak półmiski wykonują rundkę dookoła stołu, a indyk zostaje ogołocony z przeważającej częoeci swego ciała, Emma zauważa, że Joseph obserwuje ojca. Po prostu mu się przygląda. Właoeciwie to aż widać, że nie pyta go o to, o co strasznie chce mu się zapytać. Kiedy ojciec się odzywa, zwraca się do Angela. - Jak tam twoja nowa praca? - zastanawia się na głos. - Może być - odpowiada Angel. - A co ty tam właoeciwie robisz? Angel mieszka w Kansas City i pracuje dla banków, które mają kłopoty ze swoimi komputerami. W obliczu takiej okazji radooenie pogrąża się w opisie swych obecnych zadań, a każde zdanie pełne jest technicznego żargonu, którego nie rozumie nikt z obecnych, wypowiadane pełnym samozadowolenia tonem, z jakim czarodziej opowiada, w jaki sposób sprawił, że ta miotła sama się rusza. Ojciec usiłuje słuchać. Ale kiedy tylko jego młodszy syn kończy, wyraYnie oddycha z ulgą i zwraca się z pytaniem do Brace'a: - Przyjrzałeoe się już tej szlifierce? - Wczoraj - odpowiada Brace. - I już ją kupiłem. - Za ile? - Za tyle, ile mówilioemy. Minus setka. Ojciec kiwa głową. Uoemiecha się leciutko. Potem rzuca Brace'owi jakieoe mało przejrzyste pytanie na temat niesprawnego pasa transmisyjnego w kultywatorze. Farmerzy mają swoją własną zawodową paplaninę. Emma wyrosła przy tym stole, a mimo to ledwie się orientuje, o co im chodzi. Omawiane są różne rodzaje pasów transmisyjnych, potem nowy traktor, potem problemy pewnej jałówki i z tuzin innych nieprzejrzystych tematów, które w całooeci pochłaniają uwagę obu mężczyzn. Wreszcie dochodzą do końca i ojciec nie ma innego wyjoecia. Z natury niezwykle nieoemiały, przekonuje się, iż patrzy teraz na nowego przyjaciela córki i na twarzy ma wyraz czystego poczucia obowiązku. Po niezręcznie długiej chwili przychodzi mu do głowy pierwsze pytanie. Jedna z ciężkich dłoni przykrywa na chwilę usta, ojciec kaszle z cicha, zanim zastanowi się na głos: - No to jakiej właoeciwie biologii pan uczy? - Przeważnie ogólnej - odpowiada Joseph. Ojciec czeka, skinąwszy leciusieńko głową. Joseph uoemiecha się z rzadką u niego nerwowooecią, a potem dodaje: - Większooeć z moich studentów to pierwszoroczni. - Lubi pan to, prawda? Lubi pan uczyć? - Tak - potwierdza Joseph. - Zazwyczaj tak, proszę pana. - No cóż, jeoeli da się z tego opłacić rachunki... i za bardzo nie boli... - ojciec zawiesza głos. Obaj skończyli już jeoeć, więc wiercą się teraz niespokojnie na twardych krzesłach. To właoenie wtedy Joseph podejmuje decyzję. Pomimo błagań Emmy decyduje się zapytać o to, o co tak bardzo chce zapytać. Emma widzi to wypisane na jego twarzy - widzi, jak wysuwa się do przodu, lekko rozchyla usta, z których za chwilę wylecą słowa. Ale wtedy ona obrzuca spojrzeniem długi stół i w chwili rozkosznej inspiracji wypala: - Joseph! Czy nie zechciałbyoe pomóc babci Lawson? Chce wrócić na swój fotel. Zrobisz to dla mnie? "Czy istnieją dwaj Thomasowie Lawson?" - zapytała Emma matkę. "Co masz na myoeli, kochanie?" Było to dwa i pół roku temu. Rozmawiały przez telefon, a Emma czytała jej fragmenty artykułu z porannej gazety. Podano nazwiska siedmiu cywilnych oewiadków, a woeród nich kogooe o nazwisku Thomas Lawson. "Czy to pomyłka - dopytywała się - czy to może jakioe nasz kuzyn?" Milczenie. "Zawsze wiedziałaoe" - stwierdziła Emma. "Prawda?" Matka wzięła głęboki oddech, a potem tonem chętnego wyznania odparła: "Tak, od czasu naszej nocy pooelubnej". Nie chodziło tylko o to, że na tej lioecie zobaczyła swego ojca. Nie, Emmę zaskoczyło raczej to, co sama w tej chwili