Alarm (Alarm alone) Jonathan Carroll I żyli długo i szczęoeliwie. Do cholery , przecież tak właoenie miało być ! Spotkali się , rozmawiali ze sobą , pokochali się , on poprosił , żeby wyszła za niego za mąż, a ona zgodziła się ...dokładnie tak , jak to się miało zdarzyć. Ale choć mamy nadzieję, że istnieją jakieoe reguły, w rze-czywistooeci wcale ich nie ma. Gorzej, bo staramy się po-stępować zgodnie z tym. co nie istnieje i kończymy jak on: siedząc w pustym mieszkaniu, zastanawiając nie, gdzie ona może być, co robi w tej właoenie chwili, pewni, że jest to wspaniałe i seksy, po prostu nieporównywalne z czymkolwiek, co robiła wspólnie z nim. Widział tego drugiego mężczyznę- O to właoenie chodzi, W publicznym miejscu trzymała za rękę faceta z brodą a la van Dyck i w dodatku wytatuowanego! Wyglądał na rowerzystę albo kierowcę ciężarówki, z tych, co noszą czapki z otworkami dla wentylacji. A przecież zawsze nienawidziła tatuaży! Przynajmniej tak mówiła. Pamiętał nawet, jak się wyraziła: ,,Tatuaż jest jak trąd". No a teraz szła za rękę z panem trędowa-tym, podczas gdy jej mąż siedział w pustym pokoju ga-piąc się w podłogę. Na dodatek tęsknił za wszystkim, co się z nią wiązało, nawet za tymi rzeczami, których szczerze nienawidził. Jej długimi czarnymi włosami przyczepionymi do białej emalii umywalki na kształt dziwnie wykaligrafowanych wzorów. Porozrzucanymi nieporządnie kosmetykami zajmującymi trzy czwarte szafki. Uporem. I tym sło-dziutkim głosem, kiedy przemawiała do kota, Każdej z tych rzeczy. Próbował wszystkiego, żeby o niej zapomnieć: Bali, drogiej wódki, randek z agencji towarzyskiej, historii Hioba. Problem jednak w tym, że nie chciał o niej zapo-mnieć- Nie chciał przestać myoeleć o jej uoemiechu, o jej długich palcach, o tym, jak pogwizdywała krzątając się w kuchni. Jeszcze z nią nie skończył. A dzisiaj była ich rocznica. Cztery lata małżeńskiego szczęoecia. Zabrałby ją na kolację i prawił komplementy. Kupiłby jej prezent - cos ekstrawaganckiego jak na ich możliwooeci, bo ostatecznie miłooeć jest ważniejsza niż stan konta bankowego. Może nawet wziąłby ją w jakąoe podróż. Położyłby dwa bilety na ich małym stole i powie-dział: ,,Jutro będziemy w Londynie". Kiedy tak siedział i myoelał o tym, wydawało mu się, że mieszkanie rooenie i rooenie wokół niego i wreszcie czuł się jak pooerodku wielkiej stacji kolejowej. W drodze do-nikąd! Westchnął, podniósł się i postanowił pójoeć się napić. Usiądzie sobie w barze i poogląda mecz w telewizji. Co-kolwiek, byłe tylko oderwać myoeli od niej. Może jego umysł pracujący na pełnych obrotach ustali, co do chole-ry ma zrobić z resztą życia. Na dworze było bardzo zimno i samochód nie chciał zapalić. Trrr... trrr... trrr... gasł raz po razie. Uchwycił mocno kierownicę poprzez wspaniałe skórzane ręka-wiczki, które podarowała mu na ostatnie urodziny. ,,No dalej, skurczybyku, nie rób mi togo! Nic dzisiaj", Tirr... trrr... znowu nic. Zawsze kiedy silnik nie chciał zapalić, mówiła: ,,Mo-że go zalałeoe". Bo tylko to wiedziała na temat samo-chodów. że jeoeli zbytnio pompujesz pedałem gazu. za-lewasz motor. Więc za każdym razem gdy był jakioe kłopot, według niej musiało to być zalanie. Stroił so-bie żarty z tej jej wiedzy samochodowej, aż wreszcie szczypała go w ramię, żeby przestał. Raz zacięło się okno. Bardzo poważnie zapytał ją, czy nie myoeli, ze się zalało... Oparł głowę na kierownicy. Czuł się tak. jakby przyłożył do czoła nie kawałek plastyku, ale