Orson Scott Card i Kathryn H. Kidd Lovelock PRZEDMOWA O WSPÓ?PRACY Fantastyka naukowa szczyci si? tradycj? wspó?pracy mi?dzy znakomitymi autorami, którzy razem tworz? dzie?a inne - a niekiedy nawet lepsze - ni? wówczas, gdy pisz? osobno. Z takim udanym efektem wspó?pracy zetkn??em si? pierwszy raz czytaj?c wspania?? rzecz Larry'ego Nivena i Jerry'ego Pournelle'a "The Mote in God's Eye". Pó?niej przeczyta?em ich ksi??ki pisane samodzielnie, a wtedy ze zdumieniem odkry?em, ?e styl "The Mote in God's Eye" nie jest po prostu wypadkow? stylów obu pisarzy. Rezultatem ich wspó?pracy okazuje si? nowy "wirtualny autor", który nie jest ani Nivenem, ani Pournellem. ?aden z nich nie stworzy?by takiej powie?ci sam. Od tego czasu w fantastyce naukowej pojawi?a si? jednak nowa forma wspó?pracy. Zda?em sobie z tego spraw?, gdy pewien ksi?garz podsun?? mi, bym przekazywa? swoje pomys?y, wraz z zarysem akcji, jej miejsca i g?ównych postaci, jakiemu? m?odemu, nieznanemu (a wi?c ch?tnemu) pisarzowi, który ubra?by to wszystko w s?owa. Ja mia?bym prawo do odrzucania lub zatwierdzania kolejnych rozdzia?ów oraz wprowadzania dowolnych zmian. Ksi?garz ów argumentowa?, ?e takie rozwi?zanie by?oby dobre nie tylko dla m?odych pisarzy, którzy dzi?ki handlowej warto?ci mojego nazwiska zyskaliby wi?kszy rozg?os, ni? mogliby marzy?, ale równie? dla mnie, poniewa? stale istnia?bym na rynku, a poza tym mia?bym dodatkowe honoraria bez wykonywania ci??kiej pracy, zwi?zanej z samym pisaniem. Chyba nie musz? mówi?, jak bardzo ta propozycja mi pochlebia?a, cho? wcale nie by?em i nie jestem przekonany, ?e moje nazwisko ma jak?? szczególn? warto?? handlow?. W ka?dym razie firma American Express jeszcze nie zwróci?a si? do mnie z pro?b?, bym wyst?pi? w jej reklamie telewizyjnej. To, ?e ksi?garz potraktowa? mnie tak, jakby moje nazwisko na ok?adce gwarantowa?o natychmiastow? sprzeda? ksi??ki, naturalnie po?echta?o moj? pró?no??. W dodatku jestem leniwy. Stale pragn?, ?eby kto? inny pisa? za mnie moje ksi??ki. I czy? to nie przypomina?oby tradycji warsztatu renesansowego artysty? Pisarz-praktykant uczy?by si? od swojego (hm, hm) mistrza, a przy okazji troch? by mu ul?y?... S?k w tym, ?e jako ówczesny recenzent magazynu "Fantasy & Science Fiction" czytywa?em ksi??ki, które powsta?y w ten sposób i pisywa?em o nich recenzje, m.in. pierwsz? powie?? z cyklu "Robot City" Isaaca Asimova. Jego m?ody wspó?pracownik, Michael Kube-McDowell, nie by? nowicjuszem - zd??y? ju? opublikowa? swoj? w?asn? trylogi? "Trigon Disunity", chwalon? przez krytyków i entuzjastycznie przyj?t? przez czytelników. Ku memu zaskoczeniu, ich wspólne dzie?o okaza?o si? gorsze od indywidualnych produkcji obu autorów, jakby ?aden z nich nie czu? si? odpowiedzialny za jako?? ksi??ki. Kube-McDowell mo?e powiedzie?: "To nie mój pomys?", Asimov za?: "Przecie? nie ja to napisa?em". W ka?dym razie rezultat moim zdaniem okaza? si? do?? s?aby. Jednak?e po kilku latach stwierdzi?em, ?e "wspó?praca" Asimova i Kube-McDowella da?a stosunkowo najlepsze wyniki, je?li idzie o ksi??ki pisane na podobnej zasadzie. Ja nie chcia?em tego robi? w ten sposób. Jednak?e bardzo pragn??em dokona? czego? w rodzaju tego, co opisa? Harlan Ellison w swoim wspania?ym zbiorze "Partners in Wonder". Mianowicie w latach siedemdziesi?tych zaproponowa? wspó?prac? mi?dzy czo?owymi pisarzami SF, polegaj?c? na tym, by ka?dy z nich przygotowywa? szkic ksi??ki, a potem przekazywa? innemu do obróbki. Poszczególni autorzy musieliby wzajemnie szanowa? swoj? prac?, równocze?nie jednak mieliby swobod? w rozszerzaniu i przekszta?caniu tego, co napisa? kolega. Przypomina?o to moje dawne do?wiadczenia teatralne, kiedy dramaturg, re?yser i aktorzy wspólnie pracowali nad tekstem, by nada? spektaklowi ostateczny kszta?t, nieosi?galny w pojedynk?. Nie pos?ucha?em ksi?garza, ale zacz??em si? zastanawia?, czy istnieje pisarz, który by mi si? bardzo podoba? i móg?by zrobi? to, czego ja nie potrafi?. W wypadku fantastyki naukowej pod tym wzgl?dem nie napotka?em, oczywi?cie, ?adnych trudno?ci - ch?tnie bym wspó?pracowa? z Johnem Kesselem, Nancy Kress czy Karen Joy Fowler, lecz by?em prawie pewien, ?e oni by si? nie zgodzili, a jestem do?? nie?mia?y, wi?c nie zdoby?em si? na odwag?, by ich spyta? (jedna z tych osób da?a mi pó?niej jasno do zrozumienia, ?e mia?em racj?). Z autorami nie zajmuj?cymi si? fantastyk? naukow? moje szanse wygl?da?y jeszcze gorzej. Nie s?dzi?em, by Anne Tyler, Henry Crews, Tom Gavin, Frangois Camoin, John Hersey czy James Clavell chcieli ze mn? wspó?pracowa? przy pisaniu czegokolwiek w tej dziedzinie, a zw?aszcza powie?ci. Kiedy przesta?em fantazjowa?, u?wiadomi?em sobie, ?e jednak znam osob?, której twórczo?? bardzo lubi? i która znakomicie robi to, czego ja nie umiem. Wiedzia?em równie?, ?e nie wybuchnie ?miechem, gdy zaproponuj? jej wspó?prac?. Z Kathy Helms Kidd przyja?ni?em si? od czasu, gdy pracowa?a jako dziennikarka w "Desert News", a ja zajmowa?em stanowisko zast?pcy naczelnego "The Ensign" w Salt Lake City. By?em nawet ?wiadkiem na jej ?lubie z Clarkiem Kiddem i to ja doprowadzi?em do tego, ?e napisa?a powie?? o mormonach, która pomog?a mi uruchomi? ma?? firm? wydawnicz?, Hatrak River Publications. Pierwsza powie?? Kathy, "Paradise Vue", mia?a trzy wydania i nada?a nowy kszta?t mormo?skim publikacjom - zabawne by?o patrze?, jak inne firmy wypuszczaj? ksi??ki wyra?nie na?laduj?ce oryginalny humor, j?zyk i pomys?y Kathy, ale zawsze bez powodzenia, wydawnictwo Hatrak River Publications za? prosperowa?o. Od tego czasu Kathy napisa?a inne ?wietne ksi??ki dla Hatrak River, pracowa?a te? nad powie?ci? z g?ównego nurtu literackiego "Crayola Country". Kathy ma to, w czym jej nie dorównuj?: wrodzone poczucie humoru, umiej?tno?? tworzenia ca?ej plejady osobliwych, fascynuj?cych postaci i ?atwo??, z jak? opisuje cierpienie. Chcia?em si? przekona?, co zdo?amy zrobi? razem, a wi?c przedstawi?em jej ten pomys? i zacz?li?my budowa? fabu?? od podstawowego za?o?enia - "ma?e miasteczka w przestrzeni kosmicznej". Nieustannie do tego wracali?my, kiedy ukry?em si? z ni? i Clarkiem, pisz?c inn? powie?? (cz?sto zmieniam otoczenie, gdy zaczynam pracowa? nad czym? nowym). ?adne z nas nie pami?ta, kto wymy?li? to, czego postanowili?my si? trzyma?, ale wreszcie mieli?my gotowe postacie i sytuacje, które przynajmniej nam wydawa?y si? interesuj?ce. Fabu?a rozros?a si? bardziej ni? w pierwotnym za?o?eniu - owe ma?e miasta wci?? tam s?, lecz akcja, cho? si? w nich toczy, w?a?ciwie nie ma z nimi nic wspólnego. Nasz narrator za?, genetycznie udoskonalona ma?pka kapucynka imieniem Lovelock, z obserwatora awansowa? na protagonist? i tak oto zrodzi?a si? powie??, któr? teraz trzymacie w r?ku. Powsta?a w procesie rzeczywistej wspó?pracy. Czytaj?c t? ksi??k?, nie sposób si? zorientowa?, które z nas napisa?o pierwszy szkic poszczególnych rozdzia?ów. W istocie sam tego nie pami?tam, aczkolwiek mam wra?enie, ?e ka?de przygotowa?o mniej wi?cej po?ow?. Oboje mogli?my swobodnie zmienia? teksty partnera, niemniej wzajemnie szanowali?my swój wk?ad. Oboje równie? czuli?my si? g??boko odpowiedzialni za ostateczny wynik. By? tylko jeden szkopu? - oboje doskonale znamy czytelników SF. Je?li zobacz?, ?e autorzy tej ksi??ki, to Orson Scott Card, o którym prawdopodobnie s?yszeli oraz Kathryn H. Kidd, o której najpewniej nie s?yszeli, poniewa? uprawia literatur? innego rodzaju, wówczas naturalnie dojd? do wniosku, ?e ta powie?? jest jeszcze jednym owocem wspó?pracy mistrza z praktykantem, a zatem chyba niezbyt dobra. Có?, nie mo?emy by? pewni, czy uznacie j? za dobr?, cho? my j? za tak? uwa?amy, bo inaczej nie postanowiliby?my jej publikowa?. Pragniemy jednak, aby?cie wiedzieli, ?e wszelkie ewentualne niedostatki tej ksi??ki wcale nie wynikaj? z tego, ?e m?ody pisarz zrealizowa? pomys? starszego. To naprawd? by?a wspó?praca od pocz?tku do ko?ca. Równie? Ellison przestrzega?, ?e praca we dwójk?, je?li ma by? dobra, jest trudniejsza ni? pisanie samemu. Przypominam sobie, jak mówi?, ?e za podwójn? robot? dostaje si? po?ow? pieni?dzy. Na pocz?tku naszej wspó?pracy wspomnia?em o tym Kathy i oboje si? roze?miali?my. S?dzili?my, ?e z nami b?dzie inaczej. Jak w wielu innych wypadkach, Ellison mia? racj?, ale przecie? nie wspó?pracuje si? po to, by oszcz?dzi? czas czy unika? roboty. Celem wspó?pracy jest stworzenie czego?, co w pojedynk? jest nieosi?galne. (Pomy?l, Kathy - musimy to zrobi? jeszcze tylko dwa razy). Orson Scott Card ROZDZIA? PIERWSZY PO?EGNANIE Gdybym wiedzia?, co si? zdarzy w Mayflowerze, chyba zosta?bym w New Hampshire. Mogliby sobie wo?a?, ?eby si?? wyci?ga? mnie z naszego drewnianego domu, ale gdzie? bym si? ukry?, póki by nie wsiedli do wahad?owca. Carol Jeanne, oczywi?cie, d?ugo by mnie szuka?a, lecz nigdy by nie znalaz?a. Cho? pewnie ubolewa?aby nad t? strat?, jednak w ko?cu odlecia?aby beze mnie. Czeka? j? nowy ?wiat, który mia?a obserwowa?, zbada?, zrozumie? i przekszta?ci?. To by?o jej marzenie. Czy? mi?o?? mog?a si? z tym równa?? I tak ju? j? straci?em, co powinienem przewidzie?. Któ? w sercu gajologa móg?by konkurowa? z now? planet?? Wtedy jednak zbyt wielka naiwno?? nie pozwala?a mi zrozumie?, o co naprawd? chodzi. Moje przywi?zanie do Carol Jeanne by?o tak ogromne, ?e gdybym nawet wiedzia?, do czego dojdzie na "Arce", jakie przera?aj?ce rzeczy tam zrobi? i jak straszne stanie si? moje ?ycie, mimo to z najwi?ksz? ochot? polecia?bym z Carol Jeanne. Nie wyobra?a?em sobie, ?ebym bez niej móg? prze?y? cho? jeden dzie?. Có? wówczas znaczy?o dla mnie jakie? drobne morderstwo? By?em zupe?nie otumaniony. Od chwili, gdy otrzyma?a zaproszenie, wszystko wskazywa?o, ?e je przyjmie. Ja te? z rado?ci? my?la?em o przeprowadzce do miasteczka Mayflower na pok?adzie "Arki", mi?dzygwiezdnego statku. Zapowiada?o to wielk? przygod?, a Carol Jeanne wydawa?a si? tak szcz??liwa, ?e nie pozostawa?o mi nic innego, jak tylko cieszy? si? razem z ni?. Mia?em jeszcze osobiste powody: sztuczna atmosfera "Arki" oznacza?a dla mnie wi?cej ciep?a i ?wiat?a ni? w Nowej Anglii. Jako ?wiadek Carol Jeanne tak si? z ni? z?y?em, ?e stanowili?my prawie jedn? istot?. Rankiem w dniu odlotu zanim wyci?gn??a z ?ó?ka swojego m??a, obudzi?a najpierw mnie. - Lovelock - szepn??a pochylaj?c si? nade mn?. - Nie ?pisz? Pora wstawa?. Natychmiast oprzytomnia?em, jednak nie otworzy?em oczu wiedz?c, ?e zaraz po?o?y mi r?k? na czole. Robi?a to tak delikatnie. - Lovelocku, wiem, ?e nie ?pisz. Widz?, jak dr?ysz. Nic na to nie poradz? - moje cia?o zawsze mnie zdradza. Unios?em r?k? i chwyci?em Carol Jeanne za palec. Codziennie wita?em j? w ten sposób. Kiedy otworzy?em oczy, u?miecha?a si?. - No, ju? dobrze, ty ma?y oszu?cie. Wkrótce odje?d?amy. Zrób sobie jakie? ?niadanie, bo ja musz? powyci?ga? wszystkich z ?ó?ek. Jeszcze przez moment le?a?em, gdy posz?a budzi? Reda - niewdzi?czne zadanie, poniewa? Red to okropny ?pioch, który rano by? ospa?y, zgry?liwy i my?la? wy??cznie o sobie. Carol Jeanne zwykle pozwala?a, by budzi? si? sam po naszym wyj?ciu do pracy. Czasami w przyp?ywie dobrego humoru wstawa? wcze?niej i robi? ?niadanie dla Lidii i Emmy. Codziennie po powrocie z pracy widzieli?my, jak si? zmienia w idealnego m??a i ojca, cho? podejrzewa?em, ?e swoje prawdziwe oblicze pokazywa? rano, kiedy si? nie pilnowa?, a wówczas by? wstr?tny i z?o?ci? si? o byle co. Je?li nawet pod koniec dnia udawa? mi?ego, mia? u mnie plus za to, ?e si? stara?. S?ysza?em, jak Carol Jeanne budzi go w pokoju obok, ale mniej delikatnie ni? przed chwil? mnie. Wiedzia?a, ?e si? ró?nimy. Red co? burkn?? i ci??kim krokiem ruszy? do ?azienki. Wygl?da?o na to, ?e powinienem go unika? co najmniej przez godzin?. Poszed?em do kuchni i na ?niadanie obra?em sobie trzy banany. Kiedy wróci?em do sypialnej cz??ci domu, dziewczynki ju? si? obudzi?y. Emmy, jak wszystkie ma?e dzieci ludzi, by?a jeszcze ca?kowicie niesamodzielna, cho? ju? umia?a chodzi?. Zsiusia?a si?, lecz zamiast wyj?? mokr? pieluszk?, po prostu sta?a p?acz?c i nawet nie pomog?a matce, gdy ta j? przebiera?a. Ludzie rodz? si? tacy g?upi, ale to wina ich kodu genetycznego, wi?c nie pot?pia?em Emmy. Jako ch?odny, bezstronny obserwator nie mog?em nie zauwa?y?, ?e w istocie najwi?kszy k?opot polega? na braku kompetencji Carol Jeanne w ubieraniu w?asnego dziecka. Cho? bardzo j? kocha?em musz? przyzna?, ?e Red by? znacznie lepsz? matk?. Potrafi? w jednej chwili uspokoi? ma??, a jednocze?nie zmieni? jej ubranko tak szybko, jakby rozdawa? karty. Carol Jeanne za? robi?a to dwukrotnie d?u?ej, ni? nale?a?o, a p?acz Emmy tylko jeszcze bardziej j? irytowa?. Fakt, ?e by?em ?wiadkiem, nie oznacza? dla mnie zakazu udzielania pomocy. Kiedy matka przebiera?a Emmy, odwraca?em uwag? ma?ej, zagaduj?c j? i stroj?c do niej miny, dzi?ki czemu prawie natychmiast zapomina?a o swoich zmartwieniach. - Lovelocku, jeste? moim bohaterem - mówi?a Carol Jeanne. Och, gdyby tylko naprawd? w to wierzy?a... Starszej córki, Lidii, nie da?o si? tak ?atwo spacyfikowa?. - Lovelock patrzy, jak si? ubieram - skar?y?a si?, gdy na ni? spojrza?em. - Ci?gle si? na mnie gapi. Powiedz mu, ?eby przesta?. - Sama mu powiedz, Lidio. Poza tym on si? na ciebie nie gapi, a tylko chce by? mi?y. Nie rozumiem, dlaczego ludzie s? tak obsesyjnie wstydliwi. Co te? ta Lidia sobie wyobra?a?a w tej swojej ma?ej g?ówce, ?e niby móg?bym pragn?? niedojrza?ego cia?a przedstawicielki innego gatunku? Przecie? doskonale wiem, kiedy moja obecno?? jest niepo??dana. Odwróciwszy si? plecami do Lidii, zaj??em si? Emmy. Ma?a wyci?gn??a r?czki i niezdarnie mnie obj??a, a ja wstrzyma?em oddech w jej niebezpiecznym, entuzjastycznym u?cisku, który mia? przynajmniej t? zalet?, ?e zawsze budzi? szalon? zazdro?? Lidii. - Ja te? chc? go przytuli? - j?kn??a. - Lovelocku, daj?e spokój. Nie prowokuj ich do k?ótni - powiedzia?a Carol Jeanne. - Nie dzisiaj. Uwolni?em si? z obj?? Emmy i wdrapa?em si? na Carol Jeanne, by dotrze? do Lidii, a ta z triumfuj?c? min? wyci?gn??a do mnie r?ce. Biedactwo, pewnie my?la?a, ?e to ona mn? manipuluje. Kiedy mnie przytuli?a, pozwoli?em sobie na g?o?ne westchnienie. Carol Jeanne zwykle nie zwraca?a uwagi, jak bardzo pragn? si? jej przypodoba?, a ja mimo wszystko ci?gle nie ustawa?em w zabiegach, by to spostrzeg?a. Ju? zd??y?em si? nas?ucha? burkni?? Reda, p?aczu Emmy i j?czenia Lidii, a przecie? rodzice Reda jeszcze spali. Nie po raz pierwszy przysz?o mi do g?owy, ?e Carol Jeanne powinna si? przeprowadzi? na "Ark?" tylko ze mn?, bez swojej rodziny. Z pewno?ci? bym to jako? za?atwi?, gdybym tylko móg?. Kiedy ona nieporadnie zajmowa?a si? dziewczynkami - karmi?a je przy stole zimn? papk? z p?atków zbo?owych, któr? rozchlapywa?y wokó? siebie - ja usadowi?em si? w k?cie, by wykona? swoje zadanie: zapisa?, jak Carol Jeanne sp?dzi?a ostatni poranek na Ziemi. Uzna?em za w?a?ciwe odnotowa?, ?e sama ubra?a si? i zjad?a ?niadanie dopiero wówczas, gdy ubra?a i nakarmi?a dzieci. By?a czo?owym naukowcem swoich czasów, a mimo to stawia?a dzieci na pierwszym miejscu. Oto, jak najwi?kszy gajolog pokornie spe?nia? swoj? rol?, przypisan? przez gatunek. Kiedy? sama to powiedzia?a: "Gajologowie zawsze musz? uznawa? fakt, ?e nale?? do ?ywych organizmów, a nie s? jedynie postronnymi obserwatorami, i ?e nigdy, ani przez chwil?, niczego nie powinni traktowa? oboj?tnie". Chc?c jej pomóc, by zdo?a?a postawi? na swoim, ani razu nie napisa?em, ?e to Red zajmuje si? rodzin? i domem, cho? w?a?nie on zwykle wykonywa? te wszystkie prace. W?a?ciwie po có? mia?abym to robi?? Przecie? on ma swojego w?asnego ?wiadka, no nie? Chocia? dziewczynki ledwie rozumia?y, co oznacza "Arka", to jednak czuj?c, ?e dzieje si? co? emocjonuj?cego, sta?y si? kapry?ne i nerwowe - co u ludzkich dzieci nie za bardzo mi si? podoba - lecz doro?li, na swój sposób, okazywali wcale nie mniejsz? nerwowo??. Tylko ?e oni boleli w milczeniu, jakby pod?wiadomie ?a?uj?c domu w New Hampshire i ca?ego mienia, jakie zostawiali. Na szcz??cie mnie brak genów, które kaza?aby mi si? przywi?zywa? do martwych przedmiotów. Owszem, mam poczucie w?asnego terytorium, tak jak ludzie, ale przenosz? si? bez ?adnych sentymentów. Umiem znale?? narz?dzia i potrafi? ich u?ywa? - wsz?dzie mog? zrobi? sobie gniazdo, lecz nigdy nie uwa?am, ?e jest cz??ci? mnie samego. Zatem ciesz? si? wi?ksz? wolno?ci? ni? oni. Oczywi?cie nie musia?em tam sta? i rozgl?da? si? jak Red, który wyra?nie chcia? wszystko zachowa? w swojej ?a?o?nie ograniczonej pami?ci. Od czego jest jego ?wiadek? Kiedy ojciec Reda, stary Stef, wyszed? z sypialni dopinaj?c rozporek (czy?by starcy w ten sposób przypominali nam o swojej m?sko?ci?), ju? papla? o wspomnieniach z tego domu. Na szcz??cie nie oczekiwa? ode mnie odpowiedzi, wi?c mog?em tego nie s?ucha?. Najgorsza okaza?a si? Mamu?ka, ludzka samica, która urodzi?a Reda. Zachowanie Stefa ?wiadczy?o, ?e przynajmniej opanowa? podstawy mowy, Mamu?ka za? kr??y?a i wszystkiego pieszczotliwie dotyka?a, jakby s?dzi?a, ?e g?aszcz?c cynowy serwis do herbaty, stoj?cy na bufecie w jadalni, zdo?a go nak?oni?, by sam si? z nami zabra?. Iskanie i pieszczoty to ulubione zaj?cia naczelnych, ale nigdy nie przysz?oby mi do g?owy, ?eby pie?ci? metalowy dzbanek. U Mamu?ki najbardziej irytowa?o mnie to, ?e dotyka?a nie swoich przedmiotów, jakby stanowi?y jej w?asno??, cho? na dobr? spraw? u niej wszystko mnie dra?ni?o. Jej poczucie terytorium rozci?ga?o si? na rzeczy nale??ce do Carol Jeanne, Reda lub ich obojga. W ten sposób zdradza?a swój stosunek do tego domu: we w?asnym mniemaniu wcale nie by?a tu go?ciem, lecz cich? w?a?cicielk? wszystkiego. ??cznie z lud?mi. Uwa?a?a, ?e te? nale?? do niej. Kiedy? próbowa?em wyt?umaczy? to Carol Jeanne, jednak nie chcia?a mnie s?ucha?. S?dz?, ?e w duchu przyznawa?a mi racj?, pragn??a jednak by? lojalna wobec Reda i wola?a nie s?ucha?, gdy kto? ?le si? wyra?a? o jego ukochanej matce. ?wiadczy to, ?e z mi?o?ci cz?owiek zdolny jest kocha? nawet pijawki i paso?yty przyczepiaj?ce si? do osoby, któr? darzy uczuciem. My, ni?sze naczelne, podchodzimy do tego rozs?dniej: iskamy si? i zjadamy paso?yty. Obiekty naszej mi?o?ci uwalniamy od takich ma?ych, dokuczliwych krwiopijców, a przy okazji urozmaicamy nasz? diet? odrobin? zwierz?cego bia?ka. - Szkoda, ?e nie mog? tego zabra? - westchn??a Mamu?ka, pieszcz?c kanap? w salonie. Zaledwie pó? roku temu narzeka?a, ?e jest niewygodna, bo pragn??a, by Red kupi? now? tylko po to, by zrobi? jej przyjemno??. W ten sposób chcia?a sprawdzi? uczucie swojego ukochanego synka, a teraz uzna?a star? kanap? za bezcenn?. - Pi??set kilogramów to stanowczo zbyt ma?o - stwierdzi?a. - Limit baga?u powinien zale?e? od wieku danej osoby. M?odzi ludzie po prostu nie zd??yli zapu?ci? tak wielu korzeni. Mia?a chyba na my?li macki. Czeka?em, a? kto? zwróci Mamu?ce uwag?, poniewa? ju? uzbiera?a znacznie wi?cej ni? przys?uguj?ce jej pó? tony. Przyw?aszczy?a sobie wi?kszo?? limitu Stefa, Lidii i Emmy, a tak?e nieco moich marnych dwudziestu pi?ciu kilogramów. Zaw?adn??a równie? ca?o?ci? wagi przyznanej ?wiadkowi Reda, ?wini Pink. Przypuszczam, ?e chyba nikt nie opuszcza? Ziemi z tyloma rzeczami, ile chcia?a wzi?? Mamu?ka. W?a?ciwie wi?kszo?? mieszka?ców tego globu nie mia?a a? takiej masy ruchomo?ci, jak? ona pragn??a zabra?. Nikt jednak nic nie powiedzia? ani nie przywo?a? Mamu?ki do porz?dku. Wygl?da?o na to, ?e Red uwa?a j? za idea?, Stef od dziesi?tków lat siedzia? pod jej pantoflem (prawdopodobnie podporz?dkowa?a go sobie w pierwszym miesi?cu ich ma??e?stwa), a Carol Jeanne unika?a konfliktów. Zatem wszyscy odnosili si? do Mamu?ki z szacunkiem, kiedy kr??y?a po pokojach, wsz?dzie zostawiaj?c t?uste odciski palców i mdl?c? wo? perfum. Gdybym j? porówna? do psa oznaczaj?cego swoje terytorium, Carol Jeanne pewnie by tego nie doceni?a, wi?c zachowa?em t? uwag? dla siebie. Poza tym owo porównanie w?a?ciwie mi si? nie uda?o, bo przecie? u psów to nie suki oznaczaj? teren. Op?akuj?c rzeczy, które i tak do niej nie nale?a?y, Mamu?ka nie pomin??a niczego, co si? nie da?o zast?pi?, a Carol Jeanne zostawia?a swoj? siostr? Iren?, ta za? naprawd? by?a niezast?piona. ?wietnie rozumia?em jej nieutulony ?al - w owym czasie sam wola?bym umrze? ni? rozsta? si? z Carol Jeanne. Oczywi?cie nikt poza mn? nawet si? nie domy?la?, jak bardzo ona to prze?ywa. Co taki Red móg? o tym wiedzie?? Nigdy nie mia? rodze?stwa. Je?li idzie o Stefa... No có?, w skryto?ci ducha podejrzewa?em, ?e uwa?a krewnych za ludzi, z którymi trzeba jako? wytrzyma?, kiedy s? obecni, ale si? za nimi nie t?skni, gdy ich nie ma. Mamu?ka zabiera?a ze sob? wszystkie osoby, które uwa?a?a za swoje albo przynajmniej tak jej si? zdawa?o. Jedynie Carol Jeanne mia?a rzeczywiste powody do g??bokiego smutku czy ?alu i tylko ona potrafi?a si? opanowa?, by zbytnio tego nie okazywa?. Wreszcie ?niadanie si? sko?czy?o. W niewielkie podr?czne torby pakowano zapasowe ubranka i zabawki dla dziewczynek oraz bananowe chrupki, które Carol Jeanne zawsze bra?a dla mnie, gdy nie by?o ?wie?ych owoców albo pokarmu dla ma?p. G?ówny baga? wys?ano wcze?niej do wa?enia i kontroli, kiedy wi?c nadesz?a pora odjazdu, wszystko odby?o si? zdumiewaj?co szybko. Jeszcze ostatnie spojrzenie na dom i wsiedli?my do pude?kowatego, lecz wygodnego poduszkowca. Kierowca zwi?kszy? obroty, unie?li?my si? w powietrze i ruszyli?my. My?la?em o d?ugich zimowych miesi?cach w Nowej Anglii, ciesz?c si?, ?e mnie omin?. Oczywi?cie, Carol Jeanne i Red z zamglonym wzrokiem trzymali si? za r?ce. Widz?c to, Mamu?ka zacz??a pochlipywa? i szybko odwróci?a uwag? Reda od ?ony. Z ochot? wsadzi?bym jej palec w oko, a wtedy mia?aby prawdziwy powód do ?ez. Zerkn??em na Stefa i zobaczy?em, ?e lekko si? u?miecha. Ciekawe, czy chcia? zrobi? to samo, co ja. Pewnie wymy?li? co? du?o lepszego, bo przecie? ?y? z ni? o wiele d?u?ej. Podró? do Bostonu nie odznacza?a si? niczym szczególnym - mkn?li?my tymi samymi drogami, z których korzystali?my z Carol Jeanne, je?d??c na uniwersytet. Nie widzia?em na nich ?niegu - ledwo spad?, rozdmuchiwa?y go cz?sto przemykaj?ce poduszkowce. Po obu stronach tworzy? jednak wysokie zaspy, tak ?e ledwie wystawa?y czubki drzew. Zdawa?o si?, ?e jedziemy tunelem. W ?rodku pojazdu by?o bardziej interesuj?co. Lidia nieustannie pyta?a, czy ju? doje?d?amy na miejsce, a Emmy, która zawsze potrafi?a znale?? jaki? fizyczny sposób wyra?ania swoich uczu?, dosta?a choroby lokomocyjnej i wymiotowa?a na pod?og?, rozsiewaj?c osobliw? wo? i brudz?c Mamu?ce obuwie. Zastanawiam si?, czy przypadkiem nie robi?a tego umy?lnie. Je?li tak, mo?e wyrosn?? na warto?ciow? osóbk?. Mamu?ka d?sa?a si? przez reszt? drogi. Kiedy przyjechali?my na lotnisko, za swój obowi?zek uzna?em odnalezienie Ireny. Stan??em wi?c na ramieniu Carol Jeanne i rozgl?da?em si? za szaroniebieskim habitem jej siostry, któr? zawsze ?atwo by?o dostrzec. Zauwa?ywszy, ?e siedzi przy oknie, w smudze ciep?ego ?wiat?a s?onecznego, kilkakrotnie cichutko pisn??em i wskaza?em r?k?. - Jest tam. Lovelock j? znalaz? - powiedzia?a Carol Jeanne takim tonem, jakby ktokolwiek z nich rozumia?, ile j? kosztuje to, ?e widzi Iren? ostatni raz. Carol Jeanne te? nietrudno by?o dostrzec, bo siedzia?em na jej ramieniu. Nawet nie zd??yli?my zrobi? dwóch kroków w stron? Ireny, gdy wsta?a i w pozdrowieniu unios?a d?o?. Wówczas Carol Jeanne nie wytrzyma?a i pu?ci?a si? ku niej biegiem. Dostatecznie orientowa?em si? w sytuacji, by wiedzie?, ?e nale?y si? przenie?? z ramienia na plecy. B?d? si? czu?y ze sob? swobodniej, je?li znikn? im z oczu. Czepiaj?c si? grzbietu Carol Jeanne, wszystko jednak widzia?em i s?ysza?em, bo przecie? do mnie nale?a?o rejestrowanie takich chwil. Mocny, ostentacyjny u?cisk, a potem obie nagle si? zmiesza?y. Nie wiedzia?y, co powiedzie? na po?egnanie. ?adna z nich nie chcia?a rozp?aka? si? pierwsza. - Jed? ze mn? - odezwa?a si? Carol Jeanne. - Znajdziemy dla ciebie jakie? miejsce. Zdawa?em sobie spraw?, ?e wcale nie oczekiwa?a od siostry zmiany decyzji. W taki zawoalowany sposób prosi?a Iren? o przebaczenie za to, ?e j? zostawia. Irena tylko pokr?ci?a g?ow?. - Wiem, ?e ?lubowa?a? s?u?y? Bogu do ko?ca ?ycia, ale nie s?dzisz, ?e mog?aby? to robi? równie? tam? Czy? w kosmosie ludzie nie b?d? ci? potrzebowa?? - spyta?a Carol Jeanne, a potem lekko ?ami?cym si? g?osem powiedzia?a s?owa, których wymówienie przysz?o jej z najwi?kszym trudem: - Nie uwa?asz, ?e mo?esz by? potrzebna mnie? Irena u?miechn??a si? blado. - Lata podarowane mi przez Boga prze?yj? tam, gdzie On mnie umie?ci?. Domy?li?em si?, ?e Carol Jeanne odebra?a to jako krytyk? ca?ej wyprawy kolonizacyjnej. Wystarczaj?co dobrze zna?em Iren?, by wiedzie?, ?e nie o to jej chodzi?o, lecz Carol Jeanne tak to zrozumia?a, bo czu?a si? winna, zostawiaj?c siostr?. - Skoro Bóg stworzy? wszech?wiat, w którym funkcjonuje wzgl?dno??, trudno nas pot?pia? za to, ?e wyprawiamy si? tam, gdzie Bóg pozwala nam dotrze?. Irena znowu pokr?ci?a g?ow?. - Wiem, ?e robisz to, do czego zosta?a? stworzona, Jeannie. Fakt, ?e ja nie mog? wyjecha?, wcale nie oznacza, ?e kiedy si? zestarzej?, nie b?d? si? cieszy? na my?l o tym, ?e jeste? gdzie? w kosmosie, szcz??liwa i wci?? m?oda, ?e z nadziej? oczekujesz dokonania dzie?a swego ?ycia. Mo?e to Bóg chcia?, by? rozci?gn??a czas, podró?owa?a do gwiazd i ?y?a ca?e wieki po mojej ?mierci. By? mo?e ja po prostu nie pragn? odk?ada? mojego wej?cia na Jakubow? drabin?. Próbowa?a si? za?mia?, ale jej ?miech przypomina? ?kanie. Kiedy siostra wspomnia?a o ?mierci, Carol Jeanne przesta?a nad sob? panowa? i ju? nie zdo?a?a powstrzyma? ?ez. Irena po?o?y?a d?o? na jej ramieniu. Lu?ny r?kaw habitu wygl?da? jak skrzyd?o anio?a. Rozmawia?y ze sob? ostatni raz i ju? nigdy wi?cej si? nie zobacz?. - Przecie? nawet sam Jezus postanowi? nie oszukiwa? ?mierci - doda?a Irena. Nie powiedzia?a tych s?