odczuwała. A mianowicie czuła się w jakioe sposób oszukana. Oszukana, głupia i zaskakująco woeciekła. "Czy mogę z nim pogadać?" - zapytała. "Nie. Jest już w polu, kochanie". "Z Brace'em?" "Jasne. Sadzą". "Czy mój brat wie o tym statku?" Mama usłyszała zazdrooeć w jej głosie i wzdychając ciężko odpowiedziała: "Do wieczora pewnie ktooe mu o tym powie". "Ojciec mnie okłamał" - syknęła Emma. "Nie" - zaprzeczyła twardo mama. "Chciał tylko chronić swoją rodzinę". "Przed czym?" "Kochanie..." "Przed rządem? Czy FBI mu groziło? Albo ktokolwiek inny?" Krótka pauza i mama wyszeptała cichutko: "Nie". "Czy ten zastępca szeryfa, Travis Bins... czy został zamordowany dlatego, że za dużo o tym opowiadał?" "Najpewniej nie". "Jesteoe pewna?" "Travis pił. I szczerze mówiąc, nawet po trzeYwemu prowadził kiepsko". "A więc co właoeciwie myoelał ojciec?" "To było tuż po drugiej wojnie oewiatowej, a ojciec chciał być dobrym, lojalnym obywatelem". Matka powiedziała tak, jakby to wystarczyło za wszystko. Ale po chwili zamyoelenia dodała: "A poza tym obiecał temu generałowi z Sił Powietrznych, że dotrzyma tajemnicy". "Czy to właoenie powiedział ci ojciec?" - warknęła Emma. "A ja dotrzymałam tajemnicy" - odparła mama, nie słysząc w jej słowach oskarżenia. Emma nie wiedziała, co mówić. "A zresztą, co by było, gdyby powiedział ci o wszystkim?" - ciągnęła mama. "Musiałby wtedy powiedzieć też twoim braciom. Żeby było sprawiedliwie. A jedno z was pochwaliłoby się pewnie przed przyjacielem albo którymoe z kuzynów i zaraz mielibyoemy pełne podwórko reporterów i kamer i cały oewiat dowiedziałby się, że twój ojciec... człowiek, który jest taki dumny ze swojej reputacji... nie umie nawet dotrzymać słowa". Joseph trzyma babcię Lawson pod łokieć, a kiedy staruszka zasiada, usadawia się na sofie obok niej. Siedzą najbliżej jak się da i oboje zdają się pogrążeni w rozmowie. Babcia wciąż zwraca się do niego "Stephen". Emma jeży się cała, ale dochodzi do wniosku, że lepiej pójdzie pomóc posprzątać ze stołu. W końcu zostaje wyciągnięty ze schowka jeden ze starych rodzinnych albumów, a Joseph powoli i z lubooecią przewraca jego sztywne stronice, wskazując od czasu do czasu jakieoe zdjęcie i zadając nieistotne pytania. Mama posyła Emmę, żeby się dowiedziała, kto chce ciasta, kto pije kawę. - Ten przystojny mężczyzna to mój ojciec - mówi babcia. - A to mój brat. A ta mała dziewczynka to ja. - Gdzie to jest? - pyta Joseph. - W Barrow - odpowiada babcia. - Na Alasce? - No tak. Joseph kiwa głową. - W czasie pierwszej wojny oewiatowej - dodaje babcia. Emma uoemiecha się i zatrzymuje się przy nich na chwilę. - Mój ojciec był misjonarzem, nawracał tubylców - wyjaoenia babcia. - Mieszkalioemy w Barrow przez trzy lata. Przypłynęlioemy łodzią z Anchorage, latem, kiedy nie ma takich okropnych lodów i tak właoenie potem wrócilioemy. Latem. Łodzią. - A to co? - Joseph wskazuje jakąoe scenkę domową. - To nasz pokój dzienny - tłumaczy babcia. - Okno, o tutaj, miało potrójne szyby dla ochrony przed zimnem. Widzisz te twarze za oknem? - Ledwo, ledwo. - Tubylcom wydawalioemy się tacy tajemniczy i fascynujący, że wystawali w ciemnooeciach, na tym przeraYliwym zimnie, tylko po to, żeby zobaczyć, jak sobie żyjemy. - Naprawdę? Babcia potwierdza skinieniem głowy, stuka palcem w zdjęcie z widoczną przyjemnooecią. - Nasze życie musiało im się chyba wydawać cudownie odmienne. A nam to wcale nie przeszkadzało. To znaczy: to, że mielioemy publicznooeć. Kiedy przychodziła pora kłaoeć się do łóżka, ojciec wstawał i otwierał swój