lodu. Bez cienia nadziei przekręcił jeszcze raz kluczyk i wtedy nagle sil-nik zaskoczył. Dzięki Bogu! W chwili gdy wyjeżdżał z parkingu, zobaczył niesym-patycznego sąsiada, nazywała go: Niedobry pan Musz-tarda". Czy naprawdę ona będzie mu tak towarzyszyć przez cały wieczór? ,,Może jest zalany", przezwiska, jakie nadawała ludziom, jej głos, kiedy przejeżdżał koło miejsc, gdzie zwykle robiła zakupy. Czy to wszystko bę-dzie go torturować? Nie. Bar, który wybrał, był bardzo przytulny. Przez kilka następnych godzin czuł się tak, jakby wylądował z powrotem na Ziemi. Przysiadła się do niego duża blon-dyna imieniem Cora. Jej chłopak dbał, żeby nie zabrakło im picia. Zaoemiewali się nawiązując nocną przyjaYń. Tak właoenie powinno być. Mili dla siebie ludzie, opowia-dający historyjki i dowcipy tak oemieszne, że chichoczesz aż do bólu brzucha. Cory nie tknąłby za nic w oewiecie, ale był jej wdzięczny, bo trzy razy powtórzyła, że jest w jej typie. Kiedy przycisnęło go, by pójoeć do toalety i właoenie miał się podnieoeć, usłyszał za sobą głos: ,,Czeoeć, Cora". Cooe szelmowskiego w tonie, jakaoe sugestia intymnooeci podpowiedziały mu, że ten ktooe musiał spędzić z Córą pewien czas w łóżku. Odwrócił się i ku swemu przeraże-niu ujrzał pana Tatuowanego van Dycka. - Czeoeć! Gdzie się podziewałeoe? Co żeoe ostatnio nabroił? - powitała go najwyraYniej zachwycona Cora. Nawet kiedy już zostali sobie przedstawieni. Złodziej żon nie patrzył na niego, tylko w dekolt Cory. - Czeoeć, jak leci? W jego głosie słychać było kompletny brak zaintereso-wania tym, jak leci drugiemu mężczyYnie. W porządku, to był właoeciwy moment! Odpowiednia chwila, żeby stanąć przeciwko tej oewini, przeciwko wła-snej słabej naturze, przeciwko wszystkiemu, czym kie-dykolwiek był i czego nie zrobił. Wstań. Złap chujka za koszulę, wyciągnij go na oerodek sali, przyłóż mu. Zrób cooe! Akurat. Nie było w nim nic z Dżyngis-chana, ani jed-nego chromosomu. Ani Dżyngisa, ani Johna Wayne'a, ani jaj, ani grandezzy, ani niczego. Niczego dobrego. Złe-go zresztą też nie - sama bezbarwnooeć i bezużytecznooeć. Można to kupować na tony i nawozić tym pole. Był tylko sobą, potrafiącym jedynie wstrzymywać oddech i z za-czerwienionymi policzkami zaciskać pięoeci, siedząc obok mężczyzny, który ukradł mu żonę. Nawet gdyby wyszedł od razu i tak przebywałby tam za długo. Cały alkohol, który wlał w siebie tej nocy, gdzieoe wyparował i jego błogosławione efekty zniknęły, zanim jeszcze wyszedł z budynku. Wsiądzie do samocho-du i pojedzie. To właoenie zamierzał zrobić. Jechać przed siebie, by zabić ból i upokorzenie, mijając drogowskazy i stacje benzynowe, jadąc donikąd. Tego właoenie potrze-bował w taką noc. Miał swoją wielką szansę, ale wszystko, co potrafił, to zaperzyć się. Więc teraz pojedzie. A jeoeli będzie chciał jechać przez całą noc, sam w samochodzie, który nic chce zapalić i przypomina mu o żonie, niech tam. Bę-dzie jechał całą noc i zobaczy przez szybę samochodową, jak wstaje oewit. A nowy dzień zawsze przynosi nową nadzieję. Chociaż zrobiło się Już wpół do drugiej, parking przed barem był pełen. Zazdrooecił wszystkim tym szczęoeliwym pijakom, siedzącym jeszcze w oerodku- Z goryczą stwier-dził. że zazdrooeci właoeciwie każdemu, kto nie jest nim. Zanim zdążył zanurzyć się w pełnię smutku wywoła-nego tą myoelą, usłyszał, jak z tyłu ktooe do niego podcho-dzi. Zaczął się odwracać i wtedy poczuł uderzenie w tył głowy. Upadł. Nie miał żadnych snów. Przeszedł prosto