ów w z?ej wierze - czy? nie zwi?za?a swojego ?ycia z Jezusem? - jednak Carol Jeanne ponownie odebra?a je jako krytyk?. - My nie oszukujemy ?mierci, Ireno - odparta z wahaniem i bez przekonania. - Moje ?ycie tylko na pozór b?dzie d?u?sze od twojego, bo ze mn? nie polecisz, cho? mo?esz. Irena odwróci?a twarz. Kiedy znowu popatrzy?a na siostr?, tak?e mia?a ?zy w oczach. - My?lisz, ?e nie chc? by? z wami? - spyta?a. - Jeste?cie mi najbli?si i wiesz, ?e bardzo was kocham... Ciebie, Lidi? i Emmy, a nawet Lovelocka, który te? w pewnym sensie nale?y do rodziny. Bardzo mi?o z jej strony. - Jednak?e tu mam prac?. Mo?e to zabrzmi g?upio, ale uwa?am, ?e Bóg jest w?a?nie tutaj, cho? wiem, ?e b?dzie równie? z wami. Nie wiedzia?abym, jak go tam szuka?. Nie mog? opu?ci? Boga, nawet dla was. - Nie powinnam ci? namawia? - cicho rzek?a Carol Jeanne. - Ale? ja si? ciesz?, ?e to zrobi?a?. ?wiadomo??, ?e pragn??a? zabra? mnie ze sob?, przyniesie mi ulg?, kiedy odlecicie i b?d? za wami t?skni?. U?cisn??y si? tak nagle, ?e nie zd??y?em odsun?? ogona. Irena w pewnym sensie obj??a równie? mnie. Spojrza?em na ni?, by sprawdzi?, czy to zauwa?y?a - jej twarz znajdowa?a si? tylko kilka centymetrów od mojej. Okaza?o si?, ?e tak. Otworzy?a oczy i mimo ?ez mrugn??a do mnie, lekko si? u?miechaj?c. Przy?o?y?em d?onie do jej policzków i rozchylonymi wargami poca?owa?em j? w usta. Cmokn??a mnie, jakby ca?owa?a ma?e dziecko, a potem cofn??a r?k?, tak ?e mog?em uwolni? ogon. Pewnie Carol Jeanne uzna?a, ?e to sygna? do ko?czenia u?cisków, bo zacz??a si? odsuwa?. Nie mog?em na to pozwoli?. Wskoczy?em siostrom na ramiona i mocno je przytrzyma?em. Obie ?mia?y si? do mnie, kiedy ponownie si? obj??y, ale wkrótce ich ?miech przeszed? w ciche ?kanie. Nie puszcza?em sióstr, póki nie zobaczy?em Mamu?ki, która p?dzi?a do nas, niew?tpliwie po to, aby "podnie?? je na duchu". Wiedzia?em, ?e Carol Jeanne nie chcia?a, by kto? j? przy?apa? na okazywaniu uczu?, wi?c cichutko do niej zaskrzecza?em. Zrozumia?a ostrze?enie - chyba nawet nie zdaj?c sobie sprawy, ?e to ja j? uprzedzi?em - odsun??a si? od siostry i wytar?a ?zy r?kawem. Irena, oczywi?cie, u?y?a do tego chusteczki, bo by?a przygotowana - Carol Jeanne zawsze wszystko zaskakiwa?o. Odwróci?em si? na jej ramieniu i pos?a?em Mamu?ce w?ciek?e spojrzenie. Popatrzy?a na moje wyszczerzone z?by i prawdopodobnie zrozumia?a, ?e nie jest tu mile widziana, bo zwolni?a kroku. Nie zwa?aj?c na obecno?? Mamu?ki, Carol Jeanne znów odezwa?a si? do Ireny: - Chyba nie mog? oczekiwa?, ?e do mnie napiszesz. - B?d? pisa?a, dopóki nie zejdziecie z orbity oko?os?onecznej. I b?d? si? za was wszystkich modli?a, przez ca?e moje ?ycie, które potrwa, oczywi?cie. Tylko ?e po kilku tygodniach waszej wyprawy umr? ze staro?ci, a wtedy zostaniesz sama. - Wr?cz przeciwnie. Zaczniesz mnie strzec, a ja b?d? wiedzia?a, ?e si? mn? opiekujesz, ?e mnie chronisz. - Tym zajmuj? si? ?wi?ci - odpar?a Irena. - Czy? jednak nie by?oby cudownie, gdybym i ja mog?a to robi?? Czuwa?abym nad tob?, Lidi? i Emmy, a nawet nad Lovelockiem, do czasu, a? znowu spotkamy si? w niebie. Na to zaskrzecza?em w ów szczególny sposób, które one bra?y za ?miech. - Niew?tpliwie Bóg i o tobie pami?ta - powiedzia?a do mnie Irena. Mia?em w?asne wyobra?enia o tym, co o mnie my?li Bóg, je?li istnieje. Gdyby chcia?, ?eby na ?wiecie ?y?y takie istoty, jak ja, sam by to za?atwi?. Kiedy Adam nadawa? zwierz?tom nazwy, nie by?o w?ród nich ani jednego stworzenia, które by?oby podobne do mnie. Je?li w mitycznym raju ktokolwiek mnie przypomina?, to tylko pewien gadatliwy w??. - Zapal za mnie ?wieczk? - poprosi?a Carol Jeanne. - Zapal? tyle ?wieczek, ?e zim? ogrzej? ko?ció?. Mamu?ka, oczywi?cie, bardzo by cierpia?a, gdyby si? nie wtr?ci?a. - Oj, nie musicie si? tak smuci?. Do pocz?tku wyprawy zosta?o jeszcze tyle miesi?cy, ?e zd??ycie si? ze sob? nagada? przez telefon. Udawa?y, ?e jej nie s?ysz?. - ?egnaj - powiedzia?a Irena. - Niech Bóg ma ci? w swojej opiece. - Kocham ci? - szepn??a Carol Jeanne bardzo cicho, ledwie poruszaj?c ustami. Wiedzia?em, ?e Irena to wyczu?a, je?li nawet nie s?ysza?a s?ów siostry. W tym czasie Stef z Redem przyprowadzili dziewczynki, wi?c Mamu?ka skorzysta?a z tej okazji. - Twoje ?liczne male?stwa chc? si? po?egna? z cioci? Iren? - oznajmi?a. - Lepiej, ?eby nie zobaczy?y tych twoich g?upich ?ez. Dopiero wtedy Carol Jeanne i Irena zwróci?y uwag? na reszt? rodziny. Irena uca?owa?a Lidi? i Emmy, popchni?te w jej stron? przez babci?. Cho? to Mamu?ka zaaran?owa?a t? scen?, wida? by?o, ?e Irena kocha dziewczynki, a one uwielbiaj? ow? dziwn? istot?, która prócz nich nie ma dzieci do kochania. Irena u?cisn??a Reda troch? niezgrabnie, ale chyba tylko dlatego, ?e on uwa?a? obejmowanie zakonnicy za niezr?czno??. Szczerze go lubi?a i on j? tak?e. Pó?niej poda?a r?k? Mamu?ce i Stefowi. - Jeste? taka kochana - o?wiadczy?a Mamu?ka. - B?dzie nam bardzo brakowa?o twoich odwiedzin. Stef nic nie mówi?, ale podaj?c d?o? Irenie, z szacunkiem sk?oni? g?ow?, jakby chcia? przekaza?, ?e rozumie jej smutek oraz docenia jej powo?anie, cho? nale?a? do innego wyznania. Irena znów spojrza?a na siostr?, ale skoro ju? wszystko sobie powiedzia?y, te? nic nie mówi?y, a tylko przed rozstaniem jeszcze raz si? u?cisn??y. Irena unios?a d?o? w po?egnalnym ge?cie, kiedy szli?my w stron? pojazdu, który mia? nas zawie?? do wahad?owca stoj?cego na niezwykle d?ugim pasie startowym. Carol Jeanne zachowa?a stoicki spokój i nie chcia?a si? obejrze?, ale od tego by?em ja. Siedzia?em jej na ramieniu, trzymaj?c j? za w?osy, i patrzy?em na Iren? do chwili, gdy znikn??a mi z oczu. Wiedzia?em, ?e za kilka tygodni lub miesi?cy Carol Jeanne poprosi, bym jej to pokaza?, do czego b?d? dobrze przygotowany, bo gdy tylko znajdziemy si? na pok?adzie "Arki", od razu umieszcz? t? scen? w pami?ci g?ównego komputera statku. Ogl?daj?c j? na swoim terminalu, Carol Jeanne zrobi zbli?enie twarzy siostry i wtedy zobaczy to, co ja widzia?em: kiedy Irena z u?miechem macha?a do nas jedn? r?k?, drug? zas?ania?a oczy, ?eby ukry? ?zy. ROZDZIA? DRUGI NA ORBICIE Wahad?owiec wygl?da? identycznie jak stratosferyczne samoloty, które w ci?gu godziny pokonywa?y odleg?o?? mi?dzy kontynentami. Panowa?a tam taka sama, wr?cz sterylna czysto??, a ostentacyjnie eleganckie stroje sprawia?y wra?enie, ?e pasa?erowie wybieraj? si? na spotkanie z Bogiem, a nie na kolejn? konferencj?, jednak tym razem po wyj?ciu z g?stej warstwy atmosfery nie mieli?my pó?niej zni?y? si? nad New Delhi, Zanzibarem czy Porto Alegre, lecz polecie? wy?ej, do stacji orbitalnej "Grissom". Ludzie latali wahad?owcem tylko z trzech powodów. Po?ow? pasa?erów stanowili bardzo bogaci tury?ci, którzy woleli wyda? fur? pieni?dzy, by przez male?kie okienko spojrze? na Ziemi? z kosmosu, ni? za darmo, we w?asnym domu ogl?da? ten sam widok, i to znacznie wyra?niejszy, na dwumetrowym ekranie o wysokiej rozdzielczo?ci. Po kilku minutach na "Grissomie" zaczynali si? nudzi? i przez ca?y tydzie?, do przylotu nast?pnego wahad?owca pili, le?eli albo pl?tali si? pod nogami. Reszta pasa?erów to w wi?kszo?ci powa?ni ludzie, wybieraj?cy si? na ksi??yc, Marsa lub asteroidy - naukowcy, in?ynierowie czy niezbyt m?drzy wysoko kwalifikowani robotnicy fizyczni, którzy po pi?ciu latach pracy wracaj? z takimi pieni?dzmi, ?e mog? za gotówk? kupi? apartament w Tokio albo wysp? na Pacyfiku i do ko?ca swoich dni nie musz? pracowa?, cho? zwykle nie trwa to zbyt d?ugo wskutek uszkodze? organizmu spowodowanych przez nisk? grawitacj?. No i wreszcie s? tacy pasa?erowie jak my, najbardziej zwariowani ze wszystkich, zbieraj?cy si? na "Grissomie" po to, by wyruszy? w d?ug? podró? na "Ark?". "Arka" znajdowa?a si? wówczas w odleg?o?ci zaledwie kilku miesi?cy drogi, w punkcie najbardziej oddalonym od orbit planetarnych. Jedynie my, arkowicze, jak nazywano nas na satelicie, mieli?my opu?ci? Uk?ad S?oneczny. Je?li znajdziemy planet? nadaj?c? si? do zamieszkania i za?o?ymy tam koloni?, ju? nigdy nie wrócimy na Ziemi?. Gdyby?my za? zrezygnowali, to wzgl?dno?? czasu sprawi, ?e na naszej rodzinnej planecie minie kilka stuleci i zajd? takie zmiany, ?e po powrocie najpewniej niczego nie rozpoznamy. Przed dwustu laty Anglia próbowa?a zlikwidowa? handel afryka?skimi niewolnikami, Hiszpania traci?a swoje kolonie w Ameryce, a Rosja i Cesarstwo Otoma?skie walczy?y ze sob? o panowanie na Morzu Czarnym. Okr?ty budowano z drewna, para wodna stanowi?a ostatni krzyk techniki i jeszcze nikt nie s?ysza? triumfuj?cego szumu wody spuszczanej w toalecie. Jak wi?c b?dzie wygl?da?a Ziemia za nast?pne dwie?cie lat? Kto wie, mo?e ju? znajdzie si? sposób na to, by takie istoty jak ja potrafi?y mówi?? Mo?e wskutek post?pu ?wiat zape?ni? superinteligentne kapucynki, pawiany, oposy, ?winie i psy, ch?tnie i pos?usznie spe?niaj?ce wszystkie ?yczeniach ich stwórców, a ca?? prac? b?d? wykonywa?y jedynie bystre zwierz?ta, przechowuj?ce informacje w swoich rozro?ni?tych, genetycznie ulepszonych mózgach? Za dwa stulecia ludzie wreszcie osi?gn? to, czego zawsze tak bardzo pragn?li: niewolnictwo, którego nie trzeba si? wstydzi?. Przecie? stale udoskonalaj? s?u??ce im zwierz?ta. Jednak?e zbyt daleko wybiegam naprzód, bo wtedy jeszcze o tym nie my?la?em. By?em naiwny - prawdziwa szko?a dopiero mnie czeka?a. Kiedy weszli?my na pok?ad wahad?owca lec?cego do "Grissoma", zwraca?em uwag? jedynie na to, jak inni ludzie na nas patrz?. Zarówno bogaci tury?ci, jak i powa?ni podró?nicy, od razu nas podsumowali: rodzina z dwojgiem dzieci, par? staruszków i ma?p?. Nikt nie by? nami zachwycony. Wiedzia?em, co my?leli: dzieci zaczn? p?aka?, staruszkowie zrz?dzi? i st?ka?, a ma?pa prawdopodobnie kogo? obsika. Mieli ca?kowit? racj?. Pocz?tek wypad? nie najgorzej. Lidia usiad?a z Redem, co przyj??em z ulg?, bo by?a dla mnie taka wstr?tna, ?e wola?em siedzie? nawet obok Emmy i znosi? nieuchronn? zmian? pieluch. Ka? ludzi, zw?aszcza dzieci, rozmazany na pieluszce jest ohydny. Nie mo?na z tym nic zrobi?, lepi si? do wszystkiego i strasznie ?mierdzi. A w ogóle trzylatki powinny ju? dawno umie? korzysta? z toalety. Podejrzewam, ?e takie "wypadki" to jedynie sposób zwracania na siebie uwagi i s? cz?sto powtarzane, bo okazuj? si? skuteczne. Jednak?e mimo owych zapachów Emmy, przynajmniej chwilami, potrafi?a by? mi?a. Lidia by?a rozpaskudzon?, kapry?n? istot?, której ka?dy oddech wydawa? si? gorszy ni? tysi?c pieluch jej siostry. Mamu?ka i Stef siedzieli razem, tak samo jak Red i Lidia. Pink z nami nie by?o. Wzi?li j? za ten jej ?wi?ski ryjek i wsadzili do ?adowni. S?usznie, bo to jej miejsce. Red próbowa? wprowadzi? j? na pomost jak zwyk?ego pasa?era, ale za?oga wahad?owca nie chcia?a si? zgodzi?. Wiem, ?e z tego powodu Red czu? si? ura?ony - Carol Jeanne mog?a zatrzyma? przy sobie ?wiadka, a on nie. Co jednak wolno Carol Jeanne, to nie Redowi, a Pink to nie to, co ja. Kilkunastokrotnie podró?owa?em suborbitolotami i ju? do tego przywyk?em. Przy wej?ciu zawsze troch? protestowali, ale Carol Jeanne pokazywa?a im dokument, wydany przez Agencj? Bada? Kosmicznych, uprawniaj?cy ?wiadka do przebywania w kabinie. Wszystkim imponowa?o, ?e kto? (nigdy my) p?aci za mnie ca?y bilet. Do wn?trza suborbitolotu wje?d?a?em na ramieniu Carol Jeanne, a potem, gdy znalaz?a nasze miejsca, zeskakiwa?em na swój fotel. Steward sprawdza? mi szelki, przymocowywa? je do normalnych pasów, upewniaj?c si?, czy sprz?czki s? poza moim zasi?giem, jakby nie wystarczy?o powiedzie?, bym ich nie rozpina?. Tym razem wszystko odby?o si? nie inaczej, cho? z jedn? ró?nic?: ze wzgl?du na obecno?? Emmy siedzieli?my w rz?dzie z trzema miejscami zamiast, jak zwykle, z dwoma - Emmy z brzegu, Carol Jeanne w ?rodku, a ja przy ?cianie. Nie by?o tam ?adnych okien, bo przy ponownym wchodzeniu w g?ste warstwy atmosfery powstawa?a tak wysoka temperatura, ?e pow?oka rozpala?a si? do bia?o?ci i ten widok móg?by wywo?a? panik? w?ród pasa?erów. Mocno przypi?ty pasami nie mog?em si?gn?? po ilustrowany magazyn. Na szcz??cie poda?a mi go Carol Jeanne. Steward to zauwa?y?. - Wygl?da, jakby czyta? - skomentowa? zachwycony moimi b?aze?stwami. - On naprawd? czyta - wyja?ni?a Carol Jeanne. - Ale przecie? zbyt szybko przewraca kartki. - Bo czyta dwa tysi?ce s?ów na minut? - odpar?a. Spojrza?em na niego, szczerz?c z?by w u?miechu. Ludzie zawsze uwa?aj?, ?e ?adnie si? u?miecham, póki nie zobacz?, jakie ostre mam z?by. Poszed? sobie. Start jak to start. Przejechali?my po ziemi ze trzy kilometry, nim wreszcie wzbili?my si? w powietrze. W chwil? pó?niej le?eli?my na plecach - pilot skierowa? wahad?owiec pionowo w gór?, albo przynajmniej tak si? wydawa?o. Widzia?em, ?e Mamu?ka i Stef kurczowo zaciskaj? d?onie na por?czach - jeszcze nie latali w stratosferze i w trudniejszych momentach byli troch? zaniepokojeni. Nie wiedzieli tego, co ja - ?e pocz?tek lotu to jeszcze nic. Kiedy znale?li?my si? na wysoko?ci dwóch kilometrów, pilot uprzedzi? nas przez g?o?niki, ?eby?my si? nie ruszali i siedzieli prosto w czasie przy?pieszania. Zazwyczaj dok?adnie si? stosuj? do takich polece?, cho?by tylko po to, by za?oga mog?a sprawi? przyjemno?? Carol Jeanne, mówi?c jej po wyl?dowaniu, ?e jestem takim zdyscyplinowanym ma?ym pasa?erem. Tym razem pozwoli?em sobie na drobn? niesubordynacj? - unios?em g?ow? i ukradkiem zerkn??em na Mamu?k? i Stefa. Ona mocno zaciska?a powieki, a z k?cików oczu sp?ywa?y jej ?zy. Mamu?ka Foxe Todd do?wiadcza?a czego? nowego i bardzo jej si? to nie podoba?o. - Oprzyj si?, Lovelocku - mrukn??a Carol Jeanne. Sprawdza?a mnie. Przyjemnie wiedzie?, ?e czuwa nade mn?, niemal tak troskliwie jak ja nad ni?. Poza tym mia?a racj?. Nie powinienem si? rusza? ani odwraca? g?owy. G?ow? mam wi?ksz? ni? zwyk?a ma?pa, poniewa? do mózgu wszczepiono mi cyfrowy interfejs. Nie pomy?lano jednak o odpowiednim amortyzowaniu czaszki i wzmocnieniu szyi, wi?c z byle powodu miewam nieprzyjemne sensacje. Moje niepos?usze?stwo w czasie opuszczania atmosfery spowodowa?o, ?e poczu?em mdl?cy ból, a przeci??enie coraz bardziej ros?o, bo wchodzili?my na orbit?. "Jeste? niem?dry, Lovelocku", pomy?la?em. "Chcia?e? si? troch? ponapawa? strachem Mamu?ki i teraz przez ca?y dzie? b?dziesz si? podle czu?, dopóki tego nie ode?pisz". R?ce mia?em tak unieruchomione, ?e ledwie trzyma?em w nich czasopismo, wi?c tym bardziej nie mog?em zastosowa? akupresury, by z?agodzi? ból. Lidia zacz??a narzeka?, ?e przeci??enie uniemo?liwia jej zabaw?. Red potraktowa? córk? stanowczo - co mu si? zdarza?o mniej wi?cej raz do roku - i natychmiast si? uspokoi?a. Na szcz??cie nie wymiotowa?a, bo wtedy by?oby z ni? jeszcze trudniej wytrzyma? ni? zwykle. Wreszcie przeci??enie si? sko?czy?o i nagle znale?li?my si? w stanie niewa?ko?ci. Us?ysza?em ?kanie pe?ne przera?enia. Nawet nie musia?em patrze? w tamt? stron?, by wiedzie?, kto tak szlocha. - Mamo, to tylko brak grawitacji - powiedzia?a Carol Jeanne. - Za chwil? si? przyzwyczaisz. - Spadamy! - obstawa?a przy swoim Mamu?ka. - To tylko takie wra?enie - wyja?ni?a jej synowa. - Zaraz poczujemy si? lepiej, kochanie - zapewnia? Stef. - Ludzie zawsze tak reaguj?. - To po prostu straszne - o?wiadczy?a Mamu?ka. - Nale?a?oby co? z tym zrobi?. Takich ludzi, jak my, nie powinno si? na to nara?a?. Gdybym tylko umia? mówi?, mia?bym dla niej odpowied?: "To s? prawa fizyki, Mamu?ku, i organizmy ludzi, nawet z najlepszych rodzin tak reaguj?, je?li nagle zaniknie grawitacja. Jedynym sposobem oszcz?dzenia ci niewygody by?aby ca?kowita anestezja, lecz wi?kszo?? podró?ników woli w pe?ni ?wiadomo?ci dociera? do celu. Jednak?e w twoim wypadku, Mamu?ku, ca?kowita anestezja to raczej kwestia estetyki ni? medycyny i na ka?de ?yczenie z przyjemno?ci? ci to zapewnimy". Nie umiej?c mówi?, mog?em tylko zachowa? swój komentarz na pó?niej, gdy z Carol Jeanne zostaniemy sami. Oczywi?cie, b?dzie chcia?a mi przerwa?, ale wy??cznie do chwili, gdy zacznie si? ?mia?. Ona te? uwa?a?a, ?e Mamu?ka jest komiczna, lecz nie zdawa?a sobie sprawy, jakie uczucia ?ywi? do jej te?ciowej. Nigdy wi?c nie wspomina?em, ?e nie mog? si? doczeka? pogrzebu Mamu?ki. Carol Jeanne mia?a zbyt dobre serce, ?eby komukolwiek okazywa? z?o?liwo??, nawet zas?u?on?. Ja by?em pozbawiony tej wady. Z?o?liwo?? to jedyna rzecz, która nawet g?upiej, nieoswojonej kapucynce wychodzi ca?kiem dobrze, a mnie przecie? udoskonalono. W?a?ciwie nie ?yczy?em Mamu?ce ?mierci. Pragn??em tylko, by jej nie by?o z nami, ale skoro, póki ?y?a, swojego ukochanego syna nigdy nie spuszcza?a z oka na d?u?ej ni? kilka godzin, ?mier? wydawa?a si? jedynym sposobem na to, ?eby si? jej pozby?. Mamu?ka dawa?a si? rozgry?? bez ?adnych trudno?ci, przynajmniej mnie. Mia?a si? za osob? z tak dobrej rodziny, ?e ledwie raczy?a zauwa?a? mi?dzynarodow? renom? Carol Jeanne - s?aw? uznawa?a za jeszcze jeden ci??ar, jaki musz? d?wiga? ludzie "naszej" klasy. Jednak?e skwapliwie z owej s?awy korzysta?a, ca?y czas ?a?uj?c, ?e powszechn? uwag? budzi jej synowa z katolickiej rodziny, a nie wychuchany synalek. By?a wi?c uszczypliwa wobec Carol Jeanne, cho? wszystko, co Mamu?ka najbardziej ceni?a w ?yciu, zawdzi?cza?a temu, ?e Red tak dobrze si? o?eni?. - To niewa?ko??? Czy ju? mog? fruwa?? - znów odezwa?a si? Lidia za moimi plecami. - Dopiero na "Arce" - odpar? Red. - Prawdopodobnie tak?e nie - powiedzia?a Carol Jeanne, która rozpi??a pasy i wsta?a. - Dlaczego mamie wolno, a mnie nie?! - wykrzykn??a Lidia. - Bo mama cz?sto przebywa?a w niewa?ko?ci i wie, jak si? porusza?, ?eby nie rozbi? sobie g?owy i nikogo nie uderzy? ?okciem w twarz - rzek?a Carol Jeanne. Wsun?wszy stopy pod fotel, sta?a w przej?ciu, mocno trzymaj?c si? por?czy. - Zdawa?o mi si?, ?e przy wsiadaniu mign?? mi doktor Tuli - wyja?ni?a Redowi. - Je?li to on, pewnie wraca na Marsa. Chcia?abym zamieni? z nim par? s?ów. - Nie widzia?a? go tyle lat - stwierdzi? Red. - Chyba ju? nie warto odnawia? tej znajomo?ci. W gruncie rzeczy mia? racj?. Poniewa? opuszczali?my Uk?ad S?oneczny, nigdy nie wrócimy za ?ycia tych ludzi, wi?c po co zawraca? sobie g?ow? podtrzymywaniem znajomo?ci z osobami, które zostaj?? To nie ma sensu, tak samo jak odwiedzanie ?miertelnie chorych, cho? ludzie to robi?. Carol Jeanne jednak ruszy?a naprzód. Chwyta?a si? por?czy foteli tak zr?cznie, jak cz?onkowie za?ogi, z wdzi?kiem unosz?c si? w powietrzu. - Mama fruwa! - wykrzykn??a zachwycona Lidia. - Emmy, widzisz? Emmy, oczywi?cie, nie obchodzi?o, czy mama fruwa, czy nie. Spostrzeg?a tylko, ?e jej nie ma, i zacz??a p?aka?, co by?o ca?kiem zrozumia?e, bo to jeszcze ma?e dziecko. Trudno oczekiwa?, by pojmowa?a, ?e mama wkrótce wróci. - Emmy ryczy - oznajmi?a Lidia. Wszyscy, naturalnie, doskonale zdawali sobie z tego spraw?. No có?, przecie? ona to tak?e jeszcze dziecko. - Wiem, ?e p?acze, ale mama zaraz wróci - powiedzia? Red. Znam Reda. Nie mia? zamiaru uspokaja? ma?ej. Uwa?a?, ?e wszystko jest w najwi?kszym porz?dku. Skoro pozwoli Emmy p?aka?, Carol Jeanne to us?yszy i szybko wróci, by si? ni? zaj??. Cho? lepiej opiekowa? si? dzie?mi ni? ?ona, w podobnych wypadkach w ogóle nie reagowa?. Widzia?em to ju? z tysi?c razy. Je?li w obecno?ci Carol Jeanne zadzwoni? telefon, gong u drzwi albo minutnik w kuchni, czy rozp?aka?o si? dziecko, Red po prostu udawa?, ?e tego nie s?yszy i czeka?, a? ?ona rzuci to, co akurat robi?a. Dopiero wówczas, gdy opanowa?a sytuacj?, oznajmia?: "Oj, przecie? ja mog?em wsta?", a Carol Jeanne zawsze mówi?a: "Nie przejmuj si?, kochanie. Ju? to za?atwi?am". Idealne ma??e?stwo. Trzeba przyzna?, ?e Red wszystkim si? zajmowa?, kiedy nie by?o jej w domu, a to zdarza?o si? najcz??ciej. Jednak?e z powodu swojej nieobecno?ci mia?a poczucie winy. Moim zdaniem w pewnym sensie z zadowoleniem wykonywa?a owe drobne obowi?zki, poniewa? wtedy czu?a si? typow? matk?, która siedzi w domu i jest zwi?zana z rodzin?. Emmy wi?c dalej p?aka?a, lecz Carol Jeanne, poch?oni?ta rozmow?, chyba tego nie s?ysza?a. Pasa?erowie zacz?li si? rozgl?da?, rzucaj?c Redowi gniewne spojrzenia, ?e nic nie robi, by uspokoi? ma??. Red czyta? i, oczywi?cie, nie zwraca? na nich uwagi. Mamu?ka jednak zwraca?a. Jak wielokrotnie zwyk?a podkre?la?, nie lubi?a, gdy kto? wystawia? j? na po?miewisko. Nie cierpia?a krytyki, a w?a?nie teraz wszyscy rzucali karc?ce spojrzenia na jej ukochanego syna, stwierdzi?a wi?c, ?e powinna jako? zareagowa?. - Co ty wyprawiasz? - spyta? Stef. - Rozpinam pasy - odpar?a. - Nie jeste? przyzwyczajona do niewa?ko?ci. Sied? i si? nie ruszaj. - Musz? si? zaj?? tym biednym, nieszcz??liwym dzieckiem. Mówi?c to uwolni?a si? z pasów i wsta?a. Natychmiast z wielk? szybko?ci? pomkn??a w gór?. Pisn??a i tylko zd??y?a wyci?gn?? r?ce, dzi?ki czemu uderzenie w sufit nie pozbawi?o jej przytomno?ci. Odbiwszy si?, polecia?a przej?ciem mi?dzy rz?dami foteli, gdzie rozpaczliwie próbowa?a przytrzyma? si? por?czy. Chwyci?a jedn?, ale nie przysz?o jej do g?owy, ?eby wsun?? stop? pod fotel i w ten sposób si? zakotwiczy?, wi?c zacz??a si? obraca?. Gdyby tak zrobi?a umy?lnie, by?aby to pi?kna figura akrobatyczna. Wprawdzie g?