zegarek. To był sygnał. A nasi przyjaciele odwracali się i odmaszerowywali w noc. Joseph nie wie, co powiedzieć. Babcia przewraca stronę. Pokrzywiony, niemal kaleki palec wskazuje kolejny obrazek. - Tubylcy wypatrywali wielorybów i statków ze szczytu tego starego masztu. - Naprawdę? - Ja też kiedyoe wspięłam się na ten słup - ooewiadcza z dumą staruszka. - Naprawdę? - Owszem, z pomocą brata. Emma przypomina sobie, że kiedy pierwszy raz wysłuchiwała tych opowieoeci i patrzyła na ten wysoki, szary słup na tle szarego, arktycznego nieba, próbowała sobie wyobrazić, jakby to było wspiąć się samej tak wysoko, kiedy jeden z braci towarzyszyłby jej na bardzo wąskiej drabinie i nalegał, żeby zignorowała strach, trzymała głowę pochyloną i nie przerywała wspinaczki. - Wciąż mi powtarzał, że już niedaleko - wspomina babcia. - Ciągle potarzał, że już prawie szczyt. - I udało się pani. - W końcu tak. Ale tylko dzięki bratu. - I jaki był widok? Babcia waha się przez chwilę, potem uoemiecha się z zakłopotaniem. - Nie mam pojęcia. Szczerze mówiąc, z tego wszystkiego pamiętam tylko wspinaczkę. Joseph parska cichym oemiechem, a ona dodaje: - Z mojego brata był kawał oemiałka. Zawsze. - Tak? - Kilka lat póYniej, kiedy był młodym mężczyzną, został akrobatą lotniczym. Wiesz, czym oni się zajmowali, Stephen? - Tak, wiem - potwierdza Joseph. - I tak właoenie zginął - wyznaje babcia. - Leciał za nisko i zaczepił o kabel telefoniczny. Nie miał jeszcze dwudziestu pięciu lat, tyle czasu minęło, a ja nadal myoelę o nim codziennie. Zadawnione cierpienie nabiera oewieżooeci na jej twarzy. Joseph podnosi wzrok na Emmę, mówi do niej oczyma. Emma klepie babcię po ramieniu i zadaje pytanie o ciasto i kawę. Joseph i to, i to, bardzo proszę, a babcia jakby wcale nie słyszała pytania. Emma wraca do kuchni i pomaga rozłożyć na talerze wąskie kawałki dyniowego placka, potem roznosi po dwa talerzyki naraz. Kiedy wraca do Josepha, album już jest zamknięty. Babcia Lawson przechyla głowę na bok, przysłuchując się temu, co mówi do niej towarzysz. A może znów zasnęła. Kiedy jednak Emma podchodzi bliżej, babcia prostuje się na całą wysokooeć, rozjaoenia się na twarzy i mówi: - No, jeoeli to cię interesuje, mój syn tam był. Tom to wszystko widział. Emmie nagle robi się słabo. - Wiedziałeoe o tym? To Tom był tym chłopakiem w samochodzie - ciągnie babcia. - Tym, którego zastępca szeryfa Bins zatrzymał za przekroczenie szybkooeci. Joseph podnosi wzrok na Emmę i uoemiecha się w lekkim poczuciu winy. Babcia klepie go przyjacielsko po kolanie i mówi mu: - Każę mu wszystko opowiedzieć. Naturalnie, jeoeli cię to interesuje. - Interesuje - przyznaje Joseph. I zaraz przychodzi mu na myoel, żeby zapytać: - A jeoeli nie zechce o tym mówić? - Ależ Stephenie! Babcia podnosi wzrok i ujrzawszy w pobliżu Emmę, z promiennym uoemiechem prosi: - Kochanie, może pójdziesz i zawołasz do nas swego ojca, dobrze? W zeszłym roku, przy spóYnionych fanfarach, Smithsońskie Muzeum Lotnictwa i Kosmonautyki zaprezentowało skromną wystawę drobnych przedmiotów ze statku z Nodaway. Żyjący oewiadkowie tamtych zdarzeń zostali zaproszeni do Waszyngtonu na ceremonię otwarcia. Ale zaplanowano ją akurat w czasie żniw, co dla ojca stanowiło najlepszą możliwą wymówkę. "Będzie zbyt zajęty" - ooewiadczyła mama Emmie podczas jednej z długich rozmów telefonicznych w niedzielę rano. "I to nie byłaby dla nas darmowa wycieczka, jeoeli tej jesieni on nie zdążyłby zebrać wszystkiego z pola..." O ceremonii wspominano w ogólnokrajowym serwisie