od rejestracji ostrego bólu do pełnej oewiadomooeci- ,,Gdzie u diabła ja jestem?" Ale nie mógł wymówić tych stów, bo usta miał zakneblowane, a ręce związane z tyłu. Panowała kompletna ciemnooeć, ale wiedział, że jest w czymoe, co się porusza. To był hałas, jaki robi samo-chód. Był w samochodzie. Po kilku sekundach uoewiado-mił sobie, ze leży w bagażniku. Po tym, jak ktooe go ude-rzył, został związany i wpakowany do bagażnika! Ogarnęła po panika. Zaczął się szarpać i usiłował krzyczeć mimo taoemy, która zaklejała mu usta. Nigdy w całym swoim życiu nie czuł się równie żywy. Nic nie liczyło się nigdy tak bardzo jak to, by się teraz uwolnić od taoemy, więzów i bagażnika. Jeoeli nie wydostanie się w tej chwili, oszaleje. I wreszcie cooe robił, nie leżał jak owca wieziona na rzeY. Kopał i krzyczał, ile sił. Nic się nie stało. Rzucał się, a samochód jechał dalej i choćby nie wiem czego próbował, nic nie mogło tego zmienić. Szczęoeliwie pierwsza fala paniki przeszła, przy-najmniej na jakioe czas. Zastanawiał się, kto u licha, chciałby go porywać. Nie miał niczego, nic nie wiedział, nie dysponował żadna władza. Jakież Czerwone Brygady, Ariańskie Braterstwo, Loeniąca Droga i wszyscy mordercy wie-dzieli. że w ogóle istnieje? Czy powinien się poczuć pochlebiony? Może to jacyoe rozwoecieczeni Arabowie, którym wystar-czyłby jakikolwiek Amerykanin. Albo sadyoeci. Zabiorą go do lasu wraz z walizka pełna-- no, rzeczy, a kiedy je-go ciało zostanie odnalezione, nawet ci, którzy na niego trafia, odwrócą się chorzy z obrzydzenia. Znowu zaczął się szarpać. Na dobre lub złe, w chwilę po tym, jak dopadła go dru-ga fala strachu, samochód gwałtownie się zatrzymał. Trzasnęło dwoje drzwi. Nikt się nie odezwał, za to usły-szał kroki. Gdzieoe bardzo blisko w zamku obrócił się klu-czyk i klapa nad nim skoczyła w górę. Ooelepiło go oewia-tło. - Wysiadaj! - Nie może. jest związany. - No taaa, Oba głosy należały do Amerykanów, l były znajome. Po jakiejoe chwili ktooe go przekręcił na kolana, a potem złapawszy go pod ramiona, wyciągnął z samochodu. Po-nieważ oewiecono mu cały czas prosto w twarz, nie mógł zobaczyć, kto to. Położyli go na ziemi. Czuł się jak sparaliżowany ocze-kiwaniom, co zaraz nastąpi. Ktooe kopnął go w bok. Moc-ne kopnięcie, ale nie mordercze. - Przestań. - Dlaczego? Widziałeoe, jak on uderzył? Znowu te znajome głosy. Bardziej niż bólem i stra-chem jego umysł zajęty był szukaniem odpowiedzi na pytanie, skąd zna te głosy. OEwiatło zgasło. Zamrugał starając się odzyskać zdol-nooeć widzenia. Najpierw zobaczył dwie. potem trzy pary nóg. Jedne były w trampkach, Takich samych, jak te, które nosił jako nastolatek, wysokich, w czarno-białe pa-ski. - Zdejmij taoemę. Pozwól mu mówić, Teraz już nie ma znaczenia, czy go usłyszą. Ktooe zaoemiał się złooeliwie. Trampki zbliżyły się i czyjaoe dłoń jednym brutalnym pociągnięciem zerwała taoemę z jego ust. Mężczyzna krzyknął, ale nie z bólu, tylko dlatego, że tym, który mu zerwał taoemę, był on sam. W wieku lat siedemnastu. On jako siedemnastolatek, w trampkach, w wymęczonych dżinsach, na których matka naszyła mnóstwo łat i w krzyczącej koszulce polo, którą dostał na ostatnie urodziny od swojej dziewczyny. - Niespodzianka, dupku. Witaj w domu. Siedemnastolatek podniósł się i oparł dłonie na wą-skich biodrach- Od tamtego czasu nabrał sporo wagi. Pamiętał, jak kiedyoe kupował spodnie nr 32 zarówno w pasie jak i na długooeć. To były czasy. - Spójrz na mnie - odezwał się