ówn? rol? odegra? tu g?upi zbieg okoliczno?ci, musia?em przyzna?, ?e mimo swoich lat Mamu?ka mia?a niez?y refleks i zachowa?a jeszcze do?? si?y, by si? nie pu?ci?, chocia? wskutek inercji wykr?ca?o jej r?k?. Nim steward przyszed? Mamu?ce na pomoc, jako? jej si? uda?o zaj?? miejsce opuszczone przez Carol Jeanne, wi?c kiedy si? zjawi? kaza?a mu odej??. - Jak pan widzi, po prostu si? przesiad?am i uspokajam moj? biedn? wnusi? - oznajmi?a lodowatym tonem. Ju? zapomnia?a o swoich sportowych wyczynach, jakby przed chwil? nic si? nie zdarzy?o. Prawdopodobnie mózg Mamu?ki pozwala? jej zapami?ta? jedynie to, ?e porusza?a si? z wdzi?kiem. Nawet gdyby nast?pnego dnia obudzi?a si? z bólem mi??ni, nie skojarzy?aby go ze swoimi akrobacjami, bo w jej przekonaniu nigdy ich nie by?o. Je?li za? idzie o uspokajanie Emmy, nic z tego nie wysz?o. Emmy, cho? to jeszcze dziecko, niew?tpliwie ju? potrafi?a odró?ni? swoj? mam? od innych kobiet, a zatem tak?e od Mamu?ki, wi?c nie przesta?a p?aka?. - Musz? znale?? na ciebie jaki? sposób, skarbie - powiedzia?a Mamu?ka spokojnie, mimo ?e ju? traci?a cierpliwo??. Po takich k?opotach z dotarciem do wnuczki przecie? nie mog?a okaza? si? nieskuteczna jako babcia. Zacz??a si? wi?c rozgl?da? za czym?, co mog?oby odwróci? uwag? dziecka. Stwierdzi?a, ?e nie nadaje si? do tego ilustrowany magazyn, gryzak Emmy ani torebka na wymiociny. Zerkn??a na mnie. - Emmy, najdro?sza, nie chcia?aby? si? pobawi? ma?pk? mamusi? Nawet pozwol? ci j? nakarmi?. No, gdzie? Carol Jeanne w?o?y?a te smako?yki? Jestem ?wiadkiem i mam obserwowa?, ale kiedy Mamu?ka - która nigdy w ?yciu nie dotkn??a mnie z w?asnej woli - uzna?a, ?e mog? si? przyda? w tak drobnej sprawie, natychmiast postanowi?em j? ugry??, jak tylko si? zbli?y. Poniewa? przeszkadzanie oficjalnie zarejestrowanemu ?wiadkowi stanowi?o wed?ug prawa powa?ne przest?pstwo, ?aden obcy nie ?mia?by mnie uderzy?, ani nawet si? poskar?y?, gdybym go ugryz? za to, ?e mnie dotkn??. Z drugiej strony Mamu?ka, jako te?ciowa Carol Jeanne, nie by?a osob? obc?, wi?c gdybym j? ugryz?, gada?aby o tym bez ko?ca. Zawaha?em si?. Niezgrabnie zacz??a odpina? moje szelki, lecz sz?o jej to niesporo. Wtedy w duchu przyzna?em, ?e w?a?ciwie wpad?a na niez?y pomys?. Emmy dobrze na mnie reagowa?a, ja za? lubi?em si? z ni? bawi?, chocia? na wszelkie mo?liwe sposoby próbowa?a mnie wówczas udusi? go?ymi r?kami, ale zr?czno?ci? nie dorównywa?a ostrydze, wi?c zawsze zdo?a?em si? wywin??. Wiedzia?em, ?e uradowana Emmy za chwil? si? roze?mieje, a to pozwoli Carol Jeanne spokojnie rozmawia? dalej, co ona z pewno?ci? doceni. By?oby jeszcze lepiej, gdyby dzi?ki temu Mamu?ka sta?a si? wobec mnie bardziej tolerancyjna. W?a?nie o tym sobie wówczas my?la?em, ale nie przysz?o mi do g?owy, ?e wcale nie by?em bardziej obeznany z niewa?ko?ci? ni? Mamu?ka. Przecie? podczas lotów w stratosferze zawsze siedzia?em w pasach. Niemniej niby dlaczego mia?oby mi to nastr?cza? jakie? problemy? Z do?wiadczenia wiedzia?em, ?e w sytuacjach wymagaj?cych zwinno?ci i poczucia równowagi, zachowuj? si? sto razy lepiej ni? cz?owiek. Niewa?ko?? wed?ug mnie stanowi?a tylko jeszcze jedno wyzwanie, z którym poradz? sobie bez trudu i w sposób bardziej naturalny ni? ludzie. Pewnie tak by si? sta?o, gdyby ca?a sprawa zale?a?a wy??cznie od zwinno?ci. Z pewno?ci? jestem zwinny, a poza tym udoskonalony, co przyda?o mi refleksu i inteligencji. Nie wiedzia?em tylko jednego: jak si? b?d? czu? w stanie niewa?ko?ci. Ssaki naczelne w trakcie ewolucji nauczy?y si? ?y? na drzewach. Tylko kilka gatunków - na przyk?ad ludzie czy pawiany - zesz?o na ziemi? i po niej chodzi. My, ma?py ?yj?ce na drzewach, mamy oczy umieszczone w jednej p?aszczy?nie, co jest charakterystyczne dla naczelnych i umo?liwia widzenie w trzech wymiarach, a to z kolei pozwala dok?adnie ocenia? dystans w czasie skakania po ga??ziach i we w?a?ciwym momencie odpowiednio je chwyta? naszymi zwinnymi r?kami z kciukiem przeciwstawnym do pozosta?ych palców. Dzi?ki temu wykonujemy zdumiewaj?ce akrobacje. Rzecz polega na tym, ?e o wszystkim decyduje grawitacja i dok?adne wyczucie, ile wa?ymy, jak wysoko trzeba skoczy? w powietrze i w które miejsce spadniemy. Dla ludzi i pawianów najwa?niejsze jest to, by si? nie przewróci?, wi?c nie potrzebuj? wiedzie?, gdzie jest dó? i góra, ale ma?py nadrzewne musz?, bo inaczej by si? zabi?y przy pierwszym skoku. W niewa?ko?ci nie istnieje dó? ani góra, lecz stale ma si? wra?enie spadania. Przymocowany pasami do fotela mog?em to roztrz?sa? wy??cznie teoretycznie. Teraz, gdy Mamu?ka je odpi??a, zupe?nie inaczej odbiera?em niewa?ko??. Nie post?pi?em tak g?upio, jak Mamu?ka, i stale si? czego? trzyma?em - pasa, jej r?kawa, por?czy - wszystkiego, co zabezpiecza?o mnie przed bezw?adnym lataniem. Jednak?e gdy tylko si? poruszy?em, mój mózg zaczai si? buntowa? przeciw otrzymywanym informacjom. Aczkolwiek chwyta?em si? sta?ych przedmiotów, nie umia?em opanowa? przera?aj?cego uczucia, ?e nie wiem, gdzie jest dó?, a gdzie góra. Ludziom orientacj? w przestrzeni umo?liwia wzrok oraz kanaliki z p?ynem w uchu ?rodkowym - skoro co? wygl?da, jakby znajdowa?o si? w dole, to oni s? przekonani, ?e tak jest, cho?by czuli co innego. Ja za? - no có?, zwyk?em wisie? g?ow? w dó? i buja? si? na ga??zi. W orientacji przestrzennej niewiele dla mnie znacz? informacje wzrokowe, a w?a?nie wtedy mechanizm równowagi w uchu ?rodkowym wyra?nie dawa? mi zna?, ?e grozi mi ?miertelny upadek, chocia? mocno si? trzyma?em. Zdr?twia?em ze strachu. Jeszcze mocniej zacisn??em jedn? r?k? na por?czy fotela, drug? na r?kawie Mamu?ki, a nog? na pasie. Drug? nog? i ogonem wywija?em jak oszala?y, szukaj?c dodatkowego oparcia. Moja noga trafi?a na palce Mamu?ki. Mamu?ka wytrzeszczy?a oczy, bo niezbyt delikatnie chwyci?em si? jej d?oni. Bezwiednie zrobi?em przera?on? min?, ods?aniaj?c z?by i szeroko otwieraj?c oczy, co ludzie odbieraj? jako z?o??. Mamu?ce si? zdawa?o, ?e j? atakuj?. - Co ty wyczyniasz? - szepn??a. - Pu?? mnie! Szarpni?ciem próbowa?a uwolni? d?o?. Poniewa? mocniej si? trzyma?em jej palca i r?kawa ni? przedmiotów trudniejszych do uchwycenia, nieuchronnie oderwa?a mnie nie od siebie, lecz od fotela. Wymachiwa?a r?k? z trzykilogramowym le?nym stworzeniem, które przera?one uczepi?o si? jej palca i r?kawa. - Puszczaj, ty wstr?tny ma?y diable! - wrzasn??a. Zacz??a mn? wywija?, co pogorszy?o spraw?. Dotychczas by?em tylko przera?ony, a teraz wpad?em w skrajn? panik?. Moje zwieracze nagle pu?ci?y, daj?c dowód prawdziwo?ci twierdzenia, ?e ze strachu mo?na zrobi? pod siebie. Przy ka?dym machni?ciu r?k? Mamu?ka rozsiewa?a ma?pi mocz i ma?pie bobki we wszystkie strony. Nie ma co, przyjemna pami?tka z podró?y dla bezradnych pasa?erów, ?wiadków mojej ha?by. Wtedy zdawa?em sobie spraw? jedynie z tego, ?e nie tylko ja wrzeszcz?. Wszyscy próbowali mnie z?apa?, a ja odruchowo chwyta?em ich za palce i ubranie, a tak?e za w?osy, uszy i nosy. Oderwany od Mamu?ki, nieprzytomnie czepia?em si? pasa?erów, a poniewa? wielu z nich równie? bezw?adnie porusza?o si? w niewa?ko?ci, w pewnej chwili powsta?a gro?na sytuacja: m??czyzna, którego si? uchwyci?em, grzmotn?? ca?ym cia?em w ?cian? i omal mnie nie zmia?d?y?. Wszystko sko?czy?o si? dopiero wówczas, gdy do akcji wkroczy?a Carol Jeanne. Zachowa?a spokój, jak zwykle w krytycznych momentach - zawsze mo?na liczy? na jej opanowanie i to, ?e metodycznie robi, co trzeba. Z?apa?a mnie w powietrzu, cho? wcale nie delikatnie, i natychmiast wsadzi?a za pazuch?, mimo ?e w dalszym ci?gu nie panowa?em nad zwieraczami. Tam, ukryty pod jej bluzk?, znów poczu?em si? bezpieczny. Strach min??. Ogarn??a mnie taka ulga, ?e o niczym innym nie potrafi?em my?le?. Z wdzi?czno?ci zacz??em poklepywa? i g?aska? Carol Jeanne, nie wiedz?c, jak ona to odbiera. Po kilku minutach, wci?? w jej obj?ciach, odzyskawszy troch? w?adzy nad swoim cia?em, odwróci?em g?ow? i ostro?nie zerkn??em przez szpark? mi?dzy guzikami bluzki. Stewardzi pomagali pasa?erom z powrotem zaj?? miejsca. Jeden z nich pot??nym odkurzaczem czy?ci? powietrze z kropelek moczu i wiruj?cych bobków - drobnych i suchych, nie tak ohydnych, jak ludzki ka?. Pozostali rozdawali wilgotne r?czniczki, którymi pasa?erowie wycierali sobie r?ce, twarze i ubrania. Carol Jeanne zacz??a si? rusza? - wraca?a na swoje miejsce. Chcia?em jej wyt?umaczy?, co si? zdarzy?o, lecz nie mia?em pod r?k? notatnika, a jej komputer by? w baga?ach, wi?c nie ode mnie us?ysza?a relacj?. Mamu?ka w dalszym ci?gu siedzia?a na miejscu synowej, wycieraj?c Emmy. Ma?a, oczywi?cie, ?wietnie si? bawi?a. Uzna?a moj? przygod? za doskona?? rozrywk?. - Ma?pa si? zesika?a! - wykrzykn??a. - Lata?a jak mucha! W?a?ciwie nie lata?em, bo nikogo nie pu?ci?em, dopóki nie uda?o mi si? mocno chwyci? nast?pnej osoby, ale poniewa? pasa?erowie, unosz?c si? w powietrzu, fruwali po ca?ej kabinie, s?owa Emmy nie odbiega?y od prawdy. Carol Jeanne pragn??a jednak us?ysze? wi?cej szczegó?ów. - Kto odpi?? Lovelocka? - spyta?a. Jej miejsce zajmowa?a te?ciowa, wi?c by?o jasne, ?e nikt inny nie móg? tego zrobi?. Mamu?ka jednak ze s?usznym gniewem spojrza?a na synow?, po czym oznajmi?a ch?odnym tonem: - Próbowa?am uspokoi? twoj? córk?, któr? zostawi?a? tu sam?. Emmy tak rozdzieraj?co p?aka?a, ?e trudno oczekiwa?, bym mog?a równocze?nie pilnowa? twojej ma?py. Ze s?ów Mamu?ki wynika?o wi?c, ?e ona nie mia?a z tym nic wspólnego. Czeka?em, a? kto? zwróci uwag? na rzecz oczywist?: w ?aden sposób sam nie mog?em odpi?? pasów. Nie zdziwi?o mnie milczenie Stefa - zbyt d?ugo ?y? z Mamu?ka, by wiedzie?, ?e przy ludziach nie nale?y si? jej sprzeciwia?. Red za?, który czasem k?óci? si? ze swoj? matk? i bywa?o, ?e nawet przyznawa?a mu racj?, cho? si? odezwa?, jednak nie po to, by ujawni? prawd?. - Widocznie maj? uzasadnione powody do zamykania ?wiadków w ?adowni - rzek?. K?amca! Przecie? wiedzia?, ?e to wina jego matki, ale wszystko zwali? na mnie. Zrobi? to wy??cznie z zazdro?ci, bo stale towarzyszy?em Carol Jeanne. To mnie zwierza?a si? ze swoich sekretów i ze mn? u boku opracowywa?a swoje teorie naukowe. Red nadawa? si? jedynie do rozrodu, ale gdyby mój niewielki ma?pi cz?onek mia? wi?ksze rozmiary, z ochot? bym jej s?u?y? i pod tym wzgl?dem. Red by? tak u?yteczny jak przedwczorajsze p?atki zbo?owe - nikt nie móg? temu zaprzeczy?. Teraz skorzysta? z okazji, ?eby si? odegra?. Prychn??em na niego, lecz mnie zignorowa?. Jedynie Lidia powiedzia?a co? bliskiego prawdy. - Czy mog? si? pobawi? z Lovelockiem? Emmy babcia pozwoli?a. Chcia?a da? mu smako?yki. Mog? go nakarmi?? No, mog?? - Bzdura - odezwa?a si? Mamu?ka. - To dziecko nie wie, co mówi... - Wykluczone, ?eby odpi?? si? sam - stwierdzi?a Carol Jeanne. - Có?, ?yjemy w epoce cudów - odpar?a Mamu?ka. - Chyba nie przypuszczasz, ?e z w?asnej woli zbli?y?abym si? do tej kreatury. Serce mi zamar?o. Wszyscy dobrze wiedzieli, jak Mamu?ka si? mnie brzydzi, a powiedzia?a te s?owa tak przekonywaj?co i tak dobrze udawa?a niewini?tko, ?e gdybym nie zna? prawdy, sam bym w nie uwierzy?. Moim zdaniem ona tak umiej?tnie k?amie, bo sama g??boko wierzy w swoje ?garstwa, przynajmniej w chwili, gdy je wyg?asza. Nie powinienem wi?c si? dziwi? ani jej k?amstwom, ani temu, ?e kto? w nie uwierzy, lecz mimo wszystko by?em zdumiony. Nie przysz?o mi nigdy do g?owy, by mog?a ?ga? tak bezczelnie, zdaj?c sobie spraw?, jakie ponios? konsekwencje - tylko ja mia?em za to p?aci?. Skoro uwierz?, ?e uda?o mi si? rozpi?? szelki, strac? nadziej? na pozostanie z lud?mi w kabinie i reszt? podró?y sp?dz? w ?adowni, jak Pink, a to kara straszna i niezas?u?ona. Có? to jednak obchodzi?o Mamu?k?? Przecie? jestem tylko zwierz?ciem. W ka?dym razie uwa?a?a si? za najwa?niejsz? osob? w ?wiecie, której wygoda, godno?? i drobne zachcianki licz? si? bardziej ni? sprawy ?ycia i ?mierci innych ?ywych istot. Gdyby si? przyzna?a, ?e mnie wypu?ci?a, musia?aby przez godzin? znosi? pretensje wspó?pasa?erów, których ju? nigdy wi?cej nie zobaczy, poniewa? umr? ze staro?ci, zanim minie pierwszy rok naszej mi?dzygwiezdnej wyprawy. A mog?a od razu i szczerze przeprosi?: "Bardzo mi przykro, ale nie s?dzi?am, ?e wypuszczenie tej ma?py sprawi tyle k?opotu. Prosz? mi wybaczy?". Jednak?e ona nigdy by si? nie zdoby?a na takie proste rozwi?zanie. Mamu?ka Foxe Todd mia?aby kogokolwiek przeprasza?? Steward zachowa? si? grzecznie, lecz stanowczo. - Przykro mi, doktor Cocciolone, ale pani ?wiadka trzeba zabra? z kabiny. Daj jej Bo?e zdrowie; próbowa?a mnie zatrzyma?. - B?d? z nim ca?y czas - odpar?a. - Tamto ju? si? nie powtórzy. - Z pewno?ci? zdaje sobie pani spraw?, ?e sytuacja by?a wyj?tkowo niebezpieczna. Ma?pa umie si? odpi??, a tu nie ma miejsca na takie wybryki. Je?li pozwol? jej zosta? w kabinie, mog? straci? prac?, a nawet i?? do wi?zienia. - No có?, skoro pan musi. Carol Jeanne nie nale?a?a do osób, które nalegaj?, je?eli uporem nic nie mo?na wskóra?. Oboje wiedzieli?my, ?e znajd? si? w ?adowni. Mamu?ka nie okaza?a do?? przyzwoito?ci, by przynajmniej milcze?. - A w ogóle gdzie on jest? - spyta?a. Siedzia?em pod bluzk? Carol Jeanne, niespe?na pó? metra od twarzy Mamu?ki, na poziomie jej oczu. Czy móg?bym przpu?ci? tak? okazj?? Zaskrzecza?em i zrobi?em ruch, jakbym chcia? Mamu?k? zaatakowa?. Oczywi?cie wrzasn??a, nagle ujrzawszy przed sob? moje wyszczerzone z?by i wyci?gni?te r?ce. Nic dziwnego, ?e wpad?a w przera?enie. Ja jednak wola?em przypisa? jej strach poczuciu winy i wstydowi za to, ?e tak mnie urz?dzi?a. Czasem lubi? si? rewan?owa?. Carol Jeanne, rzecz jasna, mnie przytrzyma?a. - Jeste? niegrzeczny, Lovelocku - rzek?a. Nie u?y?a karc?cego s?owa. Domy?li?em si?, ?e ona chyba zna prawd? i pewnie mi wspó?czuje, a nad k?amstwem Mamu?ki przesz?a do porz?dku dziennego tylko dla zachowania spokoju w rodzinie. Zawsze mo?na uchroni? rodzin? przed niesnaskami kosztem cierpie? ma?py. W ten sposób otrzyma?em pierwsz? lekcj? wzajemnej lojalno?ci. Reszt? podró?y sp?dzi?em w skrzynce. Niczym szczególnym si? nie wyró?nia?a, ale chyba nie by?a najgorsza - mia?em w bród jedzenia i picia, mi?kk? pod?og?, o?wietlenie, które sam mog?em w??cza? i wy??cza?, oraz kilka ksi??ek do czytania. Mimo wszystko skrzynka to jednak skrzynka. Pocieszy?o mnie tylko to, ?e kiedy dotarli?my do stacji "Grissom" i przesiedli si? na "Ironsides", wahad?owiec mi?dzyplanetarny, oni te? musieli podró?owa? w skrzynkach. W przeciwie?stwie do "Arki", która oferowa?a nam mnóstwo przestrzeni, "Ironsides" by? zbyt ciasny, ?eby stworzy? normalne warunki setce pasa?erów z dobytkiem, chocia? prawie ca?y czas zapewniano sztuczn? grawitacj?. Wobec tego za?o?ono im cewniki, pod??czono do aparatury i upchano w "sypialniach", podejrzanie przypominaj?cych moj? ma?? skrzynk?. Przynajmniej w tej podró?y byli?my sobie równi. ROZDZIA? TRZECI "ARKA" W czasie d?ugiej, miesi?cznej drogi do "Arki" siedzia?em w skrzynce na pok?adzie "Ironsides", to drzemi?c, to znów si? budz?c. Wola?em drzema?, bo czuwaj?c my?la?em wy??cznie o moim upokorzeniu w wahad?owcu, jakby to si? sta?o przed chwil?. Czy to mi grozi za ka?dym razem, gdy znajd? si? w niewa?ko?ci? Na "Arce" b?d? móg? porusza? si? swobodnie - tylko przy zmianach parametrów lotu wsadz? mnie do skrzynki lub skr?puj? szelkami, ?ebym nie narozrabia?. Takie przypominanie moich chwil s?abo?ci napawa mnie gorycz? i jest nieuczciwe, bo to najcz??ciej ludzie sprawiali, ?e rozrabia?em, a nikt nie zamyka? ich w skrzynkach ani nie przypina? pasami. Wiedzia?em, ?e moje poczucie dyskryminacji nie ma sensu. Nikt mnie szczególnie nie prze?ladowa?. Po prostu nale?? do dyskryminowanego gatunku, a przynajmniej na Ziemi nie dyskryminowano tylko ludzi. Wi?kszo?? zwierz?t, oczywi?cie, nie mia?a nic przeciwko dyskryminacji, bo nawet nie zdawa?y sobie sprawy, ?e s? wykorzystywane, udomowiane, podporz?dkowywane i psychicznie niszczone przez ras? panów. Jedyny wyj?tek to garstka ?wiadków takich jak ja. Je?li we wszech?wiecie rzeczywi?cie ?yje kto? oprócz mnie. A mo?e jestem sam? Mo?e jestem jedyn? my?l?c? istot? na ?wiecie, ludzie za? to nic innego, jak tylko wyimaginowani prze?ladowcy, zrodzeni w mojej wyobra?ni dlatego, ?e nienawidz? siebie? A gdybym zaakceptowa? swoje ma?e, w?ochate ja, czy oni by znikn?li albo stali si? mili i zacz?li mnie kocha?? Czy Pink ma skrzyd?a? W takich chwilach zw?tpienia przypomina?em sobie o istnieniu osoby, której na mnie zale?y. Jedyne, co nie pozwala jej tu przyj??, otworzy? t? ?a?osn? skrzynk? i mnie uwolni?, to fakt, ?e osoba ta te? jest zamkni?ta w wi?zieniu ludzkich zwyczajów i praw, wi?c nie mo?e mnie uratowa?. Kiedy? jednak przyjdzie. Uczepi?em si? tej nadziei i przypuszczalnie dzi?ki temu pozosta?em przy zdrowych zmys?ach. Mo?e te?, co bardziej prawdopodobne, mojemu zdrowiu psychicznemu nic nie grozi?o, a te pó?przytomne my?li najzwyczajniej by?y skutkiem ?rodków, które mi podawano, ?ebym zachowywa? si? spokojnie w czasie d?ugotrwa?ej podró?y. Wreszcie poczu?em, ?e statek manewruje, co wskazywa?o na zbli?anie si? do celu. Z wcze?niejszej lektury wiedzia?em, ?e "Ironsides" osi?dzie na zewn?trznej pow?oce cylindrycznej "Arki", gdzie przytrzymaj? go silne elektromagnesy. Pasa?erowie przejd? do pojemnika transportowego. Z boku "Arki" otworz? si? szerokie drzwi, z których wysunie si? d?ugie mechaniczne rami?, zgarnie pojemnik jak insekta ze skóry i wci?gnie nas do przedzia?u cumowniczego, niczym do zg?odnia?ych ust. Ach, jak?e to przypomina?o moje zachowania! Czy ten wstrz?s oznacza zetkni?cie z "Ark?"? Wkrótce przyjd? po ludzi, wyci?gn? ich ze skrzynek, a pó?niej Carol Jeanne z kolei przyjdzie po mnie. Je?li nie zapomnia?a o swoim ?wiadku, bo wtedy wy?aduj? mnie dopiero z reszt? baga?y i przeka?? jej razem z ksi??kami i bielizn?. Je?eli mi wybaczy?a, ?e narobi?em jej wstydu. Mia?em wra?enie, ?e owa straszna niepewno?? trwa?a nie pó? godziny, ale pó? dnia. Mog?a te? trwa? zaledwie pó?torej minuty, bo Carol Jeanne naprawd? mnie kocha?a. Musia?a wiedzie?, ?e dr?cz? mnie obawy, strach, niepewno?? i wstyd. Wiedziona wspó?czuciem, jak na skrzyd?ach zbieg?a do ?adowni, by mnie uwolni?. Jak?e dr?a?em, wychudzony, cuchn?cy, zlany potem, a ona bez wahania wzi??a mnie na r?ce i pozwoli?a tuli? si? do jej szyi, w?osów i karku, wspina? po r?kach na ramiona i ?ciska?, bym nabra? pewno?ci, ?e jest t? sam? osob?. Zupe?nie jakbym wróci? do domu - znów dotyka?em znajomej skóry, ciep?ej i mi?kkiej, o s?onawej woni od przebywania w zamkni?ciu, znowu s?ysza?em ten s?odki, wibruj?cy g?os i na twarzy czu?em ciep?y oddech - odzyska?em swój ?wiat. Po takim d?ugim pobycie w skrzynce zdawa?o mi si?, ?e cia?o Carol Jeanne jest wszech?wiatem. Móg?bym je studiowa? do samej ?mierci i nigdy by mi si? to nie znudzi?o. Wreszcie och?on??em, uspokoi?em si? i moje zachowanie wróci?o do normy. By?em pewien Carol Jeanne i na powrót sta?em si? sob?, a ona wiedzia?a, ?e ju? mo?e si? ze mn? pokaza? ludziom. Zarówno pasa?erów, jak i ?wiadków przeprowadzono do pojemnika transportowego. Mamu?ka chyba nigdy si? nie nauczy, ?e ten, kto pierwszy wejdzie do pomieszczenia z jednymi drzwiami, wyjdzie ostatni, wi?c nas pogania?a, by?my pierwsi zaj?li miejsce w pojemniku. Rodziny, które wchodzi?y pó?niej, wepchn??y nas w najdalszy k?t. Mamu?ka zdawa?a si? nie rozumie?, ?e przez ni? cierpi ca?a rodzina. Kiedy t?um obcych coraz bardziej napiera?, zacz??a si? krzywi? i kr?ci? nosem. Mia?a powód. Wszyscy cuchn?li wskutek d?ugotrwa?ego zamkni?cia w skrzynkach, a cho? do swojej woni przywykli, cudzy kwa?ny odór by? dla ka?dego niezno?ny. Mnie takie rozkoszne w?chowe urozmaicenie sprawia?o wielk? przyjemno??, zw?aszcza ?e tyle czasu mia?em do czynienia tylko z jednym zapachem, ludziom za? wyra?nie to przeszkadza?o, bo ze wstr?tem odsuwali si? od siebie. Gdy do Mamu?ki dociera? smród wspó?pasa?erów z pogard? marszczy?a nos, jakby sama pachnia?a drogimi perfumami. Ju? nie wspomn?, ?e na jej butach wci?? jeszcze pozosta?y ?lady woni wymiocin Emmy, cho? jedynie mój nos to wy?awia?. Gdyby tylko mog?a poczu? swój w?asny zapach, tak jak ja go czu?em, z obrzydzenia pewnie by umar?a. Pojemnik transportowy po??czy? si? ze ?cian? przedzia?u cumowniczego i drzwi si? otworzy?y. Chyba min??y ca?e wieki, nim ludzie przed nami wyszli na otwart? przestrze?. Kiedy w ko?cu my równie? wyszli?my, okaza?o si?, ?e to wcale nie jest otwarta przestrze?. Ca?? grup? poprowadzono korytarzem do du?ej windy. Nie wiedzia?em, czy pojedziemy w gór? czy w dó?. Wszystkim kierowa?a jaka? Francuzka, co t?umaczy, dlaczego nie udziela?a nam ?adnych wyja?nie?. Monotonnym g?osem powtarza?a tylko jedno zdanie, najcz??ciej marn? angielszczyzn?, lecz od czasu do czasu równie? po francusku i portugalsku, a tak?e po japo?sku, cho? w tym wypadku z pewno?ci? wyuczy?a si? tego na pami??: - Prosz? przesuwa? si? w g??b windy. Teraz si? op?aci?o, ?e Mamu?ka tak si? pcha?a. Pojemnik transportowy opu?cili?my na ko?cu, wi?c i ostatni znale?li?my si? w windzie, która ruszy?a w gór?, a kiedy stan??a, wyszli?my z niej pierwsi. Po takiej d?ugiej podró?y w zamkni?ciu widok, jaki ujrzeli?my, wydawa? si? wspania?y. Zielony krajobraz rozci?ga? si? na kilometry. Nie dostrzegli?my lasów, jak w Nowej Anglii, bo na "Arce" by?y tylko pola i krzaki, czym raczej przypomina?a Iow? bez wzgórz i Wyoming bez antylop. Zauwa?yli?my jakie? kar?owate drzewka, rosn?ce równymi rz?dami w niewielkich sadach. Nie mogli?my liczy? na prawdziwe drzewa - "Arka" istnia?a zbyt krótko, by jakiekolwiek zd??y?o osi?gn?? wysoko?? trzydziestu czy czterdziestu metrów. Kiedy jednak zobaczy?em owe male?kie sady niedaleko windy, poczu?em tak? t?sknot? za dotykiem ?wie?ej kory, ?e a? mnie ?wierzbia?y d?onie i stopy. Szybko jednak min??a ulga wywo?ana ogromem przestrzeni wewn?trz "Arki", a wtedy zdali?my sobie spraw?, ?e jest tam bardzo dziwnie. W ogóle nie by?o nieba, cho? wysoko nad nami ?wieci?o jasne "s?o?ce". Nie by?o te? horyzontu. Zdawa?o si?, ?e stoimy na dnie rozleg?ej doliny, która z obu stron przechodzi w coraz bardziej strome "góry", te za? ??cz? si? nad naszymi g?owami, tworz?c sklepienie. Spojrzawszy w "niebo", os?aniaj?c oczy przed "s?o?cem", zobaczyli?my pola i miasteczka. Domy?lili?my si?, ?e chodz? tam ludzie, a cho? wydawa?o si? to niemo?liwe, jednak na nas nie spadali. Zakr?ci?o mi si? w g?owie, gdy wyobrazi?em sobie, jak patrz? na nas wisz?cych nad nimi, lecz my?my te? nie spadali - wirowanie "Arki" mocno nas trzyma?o na jej wewn?trznej powierzchni. Cylindryczne wn?trze, d?ugo?ci paru kilometrów, zamyka?y z obu ko?ców ogromne, szaroniebieskie ko?a. Ich "szprychy" tworzy?y dwa trójnogi, po??czone z osi?, po której w?drowa?o "s?o?ce". Wydawa?o si?, ?e jeste?my w ?rodku gigantycznej puszki po tu?czyku. Na jej ?cianach znajdowa?y si? zielone pola i mieszkali ludzie, a na pokrywce i dnie plastik w smutnym kolorze zimowego nieba. Tylko ?e by? to stan tymczasowy, dopóki "Arka" kr??y?a po orbicie wokó? prawdziwego s?o?ca - s?o?ca starego i kochanego, które wysy?a?o fotony, umo?liwiaj?ce widzenie wszystkim istotom, jakie kiedykolwiek otworzy?y oczy na Ziemi. Statek si? obraca?, by?my nie musieli ?y? w niewa?ko?ci, by gleba, zabudowania i ludzie trzymali si? jego wewn?trznej powierzchni. Tak by?o na orbicie oko?os?onecznej i tak b?dzie podczas oczekiwania, a? Carol Jeanne ze swoim zespo?em przygotuje planet? do zasiedlenia przez ludzi, kiedy w ko?cu dotrzemy do uk?adu naszej nowej gwiazdy. W trakcie podró?y sytuacja si? zmieni w fazie akceleracji i hamowania, bo wtedy "Arka" przestanie wirowa?. To w?a?nie akceleracja zapewni nam ci??enie. Gleba, miasteczka i ogrody zostan? przeniesione z cylindrycznej ?ciany na p?askie, okr?g?e dno, gdzie jedna pi?ta G u?atwi nam ?ycie do chwili osi?gni?cia po?owy drogi. Wówczas znowu dojdzie do zmiany - gleba zostanie przeniesiona z dna puszki po tu?czyku na jej pokrywk?, hamowanie bowiem sprawi, ?e nasz "dó?" znajdzie si? z przeciwnej strony. Wszystkie owe przej?cia - od wirowania do akceleracji, od akceleracji do hamowania, a potem od hamowania znów do ruchu wirowego - nast?pi? w sposób gwa?towny. Tony ziemi przesypi? si? lawin? z jednego ko?ca na drugi, wznosz?c chmury dusz?cego py?u, który ca?kowicie osi?dzie dopiero po wielu dniach. Nikt by tego nie prze?y?. Na szcz??cie cylindryczna ?ciana "Arki" - teraz wydaj?ca si? nam gruntem - w rzeczywisto?ci by?a kilkupi?trowym budynkiem w kszta?cie kr?gu. W najwi?kszych pomieszczeniach zmagazynowano tam embriony milionów zwierz?t oraz ?ywno?? dla ludzi na ca?? drog?. W znacznie mniejszych znajdowa?y si? biura i komputery, a zupe?nie ma?e mia?y nam zapewni? schronienie podczas wy?ej wspomnianych kataklizmów. W trakcie projektowania "Arki" wiele zastrze?e? budzi?o przeznaczanie tak du?ej otwartej przestrzeni pod ziele?. Uznaj?c to za marnotrawstwo, argumentowano: "Czemu by nie zapakowa? ludzi do statku w rodzaju powi?kszonego wahad?owca "Ironsides"? Je?li to si? nie spodoba, mo?na im da? ?rodki nasenne i niech prze?pi? ca?? podró?. Przecie? ona potrwa ledwie kilka lat, prawda?". Jednak?e m?dre g?owy zdoby?y przewag?. Cel wyprawy polega? nie tylko na tym, by dotrze? do innej planety, lecz równie? za?o?y? na niej koloni? zdoln? do przetrwania. Pola i miasteczka mia?y okre?lone zadanie praktyczne - pozwol? ludziom nauczy? si? uprawy ziemi i pozna? kalendarz rolniczy. Mieszkaj?c w miasteczkach zamiast w du?ych blokach, stan? si? oni zwartymi spo?eczno?ciami rolników na d?ugo przed dotarciem do planety, gdzie b?d? musieli wspólnie pracowa? nad stworzeniem nowego ?wiata. W ka?dym razie tak to wygl?da?o w teorii - wykorzysta? podró?, by ju? w czasie jej trwania powsta?a kolonia jako spo?eczno??, jeszcze zanim ludzie dotr? do nowej, by? mo?e wrogiej planety. Tak czy inaczej co przynios?oby oszcz?dzanie pieni?dzy przy budowie "Arki", gdyby wyprawa zako?czy?a si? niepowodzeniem tylko dlatego, ?e z powodu braku zgrania jej uczestników nie uda?oby si? za?o?y? kolonii? St?d "Ark?" podzielono na miasteczka, w których zgrupowano ludzi w taki sposób, by do siebie pasowali. Z konieczno?ci, i zgodnie z najnowszym mi?dzynarodowym zwyczajem, angielski przyj?to za g?