informacyjnym, ale tylko C-Span transmitowała ją na żywo. Emma zaprosiła rodziców, żeby obejrzeli ją na kablówce. Ale mama w ostatniej chwili odwołała wszystko, mówiąc: "Dziękujemy, ale raczej nie. Spróbujemy to obejrzeć u siebie". "Przy tym parszywym odbiorze?" - żachnęła się Emma. "No cóż" - odparła mama. "Prawdę mówiąc, ojciec nie chce, żeby robić wokół tego jakioe szum. Zwłaszcza teraz. Po tylu latach". "Boże złoty!" - wykrzyknęła Emma. "Czy ten człowiek nie ma za grosz wyobraYni?" "Oczywioecie, że ma wyobraYnię" - odparła mama urażonym, a nawet lekko rozgniewanym tonem. "Ale to będzie po prostu cudza uroczystooeć, czy nie rozumiesz tego, Emmo?" Koniec końców, oewiadków nie zabrakło. Kilka tuzinów emerytowanych wojskowych, pomarszczonych starych naukowców i inżynierów, przyodzianych w nowiutkie garnitury, usadzono w równych rządkach, a wiceprezydent rzucił kilka banałów o wielkich tajemnicach wszechoewiata. Obecna była także wdowa po Travisie Binsie, usadowiona na przodzie, reprezentowała okręg Nodaway. Kiedy wiceprezydent skończył, kamery przeniesiono wreszcie na same przedmioty. W zasadzie okazały się niczym. Albo prawie niczym. Małe bezkształtne grudki zastygłego metalu, które wyglądały znacznie prooeciej niż jakakolwiek stworzona przez ludzi maszyna - kapsuła Apollo albo i elektroniczny zegarek wyglądały przy nich jak ósmy cud oewiata - i dla takiego laika jak ona wyglądały o niebo mniej intrygująco od starego, statecznego "Spirit of St. Louis", który obok zawisł bez ruchu w powietrzu. "On nie lubi o tym rozmawiać" - ostrzegała Josepha. "Dlaczego?" Ale zamiast przyznać się do prawdy - że nie ma pojęcia, co może sobie myoeleć jej własny ojciec - Emma zdecydowała tylko potrząsnąć głową i powtórzyć: "Zrób to dla mnie, dobrze? Nawet nie wspominaj przy nim o statkach kosmicznych". Ostatecznie okazało się, że żąda zbyt wiele. - On chciałby się czegooe dowiedzieć o tym twoim statku kosmicznym - oznajmia babcia. Potem, słysząc, że nikt się nie odzywa, dodaje: - Powiedz mu to samo, co mówiłeoe mnie, Tom. O tym rozbłysku oewiatła. I o tym, jak pojechałeoe za zastępcą szeryfa tam, gdzie te biedactwa roztrzaskały się o ziemię. Ojciec zerka na Emmę, potem na Josepha. Odkłada napoczęty kawałek ciasta na stolik do kawy i stając przez matką, składa raport: - I to już mniej więcej wszystko. Zobaczyłem na niebie oewiatło. Myoelelioemy, że to może spadający samolot. No więc pojechałem za Travisem i znaleYlioemy to cooe między drzewami, niedaleko szosy, w lasku Louisa, a potem zostałem tam, aż przyjechali ci z Sił Powietrznych i kazali wszystkim wracać do domu. Za ojcem stoją Brace i Angel. Wygląda na to, że temat wszystkich ciekawi, a nawet intryguje. Tylko ona jedna zdaje się odczuwać jakiekolwiek napięcie. Potem do pokoju wpada z rykiem fala przejedzonych dzieci. - Cisza! - wrzeszczy Brace. Angel łapie swego najstarszego i szepcze mu do ucha jakieoe groYby. - Nie widziałem nic szczególnego - zapewnia ojciec. - Travis podszedł bliżej, żeby się lepiej przyjrzeć. Ja właoeciwie trzymałem się z daleka. I to już wszystko. Wygląda na to, że nic więcej nie trzeba dodawać. Ojciec pochyla się i bierze z powrotem swój kawałek ciasta, potem zastanawia się, gdzie by tu teraz usiąoeć. Ale zanim zdąży się zdecydować, Joseph rzuca w powietrze: - Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby kiedyoe zobaczyć to miejsce. Tylko zobaczyć. Następuje krótka chwila zelektryzowanej ciszy. Potem ze oemiechem odzywa się Angel: - No, ja tam mam dooeć tego hałasu tutaj. Chętnie bym