głębszy głos i nagle zrozumiał, że i ten należy do niego. Zawsze jeste-oemy zdziwieni słysząc samych siebie z taoemy magnetofonowej. W ciągu trzydziestu sekund usłyszał siebie dwa razy - z przeszłooeci i teraYniej-szooeci. Przestraszony podniósł wzrok i zobaczył siebie wgapionego w sie-bie. To ja, zrozumiał natychmiast. I ten szkaradny czerwony sweter. Jego żona upierała się, że oewietnie w nim wygląda. - Czy wiesz, kim jesteoemy? Mimo że był oszołomiony, pytanie wydało mu się bezdennie głupie- Ale nic chciał się narażać, więc tylko skinął głową. Ten drugi odpowie-dział mu podobnym skinieniem. - To dobrze, ponieważ ja nie wie-działem. Zabrało mi sporo czasu, za-nim to zrozumiałem. - Ja skumałem od razu - oznaj-mił z dumą siedemnastolatek- - Zamknij się, dobra? Jeoeli jesteoe taki sprytny, to jak tutaj trafiłeoe? Podniósł wzrok na swoje dwie wczeoeniejsze wersje spoglądające na siebie ze woeciekłooecią. Ich wzajem-na nienawioeć była oczywista. - A ty, kurwa, na co tak się ga-pisz? - warknął siedemnastolatek. Ale leżący na ziemi mężczyzna wiedział, że to blef. Pamiętał, jak mając siedemnaoecie lat bardzo sta-rał się udawać twardziela. Trzymał z grupą łobuziaków najeżonych ni-czym kaktusy i niebezpiecznych jak ręczne granaty. Wcale nic odznaczał się odwagą, ale był sprytny i potra-fił oszukać innych, by uwierzyli, że jest jednym z nich, a to wystarczyło. Zawsze był sprytny, ale teraz sie-dząc na ziemi, w tej niewyobrażal-nej sytuacji, uoewiadomił sobie cooe po raz pierwszy - jesteoe sprytny i wydaje ci się, że to wystarczy, ale tak nie jest. Do czego doprowadziły go wszystkie te oewietne plany, kłamstwa i udawania, pooeród których żył przez lata? Opuoeciła go żona. praca, którą wykonywał okazała się znacznie mniej interesująca, niż się zapowiadała, miesz-kanie miało pozór tymczasowooeci. Pewna kobieta, z któ-rą kiedyoe pracował, powiedziała: ,,Spieprzyłam życie do poziomu absolutnej oeredniej". Kiedy pierwszy raz to usłyszał, uznał powiedzenie za zabawne. Teraz zrozu-miał, że było też prawdziwe. Użył całego swego sprytu, by jego życie również stało się oerednie i takie już miało pozostać. Na zawsze. - Alleluja! Nasz chłopczyk ujrzał oewiatło - wykrzyk-nął siedemnastolatek. A starszy mężczyzna pochylił się, by pomóc mu stanąć na nogi. Głooeno zaskrzypiały stawy w kolanach. - Witaj w klubie. Teraz już mógł widzieć normalnie, a to. co zobaczył wokół siebie, przejęło go dreszczem- Bytu ich tak wielu, ubrani w tenisówki i podkoszulki, w garnitury, w bermudy i sandały. Włosy obcięte na wiele różnych sposobów, twarze od bardzo chudych do wręcz pucołowatych. Ale wszyscy byli nim. Oniemiały wpatrywał się w te różne odmiany samego siebie. To było jak oglądanie albumu. Oto on w wieku siedmiu, dwunastu, siedemnastu, dziewiętnastu lat. Z długimi paznokciami z czasu, kiedy poważnie myoelał, że będzie zawodowo grał na gitarze. Ze oewieża rana, po tym jak spadł z roweru, ile wtedy miał? Jedenaoecie? Wszyscy oni stali na wąskiej polnej drodze o drugiej nad ranem, wszystkie jego wersje, spoglądające na niego lub rozmawiające cicho między sobą. Nie słyszał tego. co mó-wili, ale wiedział, że rozmawiają o nim. Ich twarze wy-rażały całą gamę uczuć, od rozbawienia po obrzydzenie. Zbierając resztę sił Jaka mu pozostała, wyszeptał, ma-jąc nadzieję, że ktooe mu odpowie. - Co to jest? Dlaczego się tutaj znalazłem? - Ponieważ jesteoe skończony. Twój czas się wyczerpał. A teraz się tego dowiedziałeoe - siedemnastolatek