ówny j?zyk na statku, lecz w miasteczkach u?ywano rozmaitych j?zyków, by je zachowa? na nowej planecie. Moim zdaniem taki podzia? j?zykowy by? uzasadniony. Jednak?e, absurdem typowym dla ludzi okaza? si? podzia? wed?ug religii. Mahometanie, buddy?ci, katolicy, ?ydzi, hindui?ci oraz protestanci mieli swoje odr?bne miasteczka. Nielicznych ateistów, animistów, sikhów, mormonów, druzów, ?wiadków Jehowy i przedstawicieli rdzennie ameryka?skich wierze? plemiennych ulokowano albo w paru miasteczkach, obejmuj?cych wszystkie wyznania, albo jako mniejszo?ci w tych, których mieszka?cy reprezentowali religie pokrewne lub tolerancyjne. Ca?a ta sprawa uderza?a mnie swoj? niedorzeczno?ci?. Dlaczego na kolonistów nie wybrano po prostu ludzi rozs?dnych, stoj?cych ponad sprawami wiary i oszcz?dzaj?cych sobie bezsensownych sporów religijnych? Odpowied? jest jedna: oczywi?cie na ziemskim globie nie uda?o si? znale?? a? tylu rozs?dnych osób, ?eby zape?ni? "Ark?". Mo?na by? ?wietnym naukowcem, a jednocze?nie hinduist?, hindui?ci za? nie potrafi? ?y? w zgodzie z sikhami. Taki naukowiec móg?by te? by? ?ydem, a wtedy muzu?manie uznawaliby go w najlepszym wypadku za obywatela drugiej kategorii. Pewn? niezwykle m?dr? kobiet?, najwi?kszego gajologa w ?wiecie, wychowano jako katoliczk?, wi?c jej te?ciowa, protestantka z Ko?cio?a Episkopalnego, na ni? i "takich jak ona" zawsze patrzy z góry. Nawet "rozs?dni", to znaczy ci, co twierdz?, ?e nie uznaj? religii, przewa?nie tak samo szowinistycznie traktuj? swój ateizm, jak wierz?cy swoj? wiar?, i tak samo wy?miewaj? wierz?cych, jak wierz?cy ich i przedstawicieli innych wyzna?. Ludzie powszechnie tak si? zachowuj? - moje plemi? nade wszystko. Religia jest najzwyczajniej form? partykularyzmu w ?wiecie jakoby cywilizowanym. A ja? Nie uwa?a?em, ?e jestem spokrewniony z innymi ?wiadkami. Na pewno nie z Pink. Nic szczególnego z nimi mnie nie ??czy?o, chocia? mia?em ?wiadomo?? ich istnienia - przecie? nie tylko Carol Jeanne nale?a?a do wa?nych kolonistów, którzy zas?u?yli na to, by zabra? ze sob? ?wiadka - ale nie czu?em si? ich wspó?plemie?cem. Owszem, wszyscy byli?my ofiarami ciemi??ycielskiego systemu, co jednak liczy?o si? znacznie mniej ni? silne zwi?zki z naszymi w?a?cicielami. Moje plemi? to Carol Jeanne. W?a?nie z ni? si? uto?samia?em, z ni? ??czy?em swoje nadzieje i ona stanowi?a ca?e moje ?ycie. Czym wi?c mogli by? dla mnie tamci ?wiadkowie? Patrz?c na nich, wspó?czu?em im, ?e tak si? po?wi?caj? ludziom, którzy wcale nie s? tego warci. Z wyj?tkiem Carol Jeanne. Ona to co innego - odznacza?a si? dobroci?, mia?a bystry umys? i szlachetne serce, a w dodatku mnie kocha?a. Nas ??czy?o co? wi?cej ni? zwi?zki krwi, j?zyk, religia i ma??e?stwo, a mianowicie osobowo??. Widzia?em ?wiat oczami Carol Jeanne, a ona moimi. Byli?my niemal?e jedn? istot?. We dwoje stanowili?my oddzieln? spo?eczno??, niezale?nie od tego, ?e moja pani oficjalnie nale?a?a do arbitralnie utworzonej grupy niemrawych chrze?cijan, mieszka?ców miasteczka Mayflower. Cho? Carol Jeanne to katoliczka w?ród kongregacjonalistów, a ja - ni?szy ssak naczelny w?ród prezbiterian, nale?eli?my tylko do siebie. W?a?nie o tym my?la?em, patrz?c na p?askie pola i zwarte miasteczka "Arki" - naszego nowego ?wiata. Po wyj?ciu z windy ludzie rozgl?dali si? z ciekawo?ci? wie?niaków, którzy po raz pierwszy w ?yciu przyjechali do du?ego miasta, lecz zadzieraj?c g?owy, nie widzieli drapaczy chmur, tylko miasteczka. Kto? próbowa? u?wietni? nasz przyjazd jakimi? brzydkimi pomara?czowymi kwiatami. Pewnie mia?y wygl?da? ?adnie, ale by?y zbyt jaskrawe i przywi?d?e, jakby zm?czone rol? ozdoby. Mamu?ka lustrowa?a teren, os?aniaj?c sobie d?oni? oczy przed s?o?cem. - Czy po to prze?y?am tyle lat, ?eby sko?czy? w Kansas? - powiedzia?a z westchnieniem. - Jak na Kansas to jest troch? zbyt wygi?te - b?kn?? Stef. Chyba jeszcze nigdy tak bardzo si? jej nie sprzeciwi?. - I co teraz mamy robi?? - spyta?a Mamu?ka. - Jestem g?odna - odezwa?a si? Lidia. - Pi?! - j?kn??a Emmy. - Chce mi si? je?? i pi? - o?wiadczy?a Lidia. - Nie, bo mnie si? chce je?? i pi?. - Wcale nie, bo ja powiedzia?am to pierwsza! - W?a?nie, ?e ja! - wrzasn??a Emmy. Czy?by my?la?y, ?e tylko jednej z nich pozwol? je??? Najwyra?niej geny Reda s? dominuj?ce. Nie my jednak mieli?my decydowa? o tym, co b?dziemy robi?, bo na t?um ludzi i ?wiadków rzuci?a si? masywna kobieta o pot??nym biu?cie. Ci??ar piersi nie pozwala? jej si? wyprostowa?. Wygl?da?a jak pochylony maszt ?aglowca walcz?cego z wiatrem. Trzyma?a przed sob? kawa?ek brystolu z odr?cznym napisem "Cocciolone". Je?li w transporcie nikt inny tak si? nie nazywa?, na pewno chodzi?o o nas. Chc?c zwróci? jej uwag?, Red uniós? d?o? i zamierza? co? krzykn??, ale Mamu?ka dotkn??a jego ramienia i powiedzia?a: - Nie b?d? prostacki. Wobec tego sta? z uniesion? r?k?, nawet ni? nie machaj?c. Kobieta z napisem wreszcie go spostrzeg?a. Kiedy na ni? skin?? - ani troch? prostacko - ruszy?a w nasz? stron? niczym parowiec. - Moi mayflowerczycy! - zawo?a?a zbli?aj?c si?. - Jak tylko was zobaczy?am, od razu wiedzia?am, ?e to wy. "No jasne", pomy?la?em. "Rzucamy si? w oczy". - Czy pani jest nasz? przewodniczk?? - spyta?a Mamu?ka, wychodz?c jej naprzeciw. - Pewnie, ?e tak. Wasz? przewodniczk?, wasz? opiekunk? i, mam nadziej?, wasz? pierwsz? przyjació?k? w miasteczku. - Opu?ci?a r?k? trzymaj?c? kartonik. - Jestem waszym burmistrzem, ale niech to was nie kr?puje, moi drodzy. Nie zosta?am wybrana i ten tytu? nie oznacza nic szczególnego. Nazywam si? Penilopa Frizle. W?a?ciwie Penelopa, lecz to brzmi tak pretensjonalnie. A wy, oczywi?cie, nazywacie si? Cocciolone. Nasze nazwisko wymówi?a z angielska. Widocznie przekr?ca?a nie tylko swoje imi?. Wówczas spostrzeg?a mnie. - Jaka ?liczna ma?pka! To na pewno jeden z waszych ?wiadków. Wyci?gn??a r?k?. Jej palce, ?ci?ni?te ogromnymi pier?cionkami, przypomina?y serdelki. By?em zm?czony i nie zdo?a?em powstrzyma? odruchu. Ugryz?em j?. - Lovelock! - krzykn??a Carol Jeanne z w?ciek?o?ci?. - Psiakrew! To w?a?nie by?o karc?ce s?owo. Natychmiast poczu?em w j?drach straszny ból, jakby kto? mi je ?cisn?? obc?gami. Spad?em z ramienia Carol Jeanne i skoml?c zwija?em si? na ziemi. Na szcz??cie nikt tego nie zauwa?y?, bo akurat w tym momencie cz?onków jakiej? innej rodziny zawo?a? ich burmistrz. Przechodzili nade mn? niczym nad ?ajnem, a ja umiera?em ze wstydu. Carol Jeanne swoim zwyczajem zmi?k?a, gdy zobaczy?a, jak cierpi?. Ratuj?c mnie przed stratowaniem podnios?a mnie, przytuli?a i g?aska?a, a? przesta?em dr?e?. Musz? przyzna?, ?e bardzo mi si? to podoba?o, wi?c dalej udawa?em nieszcz??liwego. Otworzywszy oczy, z satysfakcj? dojrza?em kropelk? krwi na palcu Penelopy. Oczywi?cie ranka by?a niewielka, mimo to nasza przewodniczka ostentacyjnie trzyma?a palec w powietrzu, by wzbudzi? wspó?czucie. Nikt jednak nie zwraca? na ni? uwagi, gdy Carol Jeanne mnie pociesza?a. - Tej ma?pie najwyra?niej o to chodzi - odezwa?a si? Penelopa. - Pewnie znowu mnie ugryzie, ?eby tylko j? g?aska?. Pokaza?em jej z?by, ma si? rozumie? tylko na moment. - O, grozi mi! - krzykn??a. - Wcale nie - odpar?a Carol Jeanne. - Ma?py ods?aniaj? z?by ze strachu. Ona si? pani boi. Zwyk?e ma?py rzeczywi?cie dlatego szczerz? z?by i naturalnie ja te? wyra?am strach w taki sposób, ale przecie? jestem kapucynk? udoskonalon?, wi?c mam do?? rozumu, by robi? to równie? z innych powodów. Uzna?em za konieczne da? tej babie do zrozumienia, ?e cho? ju? j? ukara?em, ugryz? ka?dego, kto spróbuje tak mnie traktowa?, nawet gdyby Carol Jeanne mnie nie g?aska?a. Co oni sobie my?l?, ?e jestem zabawk?? - Tym lepiej, tym lepiej - powiedzia?a rozpromieniona Penelopa, nagle si? do nas u?miechaj?c, jakby specjalnie to prze?wiczy?a. - Mo?e by? pani pewna, ?e nigdy nie zapomn?, jak pozna?am rodzin? Cocciolone. - My nazywamy si? Todd - wycedzi?a Mamu?ka. - Cocciolone to panie?skie nazwisko mojej synowej. - Wobec tego szukam w?a?nie pa?stwa. Oj, interesuj?ca z was rodzina. Je?li by?a w tym ironia, w g?osie Penelopy nie da?o si? jej wyczu?. Wówczas w naszej rodzinie nikt nie wygl?da? interesuj?co. - Bardzo mi?o z pani strony - rzek?a Mamu?ka, przyjmuj?c sarkazm za komplement. Jednak?e Penelopa, wiedz?c ju?, kto si? nazywa Cocciolone, ledwie zwróci?a uwag? na s?owa Mamu?ki. Ustawi?a góry swojego biustu frontem do Carol Jeanne. - Wi?c to pani jest Carol Jeanne Cocciolone. Taki intelekt, a do tego jeszcze ?adna. Zupe?nie jak te male?stwa. S? tak ?liczne, ?e to chyba pani dzieci. No pewnie, ?e nie moje, a Mamu?ce okres rozrodu min?? przed wiekami, zatem tylko Carol Jeanne mog?a by? ich matk?. Nawet ja musz? przyzna?, ?e na dziewczynki patrzy?o si? z przyjemno?ci?. Wygl?da?y jak miniaturki Carol Jeanne, ale i tak ona wydawa?a mi si? naj?adniejsza. - Po takiej d?ugiej podró?y wszyscy jeste?my zm?czeni i brudni - powiedzia?a ignoruj?c komplementy. - I troch? pachniecie - doda?a Penelopa. - Jak zreszt? ka?dy w takiej sytuacji, gdy wychodzi z zamkni?cia. W tej chwili jednak nic nie mo?emy na to poradzi?. Mamy tak ma?o czasu, ?e ledwie zd??ymy na pogrzeb. - Pogrzeb? Jaki pogrzeb? - zapyta? Stef, poruszaj?c grdyk?, jakby zasch?o mu w gardle. - Pa?stwo o tym nie s?yszeli? My?la?am, ?e ju? wszyscy wiedz?. Trzy dni temu zmar?a ?ona g?ównego administratora. Uroczysto?ci odb?d? si? w Mayflowerze. To jedna z dobrych stron naszego miasteczka, ?e mieszka tu administrator. - Nie wiedzieli?my, ?e b?dzie pogrzeb - z nale?yt? powag? rzek?a Carol Jeanne przyciszonym g?osem. - Poza tym w ogóle nie znali?my zmar?ej. Czy nie mogliby?my gdzie? odpocz?? do czasu, a? uroczysto?? si? sko?czy? - Pani chyba ?artuje - odpar?a Penelopa tak wzburzona, ?e falowa?a jej pier?. - To by?by wielki afront dla mayflowerczyków. Na pogrzeb przyjd? ludzie ze wszystkich sze??dziesi?ciu miasteczek. Mayflower musi ich nakarmi?. Przypuszczam jednak, ?e chocia? jest pani osob? tak wa?n?, mog? si? zdziwi?, ?e pani nie spe?nia swego obywatelskiego obowi?zku. - Bardzo by?my chcieli wzi?? w tym udzia?, ale dopiero przylecieli?my i jeszcze nikogo... - W?a?nie doskonale si? sk?ada. Pogrzeb to najlepsza okazja, ?eby si? wzajemnie pozna?. Nim zapadnie wieczór, b?dziecie jednymi z nas. - ?wietny pomys? - odezwa? si? Red. Co to za m??, skoro niweczy wysi?ki Carol Jeanne, która stara si? wymiga?? Prychn??em na niego. - Lovelock, spokój - sykn??a. Wydawa?a si? poirytowana, ale wiedzia?em, ?e jest z?a na Reda, tak samo jak ja. Penelopa zignorowa?a Carol Jeanne i mnie. Najwyra?niej dostrzega?a jedynie tych, co si? z ni? zgadzaj?. - Oczywi?cie, ?e to dobry pomys? - stwierdzi?a, poufale bior?c Reda pod r?k?. - Czuj?, ?e w Mayflowerze zrobi pan furor?, panie Cocciolone. - Ju? pani mówi?am, ?e Cocciolone to panie?skie nazwisko Carol Jeanne - wtr?ci?a Mamu?ka tonem o temperaturze p?ynnego azotu. - U?ywa go tylko w ?yciu zawodowym, ale reszta rodziny nazywa si? Todd. - A, rzeczywi?cie, ju? pani o tym wspomina?a - odparta Penelopa z najs?odszym u?miechem, lecz jej dalsze s?owa ujawni?y, jaki w istocie by? zjadliwy. - Czy pani wie, moja droga, ?e w pierwszej chwili w?a?nie pani? wzi??am za Carol Jeanne Cocciolone? Ta ?liczna dziewczyna wydawa?a mi si? zbyt m?oda na to, by mog?a by? najwi?kszym z ?yj?cych gajologów. Jedynie pani wygl?da jak osoba, która z racji wieku mog?aby nale?e? do wspó?pracowników samego Jamesa Lovelocka. Parskn??em ?miechem. Carol Jeanne uciszy?a mnie dotkni?ciem. - Nie mia?am zaszczytu pozna? Jamesa Lovelocka. Studiowa?am pod kierunkiem jego ucznia, Ralpha Twickenhama. Penelopa si? rozpromieni?a. - Och, mamy anglika?skie miasteczko, które te? nazywa si? Twickenham. Czy to na jego cze??? - Prawdopodobnie tak. On jest bardzo znany. - Carol Jeanne tak?e jest bardzo znana - wtr?ci? Red. - Miasteczko ameryka?skich katolików wyst?pi?o z wnioskiem o nadanie mu nazwy Cocciolone, ale moja ?ona powiedzia?a, ?e nie we?mie udzia?u w wyprawie, je?li z tego nie zrezygnuj?. - I dobrze si? sta?o - rzek?a Penelopa. - Asy? brzmi o wiele ?adniej, prawda? To na cze?? ?wi?tego Franciszka, który karmi? ptaki. Poza tym nie s?dz? pa?stwo, ?e Asy? ?atwiej si? wymawia? Znowu prychn??em. Penelopa rzuci?a mi trwo?liwe spojrzenie i schowa?a r?k? za plecami. - Tak czy inaczej wszyscy na pani? czekaj? - doda?a. - To b?dzie dla nich ogromne prze?ycie, kiedy zobacz? pani? na pogrzebie. Ach, jakie to szcz??cie, ?e w naszym miasteczku mamy jednocze?nie g?ównego administratora i g?ównego gajologa! Co za pomy?lny zbieg okoliczno?ci! - Mój syn równie? odegra istotn? rol? w tej wyprawie - odezwa?a si? Mamu?ka, k?ad?c d?o? na ramieniu Reda, by nikt nie mia? w?tpliwo?ci, o kim mowa. Pó?niej, dla podkre?lenia jego statusu, zadba?a o to, ?eby do Penelopy dotar?o, jaki jest wa?ny. - Jego ?wiadek sprawia znacznie mniej k?opotów ni? ta ma?pa - oznajmi?a, wskazuj?c Pink, która zwyczajnie sobie sta?a. - Widzi pani? - Widz? - rzek?a Penelopa bez entuzjazmu, ledwie zerkn?wszy na Pink, i zwróci?a si? do Carol Jeanne: - Pani doktor, prosz? mi powiedzie?, co pani my?li o "Arce"? - Przypomina Kansas, jak zauwa?y?a moja te?ciowa, kiedy?my tu dotarli. Carol Jeanne nigdy zbytnio nie lubi?a Kansas, lecz Penelopa dumnie wypi??a pier?, jak gdyby to by? komplement pod jej adresem. - Kansas, tylko powietrze tu cuchnie brudn? bielizn? - mrukn?? Stef. Je?li mia? nadziej?, ?e Penelopa go us?yszy, jego ?yczenie si? spe?ni?o. - To przez te kwiaty, moi drodzy. Nasturcje. Ich zapach na "Arce" jest intensywniejszy, bo mamy tu sztuczn? atmosfer?. Zeskoczy?em z ramienia Carol Jeanne na grz?dk? nasturcji, urwa?em najmniejszy kwiatek, jaki uda?o mi si? znale??, po czym go zjad?em. Jego smak wydawa? mi si? znacznie przyjemniejszy ni? wo? stoj?cych wokó? ludzi. Oczywi?cie, z wyj?tkiem Carol Jeanne. By?bym nielojalny, gdybym przyzna?, ?e ona ?mierdzi tak samo, jak inni, wi?c tego nie zrobi?em. Nawet przed sob?. Stef z niech?ci? spojrza? na pomara?czowe kwiaty. - Brzydactwo - stwierdzi?. - Oo? Moim zdaniem s? ?liczne - powiedzia?a Penelopa. - Wkrótce nie b?dziecie zwracali uwagi na ich zapach. Oprócz nich mamy jeszcze konwalie, a one pachn? wprost jak perfumy. Nie doda?a, ?e s? ?miertelnie truj?ce niczym jad kobry. Oto, jak post?puj? ludzie. Opuszczaj? Ziemi?, przenosz? si? na inn? planet? i zabieraj? ze sob? trucizny, ?eby by?o weselej. Wcale by mnie nie zdziwi?o, gdybym si? dowiedzia?, ?e w banku embrionów s? czarne mamby, zabrane z my?l?, ?e te w??e zjedz? wszelkie uci??liwe szkodniki, jakie mog? ?y? na nowej planecie. Penelopa zatar?a d?onie i rzek?a: - No, to sobie pogadali?my, a teraz pewnie chcecie jecha? do Mayfloweru. Do metra prowadzi ta drabina. - Drabina? - spyta?a przera?ona Mamu?ka. W ?yciu nie chodzi?a po drabinie, bo zawsze kogo? do tego wynajmowa?a. Podejrzewam, ?e jako dziecko p?aci?a dzieciom s?u??cych, by zamiast niej wdrapywa?y si? na drzewa. - Tutaj góra i dó? stale si? zmieniaj? - wyja?ni?a Penelopa. - Drabiny to jedyny praktyczny sposób przechodzenia z jednego poziomu na drugi bez zajmowania cennej przestrzeni schodami, które i tak przez po?ow? drogi znajdowa?yby si? na ?cianie lub suficie. Poza tym grawitacja nigdy tu nie przekracza dwóch trzecich ziemskiej, a podczas wyprawy b?dzie znacznie mniejsza, wi?c drabiny s? naprawd? bardzo wygodne. Tutaj wszystkim chodzi si? lekko. - A jednak w pewnych wypadkach drabiny s? ograniczeniem - odezwa? si? Red, znacz?co spogl?daj?c na Pink. Ona by?a ma?a i do?? zwinna. W wyniku udoskonalenia sta?a si?, jak na ?wini?, bardzo m?dra. Umia?a chodzi? po schodach i wskakiwa? na meble, ale z drabin? by sobie nie poradzi?a. Ci z "Arki" powinni uprzedzi? Reda, ?e tam s? drabiny, nim pozwolili mu zabra? jego ?wiadka. By? mo?e go uprzedzili, lecz on mimo wszystko si? upar? i wzi?? Pink ze sob?. Jedynie osoba rozpaczliwie potrzebuj?ca dowodów swojej pozycji obstawa?aby przy tym, by w kosmosie towarzyszy? jej ?wiadek pozbawiony funkcjonalnych ko?czyn i kciuków. - Mamy wind?, ale do ci??kich ?adunków - us?u?nie powiedzia?a Penelopa, zwracaj?c si? do Reda i Mamu?ki. Poniewa? Pink trudno uzna? za taki ?adunek, owa uwaga wydawa?a si? dotyczy? Mamu?ki, której skwaszona mina dowodzi?a, ?e ona te? zrozumia?a aluzj?. Niemniej ten przytyk brzmia? absurdalnie, bo cho? Mamu?ka jest okr?g?a, lecz równocze?nie na tyle niska, ?e prawdopodobnie wa?y?a mniej ni? jedna pier? Penelopy. Najwyra?niej pani burmistrz nie nale?a?a do osób lubi?cych zmienia? swoje plany, ze wzgl?du na czyjekolwiek ?yczenia. Zaprowadzi?a nas do innej windy - mniejszej, z pewno?ci? nie towarowej, a dla ludzi. St?oczeni, zjechali?my w dó?. Wagon metra pojawi? si? prawie natychmiast, gdy tylko dotarli?my na peron. Penelopa sprawnie nas porozsadza?a i wcisn??a guzik z napisem "Mayflower" na tablicy z nazwami docelowych stacji. Us?yszeli?my syk uk?adu pneumatycznego, gdy w??czy?y si? elektromagnesy unosz?ce wagon, który pó?niej g?adko sun?? sieci? tuneli, na skrzy?owaniach automatycznie wybieraj?c drog?. W czasie jazdy Penelopa zacz??a si? przymila?, by zosta? nasz? najdro?sz? przyjació?k?. - Skoro ju? siedzimy, mo?e mi pa?stwo opowiedz? co? o sobie. Oczywi?cie, o pani, doktor Cocciolone, wiem wszystko. - B?agam, tylko bez tytu?ów. Prosz? mi mówi? Carol Jeanne. Penelopa uczepi?a si? tego imienia i zacz??a si? nim bawi? jak kot mysz?. - A wi?c Carol Jeanne. Co za ?liczne imi?! Carol Jeanne. Jak?e si? ciesz?, ?e zostaniemy przyjació?kami, Carol Jeanne. - Obdarzywszy j? ujmuj?cym u?miechem, zaj??a si? Redem, który trzyma? Emmy za kosmyk w?osów, ?eby nie chodzi?a po wagonie: - A jak powinnam zwraca? si? do pana, panie Cocciolone? - On si? nazywa Todd - skorygowa?a j? Mamu?ka. - Redmond Eugene Todd. Wo?amy na niego Red. Carol Jeanne jest jego ?on?. Biedna Mamu?ka. Czy?by nie zdawa?a sobie sprawy, ?e ona j? prowokuje? - A co pan robi? - zapyta?a Penelopa, ignoruj?c Mamu?k?. - Jestem konsultantem rodzinnym. Red zawsze mówi? to z dum?, jakby mia? prawdziw? prac? i rzeczywi?cie co? robi?. Udzielanie porad rodzinnych wydawa?o mi si? tak bezcelowe, jak chodzenie do ko?cio?a - takie koncentrowanie si? na emocjach zamiast na czym? istotnym. Niemniej Red przypuszczalnie by? w tym dobry; nale?a? do tych nadwra?liwców, którzy porozumiewaj? si? z innymi za pomoc? u?cisków i poklepywania po plecach, a tak?e cmokaj? nad obcymi i mówi? im: "Rozumiem". Ludzie go za to uwielbiali. Penelopie, tak jak mnie, zaj?cie Reda nie imponowa?o. - Wewn?trz czy na zewn?trz? - spyta?a. Red by? wyra?nie zdezorientowany. - Zwykle udzielam konsultacji w zak?adzie, je?li o to pani chodzi. - Nawet tego pan nie wie? - zdziwi?a si?. Odpowiedzia? jej milczeniem. - Na zewn?trz, to znaczy na powierzchni, gdzie ?wieci s?o?ce, gdzie s? uprawy - wyja?ni?a. - Tam, gdzie ?yjemy i gospodarzymy. W miasteczkach. Wewn?trz, to znaczy tutaj, w zamkni?tej przestrzeni, gdzie pracujemy. To tak, jak gdyby?my prowadzili podwójne ?ycie. Wewn?trz pracujemy z lud?mi tej samej profesji, podobnie jak na Ziemi w biurze, a na zewn?trz ?yjemy wraz z innymi mieszka?cami miasteczka. - A gdzie pracuj? konsultanci rodzinni, wewn?trz czy na zewn?trz? - zapyta? Red. - Konsultantów zewn?trznych powo?uje g?ówny administrator "Arki" do obs?ugi poszczególnych miasteczek - odpar?a Penelopa. - Ludzie zwracaj? si? do nich, kiedy maj? jakie? k?opoty w miasteczku. Stanowisko konsultanta zewn?trznego to najwi?kszy zaszczyt, oprócz stanowiska burmistrza, oczywi?cie. Mog? je otrzyma? wy??cznie najwra?liwsze osoby. - W takim razie nasz Red b?dzie, rzecz jasna, konsultantem zewn?trznym - odezwa?a si? Mamu?ka. - Jest najwra?liwszym cz?owiekiem, jakiego znam. Ta kobieta ?atwo dawa?a si? podpuszcza?. Penelopa nie mia?a z tym ?adnych trudno?ci, co napawa?o mnie niesmakiem. - To naprawd? interesuj?ca wiadomo??. Nie s?ysza?am, ?eby konsultant mayflowerski mia? by? zmieniony. Wydawa?o mi si?, ?e w g?osie Penelopy zabrzmia? jaki? fa?szywy ton, ale dobrze o niej ?wiadczy? fakt, ?e przesta?a si? u?miecha?. - Naturalnie, konsultanci rodzinni po studiach, z naukowym przygotowaniem, pracuj? wewn?trz, w zak?adach. Ja jednak zawsze my?la?am, ?e konsultanci wewn?trzni s? od tego, by ludzie do nich przychodzili, kiedy s?... No, wiecie... Uciek?o mi to s?owo... - Chorzy psychicznie - podsun??a jej Carol Jeanne. - Pomyleni - rzek?a Penelopa w tym samym momencie. - Wszystko jedno. Do konsultanta w miasteczku idziemy po to, by porozmawia? z kim?, komu mo?na ufa?, a do zak?adowego, gdy nasz prze?o?ony twierdzi, ?e mamy k?opoty, które przeszkadzaj? nam w pracy. Taka wizyta bardzo wyja?awia i przera?a. Red próbowa? zrobi? dobr? min? do z?ej gry, mimo ?e irytowa?o go prymitywne podej?cie Penelopy do leczenia... - Jestem raczej konsultantem wewn?trznym. B?d? udziela? porad pracownikom. Niew?tpliwie w zak?adzie. - No, to bardzo interesuj?ce - oznajmi?a Penelopa, jakby ca?kiem zapomniawszy, ?e przed chwil? niezbyt pochlebnie wyra?a?a si? o profesji Reda. Mia?em jednak pewno??, ?e dalej uznaje go za osob?, u której wizyta wyja?awia i przera?a. Teraz zaj??a si? Mamu?ka i Stefem. - A pa?stwo jak si? nazywaj? i co robi?? - spyta?a, wyczekuj?co patrz?c na Mamu?k?. By?em bardzo ciekaw, jak Penelopa j? ustawi. - Jeste?my rodzicami Reda. Ja si? nazywam Mamu?ka Foxe Todd, a to mój m??, Stefan Brantley Todd. Wszyscy wo?aj? na niego Stef. - Ja b?d? mówi?a Stefan - rzek?a Penelopa, zwracaj?c si? do Mamu?ki, jakby Stef za siebie nie odpowiada?. - Stef brzmi jak nazwa choroby zaka?nej. A z czego pa?stwo si? utrzymuj?? - Nie musimy pracowa?. Stef jest cz?owiekiem maj?tnym, wi?c nigdy nie potrzebowa? posady, a gdyby nawet, to i tak ju? by przeszed? na emerytur?. Jest ode mnie du?o starszy... Ma sze??dziesi?t trzy lata. Tylko czeka?em, a? Penelopa uniesie brwi. Stef wygl?da? na co najmniej siedemdziesi?t pi??. Lata wspó??ycia z Mamu?ka sprawi?y, ?e skurczy? si? i wysech?, jakby chcia? si? schroni? przed jej jadem pod w?asn? skór?. Penelopa zdawa?a si? tego nie widzie?. Kokieteryjnie u?miechn??a si? do Stefa i po?o?y?a d?o? na jego przedramieniu. Najzwyczajniej zacz??a flirtowa? z t? zgrzybia?? skamielin? i on na to reagowa? - odpowiedzia? jej u?miechem, który go odm?odzi?. Kiedy?, przed wiekami, musia? by? przystojnym m??czyzn?. Mamu?ka chrz?kn??a. Napomkn?wszy o m??u, przesta?a by? o?rodkiem zainteresowania i teraz pragn??a to odwróci?. - Ja, oczywi?cie, nigdy nie pracowa?am na utrzymanie, lecz wiele zrobi?am, dzia?aj?c spo?ecznie, i tutaj chcia?abym to kontynuowa?. Stef niew?tpliwie b?dzie co? d?uba?, tak jak w domu. Penelopa zdj??a d?o? z przedramienia Stefa i zmarszczy?a brwi. Rzuci?a okiem na swój podr?czny komputer, jakby chcia?a co? sprawdzi?. Najwyra?niej nic nie znalaz?a i szybko go zatrzasn??a. - To niedobrze, a nawet bardzo ?le, bo tutaj ka?dy musi pracowa?, zarówno wewn?trz, jak i na zewn?trz. Mówi o tym kontrakt. Nie pami?tacie? - Jaki kontrakt? - oboj?tnie spyta?a Mamu?ka. - Ten który zapewne podpisali?cie przed odlotem. - A, tamten. Ja go tylko podpisa?am. By? bardzo d?ugi. - Nie czytali?cie go? - zdziwi?a si? Carol Jeanne. - Nie czytali?cie go? - jak echo zawtórowa?a jej Penelopa, wysuwaj?c do przodu mamucie piersi niczym g?owice bojowe. - Kontrakt jest najwa?niejszy. Podpisuj?c go, wyrazili?cie zgod? na prac? wewn?trz i na zewn?trz. Tu trzeba pracowa?. Nie sta? nas na utrzymywanie trutniów. Ka?dy uczciwie spe?nia swój obywatelski obowi?zek, a w zamian uczciwie dostaje, co mu si? nale?y. - Na co jeszcze wyrazili?my zgod?? - spyta? Stef takim g?osem, jakby umiera? z pragnienia. - O mój Bo?e! Tyle tego, ?e wszystkiego nie zdo?a?am zapami?ta?. Powinni?cie sami przeczyta?. W ka?dym razie musicie dotrzyma? umowy, czy wiedzieli?cie, co podpisujecie, czy nie. Zapad?o nieprzyjemne milczenie. Emmy zacz??a marudzi?, wi?c Stef wzi?? j? na kolana. Wsadzi?a sobie kciuk do buzi i prawie natychmiast zasn??a. Carol Jeanne patrzy?a na ?cian? tunelu, która leniwie przesuwa?a si? za oknem, a Red g?aska? Lidi? po g?owie. Tylko Mamu?ka si? nie speszy?a. Przez chwil? obserwowa?a biust Penelopy, faluj?cy niczym ocean, a pó?niej chyba postanowi?a by? mi?a, bo jej rysy z?agodnia?y. - Niech mi pani opowie o Mayflowerze - poprosi?a ?piewnym tonem, jaki zwykle rezerwowa?a dla swoich wnuczek. - O tym, gdzie b?dziemy mieszka?. Penelopa najwyra?niej nie zdawa?a sobie sprawy, ile to Mamu?k? kosztowa?o. - Wszystko jest w prospekcie, który pokazuj? przy wyborze miejscowo?ci - odpar?a. - Mayflower wygl?da dok?adnie tak, jak tam go opisano. - Nie czyta?am prospektu - oznajmi?a Mamu?ka. - Ja te? nie - przyzna?a si? Carol Jeanne. - Poza dokumentami prawnymi, które nale?a?o podpisa?, niczego nie przeczyta?am. Tak bardzo by?am zaj?ta przygotowywaniem programu bada? nowej planety, ?e nie mia?am czasu my?le? o "Arce". Niestety, decyzje we wszystkich innych sprawach pozostawi?am Redowi. Przy tych s?owach si? zaczerwieni?a, i s?usznie - Red nigdy w ?yciu nie powzi?? rozs?dnej decyzji. W rzeczywisto?ci to mnie Carol Jeanne zleci?a czytanie i zapewne jedynie ja wiedzia?em, co nas czeka. Mia?a ?wiadomo??, ?e w ka?dej chwili przeka?? jej wszystkie informacje, kiedy tylko b?dzie ich potrzebowa?a. Przynajmniej wówczas, gdy dostan? co? do pisania albo komputer, ?ebym si? móg? z ni? dok?adnie porozumie?. Penelopa wygl?da?a na niezadowolon?, ale zrobi?a wa?n? min? i wzi??a g??boki oddech. - No có?, wobec tego musz? wam opowiedzie? sama. Po pierwsze jeste?my prezbiterianami. Mamu?ka prychn??a. - W?ród nas nie ma prezbiterian. Ja jestem kongregacjonalistk?, a Stef, Red i dziewczynki nale?? do ko?cio?a episkopalnego. Ze swoim nazwiskiem, Carol Jeanne, oczywi?cie, musi by? katoliczk?. Mamu?ka traktowa?a to niczym stary rodzinny dowcip, lecz teraz u?miechn??a si? z zaci?ni?tymi wargami. Zmarszczki w k?cikach jej ust przypomina?y odnó?a paj?ka. - Mayflower to kompromis, mamo. Red powiedzia? te s?owa cierpliwie, jakby wyja?nia? to ju? setki razy. W ka?dym razie tylekro? je s?ysza?em, ?e z ochot? rzuci?bym w niego bobkiem. Podczas lektury dokumentów natychmiast si? zorientowa?em, ?e Carol Jeanne powinna mieszka? w miejscowo?ci Einstein, z lud?mi, dla których nauka jest ca?ym ?yciem, a nie wy??cznie prac? zarobkow?; albo w Mensie, razem z bezbo?nymi poganami. Mniej rzeczy by j? wówczas rozprasza?o. Ale nie, Mamu?ka si? upar?a, ?e musz? mieszka? w?ród chrze?cijan, naturalnie jej wyznania albo najbardziej zbli?onego. Pob?a?liwie u?miechn??a si? do swojego ukochanego synalka. - Oczywi?cie, ?e Mayflower to kompromis, Redmondzie, i bardzo mnie to cieszy. Równie? Penelopa si? u?miechn??a. - B?dzie pani jeszcze bardziej zadowolona, kiedy pani nas pozna - oznajmi?a rado?nie. - Nie mamy uprzedze?. Prezbiterianie s? tolerancyjni. Nam w?a?ciwie wszystko jedno, jakie kto? reprezentuje wyznanie, byle tylko chrze?cija?skie. Mamy nawet trzy rodziny ?ydowskie, bo uwa?aj?, ?e miasteczko Bethel jest dla nich zbyt ortodoksyjne, a tak?e kilku mormonów, poniewa? nigdzie indziej ich nie chcieli. Oczywi?cie odprawiaj? w?asne msze, ale gdyby nie to, nikt by si? nie domy?li?, ?e nale?? do innego wyznania. - Jakie to ciekawe - skomentowa?a Mamu?ka ca?kowicie bez zainteresowania. Nie by?a zachwycona, gdy si? dowiedzia?a, ?e w jej miasteczku s? ?ydzi i fanatycy. Nigdy nie musia?a utrzymywa? z nimi kontaktów, z wyj?tkiem sytuacji, w których obs?ugiwali j? jako adwokaci, ekspedienci czy pokojówki. Penelopa nie dostrzeg?a sarkazmu Mamu?ki. - Moim zdaniem wi?kszo?? ludzi uwa?a, ?e Mayflower jest najlepszy. Po pierwsze mieszka tam g?