gdzieoe wybył. Co wy na to? Moglibyoemy wziąć moją furgonetkę. Napadało cal lub dwa oewieżego mokrego oeniegu, a w niebieskawym oewietle na podwórzu kotłuje się go w powietrzu jeszcze więcej. Nad oewiatem zawisła przepyszna cisza, więc Emmie nie przeszkadza zimno na twarzy i wilgoć na ukrytych w rękawiczkach dłoniach. Tak naprawdę wystarczyłoby trochę tu postać, żeby mieć dooeć ciszy, myoeli. Nawet więcej niż dooeć. Potem dochodzi ją gładki, metaliczny dYwięk otwieranych drzwiczek, Angel wsiada do swojego wozu, zapala silnik, włącza wycieraczki i przednie oewiatła, a potem ogrzewanie, na pełną parę. Angel otwiera dla nich przednie drzwi. Joseph chce skorzystać z odsuwanych, żeby usiąoeć na siedzeniu za kierowcą. - Nie, nie! - protestuje Angel. - Jesteoe gooeciem. Wskakuj tutaj. Joseph zerka na Emmę. - No, wsiadaj - zezwala Emma i sama zajmuje miejsce za kierowcą. Przez podwórko idą Brace i ojciec. Nie za szybko, ale i nie za wolno. Brace spuszcza lekko głowę i cooe mówi, a ojciec pewnie cooe mu odpowiada. Potem Brace dodaje cooe jeszcze, klepie ojca po plecach i obaj mężczyYni wybuchają oemiechem, kiedy wsiadają do jasnej, wyziębionej i hałaoeliwej furgonetki. Ojciec usadawia się obok Emmy. Brace siada w tyle za wszystkimi. - Którędy najlepiej? - pyta Angel. - Najpierw autostradą - radzi Brace. - Potem skręć za starym przejazdem kolejowym w Rock Island. Władze okręgu postawiły wielki znak, żeby zaznaczyć ten skręt, więc na pewno go nie przegapisz. Emma zerka na ojca, potem na Josepha. Kiedy mijają dom, Angel głooeno trąbi. Potem wyjeżdża na okręgową drogę, wypróbowuje długie oewiatła i przełącza z powrotem na krótkie, kiedy okazuje się, że nie widzi nic oprócz padającego oeniegu. Jak na swoje obyczaje, Angel prowadzi powoli. Ostrożnie. Na autostradzie przy hamowaniu trochę nimi zarzuca. Angel skręca na południe i, zerkając na Josepha, zagaduje: - A więc interesuje cię nasz stateczek kosmiczny? - A ciebie nie? - odpowiada pytaniem Joseph. - No pewnie. Dzięki niemu ten okręg znalazł się wreszcie na mapach i w ogóle. Joseph milczy. Angel obrzuca go znaczącym spojrzeniem i uoemiecha się. Potem ponagla go następnym pytaniem. - Ile wiesz o naszym statku? Dużo? - Chyba niewiele. - Na przykład? - Jestem biologiem. Nie mam zdania na temat wykorzystywanych tam stopów albo tego, co pozostało, albo i nie z komputerowych obwodów. - No, niewesoło - żartuje Angel. Joseph prawie że parska oemiechem, potem dodaje: - Tak czy inaczej, najważniejsza jest sama oewiadomooeć, że na innych planetach istnieje życie. Przynajmniej dla mnie. - Ale czy to jest znowu taka wielka niespodzianka? Skoro tam jest tyle słońc i planet, to czemu gdzieoe jeszcze nie miałoby powstać życie? - Och, pewnie. - Jak te skamieliny na Marsie - ciągnie Angel. - One właoenie najlepiej pokazują, jakie życie potrafi być uparte i wytrwałe. - Jeoeli to są skamieliny - kontruje Joseph. - No jasne. - Angel jeszcze raz próbuje długich oewiateł i jeszcze raz musi dać za wygraną. - Czy mam rację? Czy ci kosmici w dużym stopniu nie przypominali nas? - Mieli DNA - objaoenia Joseph. - I najprawdopodobniej ich system metaboliczny korzystał z tlenu. Ale wiele z aminokwasów, jakie pozostały, różni się od naszych. A to oznacza, że ich białko musiało w znaczący sposób różnić się od naszego. Ojciec wychyla się odrobinę w przód. Potem dochodzi do wniosku, że jednak się nie odezwie i opada z powrotem na oparcie z oczyma wbitymi w zaoenieżoną autostradę przed nimi. - Co jeszcze wiemy? - dopytuje się Angel. - Prawie nic - przyznaje Joseph. - Nie jesteoemy pewni, jak mogli wyglądać za życia. Większooeć rekonstrukcji ukazuje humanoidy, ale to może wynikać z naszych podoewiadomych oczekiwań. Nie znamy ich rzeczywistych rozmiarów. Nie jesteoemy nawet pewni, ilu ich było na pokładzie. Ulubione liczby to dwóch, trzech lub pięciu. Mogli, ale nie musieli być popodłączani do sprzętu technicznego na statku. W szczątkach znaleziono mnóstwo elektronicznych częoeci, ale przy tej sile uderzenia i przy tej temperaturze... No cóż, jest okropnie dużo pytań, na które nie można dać odpowiedzi... - Skąd przylecieli ci nieszczęoeni głupcy? - pyta Angel. - No właoenie - odpowiada Joseph. - No właoenie. Stare szyny kolejowe ciągle jeszcze przecinają bruk, ale zniknęły już znaki ostrzegawcze i barierki sygnalizujące pierwszeństwo przejazdu. Potem pojawia się zapowiadany znak. Nie za duży, ale i nie za mały. Miejsce katastrofy w Nodaway - czyta Emma, kiedy skręcają w lewo, podjeżdżając szeroką, dobrze wyprofilowaną drogą. Emma obserwuje ojca, który znów wychyla się do przodu, a w oczach odbija mu się błysk oewiateł samochodu. Nie widać tu nic, co mówiłoby, że to jakieoe szczególne miejsce. Droga wznosi się i opada, potem znów się wznosi, a cały oewiat zawęził się do tego wąskiego pasemka oeniegu, padającego i już spoczywającego, i luYnych białych kamieni, które grzechoczą o podwozie furgonetki. Ale starszy pan dobrze wie, kiedy dojeżdżają na miejsce. Widać to po czujnym wyrazie jego twarzy, napiętych ramionach i zacioeniętych dłoniach. Nie odzywa się ani słowem, chrząka tylko z cicha, kiedy Angel przyhamowuje i skręca za ostatnim znakiem. Nad głębokim rowem na poboczu ktooe ostatnio przerzucił kładkę. Przez wyrosły z nagła przed nimi niewielki lasek ooenieżonych drzew wije się nowa droga, wąska, ale dobrze utrzymana. Potem znienacka pojawia się przed nimi mały parking, wybudowany za skąpe fundusze okręgu, w niewątpliwej nadziei, że zaczną tu w końcu oeciągać turyoeci, żeby pozostawić po sobie choć częoeć swoich dolarów. Angel parkuje na samym oerodku i wyłącza silnik. OEwiat kurczy się do rozmiarów tej nieoczekiwanej absolutnej ciemnooeci, która zamyka się tuż nad ich głowami. Czy ktooe pamiętał, żeby wziąć latarkę? Brace pamiętał. Oczywioecie. Angel także grzebie pod siedzeniem i wyciąga wymęczoną latarenkę, którą uderza kilka razy o dłoń, aż zacznie oewiecić. Jeoeli to możliwe, zapada jeszcze większa cisza niż do tej pory. OEnieg pochłania każdy najlżejszy dYwięk, przycisza głosy i trzask zamykanych drzwiczek. Joseph ląduje przy ojcu, idąc za braćmi, którzy maszerują wąską oecieżką, i jakby od niechcenia pyta: - Jak blisko dotarł pan do miejsca katastrofy? - Trochę bliżej. OEcieżka skręca łagodnym łukiem w prawo, potem się urywa. - To tu - mówi ojciec. Polana wcale nie jest tak duża, jak się spodziewała Emma, i nawet gdyby była dwa razy większa, trudno byłoby ją nazwać przestronną. Komitet Historyczny wzniósł tu kolejny kamienno-brązowy obelisk, a do tego na specjalnej tablicy umieoecił serię diagramów i rządowych zdjęć, zatopionych w grubym plastyku. Brace odgarnia z nich oenieg i ooewietla latarką pierwszy diagram. Ale wtedy zaczyna mówić ojciec, cichym i zrównoważonym głosem, więc nikt nie zabiera się do czytania, bo wszyscy słuchają, zapatrzeni w to małe, zachwaszczone poletko. - Tamtego dnia solidnie padało - opowiada. - Wszystko było mokre i to pewnie dlatego ogień się nie rozprzestrzenił. Latarka Angela migocze chwilę i gaoenie. - Ale i tak czuło się straszne gorąco, kiedy tu stalioemy. Byłem