parsk-nął oemiechem. - Ponieważ jesteoe teraz taki sam jak my. Zużyty i wyrzucony niby niedopałek. Starszy mężczyzna położył opiekuńczo dłoń na jego ra-mieniu. - Prawda. Wszyscy jesteoemy jedną osoba, ale ta osoba dorasta albo starzeje się, czy jak chcesz to nazwać. Każ-dy z nas był jakimoe etapem, a kiedy ten się skończy ... Siedemnastolatek odsunął go na bok i stanął nos w nos ze skonfundowanym mężczyzna. - Ja ci to wytłumaczę. Życie jest czymoe na kształt paczki papierosów, można powiedzieć. To proste. W paczce masz dwadzieoecia sztuk, zgadza się? Wypalasz jednego, zostaje dziewiętnaoecie. Co robisz z niedopał-kiem? Rzucasz go na ziemię i zapominasz o nim, ponie-waż się wypalił. Tyle tylko, że my się nie wypalamy. Ale nikt o tym nie wie póki nie trafia tutaj. Tak jak ty teraz. To wielki sekret życia. - My wszyscy... - chłopak, na którego twarzy malował się gniew, zatoczył ręką wielki łuk, obejmując zebranych - tworzymy jedną paczkę. Jedno życie. Jednego człowie-ka. Ale dowiadujemy się o tym dopiero wtedy, gdy zosta-lioemy zużyci i odrzuceni. Kiedy jest już za póYno. - Czy ja nie żyję? To znaczy, czy on nie żyje? - Oczywioecie, że nie. Nie bądY takim egoistą. On po prostu wyciągnął z paczki kolejnego papierosa. Zarówno chłopak, jak i cała reszta, byli zachwyceni tym porównaniem. Gruchnęli oemiechem. Nie miał się do kogo zwrócić poza mężczyzną, który wczeoeniej łagodnie dotknął jego ramienia. Jednak i on tylko smutno pokiwał głową, potwierdzając, że wersja chłopca jest prawdziwa. Spojrzał na tłum. na siebie samego przez wszystkie minione lata i zrozumiał, że to prawda. Nie było innego wytłumaczenia. - Co stanie się ze mną, to znaczy, chodzi mi, z nim? Z cienia doszedł go rozdrażniony głos: - Kto to wie? Od nas oczekuje się tylko, byoemy sie-dzieli i czekali, aż dołączy do nas. Stabilizacja. Stabilizacja! Wszechmocny Boże, kiedy ostatni raz użył tego głupiego słowa? W latach siedemdziesiątych? Być ustabilizowanym. Ustabilizowana miłooeć. Na pomoc! Pierwsza noc reszty jego życia przeszła nie najgorzej. Chłopak w harcerskim mundurku, on, rozpalił ogień, in-ny przyniósł hot-dogi i bułki w pudłach. Siedemnastola-tek użył swego noża, żeby je otworzyć. MężczyYni obsie-dli ogień i jedząc rozmawiali. Niektórzy drzemali, głów-nie ci młodsi. Któryoe próbował zaintonować jakąoe starą pieoeń, ale inny kazał mu się zamknąć ,twierdząc, że nie wszyscy ją znają Swietną stroną tej nocy było, że przy-pominała najwspanialsze klasowe spotkanie po latach. MężczyYni znali jego życie w najdrobniejszych szczegó-łach, więc przez kilka godzin zadawał im niezliczone py-tania, ponieważ sam zapomniał tak wiele. Przypominało to odnajdywanie skarbów, które stracił po drodze. Umieli odpowiedzieć na każde z jego pytań. Po jakimoe czasie spędzonym razem miał w zebranym towarzystwie swoich faworytów. Ale to było oczywiste. Kto lubi same-go siebie przez cały czas? Zawsze bał się oemierci, ale je-oeli tak miał wyglądać koniec, nie było to takie złe. Zaprowiantowanie zagwarantowane, a wspominki w mę-skim towarzystwie... Nie! To było okropne, przerażające! Jak czekanie na Godota, tyle tylko, że nie było żadnego Godota ani boga, na którego można by czekać, jedynie inne wersje jego sa-mego, a jaką dawkę własnej osoby daje się wytrzymać. I wtedy wyskoczyli z ostatnią niespodzianką. Kiedy pierwsze promienie słońca przebiły się przez gęsty las, po-wiedzieli mu, żeby wsiadł do samochodu. Był tak wykoń-czony, wypluty, że zrobiłby