ówny administrator. Fakt ten niejako podnosi presti? miasteczka, co sprawia, ?e Mayflower jest... No, wiecie... Có?, na "Arce" nie ma stolicy, ale gdyby istnia?a, to na pewno by?by ni? Mayflower. - O? - zdziwi?a si? Mamu?ka. - A teraz mamy równie? g?ównego gajologa. Ludzie b?d? si? zabija?, ?eby tylko mieszka? w Mayflowerze. Ach, jakie wspania?e przyj?cia nas czekaj?! Naturalnie, gdy sko?czy si? ?a?oba. Mam nadziej?, ?e Cyrus ponownie si? o?eni. - Cyrus? - zapyta? Stef g?osem wskazuj?cym raczej na zm?czenie ni? ciekawo??. - To g?ówny administrator, tato - wyja?ni? Red. - Przecie? jedziemy na pogrzeb jego ?ony. Powiedzia? to takim tonem, jakby nie móg? si? doczeka?. - Rozpoczyna si? za kilka minut - poinformowa?a nas Penelopa. - Zaraz b?dziemy w Mayflowerze. W?a?nie si? zatrzymujemy. Ju?! Wagon osiad? na ko?ach w tym samym momencie. Taka synchronizacja mog?a wynika? albo z przypadku, albo st?d, ?e Penelopa usilnie to ?wiczy?a. Drzwi si? otworzy?y i wyszli?my na peron. Chocia? w perspektywie mieli?my siedmiogodzinne uroczysto?ci pogrzebowe, to jednak w pewnym sensie wreszcie dotarli?my do domu. ROZDZIA? CZWARTY POGRZEB ODIE Kiedy w ko?cu zobaczyli?my miasteczko Mayflower, nikt nie by? tak bardzo zaskoczony jak ja. Zdawa?o si?, ?e przelecieli?my tyle tysi?cy kilometrów tylko po to, by niczym bumerang wróci? do domu. Oprócz pogody, wszystko wygl?da?o tak samo jak w Tempie, w stanie New Hampshire. Fotografie w prospekcie nie wskazywa?y, ?e miasteczka "Arki" s? tak podobne do Tempie. Mayfloweru, oczywi?cie, nie zbudowano na wzór naszej rodzinnej miejscowo?ci. Rzecz w tym, ?e cho? Tempie powsta?o kilka wieków wcze?niej, i jedno, i drugie zaprojektowano tak, aby przypomina?y zwyk?e ma?e miasteczka w Nowej Anglii. Z metra pojechali?my wind? na g?ówny plac, identyczny jak w Tempie - z trawnikiem i bia?ymi budynkami doko?a. Jeden z nich wygl?da? na dom towarowy, a inny, mimo ?e to raczej nieprawdopodobne, na poczt?. Brakowa?o tylko dzia?a z czasów wojny o niepodleg?o??, ustawionego na ?rodku skweru, oraz du?ego zegara, który wybija? godziny. W g??bi placu sta? nawet ko?ció?, tak?e bia?y, jak ca?a reszta budowli w miasteczku. Odkry?em jednak istotn? ró?nic?, i to bardzo du??: wszystkie domy okaza?y si? nadmuchiwane. By?y p?kate i wygl?da?y na nietrwa?e. Wiem, ?e tutaj nadmuchiwane budowle to konieczno?? - nale?a?o je tak zaprojektowa?, by u?atwi? ich transport i magazynowanie w wypadku ka?dej zmiany, a pó?niej, po ustabilizowaniu gruntu, szybkie ustawienie z powrotem na miejscu. Nieodparcie kojarzy?y mi si? z biustem Penelopy. By?by to raj dla z?o?liwca ze szpilk?. Wskoczywszy na rami? Carol Jeanne, zobaczy?em Mamu?k?. Porusza?a ustami niczym z?ota rybka w akwarium, bo j? zatka?o. Wiedzia?em, ?e zaraz co? powie. - Na mi?o?? bosk?, te domy przypominaj? balony - odezwa?a si? w ko?cu. - Zupe?nie jak w kreskówkach! - wykrzykn??a Lidia. - Nasz chyba b?dzie wygl?da? inaczej, prawda? - zapyta?a Mamu?ka. - Oj, ale z pani maruda - stwierdzi?a Penelopa. - Oczywi?cie, ?e nie. Wszystko jest wyja?nione w prospekcie, tylko ?e pani go nie czyta?a. Ci?g?e o tym zapominam, ale jeszcze nie s?ysza?am, ?eby kto? tu przyby?, zawczasu nie przeczytawszy prospektu. - Mia?am wa?niejsze rzeczy do zrobienia. Musia?am spakowa? nasz dobytek i po?egna? si? ze wszystkimi przyjació?kami. To Red zajmowa? si? pakowaniem; Mamu?ka tylko wskazywa?a palcem i komenderowa?a. I sk?d te przyjació?ki? Znajomych mia?a na p?czki, ale swoje kole?anki klubowe uwa?a?a za zbyt ma?o wyrobione towarzysko, by mog?y zas?ugiwa? na miano jej przyjació?ek. Ich g?ówna rozrywka polega?a na z?o?liwym obgadywaniu tych, które akurat wchodzi?y do klubu lub wychodzi?y. K?ciki ust Penelopy lekko si? unios?y. Zd??y?em si? zorientowa?, ?e jest sarkastyczna i chyba za to j? polubi?em. - Prosz? sobie wyobrazi?, ?e ju? nigdy wi?cej, a? do ko?ca ?ycia, nie b?dzie musia?a pani ?egna? si? z przyjació?kami - rzek?a. Mamu?ka rzuci?a jej gniewne spojrzenie. - Co pani chce przez to powiedzie?? - Jak to co? - odpar?a Penelopa tonem niewini?tka. - Przecie? na zawsze zostaniemy razem, niczym w jednej wielkiej rodzinie. - Mamu?ka traktuje wszystkie swoje przyjació?ki jak rodzin? - odezwa? si? Stef. Ciekaw jestem, czy Penelopa zrozumia?a dwuznaczno?? tych s?ów. Mamu?ka na pewno tak, bo zmia?d?y?a m??a wzrokiem, Penelopa za? tylko szerzej si? u?miechn??a. Lidia szarpa?a Reda za koszul?, rozpaczliwie próbuj?c zwróci? na siebie uwag?, niczym jej ukochana babcia. - Czy ju? jeste?my w domu? Kiedy b?dzie ?niadanie? - dopytywa?a si?. - Dlaczego tu wszystkie domy wygl?daj? jak w filmie? - Bo s? nadmuchiwane, córeczko - wyja?ni? jej Red. - Ludzie nadmuchuj? je jak balony. - W ten sposób tylko szybko by?my si? wyko?czyli - oznajmi?a Penelopa. - Po prostu w ka?dym domu jest zawór dostarczaj?cy powietrze, którego ci?nienie we wn?trzu sprawia, ?e budynki stoj?. - Musz? tam panowa? okropne przeci?gi - skomentowa?a Mamu?ka. - Wi?kszo?? ludzi uwa?a, ?e to dzia?a orze?wiaj?co - rzek?a Penelopa. - A co w wypadku awarii? - zapyta? Stef. - Oj, Stef, czy ty musisz porusza? takie sprawy przy dzieciach? - ?ciany maj? pó?sztywn? konstrukcj? i zawsze mo?na si? wydosta?, a powietrza do oddychania wystarczy. Niemniej to bardzo dobre pytanie - odpowiedzia?a Penelopa, klepi?c go po ramieniu. U?miechn?? si? blado - wiedzia?, ?e cokolwiek zajdzie podczas tej wymiany zda? mi?dzy Mamu?k? a Penelop?, i tak wszystko skrupi si? na nim. Nie mog?c wykr?ci? si? od pogrzebu, ci??kim krokiem ruszyli?my za Penelop? do ko?cio?a. Na "Arce" okre?lenie "ci??ki krok" odnosi?o si? raczej do stanu ducha, mniejsza grawitacja bowiem sprawia?a, ?e chodzi?o nam si? bardzo lekko. W istocie tak bardzo, ?e wszyscy si? kilkakrotnie potkn?li?my. - To wynika z fizyki - rado?nie t?umaczy?a Penelopa. - W dalszym ci?gu mamy t? sam? mas?, lecz mniej wa?ymy. U?ywacie tyle samo si?y, co dotychczas, ale przy ni?szym ci??eniu. Wasze dzieci niew?tpliwie b?d? wpada?y na ?ciany, nim si? naucz? zatrzymywa?. To jeszcze jedna zaleta pneumatycznych ?cian: nikt nie nabije sobie guza. Uwa?nie rozejrza?em si? po miasteczku, kiedy szli?my przez plac. Ubawi?o mnie to, ?e kar?owate drzewa w ogrodach ros?y w donicach. Wszystko by?o tu przeno?ne. Ku?ni w miasteczku nie os?oni? roz?o?yste korony kasztanów, chyba ?e miejscowi garncarze maj? wyj?tkowo du?e ko?a garncarskie. Ludzie wci?? nap?ywali do ko?cio?a, który sta? frontem do placu. Uroczysto?ci pogrzebowe jeszcze si? nie zacz??y. Im bardziej zbli?ali?my si? do ?wi?tyni, tym bardziej wygl?da?a niczym parodia tych w New Hampshire. Nadmuchiwana budowla mia?a nadmuchiwane wie?yczki, tak samo niefunkcjonalne, jak ich odpowiedniki w Tempie. Zadano sobie wiele trudu, by Mayflowerowi nada? swojski wygl?d. Skoro ludzie a? tak t?skni? za domem, to moim zdaniem, powinni zosta? na Ziemi, tam gdzie ich miejsce. Pod ko?cio?em sta? stó? zawalony stert? jakich? przezroczystych paczuszek. Kobieta siedz?ca za sto?em wygl?da?a, jakby pragn??a je komu? wcisn??. - A, to ty, Penelopo! - wykrzykn??a, kiedy si? zbli?yli?my. - Jestem pewna, ?e zamierzasz s?awi? Odie Lee. - Ale? naturalnie! Penelopa wyci?gn??a swoje serdelkowate palce i kobieta zza stolika poda?a jej dziwny kwiat, zapakowany w przezroczyst? foli?. Mia? zielon? ?odyg? i filigranowe li?cie, a zamiast p?atków puszyst? kul? z cieniutkich bia?ych niteczek, które sprawia?y wra?enie, ?e odpadn? przy najl?ejszym dotkni?ciu. - To dmuchawce - oboj?tnie wysapa? Stef. Mamu?ka pogardliwie zachichota?a. - Sprowadzacie na "Ark?" chwasty? U nas na wsi ludzie je niszczyli. Od lat nie widzia?am dmuchawca. Penelopa energicznie pokr?ci?a g?ow?. - Mo?e to i dmuchawce, ale nie chwasty. S? bardzo po?yteczne. Miasteczko Glory uprawia je dla li?ci. Nie ma nic lepszego od sa?atki z m?odych li?ci mniszka. Miasteczko Plymouth uprawia go dla ?ó?tych kwiatów. Z ich p?atków robi si? doskona?e wino. No i oczywi?cie pszczo?y, uwielbiaj? te kwiaty. - Kilkakrotnie waln??a Lidi? t?ust? d?oni? po g?owie, co prawdopodobnie mia?o oznacza? serdeczny gest. - Ty lubisz miód, prawda, najs?odsza? I dlatego potrzebne s? mlecze, ?eby pszczo?y mog?y go dla ciebie robi?. Lidia spojrza?a na ni? jak na wariatk?. - Obawiam si?, ?e w dalszym ci?gu nie rozumiem, co dmuchawce maj? wspólnego z pogrzebami - odezwa?a si? Carol Jeanne. Z ciekawo?ci? patrzy?em, jak Penelopa traktuje Carol Jeanne. Rozkoszowa?a si? wsadzaniem szpilek Mamu?ce i z przyjemno?ci? flirtowa?a ze Stefem, cho? trudno powiedzie?, czy rzeczywi?cie jej si? podoba?, czy te? chcia?a zrobi? na z?o?? jego ?onie. Kiedy jednak Carol Jeanne zadawa?a jakie? pytanie, Penelopa natychmiast si? zmienia?a, na niej skupiaj?c ca?? uwag?. Najwyra?niej zna?a swoje miejsce w hierarchii i robi?a wszystko, by wkra?? si? w ?aski g?ównego gajologa "Arki". Rozmawiaj?c z Carol Jeanne niemal si? j?ka?a. Albo naprawd? czu?a przed ni? respekt, albo potrafi?a to ?wietnie udawa?. - Istnieje tutaj taki drobny zwyczaj. Mam nadziej?, ?e pani nie uzna nas za niepowa?nych. To pewien sposób... jak by to powiedzie?... dzielenia czyjego? smutku, przywracania zmar?ych ?wiatu, dodawania ducha. Zreszt? sama pani zobaczy. Praktykuje si? to we wszystkich miasteczkach, nie tylko w Mayflower. - Czy my te? powinni?my mie? dmuchawce? - spyta?a Carol Jeanne. - O, nie s?dz? - odpar?a Penelopa. - Przecie? nawet nie znali?cie Odie Lee! Jak mo?na s?awi? obc? osob?? Carol Jeanne nic na to nie odpowiedzia?a, ale wiem, ?e pomy?la?a: "Je?li Odie Lee jest dla nas obca, to w ogóle po co idziemy na ten pogrzeb?" Penelopa wprowadzi?a nas do ko?cio?a, nios?c opakowany dmuchawiec tak ostro?nie, jakby to by?a fiolka z nitrogliceryn?. - Usi?d?cie tutaj - szepn??a. - Nie! Z przodu jest lepsze miejsce. Zacz??a nam torowa? drog? przez t?um wiernych. Musieli?my i?? za ni? g?siego. - Prosz? si? odsun??! - wo?a?a. - Mamy wa?nych go?ci! W?a?nie przybyli pa?stwo Cocciolone! Przej?cie dla pa?stwa Cocciolone! Ludzie wyci?gali szyje, ?eby nas zobaczy?. Carol Jeanne, oczywi?cie, czu?a si? zak?opotana. Nie znosi?a celebry, a g?o?ne wykrzykiwanie jej nazwiska by?o dla niej udr?k?. Mamu?ka jednak to uwielbia?a. O, z pewno?ci? nie podoba?o si? jej, ?e Penelopa uto?samia ca?? rodzin? z nazwiskiem Cocciolone, ale wszyscy na nas patrzyli, Mamu?ka czu?a si? jak w raju. Carol Jeanne pragn??a zapa?? si? pod ziemi?, lecz jej te?ciowa kroczy?a naw? niczym transatlantyk p?yn?cy w otoczeniu holowników. Mamu?ka potrafi?a wygl?da? dostojnie. Ka?dy, kto na ni? spojrza?, bez w?tpienia s?dzi?, ?e spo?ród nas jest ona najwa?niejsz? osobisto?ci?. Penelopa podbieg?a do ?rodka d?ugiej ?awki i poklepuj?c j?, wskazywa?a nam miejsca. Kiedy kolejno usiedli?my obok naszej przewodniczki, Pink kwikn??a, wi?c Red wzi?? j? na kolana, ?eby i ona mog?a wszystko zobaczy?. Ja nigdy takimi g?upstwami nie rozprasza?em my?li Carol Jeanne, lecz z drugiej strony w wypadku Reda to nie mia?o ?adnego znaczenia. - Popatrz, ma?pa! - odezwa?a si? jaka? brzydka dziewczynka, siedz?ca przed nami. - Widzia?e? kiedy? takie maciupe?kie czarne ?apki? Mia?a krzywe z?by i kaczy nos, jakby kto? u?ywa? jej g?owy zamiast bokserskiej gruszki. Oceni?em jej wiek na jedena?cie albo dwana?cie lat. By?a na tyle doros?a, ?e zachowa?a si? delikatniej od Lidii czy Emmy i swoje uwagi wyg?osi?a szeptem, ale ja je s?ysza?em. Ch?opiec obok niej, bez w?tpienia starszy brat, odwróci? si? i na nas spojrza?. - Tam jest te? ?winia - rzek?. - To pewnie ?wiadkowie. Dziewczynka si? ?achn??a. - Jasne, ?e ?wiadkowie, bo na karkach maj? gniazdka, do których pod??cza si? komputer - powiedzia?a i wyci?gn??a szyj?, by jeszcze raz zerkn?? na Pink. - Poza tym kto by wpu?ci? do ko?cio?a ?wini?, gdyby nie by?a ?wiadkiem? Ch?opiec wzruszy? ramionami i odwróci? si? od nas. - Ja tam bym nie chcia? ?wini za ?wiadka. To najg?upszy wybór, jaki widzia?em. Oni powinni mie? dwie ma?py. Z miejsca si? zorientowa?em, ?e to bystre i czaruj?ce dzieci. Krzywe z?by i kaczy nos ju? mi wcale nie przeszkadza?y. - Kimkolwiek s?, musieli dopiero przylecie? - zauwa?y?a dziewczynka. - Czu? od nich tak, jakby miesi?c si? nie k?pali. Spostrzegawcze, logicznie my?l?ce dzieciaki. Liczy?em na to, ?e Carol Jeanne i Red s?yszeli ich komentarze. Wszyscy ?mierdzieli, lecz ja przynajmniej mia?em wdzi?k. Jako doskona?y ?wiadek by?em praktyczny, a Pink bez pomocy nie potrafi?a nawet wskoczy? na ?awk?; siedzia?a na kolanach Reda, z trudem utrzymuj?c równowag?. Zaskrzecza?em do dzieci i zrobi?em par? min. Ch?opiec szybko zrozumia?, ?e to specjalnie dla nich, i ze stoickim spokojem patrzy? przed siebie, ale dziewczynka co chwila ukradkiem na mnie zerka?a. U?miechn??a si?, kiedy stan??em na g?owie, a gdy pokr?ci?em biodrami, wybuchn??a ?miechem. Brat tr?ci? j? ?okciem. Carol Jeanne podczas moich wyst?pów siedzia?a spokojnie. Wiedzia?a, co robi?, lecz nie mia?a nic przeciwko temu. Moim zdaniem zak?ada?a, ?e je?li ludzie mnie polubi?, przestan? j? traktowa? z nabo?nym podziwem. Niebawem jaki? chudy starzec zagra? na syntezatorze protestancki hymn i rozpocz??a si? msza. Kiedy ?a?obnicy podchwycili melodi? wwieziono cia?o zmar?ej. By?a pulchna i mia?a zdrow? cer? - wcale nie wygl?da?a na martw?. Scena ta przypomina?a mi wtaczanie wózka z pieczeni? na bankiecie. Z pewno?ci? moja uwaga spodoba?aby si? Carol Jeanne i znów ?a?owa?em, ?e nie mam niczego do pisania. W czasie inwokacji, gdy wszyscy siedzieli, z szacunkiem pochylaj?c g?owy, ja zajmowa?em si? iskaniem w?osów Carol Jeanne. Pod koniec modlitwy do ko?cio?a wpad? pastor. Nawet nie zrobi? przerwy po s?owie "amen" i natychmiast zacz?? mówi?: - Zebrali?my si? tutaj, by uczestniczy? w smutnej, lecz zarazem pi?knej uroczysto?ci. Wyczynia? nadzwyczajne rzeczy ze swoj? twarz?, przybieraj?c min? jednocze?nie ?a?obn? i wznios??, jak ?wi?ty na ?redniowiecznym malowidle. Wydaje mi si?, ?e musia? stale ?wiczy? to przed lustrem przez wszystkie lata studiów w seminarium. - Odie Lee Morris by?a ?on? naszego g?ównego administratora - ci?gn??. - Nale?y odda? jej cze?? cho?by tylko za to, ?e przez ca?e ?ycie dzielnie towarzyszy?a temu wspania?emu cz?owiekowi. - Urwa?, wyg?osiwszy t? g??bok? my?l. Okaza?o si?, ?e jest na co dzie? filozofem i poet?. - Dla niej nic nie znaczy?y rozkosze tego ?wiata. - Pastor mia? niezwykle du?e i ruchliwe jab?ko Adama. - Od chwili, gdy postawi?a nog? na "Arce", po?wi?ca?a si?... dla innych. Oto tutaj le?y kobieta, która nigdy nie troszczy?a si? o siebie. Mimo s?abego zdrowia, a wszyscy wiemy, jak bardzo cierpia?a, ca?e ?ycie zajmowa?a si? potrzebami bli?nich. - Na moment pochyli? g?ow?. Jego jab?ko Adama dr?a?o, czekaj?c na sygna?, by od nowa zacz?? swój taniec. - Moje skromne s?owa jednak wszystkiego nie wyra??. - Zmieni? ton. Sko?czy? to, co powinien zrobi? pastor, i wszed? w rol? mistrza ceremonii. - Pomin? wiar?, jak? wyznawa?a Odie Lee. Wprawdzie ?y?a jako chrze?cijanka, wr?cz wzór chrze?cijanki, lecz by?a jedn? z nas, mieszka?ców "Arki", chrze?cijan czy... - zapewne przysz?y mu do g?owy takie okre?lenia, jak: poganie, heretycy i bezbo?nicy - ... niechrze?cijan. Teraz nadesz?a pora, by ci, co kochali Odie Lee, zacz?li j? s?awi?. Sta?cie tu w kolejce, z lewej stronu podium. Nie wszyscy na raz. Ka?dy ch?tny b?dzie móg? si? wypowiedzie?. Mnóstwo ludzi zerwa?o si? z miejsc i ruszy?o do podwy?szenia. W?ród tych, którzy pozostali na ?awkach, rozleg? si? szmer aprobaty, liczba ch?tnych w kolejce okaza?a si? bowiem nadspodziewanie du?a. - Sami widzicie, jakim uznaniem cieszy?a si? Odie Lee - powiedzia?a Penelopa, niemal nas tratuj?c, gdy przeciska?a si? do przej?cia. - Zazwyczaj ledwie kilka osób s?awi zmar?ych, a dzi? mamy co najmniej pi??dziesi?t. Kiedy si? wreszcie przepchn??a, pomagaj?c sobie biustem, pomaszerowa?a ?rodkiem nawy, by zaj?? miejsce na ko?cu kolejki do podium, by?a mniej wi?cej dwudziesta. Pastor zaczeka?, a? t?um ucichnie, a potem da? znak kobiecie, która sta?a pierwsza. Podesz?a do mikrofonu i ostro?nie zdj??a foli? z dmuchawca. - Pragn? s?awi? Odie Lee - rzek?a. - To by? anio? w ludzkim ciele. Ona i ci, co si? modlili razem z ni?, pierwsi przyszli mi z pomoc?, gdy mój m?? zachorowa? na raka prostaty. Nie mam poj?cia, jak si? dowiedzieli, ?e potrzebujemy pomocy, ale Odie Lee, wraz z innymi wspó?wyznawcami, przynosi?a nam jedzenie i namawia?a do modlitwy. Nigdy jej tego nie zapomn?. Sko?czywszy, jeszcze przez chwil? nieruchomo sta?a na podium. Wówczas t?um niepewnie zaszemra?: - S?aw! S?aw! Kobieta unios?a bia?y kwiat do ust, nad??a policzki i mocno na? dmuchn??a. Puszysta kula natychmiast si? rozsypa?a i we wszystkie strony pofrun??y male?kie spadochroniki. Wiele z nich opad?o na nieruchome cia?o Odie Lee, le??ce na wózku przy podium. Jeden p?czek spadochroników wyl?dowa? na g?owie m??czyzny siedz?cego dwa rz?dy przede mn?. Wskoczy?em na rami? dziewczynki, a potem przebieg?em jej po kolanach - achn??a z zachwytu. Stoj?c na oparciu nast?pnej ?awki, wyci?gn??em r?k? i z czubka g?owy m??czyzny zdj??em bia?y puszek dmuchawca. Kilka osób mnie obserwowa?o. Niektóre si? u?miecha?y, inne marszczy?y brwi, a jeszcze inne wytyka?y palcem, lecz nie zwraca?em na to uwagi. Interesowa?em si? wy??cznie swoj? zdobycz?. Wróci?em z puszkiem do Carol Jeanne i chcia?em go jej wr?czy?, ale ona tylko pokr?ci?a g?ow? i klepi?c si? po zgi?ciu ?okcia, kaza?a mi tam usi???, by mie? mnie przy sobie. Usadowiwszy si? na jej r?ku, obejrza?em swoj? zdobycz. Bia?y puszek by? delikatny jak mgie?ka. Po?askota?em nim w nos najpierw siebie, a pó?niej Carol Jeanne. Spojrza?a na mnie z u?miechem. Na ko?cu ka?dej niteczki wisia?o br?zowe nasionko, co wszystko mi wyja?ni?o. Skoro ju? wiedzia?em, do czego s?u?? owe ma?e spadochroniki, nasionka zjad?em a reszt? wyrzuci?em. Nie by?o to zbyt tre?ciwe jedzenie, a przy tym suche i bez smaku. Kolejna osoba na podium mówi?a tak g?o?no, p?aczliwie i niezbornie, ?e zwróci?o to moj? uwag?. - Towarzyszy?am Odie Lee w modlitwach - rzek?a. - Zawsze pierwsza wiedzia?a kto ma k?opoty i kaza?a nam si? modli? w jego intencji. Wówczas z ty?u dobieg? mnie szept jakie? innej kobiety: - Bo jej m?? nie potrafi trzyma? j?zyka za z?bami. Cyrus papla? jej wszystko, o czym mówili?my mu w zaufaniu. - Liz, ???! - mitygowa? j? kto?. Umilk?a, cho? niewiele osób j? s?ysza?o, jako ?e mówi?a bardzo cicho. Niemniej jej s?owa mnie zaintrygowa?y. Chyba Odie Lee nie by?a taka ?wi?ta, jak twierdzi Penelopa i te dwie kobiety. Odwróci?em si? i przez rami? Carol Jeanne zerkn??em na Liz. Okaza?a si? do?? ?adna i zadbana; mia?a nadzwyczaj starannie uczesane w?osy. Obok niej zobaczy?em muskularnego m??czyzn? o byczym karku. Zapewne jej m??. Liz siedzia?a bardzo sztywno, co wskazywa?o, ?e jest na niego z?a za uciszanie. Spojrza?a na mnie z góry, nie poruszaj?c g?ow? i nie zmieniaj?c pozycji. Wpatrywa?a si? we mnie tak lodowatym wzrokiem, ?e nie wytrzyma?em i odwróci?em g?ow?... - S?aw! S?aw! - zaszemra? t?um, tym razem ?mielej ni? poprzednio. Dmuchni?cie i znów nasiona mlecza fruwa?y w ko?ciele. Towarzyszka modlitw Odie Lee, zap?akana m?oda kobieta, zesz?a z podium i pow?drowa?a na swoje miejsce. - Ja tak?e si? z ni? modli?am - nabo?nie oznajmi?a nast?pna. - Odie zawsze nam mówi?a, komu i dlaczego potrzebne s? nasze modlitwy. Zanosz?c jakiej? rodzinie obiad nadmienia?a, ?e si? modlimy w intencji wszystkich jej cz?onków. - No pewnie, ?e nale?a?o si? za nich modli? - szepn??a Liz. - Ona ich tylko tru?a. Nie mog?em si? powstrzyma? i znowu na ni? zerkn??em. Teraz sytuacja si? odwróci?a: to jej m?? siedzia? sztywno i patrzy? przed siebie chmurnym wzrokiem, a Liz wydawa?a si? rozlu?niona. Nawet si? do mnie u?miechn??a. Najwyra?niej prowadzili ze sob? jak?? wojn?. Po co tacy ludzie bior? ?lub, skoro pó?niej przez ca?e ?ycie zaciekle ze sob? walcz?, jak zapa?nicy w meczu bez ko?ca? - S?aw! S?aw! - ponagla? t?um zap?akan? kobiet?. Za ka?dym razem ludzie robili to coraz g?o?niej. Pewnie ochrypn?, zanim sko?czy si? msza. Pierwsze próby okaza?y si? nieudane. Dopiero po trzeciej dmuchawiec straci? bia?y puszek. Zaczerwieniona ze wstydu i wysi?ku kobieta zesz?a z podium, by wróci? na swoje miejsce. Wreszcie przysz?a kolej na Penelop?, która o?wiadczy?a, ?e nie zna?a drugiej tak przyzwoitej osoby, jak Odie Lee. - W rzeczywisto?ci nierzadko wcze?niej od samych zainteresowanych wiedzia?a, ?e b?d? mieli k?opoty - rzek?a. - Ach, jak cz?sto si? ?ali?a, ?e nie chc? spojrze? prawdzie w oczy! Modli?a si? z nimi i s?u?y?a im rad?, póki nie zrozumieli swoich problemów i nie zwrócili si? do Boga o pomoc. Tylko czeka?em, a? Liz skomentuje o?wiadczenie Penelopy, ale trzyma?a j?zyk za z?bami. Oczywi?cie wiedzia?a, ?e przyszli?my tu z Penelop? i ?e ?wiadkowie melduj? o wszystkim, co s?ysz?. Nie wiedzia?a jednak, ?e Carol Jeanne i ja nie jeste?my przyjació?mi Penelopy, a Carol Jeanne b?dzie si? ?mia?, kiedy jej opowiem o uwagach Liz. Poniewa? Liz milcza?a, odwróci?em si?, by obserwowa? Penelop?, która nad??a si? jak bania i dmuchn??a tak mocno, ?e fruwaj?ce nasionka wype?ni?y ca?y ko?ció?. Zorientowawszy si?, ?e wszyscy mówi? o Odie Lee mniej wi?cej to samo, znu?ony przespa?em reszt? mszy. W razie czego pozosta?e wypowiedzi zawsze mog? odtworzy? z pami?ci. Po od?piewaniu ko?cowej pie?ni ?a?obnej i odmówieniu modlitwy, cia?o Odie Lee wywieziono ze ?wi?tyni. Przeskoczy?em z Carol Jeanne na Stefa, a potem na Mamu?k?, Lidi? i Reda, ?eby zobaczy? procesj?. Siedz?c na kolanach Emmy patrzy?em, jak wózek ze zw?okami toczy si? naw? do wyj?cia. Bia?y puszek dmuchawca pokrywa? nieboszczk?, a najg??ciej jej brod?, co przypomina?o zarost. Odie Lee nie wygl?da?a na tak?, która chcia?aby mie? kozi? bródk?. - Dok?d j? wioz?? - odezwa?a si? Emmy. Dobre pytanie. Z pewno?ci? nie zakopi? trupa w ziemi. Nikt nie odpowiedzia? dostatecznie szybko, wi?c Emmy wykrzykn??a: - Dok?d j? wioz??! Ludzie ogl?dali si? za nami. Na wszelki wypadek uciek?em z kolan wrzeszcz?cej Emmy i usiad?em na r?ku Carol Jeanne. - Tatu? nie wie - odpar? Red. Jego odpowied? wydawa?a si? zadowala? Emmy. Nie wystarczy?a jednak Mamu?ce, która po wyj?ciu z ko?cio?a odci?gn??a Penelop? na stron?. - Dok?d oni j? zawie?li? - spyta?a. - Domy?lam si?, ?e pani chce si? dowiedzie?, gdzie ostatecznie spoczn? jej doczesne szcz?tki. - Oczywi?cie! Gdzie jest cmentarz? Penelopa unios?a jedn? brew. - Na "Arce" nie ma ?adnego cmentarza - odpowiedzia?a. Red poklepa? Mamu?k? po ramieniu i wyja?ni?: - Co oznacza, ?e ludzi, którzy umieraj? na "Arce", wyrzuca si? w kosmos. To przypomina pogrzeb na morzu, z tym ?e tu nieboszczyków wysy?a si? wprost do nieba. Penelopa opu?ci?a pierwsz? brew, a podnios?a drug?. Ciekaw jestem, czy zdawa?a sobie spraw? z tego, co wyczynia ze swoimi brwiami, czy te? robi?a to bezwiednie. Red by? niemal takim samym tumanem jak jego matka. - To bardzo romantyczne, ale niezbyt rozs?dne - rzek?a Penelopa. - Ka?dy przedmiot w kosmosie jest potencjalnym zagro?eniem. Pewnie, ?e to ma?o prawdopodobne, aby jaki? statek zderzy? si? z Odie Lee, ale gdyby jednak, to taka kolizja mia?aby fatalne skutki. My niczego z "Arki" nie wyrzucamy w kosmos. - W takim razie musicie ich zakopywa? - stwierdzi?a Mamu?ka. Penelopa b?agalnie spojrza?a w niebo. - Byli?cie pod ziemi?. Tam, gdzie jest metro i gdzie mamy nasze biura. Nie dziel? biurka z ?adnym trupem. Nawet z cia?em takiej ?wi?tej osoby, jak Odie Lee. - Wobec tego, co z nimi robicie? - zapyta?a Mamu?ka. Bo?e, ale ona jest t?pa! - Jak mówi Biblia: "Z prochu powsta?e?..." Zajrza?em do pliku "Biblia" w swojej pami?ci, ale nic takiego nie znalaz?em. Jednak?e trudno si? temu dziwi?. Chrze?cijanie cz?sto cytuj? dawne porzekad?a, a kiedy twierdz?, ?e to z Biblii, ludzie m?drze kiwaj? g?owami i przyjmuj? ka?de s?owo za dobr? monet?, bo nikt nie czyta tej ksi??ki. Wierz? w to, co tam jest napisane, ale tego nie czytaj? i nie studiuj?. Oczywi?cie, dotyczy to równie? niektórych uczonych - tych, co wszystko z przesz?o?ci akceptuj? bez zastrze?e? nawet, nie sprawdzaj?c dowodów. Tacy nigdy nie zmieni? ?wiata; przejd? po nim nie zauwa?eni. Carol Jeanne zawsze ma w?tpliwo?ci, w rezultacie przyczyni?a si? do ogromnych zmian w swojej dziedzinie, a niebawem przekszta?ci jak?? planet?. Nie potrafi? tego zrozumie? ludzie, którzy zak?adaj?, ?e skoro powo?uj? si? na Bibli?, nie wolno ich s?