wtedy młodym chłopakiem, to było dawno i pewnie dlatego nie przychodziły nam na myoel takie rzeczy jak promieniowanie. Ja sam nie martwiłem się niczym. Travis i stary Louis podeszli bliżej, ale cały ten stopiony metal i wyrwane, palące się drzewa i takie tam... No, w każdym razie musieli się cofnąć... Statek był już w milionach kawałków. Z tego, co zrozumiałem, rządowi musieli kopać na czterdzieoeci stóp, żeby wydobyć każdy najmniejszy kawałek. Potem nawieYli ziemi, żeby ukryć to, co zrobili. Tylko że to była oczywioecie zupełnie inna gleba, więc od tego czasu nic już na niej tak dobrze nie rooenie. Jeden z diagramów ukazuje hipotetyczny model statku kosmicznego. Jest mniejszy niż większooeć domów. Ponieważ wydaje się to tak niewiarygodne i mało prawdopodobne, Emma zauważa: - Kto by pomyoelał, że statek kosmiczny może być taki malutki? - To była szalupa ratunkowa - odpowiada jej Angel. Ale Joseph kręci głową i stwierdza: - Być może. Tylko że podróżowanie między gwiazdami pochłania ogromne ilooeci energii. Małe stateczki są chyba bardziej prawdopodobną wersją niż gigantyczne. Potem wszyscy milkną. Czekają na głos ojca. - Wiedzielioemy, że to nie był meteoryt. Wczeoeniej, kiedy stałem na szosie z Travisem, zauważyłem, że to cooe spadało coraz wolniej. Potem, na koniec, ni z tego, ni z owego zrobiło taką zwariowaną wywrotkę i rzuciło się w dół. Zawsze mi się wydawało, że próbują odzyskać kontrolę nad statkiem. Wiecie, prawda? Pilot z całej siły przytrzymuje drążek, żeby wyhamować rozpęd... Ale teraz już nie wiem. Kiedy wracam myoelą do tamtych spraw i wiem o wiele więcej, zastanawiam się, czy tamten pilot nie miał czego innego na myoeli... - Na przykład? - pyta Joseph. Pyta i Emma. - Oni i tak musieli zginąć. I doskonale o tym wiedzieli. A ta ostatnia wywrotka miała nadać im z powrotem dawny rozpęd, żeby mogli być pewni, że jeoeli walną, to z całej siły. Na tyle mocno, żeby wszystko zniszczyć. Nie chcieli pozostawić tu nic, w czym ktokolwiek zdołałby się połapać. I to właoenie dlatego nie zdołalioemy się dotąd dowiedzieć niczego istotnego ani pożytecznego. Bo tak właoenie chcieli oni. Kimkolwiek byli. Wszyscy milczą. Wszyscy gapią się na nieskazitelny oenieg, pogrążeni w myoelach. Joseph odwraca się i z wyraYnie słyszalnym szacunkiem w głosie pyta: - Dlaczego nie lubi pan mówić o tamtej katastrofie? Starszy pan wzrusza ramionami. Potem cichym, pełnym zakłopotania głosem wyjaoenia: - Te nieszczęsne stworzenia przybyły tu z tak daleka tylko po to, żeby zginąć, i najwyraYniej bardzo się starały, żeby ukryć przed nami wiedzę o sobie... Więc chyba... więc chyba mi się zdawało, że powinnioemy uszanować ich wolę... Wiecie, o co mi chodzi? Padający oenieg wyraYnie rzednieje. Są już z powrotem w furgonetce, Angel wraca na autostradę, a nikomu nie chce się gadać. Emma siedzi obok Josepha. Teraz ojciec jest z przodu. Brace znów siedzi z tyłu. Emma spogląda na Josepha w odbitym oewietle reflektorów, zastanawiając się w duchu, co może oznaczać ta jego mina. Czy resztę życia spędzi na odszyfrowywaniu jego rozmaitych nastrojów? - Mam taką nadzieję - szepcze do siebie. Wjeżdżają właoenie na jedno z długich, anonimowych wzgórz, a Angel jeszcze raz próbuje przejoeć na długie oewiatła. Nagle Brace prostuje się na siedzeniu i woła: - Patrzcie! - I zaraz pyta: - Widzielioecie? Niemalże za póYno Emma patrzy w głąb zaoenieżonej drogi, a jej zmęczone oczy próbują skupić wzrok na czymoe niskim i sunącym po oeniegu. Nie tak jak sarna, uoewiadamia sobie nagle. To cooe nie