wszystko, co by mu kazali. Do miasta wzięli go nie ci sami, którzy go stamtąd przywieYli. Siedemnastolatek już kilka godzin wczeoeniej zniknął w lesie, a starszy mężczyzna siedział z uoepio-nym dzieckiem na kolanach. W milczeniu jechali w stronę znajomego miasta. Sie-dząc obok kierowcy patrzył tępo na to. co do ostatniej nocy było jego oewiatem. Minęli budynek, w którym mieszkał, a potem miejsce pracy, to gdzie grał w kręgle, kooeciół, w którym brał oelub. Nie odezwał się aż do chwili gdy zatrzymali się przed domem, w którym jego żona mieszkała z wytatuowanym van Dyckiem. - Nie, naprawdę, ja nie chcę... - Ciii. Po prostu patrz - powiedział jeden z nich. Kilka minut póYniej pod dom podjechała błękitna toyota metalic i wysiadł z niej van Dyck. NajwyraYniej był pijany, a uoemiech na jego twarzy jasno dawał do zrozu-mienia, jakim okazał się niegrzecznym chłopcem tej no-cy. Czy spędził ją ze spotkaną w barze Córą? Jaka to zresztą różnica? Mimo wszystkich rewelacji ostatniej nocy mężczyzna siedzący obok kierowcy rzucił się w przód krzycząc: - Ty pieprzony skurwysynu. l wtedy stało się cooe dziwnego: van Dyck zatrzymał się i położył dłoń na karku. A potem powoli odwrócił aię w ich stronę. Kiedy mężczyzna zobaczył twarz van Dycka. chwycił ciężko powietrze. Ponieważ to też byt on, byli tą samą osobą. Różniła ich jedynie broda, tatuaż i aura. Gdzieoe po drodze zmienił się, stal się człowiekiem poza prawem czy jakimoe dupkiem, a może kimoe pooerednim. Jak to się stało? Mężczyzna w samochodzie nie potrafił tego zrozu-mieć. Ale dowód znajdował się o trzydzieoeci kroków od niego, trzymając się dłonią za kark, z wyrazem niedo-wierzania w pijanych oczach. Mężczyzna w samochodzie zrozumiał nagle, że żona wcale nie opuoeciła go. Po prostu kochała go nadal w tej złej wersji. Czy ona zwariowała? Wszystko w tym facecie krzyczało o kiepskim standardzie, kowbojskich hutach. tanim piwie i braku kontroli. Co gorsza, prawdopodob-nie właoenie spędził noc zdradzając jedyną kobietę, którą kiedykolwiek kochał. Jak często się to zdarzało? Jak mógł jej to robić? Mężczyzna siedzący w samochodzie zacisnął pięoeci i niewiele myoeląc, zaczął wysiadać z samochodu. Kie-rowca złapał go i przytrzymał. - Nie możesz tego zrobić. To jest zakazane. PrzywieY-lioemy cię tutaj, byoe zobaczył, że ona wcale cię nie zosta-wiła. - Ale dlaczego nie wiedziałem lego wczeoeniej, w ba-rze? Dlaczego wtedy go nic rozpoznałem? - Nie możesz, póki nie znajdziesz się woeród nas i nie dowiesz się o wszystkim. Czuł gniew, miał złamane serce, ale też był dziwnie uspokojony. To była prawda, ona wcale go nie zostawiła. Patrzył na tego szczęoeliwego kundla po drugiej stronie ulicy nienawidząc go bardziej niż kogokolwiek kiedykol-wiek na oewiecie. Nienawidził go, nawet jeoeli to był on sam. A potem nagle cooe zrozumiał i jego twarz rozpogodziła się. Zwrócił się do kierowcy: - Wczeoeniej czy póYniej on także się zużyje. co? - po-kazał na van Dycka, który właoenie się odwrócił i szedł w stronę domu. Uoemiech kierowcy był pełen zrozumienia, pojawił się na niej taki sprytny uoemieszek, który towarzyszył mu przez całe życie. - Zgadza się i jeoeli będziesz chciał, to ty przyjedziesz po skurwiela, kiedy nadejdzie jego czas. - Już wkrótce ! - krzyknął ten z tylnego siedzenia, unosząc zacioeniętą pieoeć w znajomym salucie ,,Czarnych Panter". Siedzący z przodu mężczyYni zawstydzeni umknęli spojrzeniem. Przełożyła Dorota Malinowska Skanował : Infinite CarpeNoctem