ów kwestionowa?. Mamu?ki nie obchodzi?o ?ród?o cytatu - przeszkadza?a jej kremacja. - To? to barbarzy?stwo! - Po prostu wynika z konieczno?ci i jest cz?sto praktykowane na Ziemi - odpar?a Penelopa. - Wszystko dok?adnie wyja?niono w prospekcie. - Nie dam si? spali?! - W?a?ciwie nie zostanie pani spalona, lecz raczej zutylizowana - pogodnym tonem t?umaczy?a Penelopa. - Roz?o?ymy pani? na poszczególne sk?adniki, których u?yjemy, na przyk?ad, do nawo?enia ro?lin i do wielu innych rzeczy. Kremacji poddajemy jedynie to, co si? nie nadaje do ponownego wykorzystania. - Nigdy na to nie pozwol?! Mamu?ka by?a bliska ?ez, a? prawie jej wspó?czu?em. Prawie. Penelopa u?miechn??a si? s?odko. - Przecie? podpisa?a pani kontrakt. - To by?o w kontrakcie? ?e mog? zosta?... spalona? Zutylizowana? Przerobiona na myd?o? Penelopa u?miechn??a si? i w wymownym ge?cie powoli wzruszy?a ramionami. - Niew?tpliwie zaczekamy z tym, a? pani umrze. Mamu?ka z w?ciek?o?ci? spojrza?a na Stefa. - Dlaczego? mi o tym nie powiedzia??! Bo wcale by? go nie s?ucha?a, ty t?pa babo - na pewno nie Stefa. Ja, oczywi?cie, nie mog?em nic powiedzie?, lecz zna?em prawd?. To Red dok?adnie przestudiowa? kontrakt i postanowi? nie mówi? matce o kremacji. Cho? Mamu?ka doskonale wiedzia?a, kto jej nie poinformowa?, nie umia?a si? gniewa? na swojego ukochanego synalka, wi?c napad?a na m??a. Biedny Stef. Nigdy nie pozwoli?a mu decydowa? nawet w najdrobniejszych sprawach, ale zrzuca?a na niego odpowiedzialno??, gdy co? nie wysz?o. - Przepraszam ci?, skarbie. Jako? o tym nie pomy?la?em - zachrypia?. - Na mi?o?? bosk?, Stefanie! - wykrzykn??a Penelopa tonem pe?nym troski. - Z pewno?ci? zasch?o panu w gardle. Musimy za?atwi? co? do picia. Nie szkodzi, ?e przed pogrzebem nawet nie mogli si? napi? w?a?nie z winy Penelopy - teraz demonstracyjnie chcia?a ratowa? Stefa. - Je?li to nie sprawi pani zbyt wiele k?opotu - mrukn??. - Ale? sk?d! - odpowiedzia?a rozpromieniona. - I tak idziemy do kuchni. Po obejrzeniu prezentacji Odie Lee ludzie nabior? apetytu. - Prezentacji Odie Lee? - zdziwi? si? Red. Penelopa zby?a jego pytanie machni?ciem r?ki. - O, jeszcze si? pan naogl?da. Teraz my, mayflowerczycy, musimy pomóc przy posi?ku. - Spojrza?a na Pink, która drzema?a w ramionach Reda. - Oczywi?cie, ze ?wini? nie mo?e pan wej?? do kuchni. - Pink jest ?wiadkiem - rzek? Red znu?onym g?osem. - Fakt, ?e do?? ci??kim. - W takim razie znajdziemy kogo?, kto ch?tnie zaniesie panu ?wini? do domu. Red zastanawia? si? przez chwil?. Wyobra?am sobie jego rozterk?. Pink, w przeciwie?stwie do dzieci, z powodzeniem mo?e zosta? w domu sama, tym bardziej ?e jest zm?czona. Z drugiej strony to by wskazywa?o, ?e praca Reda nie jest dostatecznie wa?na, by wymaga?a ci?g?ej obecno?ci ?wiadka. Oczywi?cie, nic z tego, co robi? Red, nie by?o szczególnie istotne, ale on z tym faktem jeszcze nie chcia? si? pogodzi?. - Pink czuje si? zm?czona i naprawd? nie dam rady jej nosi? - oznajmi? spogl?daj?c na leniw? ?wini?, któr? trzyma? w ramionach, a ona ?ypn??a na niego okiem. - Pewnie wola?aby i?? do nowego domu. - Mo?e pójdziemy tam z ni? wszyscy? - zaproponowa?a Carol Jeanne. - ?wietny pomys? - odpowiedzia?a jej Penelopa z chytr? min?. - Ludzie na pewno to zrozumiej?. Wprawdzie reszta mieszka?ców Mayfloweru pomaga przy pogrzebie, ale ?winia m??a g?ównego gajologa jest ?pi?ca i, naturalnie, musi i?? do domu... - Niech si? pani nie zgrywa, Penelopo - natychmiast zareagowa? Red. - Oczywi?cie, ?e zostaniemy i pomo?emy, ale kto j? zaniesie? Pink to nie zabawka... ani zwyk?e zwierz?. Nie, Pink to chodz?ca zawalidroga. - Które? z naszej m?odzie?y... O, Nancy! Nancy okaza?a si? dziewczyn? o ko?skiej twarzy, ka?dym ruchem zdradzaj?c?, ?e uwa?a si? za brzydsz?, ni? jest w rzeczywisto?ci. Chodzi?a skurczona, ze zwieszonymi ramionami, jakby mia?a nadziej?, ?e w ten sposób stanie si? niezauwa?alna. Oczywi?cie, zwraca?a uwag? samym swoim niezgrabnym chodem, ale ja ju? zd??y?em si? zorientowa?, ?e nastolatki rodzaju ludzkiego nigdy nie rozumiej? jednej rzeczy: najlepszym sposobem nierzucania si? w oczy jest normalne zachowanie. Nancy jednak wcale nie musia?a zabiega? o to, by nikt jej nie dostrzega?. Kiedy podnios?a g?ow? i si? u?miechn??a, sprawia?a wra?enie bardzo mi?ej osoby. I godnej zaufania. Na jej twarzy nie widzia?em ani ?ladu wrogo?ci, zwykle okazywanej przez nastolatków doros?ym, którzy ich wo?aj?. - Trzeba zanie?? ?wiadka pana Cocciolone do nowego domu - powiedzia?a Penelopa. - Wiesz, gdzie jest ich dom, prawda? - O, tak - odpar?a Nancy. - Jedn? ulic? st?d. - W takim razie czy nie mia?aby? nic przeciwko temu, ?eby to zrobi?? Nie mia?a. Wzi??a ?wini? na r?ce i szybko odesz?a. - Ale czy drzwi nie b?d?...? - niepewnie odezwa? si? Red. - Poradzi sobie - przerwa?a mu Penelopa i zerkn?wszy na mnie o?wiadczy?a: - Wydaje mi si?, ?e nie tylko pa?ska ?winia jest bardzo zm?czona, wi?c proponowa?abym odes?a? do domu równie? ma?p?, ale nie wiem, kto si? odwa?y zanie?? zwierz?, które gryzie. "Niech ci? szlag trafi!", pomy?la?em. Z ko?cio?a do domu spo?ecznego wiod?a ?wirowa ?cie?ka. ?a?obnicy, zebrani w du?ej sali, najwyra?niej ogl?dali prezentacj? Odie Lee. Obeszli?my ich, gdy Penelopa prowadzi?a nas do du?ej, kwadratowej kuchni, gdzie ochotnicy po?piesznie rzucali co? na talerze. Ludzie wynosili je na dwór, a potem siadali na trawniku lub ?awkach. Sta?em na ramieniu Carol Jeanne, trzymaj?c j? za w?osy, ?eby nie spa??, i uwa?nie przyjrza?em si? jedzeniu. By?o typowe dla cz?owieka - przegotowane, zbyt ostre i tak beznadziejnie pe?ne mi?sa. Nie zauwa?y?em w nim nawet jednego ?wie?ego winogrona. Ja tam bym tego nie tkn??. - Kto ma poncz? - hukn??a Pene?opa. - Potrzebuj? troch? ponczu. Mamy tu spragnionego. Znalaz?a kubek z kompotem i wr?czy?a go Stefowi, ignoruj?c pozosta?ych. - Pi?! - j?kn??a Emmy, patrz?c na pusty kubek Stefa. - Je??! - zawtórowa? jej Lidia. - Ju? powinnam dosta? co? do jedzenia. Ona zawsze tak czaruj?co na?laduje Mamu?k?. Penelopa rzuci?a dziewczynkom oburzone spojrzenie. - Co w kuchni robi? dzieci? - spyta?a retorycznie, bo przecie? wszyscy wiedzieli, ?e to ona je tu wprowadzi?a. - Joan, b?d? tak dobra i zaprowad? je do sali dla dzieci. - Pochyli?a si? nad Lidi? i tym swoim g?osem, przypominaj?cym róg mg?owy, weso?o zahucza?a: - Jest tam dla was ma?e co nieco, kochanie. Jaka? drobna blondynka, niewiele wy?sza od Lidii, zesz?a z taboretu i wytar?a d?onie w r?cznik, którym by?a przewi?zana w pasie. Chwyciwszy dziewczynki za nadgarstki, bez s?owa wyprowadzi?a je z kuchni. - Tatusiuuu! - wy?a Emmy niczym syrena karetki pogotowia, ale jej wrzask wkrótce ucich? w oddali. - Zobaczysz, b?dzie wspaniale! - krzykn?? za ni? Red. Czu?em, jak Carol Jeanne sztywnieje. Dopiero po chwili zrozumia?em powód - Emmy wo?a?a swojego ojca, a nie matk?. Jednak?e dlaczego Carol Jeanne tak si? tym przej??a? Sama dokona?a wyboru. To Red zajmowa? si? dzie?mi, a ona prac? naukow? i przekszta?caniem ?wiata. Przecie? jej dzieci to niezliczone pokolenia wszystkich gatunków zwierz?t i ro?lin, które b?d? ?y?y na nowej planecie. Te dwie dziewczynki, jakie urodzi?a, stanowi?y jedyne osi?gni?cie Reda, wi?c niby dlaczego nie mia?by by? im bli?szy ni? ona? Nie rozumia?em jej. - No i za?atwione! - rzek?a Penelopa, wyra?nie z siebie zadowolona. - Do pomocy w kuchni mamy jeszcze kilku ochotników, pragn?cych wnie?? swój wk?ad - oznajmi?a. - Przedstawiam wam Carol Jeanne Cocciolone, jej m??a Reda i jego ukochan? matk?. Ten przystojniak to Stefan, który wygl?da o wiele za m?odo, jak na ojca Reda. - Ostatnie zdanie powiedzia?a z u?miechem niby-za?enowania. - Carol Jeanne, mo?e pani wyjdzie z Mamu?k? na dwór i pozbiera puste talerze? Niech wszyscy zobacz?, jakie ?adne s? nasze nowe obywatelki. Red i Stefan zostan? tutaj i pozmywaj? naczynia. Cho? tej czarnej roboty nikt nie docenia, chyba nie macie nic przeciwko niej, prawda? Genialnie rozegrane - presti? Mafloweru wymaga?, by Carol Jeanne by?a maksymalnie widoczna, a przy okazji Penelopa pozby?a si? Mamu?ki, która najpewniej by zawadza?a. Mamu?ka da?a si? nabra? jak g?upia, wzi??a plastikow? tac?, z dumn? min? wysz?a na dwór i rozkosznie si? u?miecha?a do wszystkich w zasi?gu wzroku. Odno?nie do Carol Jeanne, Penelopa nie mog?a zrobi? nic gorszego. Carol Jeanne nie cierpia?a publicznych wyst?pie?. Siedzia?em na jej ramieniu, a ona muska?a mnie brod?. To jeden z jej sposobów zyskiwania na czasie. W ko?cu przemówi?a: - Doceniam pani propozycj?, Penelopo, ale pachn? niezbyt ?adnie i nie mog? si? pokazywa? ludziom. Za to ch?tnie pozmywam naczynia. - Naczynia? Przecie? pani jest Carol Jeanne Cocciolone i nie zmywa naczy?. Ludzie odwracali g?owy, by spojrze? na Carol Jeanne. Jej nazwisko by?o ju? znane w Mayflowerze. - Owszem, zmywam - odpar?a cicho, p?sowiej?c. - Nie dorasta?am w domu pe?nym s?u?by, a naczynia nigdy same si? nie zmywaj?. W naszym domu w Tempie naczynia zmywa? g?ównie Red, lecz Penelopa nie mog?a tego wiedzie?. Teraz z kolei ona si? zaczerwieni?a. - Oczywi?cie - przyzna?a, szybko odzyskuj?c rezon. - "Niech najwi?ksi z was b?d? waszymi s?ugami". Wypisz, wymaluj jak pani. - W ?adnym wypadku nie mog?a wiedzie?, czy to rzeczywi?cie "wypisz, wymaluj" jak Carol Jeanne, ale poniewa? mówi?c to, zachowa?a twarz, nikt nie zaprzecza?. - W takim razie troch? pani pozmywa, a pó?niej wyjdziemy, ?eby pani? przedstawi?, dobrze? Uwolniwszy si? od Penelopy, Carol Jeanne wzi??a si? do zmywania. Red i Stef najpierw wycierali naczynia, potem bufet, a pó?niej robili wszystko to, co zleci?a im Penelopa. Ona za?, gdy tylko wchodzi?a do kuchni, zachowywa?a si? niczym nadzorca - wszyscy s?uchali jej polece?. Ja wyciera?em sztu?ce, szklanki i pó?miski, które po umyciu podawa?a mi Carol Jeanne. Jak zawsze, dobrze nam si? wspó?pracowa?o i w tak zgodnym rytmie, ?e wkrótce przesta?em zwraca? uwag? na otoczenie. Wtem jaki? ludzki g?os przywo?a? mnie do rzeczywisto?ci. - Ma?pa dotyka naszych pó?misków? Obejrzawszy si?, zobaczy?em brzydk? kobiet?, wysok? jak drzewo, która w okresie dojrzewania musia?a cierpie? na straszliwy tr?dzik. Pozna?em j?, bo w czasie mszy ?a?obnej to w?a?nie ona siedzia?a z tamtymi dzie?mi na ?awce przed nami. Mia?a kaczy nos, wi?c z pewno?ci? mi?dzy ni? a dzie?mi istnia?y genetyczne powi?zania. Brakowa?o jej tylko krzywych z?bów, ale bez w?tpienia przyczyni? si? do tego ortodonta. Trudno by?o sobie wyobrazi?, ?e jej potomstwo odziedziczy?o brzydot? po ojcu. W procesie reprodukcji niczyje geny nie o?mieli?yby si? konkurowa? z genami tej kobiety. Patrz?c na cer? swojej matki, jej dzieci z pewno?ci? zdawa?y sobie spraw?, co je czeka, gdy zaczn? dojrzewa?, i przychodzi?y im do g?owy samobójcze my?li. Pokaza?em jej z?by. Cofn??a si?. - To nie jest prawdziwa ma?pa, Dolores. To ?wiadek - oznajmi?a Penelopa, nim Carol Jeanne zd??y?a wyst?pi? w obronie mojej czysto?ci. - Lepiej uwa?aj, bo gryzie - doda?a pó?g?osem. Dolores cofn??a si? jeszcze o krok. Obawia?y si? mnie ju? dwie osoby spo?ród poznanych na "Arce". Nie chcia?em jednak, by ludzie ?le my?leli o Carol Jeanne, wi?c od?o?y?em pó?misek, który akurat wyciera?em i fikn??em kozio?ka na bufecie. Próbuj?c pokona? awersj? do ma?p, jak? ?ywi?a ta kobieta, stara?em si? by? bardzo mi?y i ?agodny, lecz bez skutku. Carol Jeanne rozumia?a, o co chodzi i natychmiast mnie zwolni?a. - Lovelocku, wycieranie naczy? to monotonna praca. Zrób co? dla mnie. Wyjd? i popatrz, jak ludzie jedz?. Da?a mi bananowego chrupka, jakby zamierza?a mnie przekupi?, ?ebym tylko stamt?d znikn??. Skorzysta?em z tego, by do ko?ca odegra? rol? ma?py - wyci?gni?tymi r?kami i b?agaln? min? prosi?em o wi?cej smako?yków, których Carol Jeanne nigdy mi nie sk?pi?a. Stawa?em na baczno??, g??boko si? k?ania?em, pó?niej w podskokach ??czy?em stopy, zupe?nie jak w wodewilu. Wreszcie odnios?o to jaki? skutek - kobiety w kuchni chichota?y zachwycone, nawet Penelopa si? u?miechn??a. Oczywi?cie Dolores nie drgn??y nawet k?ciki ust. Jej niech?? okaza?a si? nie do pokonania. Imi? "Dolores" po hiszpa?sku znaczy "bóle", a jego pochodzenie jest niew?tpliwie zwi?zane z m?kami Chrystusa, lecz ja pomy?la?em, ?e pasuje do niej jak ula?. Z bufetu wskoczy?em na Carol Jeanne, na moment do niej przywar?em, a pó?niej, pod wp?ywem impulsu, d?ugim susem przefrun??em na rami? Dolores. Us?ysza?em pisk Penelopy, ale Dolores tylko lekko si? wzdrygn??a. - We?cie to zwierz?... - zacz??a. Ja jednak nie da?em jej doko?czy?. Schyli?em si? i poca?owa?em j? w dziobaty policzek. Jestem prawie pewien, ?e nikt, nawet jej w?asny m??, nigdy si? na to nie zdoby?. Chyba si? przeliczy?em, maj?c nadziej?, ?e mój poca?unek u?wiadomi jej, ?e ona te? jest ofiar? uprzedze?, a jej stosunek do mnie to niesprawiedliwo??. Przecie? mog?a si? cho? troch? wzruszy? i odrobin? ?agodniej na mnie spojrze?. Tak czy inaczej to co zrobi?em nale?a?o do moich obowi?zków, musia?em bowiem dba? o wizerunek Carol Jeanne, a tym samym si? stara?, aby nikt nie ?ywi? negatywnych uczu? do jej ?wiadka. Odbi?em si? od ramienia Dolores. Ku mojemu zaskoczeniu trajektoria skoku wypad?a nie tak, jak planowa?em - zamiast trafi? w otwarte drzwi kuchni, wyl?dowa?em na framudze, lecz w ostatniej chwili zd??y?em wyci?gn?? r?ce i nogi, ?eby nie rozbi? sobie g?owy. Kiedy stoczy?em si? na ziemi?, wywin??em kilka fiko?ków udaj?c, ?e nic si? nie sta?o. Ale co mnie zmyli?o? "Idioto", pomy?la?em, "to efekt Coriolisa". Statek si? obraca?, wi?c oczywi?cie, kiedy znalaz?em si? w powietrzu, nieco si? przesun?? i trafi?em nie tam, gdzie chcia?em. Od chwili naszego przylotu pierwszy raz wykona?em taki d?ugi skok. By?o rzecz? oczywist?, ?e poruszanie si? w nowych warunkach wymaga pewnej praktyki. Od razu mi si? przypomnia?y moje straszne prze?ycia w stanie niewa?ko?ci na pok?adzie wahad?owca. Wola?bym nigdy wi?cej tego nie do?wiadczy?. Trzeba znale?? jaki? sposób, aby sobie po?wiczy?. Naturalnie wszyscy my?leli, ?e zderzenie z futryn? to jeden z moich sta?ych numerów, wi?c gdy wychodzi?em, wszyscy si? ?miali. Bardzo dobrze, wr?cz doskonale, bo szczery ?miech nie jest objawem strachu. Ludzie siedzieli na trawie, jedz?c i weso?o rozmawiaj?c. By?o to w istocie spotkanie towarzyskie - ?a?obny nastrój panowa? jedynie w sali, gdzie odbywa?a si? prezentacja Odie Lee. Bardzo mnie ciekawi?a i chcia?em zobaczy?, na czym polega, ale Carol Jeanne kaza?a mi obserwowa? jedz?cych ludzi, wi?c zosta?em na dworze. Oczywi?cie, natychmiast mnie zauwa?yli, lecz widz?c, ?e jestem nieszkodliwym zwierz?ciem, szybko wracali do przerwanych rozmów. Cho? wiedzieli o istnieniu ?wiadków, nikt nie pomy?la?, ?e ka?de s?owo, wypowiedziane w mojej obecno?ci, mo?e by? i prawdopodobnie zostanie powtórzone. W sposób typowy dla ludzi traktowali mnie jak zwyk?e zwierz?, co mi bardzo odpowiada?o, jako ?e mia?em u?atwione zadanie. Ich rozmowy by?y przewa?nie nudne - plotki, jakie? g?upstwa. Na chwil? zatrzymywa?em si? przy poszczególnych osobach, aby Carol Jeanne mog?a je obejrze? na monitorze swojego komputera. Pó?niej zajrz? do bazy danych "Arki", zidentyfikuj? wszystkie osoby i sporz?dz? ich wykaz dla Carol Jeanne, gdyby w razie potrzeby chcia?a si? dowiedzie?, kto rozmawia?. Uwa?am, ?e to rodzaj szpiegowania, ale owe informacje by?y chyba jedynym sposobem pozwalaj?cym takiej s?awie, jak Carol Jeanne, rozpoznawa? ludzi, którzy s?dz?, ?e ich pami?ta. Sama mi kiedy? powiedzia?a, ?e w?a?nie g?ównie dlatego postanowi?a wreszcie sprawi? sobie ?wiadka. Wówczas nawet si? jej nie ?ni?o, ?e si? tak zaprzyja?nimy. Mia?em wra?enie, jakbym ju? zd??y? us?ysze? z tysi?c rozmów, gdy w ko?cu natkn??em si? na tych dwoje dzieci, które siedzia?y przed nami w ko?ciele. Bawi?y si?, a raczej on si? bawi?. Odwróciwszy dnem do góry swój brudny talerz, ciska? nim tak, ?e fruwa? niczym frisbee. - Zbijesz go! - przestrzega?a dziewczynka. - Jeszcze nie zbi?em! - Zaraz si? przekonasz. Talerz wyl?dowa? na trawniku i ch?opiec ruszy? do? wolnym krokiem, by go podnie??. - Wycieram go o traw?, rozumiesz? Dziewczynka jednak uprzedzi?a brata - pierwsza chwyci?a talerz i zacz??a z nim ucieka?. - On jest mój! - wykrzykn?? ch?opiec. - Nie, bo miasteczka! Zbijesz go, a nowych nie b?dzie co najmniej przez rok. - Jego nie zbij?, ale ciebie mog?. Oddawaj! - Je?li ten talerz si? st?ucze, mama nigdy nie pozwoli ci chodzi? na takie imprezy dla doros?ych. - No i dobrze - odpar? ch?opiec, lecz na wzmiank? o matce natychmiast si? zatrzyma?. - Nie wolno ci zabiera? moich rzeczy! - On wcale nie jest twój. Nie rozumiesz, g?upolu, ?e ci? chroni? przed kar?? - Nie chc?, ?eby? mnie chroni?a. - Jeste? g?upszy, ni? brzydszy. - Patrzcie, kto to mówi! Troch? to przykre, poniewa? oboje byli do?? brzydcy. Lubi?em ich jednak - prawdopodobnie dlatego, ?e im si? podoba?o to, co wyczynia?em w ko?ciele. Zdecydowa?em si? wtr?ci?, wpad?em mi?dzy dzieci i zacz??em je przedrze?nia?. Powtórzy?em ca?? ich k?ótni?, wchodz?c w rol? to jednego, to drugiego. Coraz g?o?niej skrzecza?em i coraz gwa?towniej wymachiwa?em r?kami, a w ko?cu schowa?em je za siebie i z zadartym nosem odszed?em dumnym krokiem. Wybuchn?li ?miechem. Odwróci?em si? i w g??bokim uk?onie rozmy?lnie upad?em na traw?. - Widzia?e?? Jak oni j? tego nauczyli? - spyta?a dziewczynka. - G?upia, w ogóle nie musz? jej uczy?. Ona to robi, bo chce. To ?wiadek. Pewnie jest m?drzejsza od nas. Bardzo bystry ch?opiec. - Poza tym prawdopodobnie wszystko zapisa?a i na nas naskar?y - doda?. Zerwa?em si?, stan??em na baczno?? i z uroczyst? min? przecz?co pokr?ci?em g?ow?. - Widzisz? Nie ma zamiaru na ciebie naskar?y? - powiedzia?a dziewczynka. - Bo zrobisz to ty. - Wcale nie. - A w?a?nie, ?e tak. Znowu musia?em interweniowa?. Odgrywaj?c pantomim?, zada?em cios wyimaginowanemu przeciwnikowi, a potem wszed?em w jego rol? i uda?em, ?e to uderzenie zwala mnie na traw?. Dzieci ponownie si? roze?mia?y. - Ona chyba nie chce, ?eby?my si? k?ócili - stwierdzi? ch?opiec. - A co j? to obchodzi? Wymownie wzruszy?em ramionami. - Szkoda, ?e ona nie mówi. - Ale ?wiadkowie umiej? czyta? i pisa? - powiedzia?a dziewczynka. - Mog?aby nam co? napisa?, gdyby?my mieli komputer. - Sk?d ty to wszystko wiesz? - Bo kiedy? stan? si? bardzo s?awna i b?d? miaia w?asnego ?wiadka. Jej brat energicznie pokr?ci? g?ow?. - Ty g?upia, takie rzeczy zdarzaj? si? tylko na Ziemi, a tam ju? nigdy w ?yciu nie wrócimy. Sk?d ci go tutaj wytrzasn?? Dziewczynka wygl?da?a na zdeprymowan?. - To ?wiadków si? nie robi? - Jasne, ?e si? robi, ale to bardzo skomplikowane, bo trzeba krzy?owa? rasy, ??czy? geny i nie wiadomo, co jeszcze. - No to co? Na "Arce" jest bank embrionów. Mamy miliony embrionów zwierz?t. Za?o?? si?, ?e z niektórych da?oby si? zrobi? ?wiadków. - Bo ja wiem? - rzek? ch?opiec z wyra?nym pow?tpiewaniem. Dziewczynka odwróci?a si? do niego ty?em. - Ma?pko, jak si? nazywasz? - zapyta?a. - Przecie? ona nie umie mówi?. - A mo?e umie to pokaza?? Za?o?? si?, ?e poka?e twoje imi?. - Zat?uk? ci? na ?mier?, je?li b?dziesz si? nabija? z mojego imienia! - warkn?? ch?opiec, czerwieniej?c ze z?o?ci. - Mog?o by? gorsze. Na przyk?ad, Jurek ogórek. - Sama tego chcia?a?. Ju? po tobie! Rzuci? si? na ni?, a poniewa? oboje siedzieli na trawie, jego siostra nie zd??y?a uciec. Obawia?em si?, ?e naprawd? co? jej zrobi, bo rzeczywi?cie by? w?ciek?y, a tymczasem on j? ?askota?. Za?miewaj?c si? krzycza?a, ?eby przesta?. Zrozumia?em, ?e ?askotanie jest dla niej kar? - wyra?nie tego nie znosi?a. Brat móg? j? zbi?, ale mimo wszystko wybra? znacznie ?agodniejsz? metod? wy?adowania z?o?ci. Szarpanina rodze?stwa na ziemi wzbudzi?a we mnie dziwne uczucie, jakiego nigdy nie dozna?em w wypadku córek Carol Jeanne i Reda. Pewnie by?y jeszcze za ma?e albo pod wp?ywem Mamu?ki sta?y si? a? tak sztuczne, ?e ju? si? nie umia?y bawi? w ten sposób. Obserwuj?c tych dwoje brzydkich dzieci, które bardzo si? kocha?y, cho? traktowa?y si? z góry i wzajemnie sobie dokucza?y, nagle poczu?em straszliwy g?