kroczy ani nie skacze. Po prostu jakby płynęło. Potem to cooe woelizguje się w przydrożny rów i mija sekunda, może dwie, a Emma mruczy do siebie: - Czy to...? Czy to była...? - Szybciej! - przynagla Brace. Angel depcze po gazie, potem przystaje gwałtownie w tamtym miejscu. Cokolwiek to było, zdążyło już zniknąć. Wszyscy gramolą się z furgonetki. - Wyłącz oewiatła! - woła do brata Brace. - Potem kołysze oewiatełkiem swej malutkiej latarki w przód i w tył i szepcze do wszystkich: - Wypatrujcie błysku w jego oczach. Za rowem jest łąka, pełna szczeciniastych wiechci i kępek niskich drzewek. Mogłyby się tu ukryć tysiące dorosłych kuguarów, na tym skrawku przestrzeni widocznym z szosy. Emma odwraca się do Josepha. Gdzie on się podział? Drzwiczki kierowcy są otwarte. Joseph tkwi we wnętrzu kabiny, wyławia spod fotela drugą latarkę. Potem rusza. Maszeruje szybkim krokiem i uderza o dłoń plastykową obudową latarki, dopóki żółtawe oewiatełko nie rozbłyoenie mocniej. Na oewieżym oeniegu pozostał bardzo wyraYny sznur tropów. Emma podchodzi do Josepha, który klęczy teraz przy oeladach, tak podniecony, ze oewiatło latarki podryguje mu w dłoni. Wygląda to jak odciski łap jakiegooe bardzo wielkiego psa. Ale to, co Emma widziała, to nie był żaden pies. Stworzenie było za niskie. Z ruchów za bardzo przypominało wielkiego kota. I czy nie widziała długiego, długaoenego ogona, kiedy zwierzę niknęło w trawiastym rowie? - Czy to był pies? - szepcze. Joseph parska cichym oemiechem. - Nie widzę tu oeladów pazurów. A ty? - Nie. Ani jednego. Za nimi zebrali się już pozostali mężczyYni. Joseph wstaje i podchodzi bliżej rowu, potem zastanawia się, czy nie podążyć za tropem w głąb łąki. Nietrudno przewidzieć, o czym teraz myoeli. Ale Brace zauważa: - Już póYno i mamy bardzo marne szanse. Poza tym wierz mi, jeoeli to zwierzę pozwoli, żebyoe się z nim zrównał, to cooe z nim nie tak. A wtedy ty raczej nie będziesz miał szczególnie radosnych oewiąt w tym roku. file:///K|/eMule/Incoming/reed%20robert%20-%20nodaway.txt (2 of 3)8-12-2006 23:20:45 file:///K|/eMule/Incoming/reed%20robert%20-%20nodaway.txt Joseph prostuje się, wyłącza latarkę i wręcza ją Angelowi. - Dzięki. Nie pozostaje im nic innego, jak tylko wrócić do furgonetki. Emma przekonuje się, że idzie obok Josepha. Ani za szybko, ani za wolno. Kiedy znów włączają się oewiatła, patrzy mu w twarz. A na tej twarzy, dookoła szerokiego uoemiechu rozbudowuje się jakioe bardzo szczególny wyraz. Ponieważ przez chwilę są zupełnie sami, Emma nie może nie zapytać: - O czym myoelisz? Joseph odpływa wzrokiem w ciemnooeć. - Po tym wszystkim, co się dzioe zdarzyło - mówi - wiesz, co jest dla mnie największą niespodzianką? Emma potrząsa przecząco głową. - Nie, nie wiem. A wtedy on spogląda na nią. - To, co bez przerwy czuję gdzieoe w głębi. - A co takiego? A on odpowiada, rozeoemiany: - Jestem szczęoeliwy! Przełożyła Kinga Dobrowolska ROBERT REED Literacka kariera Roberta Reeda (rocznik 1956) rozpoczęła się w 1986 r., kiedy zwyciężył w organizowanym przez Rona Hubbarda konkursie dla młodych autorów SF "Writers of the Future". Już rok póYniej ukazały się dwie jego powieoeci: "The Leeshore" oraz "The Hormone Jungle". Do tej pory napisał ich dziewięć, a także kilkadziesiąt opowiadań drukowanych we wszystkich najważniejszych pismach SF. Opowiadaniem "Nodaway" debiutuje na łamach "NF". (anak) Copyright © 1999 by Robert Reed. First published in "Asimov's Science Fiction" file:///K|/eMule/Incoming/reed%20robert%20-%20nodaway.txt (3 of 3)8-12-2006 23:20:45