ód. Dopiero po chwili zrozumia?em, ?e wcale nie chce mi si? je?? ani pi?, ?e to po prostu t?sknota za dzieci?stwem. Co innego pomaga? ludziom i dostarcza? im rozrywki, a zupe?nie co innego si? z nimi bawi?. Przypuszczalnie by?em ju? doros?y, wci?? jednak pragn??em kontaktu z dzie?mi. Na moment uleg?em owej t?sknocie. Widz?c, jak ch?opiec ?askocze siostr?, nie mog?em si? powstrzyma? - cho? nie wiem, czy na pewno próbowa?em - wskoczy?em mu na plecy i zacz??em go ?echta?. Odwróci?em jego uwag?, co pozwoli?o dziewczynce si? uwolni? i teraz ona go ?askota?a, ch?opiec nie móg? wi?c dostatecznie si? skoncentrowa?, aby mnie zrzuci?. - To nie fair! - krzycza?. - Dwoje na jednego?! - No pewnie, ?e nie fair! - odpar?a z chichotem. - Poszed? Marek na jarmarek! Tego ju? by?o dla? za wiele. Rykn??, zrzuci? mnie i skoczy? na siostr?. Tym razem zdo?a? j? chwyci? za r?ce, ale ona mia?a ju? do??. - Przepraszam. Wszystko odwo?uj?. Naprawd? nie chcia?am. - Ja si? nie ?miej? z twojego imienia - rzek? Marek. - Bo nie ma z czego. Diana to najnormalniejsze imi?. - Czy?by? Diana polowa?a i by?a dziewic? - oznajmi? triumfuj?co, jakby tym s?owem uda?o mu si? dotkn?? siostr?. - No pewnie, ?e jestem dziewic? - stwierdzi?a lekcewa??cym tonem. - Nawet jeszcze nie mia?am okresu. - O takich rzeczach si? nie mówi - odpar? Marek, straszliwie za?enowany. - Okres, okres! Krew! Skurcze macicy! Jajowody! Zap?odnienie! Ch?opiec zatka? sobie uszy. - Rzyga? si? chce. Naprawd? ci odbi?o. - Wr?cz przeciwnie - odpowiedzia?a ucieszona, ?e wreszcie zwyci??y?a. - Po prostu jestem kobiet? i wcale si? tego nie wstydz?. - Zabieram swój talerz i id? zobaczy?, czy mama sko?czy?a i czy mo?emy ju? wróci? do domu. Wsta? i zacz?? si? rozgl?da? za talerzem, którym rzuca?. Znalaz? go, lecz w dwóch kawa?kach. - A nie mówi?am? - To nie od rzucania. Pewnie go nadepn??a?. - Bo mnie goni?e?. Poza tym wcale go nie nadepn??am. Zauwa?y?abym. - Ale si? po nim tarza?a?. - Je?li nawet, to dlatego, ?e mnie ?askota?e?. - Mama ci? zabije. - Czy?by? Ja nie musz? jej oddawa? zbitego talerza. Ruszyli do kuchni. "Ca?kiem o mnie zapomnieli", pomy?la?em, ale w tej samej chwili Diana si? odwróci?a i spyta?a: - Idziesz czy nie? Moja mama szuka?a twojej w?a?cicielki. Jest botanikiem i b?dzie pracowa? z doktor Cocciolone. No, cudownie. Wprost marzy?em o tym, ?eby ta dziobata baba stale si? ko?o mnie kr?ci?a. - Ma?pa nie musi i?? z nami - rzek? Marek. - Mo?e robi?, co chce. Ju? drugi raz powiedzia?, ?e mog? robi?, co chc?, wi?c si? zacz??em nad tym zastanawia?. By?em, oczywi?cie, samodzielnym agentem Carol Jeanne, zwi?zanym z ni? jedynie nasz? wzajemn? mi?o?ci?. W?a?nie dlatego z nimi poszed?em - wcale nie musia?em, lecz pragn??em okaza? si? przydatny istocie, której ?ycie znaczy?o dla mnie wi?cej ni? moja ?a?osna egzystencja. Kiedy weszli?my do kuchni, czeka?a tam jeszcze góra naczy? do zmywania. Wygl?da?o to na kilka godzin pracy, tymczasem Carol Jeanne sprawia?a wra?enie bardzo zm?czonej. Reda nigdzie nie widzia?em i biedny Stef sam wyciera? naczynia, a Penelopa z Dolores odstawia?y je na miejsce, lecz poch?oni?te rozmow? robi?y to bardzo wolno. Wy??cznie obgadywa?y ludzi i plotkowa?y - nie s?ysza?em ani jednej m?drej uwagi. Carol Jeanne wykorzystywano ju? zbyt d?ugo. Najwy?szy czas, ?eby kto? tupn?? nog?. Poniewa? ani ona, ani Stef prawdopodobnie by tego nie zrobili, ja musia?em zareagowa?. Wskoczy?em na bufet. Tym razem wzi??em poprawk? na efekt Coriolisa, wi?c trafi?em mniej wi?cej tam, gdzie chcia?em. Nast?pnie przeszed?em po mokrym blacie, rozbryzguj?c wod?. Zatrzymawszy si? przed Penelopa i Dolores, wrzasn??em najg?o?niej, jak mog?em. Spojrza?y na mnie przera?one. Schyli?em si?, wypinaj?c na nie ró?owe po?ladki, i na wodzie napisa?em: KONIEC. Litery okaza?y si? wystarczaj?co trwa?e, by obie kobiety zd??y?y przeczyta? to s?owo, a wiedzia?em, ?e czyta?y, bo Penelopa rusza?a wargami. Wtedy pomaszerowa?em do zlewozmywaka, gniewnie rozchlapuj?c wod? stopami, i zacz??em szarpa? Carol Jeanne za r?kaw. Oczywi?cie nie mia?em do?? si?, by j? odci?gn?? - jedynie ?lizga?em si? po blacie - jednak sens moich stara? wreszcie dotar? do zakutych ?bów tych ?a?osnych plotkarek, które z?apa?y Carol Jeanne w pu?apk?. - O, biedactwo! - powiedzia?a Penelopa. - Nie?adnie z naszej strony, ?e tak d?ugo pani? tu trzymamy, a pani jeszcze nawet nie widzia?a swojego nowego domu. Ba?em si?, ?e Carol Jeanne zareaguje jak m?czennica i si? uprze, by zosta?, a? sko?cz? prac?, lecz ona spojrza?a na Stefa, dostrzeg?a w jego oczach nadziej?, wi?c u?miechn??a si? do Penelopy i odpar?a: - Z przyjemno?ci? pomagam, ale ma pani racj?. Rzeczywi?cie powinnam i?? do domu. Ju? zacz??a przejmowa? od Penelopy ow? intonacj?, pe?n? fa?szywej szczero?ci, co mnie bardzo zmartwi?o. - Je?li pa?stwo chwileczk? poczekaj?, to was odprowadz? - zaproponowa?a Penelopa. - Prosz? si? nie trudzi?. Ma pani tutaj zbyt wiele obowi?zków, ?eby zawraca? sobie nami g?ow?. To chyba ?adna tajemnica, gdzie jest nasz dom, prawda? - Wystarczy kogokolwiek zapyta? i ka?dy wam powie - odezwa?a si? Dolores. - Wszyscy jeste?my bardzo podekscytowani tym, ?e pani mieszka w?ród nas. Wcale nie wygl?da?a na podekscytowan?. Jej s?owa tak brzmia?y, jakby je wypowiedzia?o znudzone drzewo. - Mi?o mi by?o pozna? panie i w ogóle wszystkie osoby, które dzi? pracowa?y w kuchni... - Chod?my - mrukn?? Stef. Z pewno?ci? mia? nadziej?, ?e wreszcie uwolni si? od Penelopy, i nie chcia?, by towarzyskie grzeczno?ci odwleka?y ten szcz??liwy moment. Wdrapa?em si? na rami? Carol Jeanne. - Ta ma?pka naprawd? troszczy si? o pani? - zauwa?y?a Dolores. Mog?em si? myli?, ale odnios?em wra?enie, ?e powiedzia?a to niech?tnie, cho? z podziwem. Kto wie, czy nie oka?e si? ?atwiejsza do wytrzymania, ni? s?dzi?em. W tym momencie zauwa?y?a dwie po?ówki talerza w r?kach Marka. Zesztywnia?a i bez s?owa wbi?a w syna w?ciek?y wzrok. Ch?opiec ostro?nie, z zawstydzon? min?, po?o?y? skorupy na bufecie. - To ja go st?uk?em - o?wiadczy?. - Diana mówi?a, ?ebym si? nim nie bawi?, ale jej nie pos?ucha?em. Zdziwi?o mnie, ?e tak odwa?nie wzi?? na siebie ca?? odpowiedzialno??. Tymczasem jego matka, w dalszym ci?gu nie poruszaj?c si? i milcz?c, rzuca?a mu w?ciek?e spojrzenia, dopóki nie wyszed? razem z siostr?. W reakcji Dolores by?o co? przera?aj?cego. Nigdy nic takiego nie widzia?em. W chwilach stresu ta kobieta naprawd? przypomina?a drzewo. A mo?e po prostu czeka?a z wybuchem gniewu a? wróci do domu? W zachowaniu Marka i Diany nic jednak nie wskazywa?o, ?e si? boj? matki. Czy przypadkiem owe mordercze spojrzenia nie stanowi?y ca?ej kary? Moim zdaniem by?y wystarczaj?ce. A? nadto. Po wyj?ciu z kuchni Carol Jeanne si? wyprostowa?a, jakby z jej barków spad? ogromny ci??ar. - Chyba pokocham twojego Lovelocka jak drugiego syna - rzek? Stef. - Uratowa? mi ?ycie. - Rzeczywi?cie o mnie dba - odpar?a ze ?miechem. Byli?my teraz w g?ównej sali, gdzie t?um ogl?daj?cych prezentacj? Odie Lee ju? znacznie si? przerzedzi?. Carol Jeanne zerkn??a w tamt? stron?, ale zapewne jej ciekawo?? nie dorównywa?a mojej. Równie? Stef nie zdradza? ochoty do ogl?dania szcz?tków Odie Lee. Spotka?o mnie rozczarowanie, bo bardzo chcia?em zobaczy?, co takiego cz?owiek pragnie pokaza? na w?asnym pogrzebie. Moja ?yczenie jednak nieoczekiwanie si? spe?ni?o. Kiedy?my tak stali, patrz?c tam, gdzie odbywa? si? prezentacja, us?ysza?em znajomy g?os. - To wygl?da jak kapliczka ?wi?tej Odie Lee, patronki hipokrytów. S?owa te pad?y z ust kobiety, która w ko?ciele siedzia?a za nami. Nie by?o z ni? m??a o byczym karku i najwyra?niej uzna?a, ?e Carol Jeanne i Stef, podobnie jak ona, s? sk?onni zjadliwie potraktowa? Odie Lee. Mia?a racj?. Carol Jeanne obdarzy?a j? ciep?ym u?miechem (tego dnia po raz pierwszy bez przymusu kogo? poza mn?) i rzek?a: - Pewnie jestem okropnie cyniczna, bo siedz?c w ko?ciele, cieszy?am si?, ?e nie zna?am tej Odie Lee. - W Mayflowerze po jej ?mierci zaczyna si? nowa epoka - oznajmi?a Liz. - Jest pierwszy rok postodieleecznej ery i wszyscy dostan? nowe kalendarze. - Wyci?gn??a r?k?. - Nazywam si? Liz Fisher. Mój m?? jest... W?a?nie gdzie? znikn??. Czy chcecie, ?ebym was oprowadzi?a po Odieleelandzie? - Nawet bardzo - odpar?a Carol Jeanne. - Nazywam si?... - Carol Jeanne Cocciolone. Peloponezja wykrzykiwa?a to nazwisko przez ca?y dzie?. Czy? mog?abym go nie zna?? - Peloponezja - powtórzy? Stef jak echo, ?miej?c si? w ku?ak. - Przepraszam, ?e tak j? nazywam, lecz kiedy na ni? patrz?, nieodparcie kojarzy mi si? z pó?wyspami. A wam? Carol Jeanne wybuchn??a g?o?nym ?miechem. Kilka osób na nas spojrza?o. - Och, nie powinnam si? ?mia?. Ludzie pomy?l?, ?e nie okazuj? nale?ytego szacunku. - Prosz? si? nie obawia?... Ja ju? nic nie powiem ?eby nie zrobi? pani wstydu. Poza tym nie musz?. Nikomu, prócz Odie Lee, nigdy nie przysz?oby do g?owy urz?dza? taki pokaz audiowizualny. To mówi samo za siebie. Rzeczywi?cie. Odie Lee skrupulatnie przygotowa?a ka?dy szczegó? swojej pogrzebowej prezentacji, zapewne wiedz?c, ?e wkrótce umrze. Nie, ona raczej na to liczy?a, bo tak bardzo pragn??a ?mierci m?czennicy, jak Carol Jeanne ?aknie czekolady, a Red soli. Odie Lee sama wpad?a na ten pomys? i z pasj? go zrealizowa?a, a cho? pogrzebowe prezentacje w Mayflowerze jeszcze nie nale?a?y do tradycji, jednak teraz niew?tpliwie do niej wejd?, co zapowiada?a nabo?na cze??, z jak? ludzie ogl?dali pokaz. Prezentacja razi?a bezgu?ciem. Gdybym potrafi? si? rumieni?, na pewno bym to zrobi? ze wstydu za Odie Lee. Na szcz??cie jestem przedstawicielem innego gatunku. Znajdowa?y si? tam banalne przys?owia, które bez smaku w?asnor?cznie powyszywa?a krzy?ykami na materiale - oprawione w ramki wisia?y wokó? wi?kszej tkaniny, przedstawiaj?cej nieporadny autoportret, równie? wyhaftowany krzy?ykami. Nawet martwa Odie mia?a w sobie wi?cej ?ycia ni? na tym portrecie. Pomys? z wyszywaniem w?asnej podobizny przyprawi? mnie o md?o?ci. By?y tam jeszcze inne "arcydzie?a": nieforemne gliniane miski, a tak?e akwarelowe obrazki, na których pejza?e przypomina?y zwierz?ta, a zwierz?ta pejza?e. Widocznie Odie Lee uwa?a?a si? za wielk? artystk?. Pó?niej ogl?dali?my zdj?cia: Odie ob?adowana jedzeniem, pukaj?ca do drzwi swoich podopiecznych; Odie modl?ca si? z innymi kobietami; znowu Odie podczas modlitwy - kl?cz?c przy ?ó?ku, wznosi b?agalne spojrzenie. Wszystko, o czym mówiono w czasie ?a?obnej mszy, ilustrowa?y fotografie odpowiednio upozowanej Odie. Wyobrazi?em sobie, jak wybiera?a najlepsze uj?cia, ?wiadcz?ce o jej mi?o?ci bli?niego. Jeszcze bardziej zemdli?o mnie to, co sama przyrz?dzi?a w oczekiwaniu swojej ?mierci: legumina czekoladowa, s?odkie bu?eczki z orzechami, ciasteczka i cukierki. W pró?niowych opakowaniach lub zamro?one czeka?y na pó?ce, a? Odie umrze, by mo?na by?o je poda? w czasie uroczysto?ci pogrzebowych. Teraz le?a?y na stole, nieca?e dwa metry od trumny, zaopatrzone w napis w?asnor?cznie kaligrafowany przez Odie: "Prosz? si? cz?stowa?!" Ciekawe, jak d?ugo umiera?a? Dlaczego nie umar?a wcze?niej, nim zd??y?a ugotowa? t? legumin?? Chyba to, co zabi?o Odie nie mog?o by? zara?liwe, poniewa? wi?kszo?? s?odyczy zjedzono. Niew?tpliwie z apetytem - wygl?da?y dok?adnie jak na ilustracjach w ksi??ce kucharskiej. Najciekawsz? cz??ci? prezentacji, nawet bardziej interesuj?c? od cia?a w trumnie, okaza? si? holograficzny obraz Odie Lee, wyg?aszaj?cej swoje ostatnie przed?miertne kazanie, skierowane do uczestników pogrzebu. Z pewno?ci? zak?ada?a, ?e ka?dy tylko marzy o tym, by wzi?? z niej przyk?ad i pragnie si? dowiedzie?, jak nale?y prowadzi? ?ycie pe?ne altruizmu. Oto kobieta, która by?a uosobieniem pokory. Z muzyk? organow? w tle, by podkre?li? swoje s?owa, Odie Lee wyrazi?a nadziej?, ?e staniemy si? tak ?wi?ci jak ona na pokazanych zdj?ciach. - Odwiedzajcie chorych - powiedzia?a. Na hologramie ujrzeli?my Odie Lee pochylon? nad ?ó?eczkiem chorego dziecka. - Zbawiciel kaza? nam karmi? g?odnych i poi? spragnionych - rzek?a. W tej samej chwili zobaczyli?my j? w czasie gotowania leguminy, by? mo?e tej samej, która sta?a na stoliku obok. Nie wiem, jak d?ugo mia? trwa? ów pokaz holograficzny, ale z niezdrow? ciekawo?ci? pragn??em obejrze? wszystko, co wymy?li?a Odie Lee. Przeszkodzi?o mi jednak pojawienie si? tej drobnej milcz?cej kobiety, która dawno temu zaprowadzi?a dziewczynki do sali dla dzieci. Wraca?a ?wawym krokiem, w wyci?gni?tych r?kach trzymaj?c przed sob? Emmy, jakby ma?a j? parzy?a. Roznios?a si? gryz?ca wo?, a to oznacza?o, ?e Emmy trzeba zmieni? pieluszk?. - Ojej! - wykrzykn??a Carol Jeanne. - Gdzie jest Red? Kobieta sta?a bez s?owa, wci?? trzymaj?c dziecko. - Jestem be - oznajmi?a zachwycona Emmy. - Prosz? j? postawi? - rzek?a Carol Jeanne. - Ona umie chodzi?. - Lepiej nie - odpar?a kobieta. (Pierwszy raz us?ysza?em jej g?os). - Przecieka. Nie k?ama?a. Carol Jeanne niech?tnie wzi??a swoj? m?odsz? córk? i obchodzi?a si? z ni? nawet ostro?niej ni? przedszkolanka. - Pozwoli pani, ?e ja si? tym zajm? - powiedzia?a Liz. - To naprawd? drobiazg. Wiem, jak si? cz?owiek czuje po zej?ciu z pok?adu "Ironsides". Trudno sobie wtedy poradzi? ze wszystkim na raz. - Bez wahania wzi??a Emmy na r?ce i nawet czule j? przytuli?a, nie bacz?c na mokr? pieluszk?. - Zaprowadz? was do domu. A gdzie jej siostra? Widzia?am, ?e pani ma dwie córeczki. - Nie wiem, gdzie jest Lidia - odpar?a Carol Jeanne. - Szczerze mówi?c, nie wiem równie?, co si? dzieje z Redem. Zauwa?y?em, ?e nie wymieni?a Mamu?ki. Stef jej o niej nie przypomnia? - albo chcia? si? zachowa? taktownie, albo liczy? na to, ?e zgubi? ?on? na zawsze. - Id?cie, a ja poszukam Lidii - rzek?. - Spróbuj? te? znale?? pozosta?ych. - Do waszego domu ?atwo trafi?. Od ko?cio?a idzie si? przez skwer, a potem tamt? alej? - oznajmi?a Liz i ruchem g?owy wskaza?a kierunek. - Rozumiem - mrukn?? Stef i odszed?. Kiedy wychodzili?my z sali, dogoni? nas g?os Odie Lee: - Pozwólcie maluczkim przyj?? do mnie, albowiem do nich male?y królestwo niebieskie... Znalaz?szy si? na skwerze, Carol Jeanne u?wiadomi?a sobie, ?e w?a?ciwie sama powinna nie?? swoje dziecko. - Naprawd? nie mog? pozwoli?, aby pani d?wiga?a j? przez ca?? drog? - rzek?a. - Niech pani b?dzie rozs?dna - odpowiedzia?a Liz. - Tutaj wsz?dzie chodzimy, ?eby mie? troch? ruchu, a chodzenie przy niskiej grawitacji jest pocz?tkowo trudne. Chyba nie chce si? pani przewróci? z dzieckiem na r?ku, prawda? Musia?em przyzna? jej s?uszno?? pami?taj?c, jak si? potyka?em i zatacza?em w drodze do ko?cio?a. Liz mia?a racj?, ?e to ona nios?a Emmy. Nie tylko podesz?a do tego praktycznie, ale równie? zachowa?a si? przyzwoicie i ?yczliwie, a przy tym by?a pierwsz? osob?, która okazuj?c nam uprzejmo??, zdawa?a si? nie liczy? na ?adne korzy?ci. - Liz Fisher... Czy dobrze zapami?ta?am pani nazwisko? - spyta?a Carol Jeanne. - Owszem, cho? jestem nikim, wi?c nie musi pani go pami?ta?. W razie potrzeby przypomn?. - Ale? pani nie mo?e by? nikim... - Znów musz? wszystko t?umaczy? - przerwa?a jej Liz. - Wcale nie udaj?, ?e jestem zerem. Naprawd?. Mam do siebie zdrowe podej?cie. Tak si? z?o?y?o, ?e szybko pisz? na maszynie i umiem wychowywa? dzieci, ale to nie mnie, lecz mojego m??a potrzebowali na "Arce". Jest ortoped?, w dodatku tak dobrym, ?e lekarze sportowi pierwszej ligi pi?karskiej wzywali go na konsultacje do trudnych przypadków. B?dzie niezb?dny, kiedy dotrzemy na now? planet?. - Wszyscy b?dziemy niezb?dni... - No pewnie. ?miem twierdzi?, ?e ze mnie co najmniej równie dobra matka jak z niego lekarz, ale ?wiat jest tak urz?dzony, ?e nikt nie zwraca szczególnej uwagi na to, co robi?. Zreszt? wcale mi to nie przeszkadza. Kiedy mówi?, ?e jestem nikim, w?a?ciwie odczuwam dum?. Ale Warren tego nie cierpi. Uwa?a, ?e to fa?szywa skromno??. - Za?mia?a si? beztrosko. - Nie ?yjemy ze sob? najlepiej. Moje komentarze zawsze mu si? podoba?y, a tutaj stale mnie ucisza. Od czasu, gdy si? znale?li?my na "Arce", wed?ug niego wszystko robi? ?le. Idiotyczne, prawda? Przecie? jestem t? sam? osob? i zachowuj? si? tak samo jak dawniej, tylko ju? nie chodz? po zakupy do centrum handlowego. Pomy?la?em, ?e czcza gadanina Liz mo?e nudzi? Carol Jeanne. To rzeczywi?cie by?y babskie plotki. Liz jednak nios?a zasiusian? latoro?l Carol Jeanne, która uzna?a, ?e w takim razie tej kobiecie przynajmniej nale?y okaza? zainteresowanie. - Wyobra?am sobie, jak pobyt na "Arce" zmienia ludzi i ich wzajemne stosunki - rzek?a. - Mój m?? przewidzia? k?opoty, bo ludzie ?le reaguj?, kiedy s? st?oczeni na niewielkiej powierzchni. Nazwa? to spo?eczn? klaustrofobi?. - Czy pani m?? te? jest naukowcem? - spyta?a Liz. - Sk?d?e znowu - odpar?a Carol Jeanne, w tych dwóch s?owach zawieraj?c swoj? opini? o profesji Reda. - Jest terapeut? rodzinnym. - Aha. - Wydaje mi si?, ?e pa?stwo potrzebuj? kogo? takiego, ale szczerze mówi?c, nie mam poj?cia, czy Red robi to dobrze, czy nie. Liz za?mia?a si? nerwowo. - A jego pacjenci nie powiedzieli pani, ?e jest dobry? - Nie znam ?adnego z jego pacjentów, a je?li nawet, to nie zdaj? sobie z tego sprawy. On nigdy mi o nich nie opowiada. Z jego ust jeszcze nie us?ysza?am ani jednego s?owa na ten temat. - U?miechn??a si? do Liz. - My?l?, ?e w?a?nie to chcia?a pani wiedzie?. A wi?c Carol Jeanne pragn??a zapewni? Liz, ?e mo?na ufa? Redowi, bo pods?ucha?a, co w czasie mszy ?a?obnej Liz mówi?a o tym, jak m?? Odie Lee zdradza? czyje? sekrety. U?wiadomi?em sobie, ?e w istocie próbowa?a równie? zrobi? m??owi reklam? z korzy?ci? dla swojego ma??e?stwa - gdyby Red od razu mia? pacjenta, czu?by si? na "Arce" potrzebny i wa?ny. Chwilami nie docenia?em Carol Jeanne... Sama si? zorientowa?a, ?e mo?e pomóc jednocze?nie tej kobiecie i swojemu m??owi. Nawet nie musia?em jej tego podpowiada?. ROZDZIA? PI?TY JAB?KO I KOKOS Szybko przeci?li?my g?ówny plac miasteczka. Liz maszerowa?a niczym sier?ant prowadz?cy musztr?. Carol Jeanne drepta?a jej ?ladem, od czasu do czasu si? ogl?daj?c, by sprawdzi?, czy ju? wida? maruderów. Kiedy wreszcie dostrzeg?a Reda, nagl?co pomacha?a mu r?k?. Odwróci?em si? i zacz??em ich obserwowa?. Pierwsza sz?a Mamu?ka, tu? za ni? Red, ci?gn?c za sob? Lidi?. Pochód zamyka? Stef. Wszyscy byli zm?czeni. Wygl?dali ?a?o?nie. W chwili, gdy pieluszka Emmy osi?gn??a mas? krytyczn?, zatrzymali?my si? przed bia?ym, p?katym domem, stoj?cym przy ulicy z dwoma rz?dami drzewek w donicach. - W sam? por? - odezwa?a si? Liz, prowadz?c Carol Jeanne plastikowym chodnikiem do wej?cia. Bez klucza otworzy?a drzwi. Kiedy przyjrza?em im si? bli?ej, ?e zdumieniem stwierdzi?em brak jakiegokolwiek zamkni?cia. Widocznie na "Arce" niezbyt sobie ceniono prywatno?? i ka?dy w Mayflowerze mia? pe?ny dost?p do naszego ?ycia i dobytku. Carol Jeanne chyba tego nie spostrzeg?a, bo w przeciwnym razie natychmiast kaza?aby za?o?y? zamki. Wn?trze bardziej przypomina?o namiot ni? trwa?? budowl?. Ca?? pod?og? pokrywa? dywan, który si? zwija?o podczas przenosin. Wkrótce odkry?em, ?e toalety, zlewy i prysznice usytuowano przy zewn?trznych ?cianach, a wod? dostarcza?y rury, wij?ce si? nad ziemi? mi?dzy domami, w ka?dej chwili gotowe do rozmontowania. Nadmuchiwane o?ebrowanie zapewnia?o sztywno?? ?cianom, ale ca?a konstrukcja trzyma?a si? g?ównie dzi?ki temu, ?e ci?nienie wewn?trz budynku by?o wy?sze ni? na dworze. Wsz?dzie s?ysza?o si? cichy, lecz nieustanny szum wpompowywanego powietrza. Kto? ju? rozpakowa? nasze rzeczy, bezceremonialnie stawiaj?c je w pokojach wedle w?asnego uznania. Ciemne, mahoniowe meble nie pasowa?y do wybrzuszonych ?cian. W labiryncie krzese? i kanap Liz odnalaz?a drog? do najbli?szej toalety, by jak najszybciej obs?u?y? Emmy, nie zwa?aj?c, ?e wszyscy przest?pujemy z nogi na nog?. Ledwie tam wesz?a, narobi?a krzyku. Po chwili us?yszeli?my stukot racic i Pink, niczym karaluch, pierzchn??a z ?azienki na korytarz. Kiedy Nancy zanios?a j? do domu, ?winia widocznie wpakowa?a si? do miski klozetowej, jak to zwyk?a czyni? w naszym domu w New Hampshire. Carol Jeanne wesz?a ze mn? do ?azienki. Liz ju? och?on??a po szoku wywo?anym spotkaniem z Pink. Pomieszczenie okaza?o si? zbyt ciasne, ?eby Carol Jeanne mog?a w czym? pomóc, ale przecie? chodzi?o o jej dziecko. Pochyli?a si? wi?c nad Liz i uwa?nie obserwowa?a, jak tamta sprawnie wykonuje niewdzi?czn? robot?. Wreszcie Liz odda?a Emmy matce i dopiero wtedy umy?a r?ce. Tylko r?ce, bo jakim? cudem jej ubranie pozosta?o czyste. - No, za?atwione - rzek?a. - Wprawdzie nie pachn? ró?ami, ale tak to ju? bywa z dzie?mi. - ?wietnie pani sobie z tym radzi - stwierdzi?a Carol Jeanne. - Domy?lam si?, ?e ma pani dzieci. - Jak ju? wspomnia?am na pogrzebie, jedynym moim talentem jest umiej?tno?? matkowania. Oczywi?cie, to nic nadzwyczajnego. Wynika z nieodpartej sk?onno?ci do rozmna?ania, typowej dla ka?dego ?ywego stworzenia. Kiedy? równie? Carol Jeanne zapewne ulega?a tej sk?onno?ci, ale Emmy i Lidia okaza?y si? tak skutecznym lekarstwem, ?e teraz nawet na sam? my?l traci?a wszelk? ochot?. - I dla ka?dego gatunku - powiedzia?a. - Czasami mam wra?enie, ?e u poszczególnych osobników p?d do rozmna?ania jest wyrazem ogólnej tendencji do wype?niania ka?dej wolnej przestrzeni, co jest charakterystyczne dla wszystkich gatunków. Jednostka to sprawa incydentalna. Przyroda nie dba o jednostki. - Fakt, ale zale?y jej na tym, by?my my o nie dba?y, bo inaczej nasze dzieci nigdy by nie prze?y?y ani nie doros?y. My?l?, ?e chyba w?a?nie takie s? prawa natury. Nawet je?li cz?owiekowi to nie w smak, zawzi?cie si? tym opycha. - Opycha? Czym? - Jab?kiem, Ewo, jab?kiem - odpar?a Liz i nagle u?miechn??a si? z zak?opotaniem. - Jaka ja jestem niem?dra! Stoj? tu i gadam g?upstwa o prawach natury osobie, która zna je najlepiej w ?wiecie. - Za to pani chyba wi?cej rozumie - powiedzia?a Carol Jeanne. Wiedzia?em, ?e wcale tak nie uwa?a?a, lecz widocznie polubi?a t? kobiet? albo pragn??a si? jej odwdzi?czy? za pomoc i dlatego chcia?a, by Liz w jej towarzystwie nie czu?a si? skr?powana. Carol Jeanne by?a niew?tpliwie zadowolona, ?e w Mayflowerze znalaz?a kogo?, z kim w ogóle mo?na porozmawia?. Reszta naszych nowych znajomych - w rodzaju Penelopy, Dolores i zmar?ej Odie Lee - okaza?a si? koszmarna, a ?ycie na "Arce" zaczyna?o przypomina? piek?o, wi?c je?li Carol Jeanne troszeczk? po?echta?a pró?no?? Liz, czy mo?na j? za to gani?? - Rozumiem dzieci, i tyle - rzek?a Liz. - Warren jest dobrym ortoped?, lecz nie a? tak dobrym, ?eby?my si? tu znale?li, nie maj?c bystrych dzieci, jakie s? po??dane na "Arce". Pami?ta pani kontrakt. Tylko ludzie z co najmniej jednym dzieckiem, w dodatku wci?? zdolni p?odzi? nast?pne, mog? wzi?? udzia? w wyprawie. Pierwsze?stwo przyznaje si? osobom, których starsze dzieci uzyskuj? najlepsze wyniki w testach. Ja rodz? takie dzieci, a kwalifikacje Warrena z pewno?ci? s? przydatne, wi?c dlatego tu jeste?my. Zerkn?wszy w okno, zobaczy?em Mamu?k?, która po?piesznie zbli?a?a si? ulic?. Zaskrzecza?em pokazuj?c j? r?k?. Kiedy Carol Jeanne skierowa?a wzrok w tamt? stron?, Mamu?ka akurat stan??a, obrzuci?a spojrzeniem dom i zmarszczy?a brwi. Widz?c to, Liz zagadkowo si? u?miechn??a. - Oczywi?cie, istniej? wyj?tki od obowi?zku reprodukcji - rzek?a. - Na przyk?ad, pani rodzice. - Moi te?ciowie. - Powodzenie wyprawy tak bardzo zale?y od udzia?u pewnych ludzi, ?e dla nich niektóre przepisy troszeczk? si? nagina - powiedzia?a Liz z u?miechem. - Nikt nie ma nic przeciwko temu. Przyj?liby?my pani? z otwartymi r?kami, nawet gdyby pani ju? nie mog?a rodzi?, mia?a s?onia za ?wiadka i przywioz?a ze sob? czworo staruszków. Pani obecno?? tutaj zapewnia naszym dzieciom wi?ksze szans? prze?ycia na nowej planecie. No có?... Liz pewnie zmieni zdanie, kiedy naprawd? pozna Mamu?k?. Red dogoni? matk? i wkrótce oboje pojawili si? w wej?ciu, ci?gn?c za r?k? Lidi?. - Jak tam Pink? - spyta? ?on?. - Ju? zd??y?a przyw?aszczy? sobie ?azienk? - odpar?a Carol Jeanne. Mamu?ka zatrzyma?a si? przy drzwiach, ci??ko dysz?c. Jednym spojrzeniem oceni?a sytuacj?, a gdy z?apa?a nieco tchu i mog?a ju? zamkn?? usta, ?ci?gn??a wargi. - Gdzie robotnicy od przeprowadzek? Przecie? tego nie mo?na tu tak zostawi?. Kiedy oni to sko?cz?? - Na "Arce" nie ma ?adnych robotników od przeprowadzek - odpar?a Liz pogodnym tonem. - Pracownicy Wydzia?u Zaopatrzenia przenie?li pa?stwa rzeczy, by okaza? uprzejmo?? g?ównemu gajologowi. Inni nowo przybyli na ogó? zastaj? swój dobytek w du?ym kartonie przed domem. Mamu?ka prychn??a. - Je?eli s? tacy uprzejmi, to dlaczego zwalili wszystko na kup?, zamiast od razu poustawia? na w?a?ciwym miejscu? Gdzie jest mój pokój? - Jeszcze nie wiadomo, mamo - odpowiedzia? Red. - Ale mam nadziej?, ?e pos?ania dzieci s? ju? przygotowane, bo dziewczynki chc? spa?. Lidia zakwili?a i przywar?a do bioder ojca. Dla Mamu?ki s?owa syna oznacza?y tylko jedno: je?eli si? po?pieszy, sama b?dzie mog?a sobie wybra? najlepszy pokój. Omijaj?c pud?a i krzes?a, pop?dzi?a korytarzem prowadz?cym do sypial?. - Domy nie s? zbyt du?e - powiedzia?a Liz do Carol Jeanne i Reda. - Skoro jednak wszyscy mamy takie same podstawowe potrzeby... Mamu?ka zd??y?a ju? wróci? z nachmurzon? min?. - Widocznie ci ludzie, którzy wnosili nasze rzeczy, w ogóle nie wiedz?, jak si? urz?dza dom. Wyobra? sobie, Carol Jeanne, ?e wstawili tu twoje biurowe meble! Czy oni sobie my?l?, ?e jeden pokój przeznaczymy na twój gabinet? Przecie? ty na pewno dostaniesz idealne pomieszczenie... Jak oni to nazywaj?? Wewn?trz? - To najwi?kszy dom mieszkalny na "Arce", przeznaczony dla rodziny co najmniej z sze?ciorgiem dzieci - wyja?ni?a Liz, u?miechaj?c si? weso?o. - U pa?stwa jest czworo doros?ych i dwie dziewczynki. Normalnie przys?ugiwa?yby wam trzy pokoje, ale s?dz?, ?e pani Carol Jeanne, podobnie jak g?ówny administrator, otrzyma?a dodatkowy pokój, ?eby równie? mog?a pracowa? w domu. - Pani w ogóle nic nie rozumie - stwierdzi?a Mamu?ka, mia?d??c Liz spojrzeniem. - Ja nigdy z nikim nie sypia?am w jednym pokoju. Czy oni my?l?, ?e Stef b?dzie spa? w kuchni? - Moim zdaniem my?l?, ?e z pani? - odpowiedzia?a Liz, wyra?nie ubawiona. Bardzo mi si? podoba? sposób, w jaki si? przeciwstawia?a Mamu?ce. Och, gdyby tylko kto? z rodziny tak potrafi?... - Stef chrapie - oznajmi?a Mamu?ka lodowatym tonem. - Có?, to wasza prywatna sprawa, ale o ile znam obowi?zuj?ce tu zasady, je?li pa?stwo nie przeznacz? czwartego pokoju na gabinet, wówczas przenios? was do domu z trzema pokojami. Czwórce doros?ych z dwojgiem dzieci przys?uguje mieszkanie trzypokojowe - wyja?ni?a Liz i ?agodnie u?miechn??a si? do Mamu?ki. - ?wietnie rozumiem pani problem, lecz ?atwo go rozwi?za?. W aptece maj? doskona?e ?rodki nasenne, a tak?e koreczki do uszu i generatory bia?ego szumu, chocia? moim zdaniem wystarczy ten, który emituj? pompy t?ocz?ce powietrze. - Ma?pa, niew?tpliwie, b?dzie spa?a w gabinecie - warkn??a Mamu?ka, rzucaj?c mi w?ciek?e spojrzenie. - Ona wi?c dostanie w?asn? sypialni?. - Skoro Lovelock ma spa? w gabinecie, to razem z Pink - odezwa?a si? Carol Jeanne. - ?winia te? chrapie. Jestem pewien, ?e tylko ja us?ysza?em, jak Stef mrukn??: - Tak samo Mamu?ka. Uwielbia?em odruchy buntu tego biednego pantoflarza. W?a?ciwie nie rozumiem, dlaczego tak bardzo mu wspó?czu?em, ale jego k??liwe uwagi, cho? wyg?asza? je tak cicho, sprawia?y mi du?? frajd?. - Dla mnie chyba najwy?sza pora wraca? do domu - oznajmi?a Liz. - Pa?stwo s? zm?czeni i musz? mie? troch? czasu, ?eby si? zainstalowa?... A? nie chce mi si? wierzy?, ?e uznali?cie za swój obowi?zek przyj?? na pogrzeb. Nikt si? tego nie spodziewa?, ale zaimponowali?cie wszystkim, z którymi rozmawia?am. Wi?c nikt nie oczekiwa?, ?e przyjdziemy. Czu?em, jak Carol Jeanne gotuje si? z w?ciek?o?ci. ?atwo wybucha, kiedy odkryje, ?e kto? j? ok?ama?. Na szcz??cie nie by?o z nami Penelopy. - Od pocz?tku pragniemy robi? wszystko, jakby?my ju? nale?eli do wspólnoty - powiedzia? Red, ale widzia?em, ?e jego te? to zgniewa?o. - No có?, moje towarzystwo jest zb?dne, skoro zamierzacie si? zdrzemn??. Gdyby?cie czego? potrzebowali, mieszkam w drugim domu na prawo od ko?cio?a. Znajdziecie mnie w spisie pod nazwiskiem Fisher. Warren i Liz Fisher. Pomacha?a nam r?k? i wysz?a. - Urz?d?my publiczn? egzekucj? - odezwa?a si? Carol Jeanne. - Je?li tylko uda si? zdoby? dostatecznie mocny sznur, ?eby powiesi? nasz? kochan? pani? burmistrz. - Nie. Penelopa s?usznie zrobi?a, nawet je?li pozwoli?a sobie na manipulacje - sprzeciwi? si? Red. - Dobrze si? sta?o, ?e poszli?my na ten pogrzeb, cho? dzieci z trudem to znios?y. - Ja te? - sykn??a Carol Jeanne. - Mnie tam si? podoba?o - o?wiadczy?a Mamu?ka, która korzysta?a z ka?dej okazji, by wykaza?, ?e jest szlachetniejsza, zw?aszcza od synowej. - Szkoda, ?e nie zna?am tej wspania?ej kobiety. Ca?y pogrzeb wypad? przepi?knie. Sama chcia?abym mie? taki. ?a?owa?em, ?e nie umiem mówi?. - A ja chcia?bym si? porz?dnie wyspa? - rzek? Stef. - Niestety, b?d? chrapa?. - ?atwo ci ?artowa?, bo sam nigdy tego nie s?yszysz - ?achn??a si? Mamu?ka. - Poza tym wszyscy dobrze wiecie, jak nie cierpi? ba?aganu. Je?li nie ustawimy mebli, nawet nie zmru?? oka. - Rób co chcesz, mamusiu, ale my si? k?adziemy. Powiedziawszy to, Carol Jeanne zanios?a Emmy do pokoju, gdzie przygotowano pos?ania dla dzieci. Red d?wign?? Lidi? i poszed? ?ladem ?ony. Zobaczy?em, ?e na ko?cu idzie Stef, wi?c Mamu?ka zosta?a sama. W?ród rzeczy, które pozwolono nam zabra?, nie by?o ?ó?ek ani po?cieli. W zamian dostali?my typowe nadmuchiwane materace. Le?a?y na pod?odze, przykryte po?ciel? tak spran?, ?e jej kwiecistego wzoru prawie nie da?o si? dostrzec. B?yskawicznie rozebrane i po?o?one dziewczynki natychmiast zasn??y, co graniczy?o z cudem. Potem Carol Jeanne od razu przesz?a do pokoju na tyle du?ego, ?e mog?a go dzieli? z Redem, ja za? próbowa?em znale?? pud?o, w którym by?y jej nocne koszule. Poskroba?em w ?ciank? pud?a lecz ona tego nie zauwa?y?a, bo równie? natychmiast zasn??a - w ubraniu. Red mia? mniej szcz??cia. Jako obowi?zkowy syn wróci? do Mamu?ki i wed?ug jej drobiazgowych instrukcji przesuwa? meble, by wreszcie j? usatysfakcjonowa?. Kr?c?c si? po domu, s?ysza?em, jak to si? odbywa?o. Pink spa?a w gabinecie. Oczywi?cie, w fotelu Carol Jeanne. Ja tak?e by?em zm?czony, lecz nie mog?em przepu?ci? okazji i po cichu zrobi?em kilka rzeczy. Odnalaz?em pud?o ze sprz?tem komputerowym, otworzy?em je, wyj??em kabel s?u??cy do ??czenia mojej g?owy z komputerem. Nast?pnie odszuka?em pewien elektroniczny drobiazg, który przed wyjazdem z New Hampshire schowa?em do pud?a, kiedy Red nie patrzy?. By?a to specjalna ko?cówka, umo?liwiaj?ca po??czenie si? z innym ?wiadkiem, zamiast z komputerem. Za?o?ywszy j? na kabel, jeden koniec wsun??em do swojego kontaktu, a drugi do gniazdka na karku ?wini. Jestem zr?czny i zrobi?em to bardzo delikatnie, wi?c Pink si? nie obudzi?a. Uruchomi?em niewielki ukradziony program, który za m?odu skopiowa?em z dysku komputera w O?rodku Szkolenia ?wiadków, i przejrza?em jej pami??. Biedactwo. W czasie podró?y z Ziemi ludzie traktowali ?wini? upokarzaj?co, jak zwyczajne zwierz?, a ona ich nawet nie obsika?a. Szuka?em jednak czego innego. Z pewno?ci? Nancy zanios?a j? do domu, kiedy robotnicy jeszcze rozpakowywali meble. Pink by?a za g?upia, ?eby si? zorientowa?, jakie implikacje ma to, co widzi, ja jednak zwróci?em uwag? na pewn? rzecz. Otó? ?winia, drzemi?c w gabinecie, otworzy?a oko i zobaczy?a, ?e jeden z robotników podszed? do komputera, a potem szybko zamieni? jak?? ko?? na wi?ksz?, z niewielk? antenk?. Widocznie kto? chcia? wiedzie?, co Carol Jeanne b?dzie robi?a. Otworzy?em komputer, ustali?em funkcje owej ko?ci i za pomoc? kawa?ka drutu zwar?em dwa z wyprowadze? ??cz?cych j? z p?yt? g?ówn?. Wszystko to trwa?o zaledwie pó? godziny. Teraz nic nie przejdzie przez t? ko??, dopóki nie wydam komputerowi odpowiedniego rozkazu. Pó?niej napisa?em krótki program dla systemu operacyjnego, a nast?pnie wgra?em stosowne dane do ko?ci-paso?yta. Od tej chwili b?dzie ?ledzi?a funkcjonowanie komputera, lecz przekazywane przez ni? informacje o pracy Carol Jeanne oka?? si? nieczytelne. Sko?czywszy t? robot?, próbowa?em ustali?, kto jest szpiegiem i dlaczego. Za po?rednictwem komputera po??czy?em si? z kartotek? zdj?? osób znajduj?cych si? na "Arce". Przegl?danie fotografii zaj??o mi troch? czasu, bo nie mia?em poj?cia, jak si? nazywa cz?owiek, który majstrowa? przy komputerze Carol Jeanne, a nie by? pracownikiem Wydzia?u Zaopatrzenia, co wcale mnie nie zdziwi?o - na etacie pracowa?o tam tylko kilku urz?dników, w?a?ciw? robot? wykonywali za? "ochotnicy". Musia?em wi?c ogl?da? wszystkie zdj?cia po kolei, ale wreszcie go znalaz?em. Robi?em to o wiele szybciej od cz?owieka, bo na szcz??cie ?wietnie rozpoznaj? twarze. Komputerowy majster nazywa? si? Pavlos Koundouriotes. Oficjalnie zajmowa? stanowisko zast?pcy kierownika o?rodka kondycyjnego, gdzie prowadzono obowi?zkowe ?wiczenia fizyczne. Przypuszczalnie pod szyldem o?rodka dzia?a?a tajna policja - doskona?y kamufla?, nikt si? bowiem nie dziwi?, ?e ludzie tam nieustannie ?wicz?. Dyscypliny w ka?dym miasteczku pilnowali dwaj wybieralni konstable, jednak administrator musia? dysponowa? w?asn? policj?, która obserwowa?a, czy nie szykuj? si? jakie? k?opoty. Na "Arce", gdzie wyst?powa?a tak du?a rozmaito?? grup etnicznych, nonsensem by?oby wierzy?, ?e konstable z wyboru potrafi? zapewni? spokój. Gdzieniegdzie mog?o doj?? do animozji i zamieszek. G?ówny administrator powinien mie? kogo? do wykrywania spisków i obserwowania k?opotliwych ludzi. Istnia?o zatem du?e prawdopodobie?stwo, ?e owa ko?? z antenk? stanowi?a jedynie rutynowy ?rodek bezpiecze?stwa i ?e podobne instalowano we wszystkich prywatnych komputerach na "Arce", a zatem nie musia?o to by? wymierzone akurat przeciwko Carol Jeanne. Wykluczone jednak, aby przez ca?y czas zdo?ali ?ledzi?, co si? dzieje w ka?dym komputerze, wi?c pewnie korzystali z jakiego? programu do wykrywania rzeczy odbiegaj?cych od normy. Je?li komputer Carol Jeanne zacznie wysy?a? zupe?nie bezsensowne informacje, od razu zwróci na siebie uwag?. Wobec tego program, który napisa?em, przerobi?em w taki sposób, ?eby ko??-paso?yt nie przekazywa?a informacji wybranych na chybi? trafi?, lecz wyj?tki z prac opublikowanych przez Carol Jeanne. B?dzie to wygl?da?o normalnie i nie zaalarmuje programu monitoruj?cego, chyba ?e kto? zajrzy akurat do jej komputera. Pozostanie mi tylko codziennie sprawdza?, czy nikt nie odkry?, ?e majstrowa?em przy paso?ytniczej cz??ci. Je?li niczego nie zauwa??, pó?niej ogranicz? takie kontrole do jednej tygodniowo. Dlaczego to wszystko zrobi?em? Wówczas jedynym motywem, jakim si? kierowa?em, by?a ochrona Carol Jeanne. Teraz jednak si? zastanawiam, czy ju? wtedy pod?wiadomie nie wyczuwa?em, ?e kiedy? o moim ?yciu mo?e zadecydowa? umiej?tno?? korzystania z jej komputera w taki sposób, aby nikt o tym nie wiedzia?. Carol Jeanne nie mia?a absolutnie ?adnego powodu do obaw przed szpiclami g?ównego administratora. Przecie? powodzenie ca?ego przedsi?wzi?cia zale?a?o od jej zdolno?ci rozumienia biosystemów nowej planety i od tego, czy potrafi znale?? odpowiednie formy adaptacji ludzi w tamtym ?rodowisku, aby nie zniszczy? jego istotnych elementów. Policja bezpiecze?stwa uczyni wszystko, ?eby chroni? Carol Jeanne i w niczym nie zamierza jej przeszkadza?, wi?c to, co zrobi?em, mojej pani wcale nie b?dzie potrzebne. Dla mnie jednak oka?e si? niezb?dne. W tym czasie tego nie wiedzia?em, a jednak musia?em to jako? wyczuwa?. S? takie niezg??bione sprawy, których nie pozna? nikt, nawet ja. - Co ta ma?pa robi? - spyta?a Mamu?ka, zatrzymawszy si? w drzwiach. Widocznie meble ju? zosta?y ustawione zgodnie z jej ?yczeniem. - Kopiuje zawarto?? swojej pami?ci - odpar? Red. - Zawsze mam wra?enie, ?e toto myszkuje po ca?ym domu, kiedy my ?pimy. W?cibski karze?. Ma takie ma?e ?apki - szepn??a mu do ucha. Czy ona my?la?a, ?e je?li mówi cicho, ja tego nie s?ysz?? - Robi, co do niego nale?y - powiedzia? Red. - Nawet jak na udoskonalon? kapucynk? jest nadzwyczaj sumienny. To jeden z najlepszych okazów, jakie dotychczas stworzono. Przyznanie go Carol Jeanne by?o dla niej wyró?nieniem. - Ale toto stale jej dotyka, zaborczo jak kochanek - stwierdzi?a Mamu?ka z obrzydzeniem. Red milcza?. - Niczym oble?ny, kar?owaty kochanek. Taka czarna, z?o?liwa, diabelska niemota. - Ma?py wzajemnie si? iskaj? - wyja?ni? Red. - A ?winie miewaj? ruj?, lecz jeszcze nie zauwa?y?am, ?eby Pink si? do ciebie zaleca?a. - Mamo... - Gdybym by?a m??czyzn?, nie pozwoli?abym temu ma?emu lucyferowi dotyka? mojej ?ony. Lucyfer znaczy sprawiaj?cy ?wiat?o. Pewnie dawniej tak nazywano zapa?k?. Te? mi epitet!. "Oj, ty g?upia, starzej?ca si? suko", pomy?la?em. - Mamo - powtórzy? Red. - On ma ?wietny s?uch i prawdopodobnie s?yszy ka?de twoje s?owo. - Mnie to nie przeszkadza. - I wszystko, co s?yszy, relacjonuje Carol Jeanne. - Wi?c kiedy to opowie, mo?e nareszcie do niej dotrze, ?e przyzwoici ludzie dostaj? obrzydzenia widz?c, jak on jej dotyka. - Lovelock nie jest jej kochankiem. On tylko ca?y czas j? obserwuje. Wie o niej rzeczy, których ja nigdy si? nie dowiem. Owszem, jestem zazdrosny, ale w inny sposób, ni? my?lisz. Jestem zazdrosny, bo nigdy nie b?d? rozumia? swojej ?ony tak dobrze jak jej ?wiadek. Mamu?ka za?mia?a si? pogardliwie. - Wcale mnie to nie dziwi, poniewa? m??czyzna nigdy nie rozumie kobiety. - Tak, mamo. W jego g?osie s?ysza?em uraz?. Pewnie takie rzeczy mówi?a mu przez ca?e ?ycie, a cho? on tego nie lubi?, za dobrze j? zna?, by si? z ni? spiera?. - M??czy?ni s? zbyt pewni siebie i zawsze brutalnie depcz? wra?liwo?? i uczucia kobiet. Twój ojciec ani przez moment mnie nie rozumia?, a ty wcale nie jeste? lepszy. - Przykro mi, ?e tak uwa?asz, mamo - znów rytualny zwrot. - Nie dbam o to. Taki ju? los kobiety. Troszczymy si? o naszych m??ów i im s?u?ymy, a nie mamy u nich ?adnego zrozumienia, tylko stawiaj? nam coraz wi?ksze wymagania. Red nie odpowiedzia?. - Zawsze lubi?e? jej d?ugie w?osy - przypomnia?a mu Mamu?ka, kontynuuj?c atak na Carol Jeanne. - A ona co? Obci??a je dla ma?py. - Zrobi?a to dlatego, ?e Lovelock si? w nie zapl?tywa?, kiedy j? iska?. - Ma?pa jest dla niej wa?niejsza ni? ty. Udajesz, ?e to ci? nic nie obchodzi, ale ja wiem, ?e si? zamartwiasz. - Id? spa?, mamo. S?ysza?em, jak Red wszed? do pokoju Carol Jeanne. Od??czywszy si? od komputera, natychmiast skoczy?em w stron? Mamu?ki, która wci?? sta?a w drzwiach. Z piskiem uciek?a na korytarz. Ignoruj?c j?, ruszy?em do sypialni Carol Jeanne, gdzie Red ju? zdejmowa? buty. Z ty?u jeszcze mnie dobieg?o mamrotanie Mamu?ki - wystarczaj?co g?o?ne, by on ?wietnie s?ysza? jej s?owa: - To po prostu dowodzi, ?e niektórzy ludzie nie ca?kiem zeszli z drzewa. Potem spa?em, bo by?em co najmniej tak zm?czony jak ca?a rodzina. Mia?em sen. Pewnie wywo?a?o go to, co Liz mówi?a o nieodpartej sk?onno?ci do rozmna?ania, typowej dla ka?dego ?ywego stworzenia. ?ni?o mi si?, ?e jestem ojcem, a w dodatku - ca?kiem bez sensu - cz?owiekiem. Moje g?upiutkie niemowl?, zupe?nie pozbawione w?osów, nie umia?o si? mnie trzyma?, a poniewa? by?o du?e, nie mog?em go unie??, wi?c ci?gn??em je za sob? po ziemi. Kiedy wdrapa?em si? na drzewo i przeskakiwa?em z jednej ga??zi na drug?, ci??ar dziecka sprawi?, ?e spadli?my jak przejrza?y owoc. Niemowl? okropnie plasn??o w beton. Zdziwi?o mnie, ?e w d?ungli jest beton, lecz gdy si? rozejrza?em, d?ungla przemieni?a si? w klatk?. Doko?a stali ludzie i z obrzydzeniem patrzyli na wilgotn? miazg?, jaka zosta?a z mojego dziecka. Tylko ?e to ju? nie by?o ludzkie niemowl?, ale ma?a kapucynka z czaszk? rozbit? wskutek upadku. Czu?em straszliwy ?al i zacz??em szarpa? martwe dziecko, próbuj?c je obudzi?. Wówczas pomy?la?em, ?e to w rzeczywisto?ci senny koszmar i ?e chc?c, by si? sko?czy?, powinienem si? obudzi?. Tak te? zrobi?em. Ca?y dr?a?em. Sen wydawa? si? bardzo realistyczny. Le??c w tymczasowym gnie?dzie mi?dzy stertami pude?, rozmy?la?em. Jakie b?dzie moje dziecko: czy udoskonalone jak ja, czy te? oka?e si? zwyk??, g?upi? kapucynk?? Ile zmian genetycznych, jakich we mnie dokonano, przeka?? swoim dzieciom? Czy zabiegi, które na mnie przeprowadzono, gdy by?em p?odem, nie spowodowa?y, ?e pod pewnym wzgl?dem nadmiernie si? rozwin??em? Musz? to sprawdzi?, nim zostan? ojcem. I wtedy ca?kowicie oprzytomnia?em, u?wiadomiwszy sobie absurdalno?? tych rozwa?a?. O czym ja my?l?? O dziecku? Przecie? jestem ?wiadkiem i w moim ?yciu nie ma miejsca dla dziecka. Lecz w?a?ciwie dlaczego? Czy? ka?da istota nie pragnie si? rozmna?a?? Nawet je?li to jedynie wyraz ogólnej tendencji do wype?niania wolnej przestrzeni i jest charakterystyczne dla wszystkich gatunków. Ale do jakiego gatunku nale??? Ju? przesta?em by? ma?p?. O ile mi wiadomo, jestem jedyny w swoim rodzaju. Je?li za? chodzi o posiadanie rodziny, to moj? rodzin? stanowi Carol Jeanne. "Tylko ona jest mi potrzebna", powtarza?em sobie w duchu, raz po raz, jednak zamiast szcz??cia, które normalnie ogarnia?o mnie na my?l, ?e do niej nale??, przez kilka minut czu?em niewymowny smutek. Nie mog?em zrozumie?, co si? ze mn? dzieje, ale wiedz?c, ?e to mnie unieszcz??liwi, pragn??em si? z tego wyrwa?. Tym razem si? uda?o Kochany g?upi pami?tniku! Marek i ja poznali?my dzi? na pogrzebie ma?p?, która jest ?wiadkiem. By?a bardzo fajna i bardzo m?dra. Marek mówi, ?e ona si? ?le zachowuje, bo chodzi z siusiakiem na wierzchu, ale on teraz my?li tylko o siusiakach albo o piersiach. Ja uwa?am, ?e ta ma?pa jest super i chcia?abym si? z ni? zaprzyja?ni?. Nancy posz?a do ich domu, ?eby zanie?? ?wini?, która jest ?wiadkiem m??a tamtej kobiety. Nast?pnym razem, gdy Nancy b?dzie si? nami opiekowa?, poprosz? j?, ?eby mi opowiedzia?a o tej rodzinie. Tamta kobieta jest g?ównym gajologiem i najgenialniejsz? osob? na "Arce". Jak tylko wróci?am z pogrzebu, wzi??am encyklopedi? i poczyta?am sobie o ma?pach. Zastanawiam si?, czy ta ma?pa rzuca kupami i czy si? onanizuje jak te, które widzia?am w zoo w San Francisco. A mo?e ma?py-?wiadkowie zachowuj? si? jak ludzie? Mam zamiar wszystkiego si? o niej dowiedzie? i zosta? jej przyjació?k?, a Marek niech sobie robi, co chce. Ciekawe, jak ona si? nazywa. Przyjechali?my do Mayfloweru w szóstek. Oznacza?o to, ?e Carol Jeanne, przed jej pierwszym dniem zaj?? komunalnych, który wypada? w ósmek, na prac? po?wi?ci tylko siódmek, dziewi?tek bowiem w naszej rodzinie mieli?my wolny. Tak wi?c Carol Jeanne b?dzie pracowa?a w?ród cywilizowanych naukowców tylko jeden dzie?, a nast?pne dwa z rz?du sp?dzi w tym ponurym miasteczku. W siódmek wyskoczy?a z ?ó?ka o ?wicie i przygotowa?a p?atki zbo?owe na zimno dla nielicznych cz?onków rodziny, którzy ju? wstali, by zje?? ?niadanie. Potem schwyciwszy mapk?, zostawion? przez jakiego? anonimowego dobroczy?c?, razem ze mn? wymkn??a si? z domu. Projekt "Arki" wyklucza? luksusowe gabinety na ostatnich pi?trach biurowców. Wszystkie pomieszczenia wygl?da?y podobnie, stwarzaj?c atmosfer? egalitaryzmu. Laboratorium, gabinet i sekretariat Carol Jeanne nie prezentowa?y si? bardziej imponuj?co ni? lokale oddane do dyspozycji innych naukowców na pok?adzie statku kosmicznego. Przynajmniej potraktowano j? jak normalnego naukowca, a nie wielk? gwiazd?. Po krótkim powitaniu uczeni szybko wrócili do swoich zaj??. Wiedzieli, ?e jeszcze znajd? mnóstwo okazji do rozmów z Carol Jeanne, kiedy spotkaj? si? z ni? przy pracy. Kochali to, co sami robili, i j? podziwiali za to, ?e co? robi?a, wi?c niby dlaczego nie mieli dokona? jeszcze wi?cej? Poza tym pracowali ze sob? od miesi?cy i wprowadzili ju? pewien ustalony porz?dek, ona za?, cho? przyby?a tu szefowa?, nie powinna zmienia? ich nawyków, chyba ?eby si? upar?a, a to nie w jej stylu. Kart? magnetyczn? otworzy?a drzwi swojego biura, wesz?a i obejrza?a nowiutkie meble. Przyniesiono tu jej naukow? bibliotek? i archiwa w taki sam sposób jak nasze rzeczy do nowego domu, ale jaki? kretyn ju? wszystko rozpakowa? - wsz?dzie wala?y si? cenne ksi??ki i wa?ne papiery, porozk?adane byle gdzie. Uporz?dkowanie tego zajmie wiele dni. Nie wiem, czy to nie paranoja, ale przysz?o mi do g?owy, ?e kto? przegl?da? dokumenty, mo?e nawet je fotografowa? i robi? ich wykaz. - Co za ba?agan! - gniewnie odezwa?a si? Carol Jeanne. - Dlaczego po prostu nie zostawili wszystkiego w pud?ach? Durnie. No có?, Lovelocku, pomó? mi u?o?y? archiwa we w?a?ciwej kolejno?ci. Pewnie zapami?ta?e? j? lepiej ode mnie. Nim na dobre zd??yli?my si? do tego zabra?, rozleg?o si? pukanie i kto? natychmiast wszed?, nie czekaj?c na pozwolenie. Okaza?o si?, ?e to jaki? niski, kwadratowy m??czyzna o br?zowej skórze. Carol Jeanne nie jest kobiet? wysok?, ale by?a od niego wy?sza o kilka centymetrów. Siedz?c na jej ramieniu widzia?em jego czarne w?osy, rzedn?ce na czubku g?owy. Cz?owiek ten wydawa? mi si? pró?ny - nosi? w?sy, które s?u?? jedynie ozdobie, a poza tym mocz? si? przy ka?dej okazji, gdy ich w?a?ciciel co? pije. M??czyzna mia? pi?kne z?by (tak bia?e, ?e pewnie ?wieci?y na kilometry), pogodn? twarz, ?wawy krok i maniery niecz?sto spotykane u ludzi. Od razu wiedzia?em, ?e jego towarzystwo mo?e by? albo bardzo interesuj?ce, albo niezno?nie nudne. Wszystko zale?a?o od tego, czy jest równie inteligentny, jak pogodny. Do?wiadczenie mi mówi?o, ?e inteligencja i pogoda ducha rzadko id? w parze. Na ramieniu trzyma? ?wiadka, morelow? kakadu. Wkrótce si? zorientowa?em, ?e papuga, na swój sposób, to równie dobry ?wiadek jak ma?pa. Wprawdzie palcami pos?uguje si? mniej zr?cznie ni? ja, ale jest wystarczaj?co sprawna, by korzysta? z uproszczonych komputerów. Ma tak?e pewn? umiej?tno??, za któr? odda?bym kciuk - potrafi mówi?. Naturalnie, jej udoskonalony g?os zachowa? ptasie cechy, ale niczego nie powtarza?a bezmy?lnie. Wypowiada?a si? bardzo inteligentnie, zupe?nie tak samo jak ja bym to robi?, gdybym umia? mówi?. Zazdroszcz?c jej, równocze?nie j? polubi?em, a co nie mniej wa?ne, polubi?em te? m??czyzn?, który okaza? tyle rozs?dku, by wybra? sobie tak przydatnego ?wiadka.      Nieznajomy trzyma? w lewej r?ce kokos, w prawej za? maczet?. Nim Carol Jeanne zd??y?a zaprotestowa?, nisko si? uk?oni?, po?o?y? orzech na pod?odze i rozci?? go wprawnym uderzeniem maczety. Z jednej po?ówki wyla?o si? mleko, które star? chusteczk? wyj?t? z kieszeni. Od?amek skorupy przelecia? przez pokój i wyl?dowa? na biurku. Kakadu pofrun??a za nim, podnios?a go z blatu, i zacz??a wydziobywa? mi??sz, balansuj?c na jednej nodze. W drugiej po?ówce kokosa pozosta?o mleko. Nieznajomy poda? j? zak?opotanej Carol Jeanne. - Có? to ma znaczy?? - To kokosowa ceremonia. W ten sposób pani? tutaj witam. Nazywam si? Neeraj Bushan i jestem g?ównym ksenobiologiem. - Znam pa?skie prace, ale nie wiedzia?am, ?e zajmuje si? pan równie? maczetami i orzechami kokosowymi. Za?mia? si? cicho si?, jakby us?ysza? nie przytyk, lecz ?art. - W Indiach rozbi?bym kokos o pod?og?. Tutaj by si? od niej odbi?. Witamy na "Arce". Carol Jeanne zachowa?a powag?. Rzuci?a mu surowe spojrzenie i od?o?y?a po?ówk? orzecha na biurko. - Nie lubi? kokosów - oznajmi?a. Wiem, ?e to nieprawda. Sk?ama?a, by okaza? niezadowolenie. M??czyzna widocznie tego nie zrozumia?. - Nie szkodzi. Ramanujan zje. Powitanie to wa?na rzecz. Mniemam, ?e mia?a pani bezpieczn? podró?. - Przecie? tu jestem. Powa?niejsze awarie w kosmosie to ?mier?. - Rzeczywi?cie - odpar?. Podniós? wzrok i wtedy mnie zauwa?y?. U?miechn?? si? szeroko i skin?? mi g?ow?, po czym zwróci? si? do Carol Jeanne: - ?wiadek z r?kami. Ja czu?em si? rozdarty, wybieraj?c mi?dzy ?wiadkiem z g?osem a ?wiadkiem z r?kami. Czy brak mowy nie nastr?cza mu trudno?ci? Zacz?? wykonywa? jakie? niezrozumia?e gesty, wyra?nie adresowane do mnie. Automatycznie utrwali?em je w pami?ci, a pó?niej zajrza?em do tablic ze znakami j?zyka migowego. Okaza?o si?, ?e za pomoc? palców Hindus powiedzia?: "Witaj, przyjacielu. Ciesz? si?, ?e b?dziemy razem pracowali". Neeraj by? pierwszym cz?owiekiem, który potraktowa? mnie jak równego sobie, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedzia?em, poniewa? nigdy nie uczy?em si? ameryka?skiego j?zyka migowego. Roz?o?y?em r?ce w wymownym ge?cie, powszechnie u?ywanym, gdy si? czego? nie rozumie. - Nie rozmawiam z nim na migi - wyja?ni?a Carol Jeanne tonem, w którym wyczu?em zniecierpliwienie. - On rozumie wszystko, co mówi?, a oprócz tego potrafi pisa? i umie pos?ugiwa? si? komputerem. Gdyby zna? j?zyk migowy, bez przerwy by gada?, a ja musia?abym na? stale patrze? i nic innego nie mog?abym robi?, nieprawda?? Z jej ust nigdy nie s?ysza?em takiego uzasadnienia. Wi?c nie nauczono mnie j?zyka migowego, bo za du?o bym gada?? O, przepraszam. Im d?u?ej o tym my?la?em, tym bardziej mnie bola?o, ?e ona tak uwa?a. Czy nie przysz?o jej do g?owy, ?e mo?e pragn? mówi?, by kto? mnie zrozumia?? - Wiem - odpar? Neeraj. - W o?rodku szkoleniowym odradzaj? nowym w?a?cicielom u?ywania j?zyka migowego w zawodowych kontaktach ze ?wiadkami. Nie s?dzi pani, ?e to tylko wydaje si? s?uszne? Podejrzewam, ?e prawdziwym powodem, dla którego nie chc?, by ?wiadkowie migali, jest to, ?e wówczas niczym by si? nie ró?nili od g?uchoniemych ludzi. A skoro tak, to wtedy co dawa?oby nam prawo do traktowania ich jak niewolników? Czu?em, ?e Carol Jeanne sztywnieje. By?a z?a. Zastanawia?em si? dlaczego. Przecie? on nie powiedzia? nic przeciwko niej. Poza tym nie traktowa?a mnie jak niewolnika, lecz jak przyjaciela. Ale przyjacielowi uniemo?liwi?a opanowanie mowy, ?eby jej nie przeszkadza?. Teraz mnie ogarn??a z?o??, i to taka, ?e a? si? zdziwi?em. - Bzdura - rzek?a Carol Jeanne. - Udoskonalone zwierz?ta wcale nie s? niewolnikami. To, co w nich usprawniono, s?u?y okre?lonej funkcji. Podobnie jak podkuwanie koni czyni z nich lepsze zwierz?ta poci?gowe. Neeraj z u?miechem pokiwa? g?ow?. - Owszem, owszem, znam te argumenty i jeszcze wiele innych. Z pewno?ci? bym zauwa?y? ironi? w jego g?osie, gdyby mnie nie uderzy?o okre?lenie "zwierz?ta poci?gowe". - Poza tym j?zyka migowego nigdy si? nie uczy?am z braku czasu. Nie rozumiem dlaczego pan zada? sobie tyle trudu, ?eby go opanowa?, skoro pa?ski ?wiadek umie mówi?. - Przez kilka lat mia?em g?uch? przyjació?k?. Twierdz?, ?e opowiada?a mi znacznie ciekawsze rzeczy ni? ludzie, którzy mówi?, wi?c nauka migania sowicie mi si? op?aci?a. Kto wie, czy pani ?wiadek... Jak on si? nazywa? - Lovelock. - Aa... na cze?? gajologa. Mój dosta? imi? po matematyku. Kto wie, czy ten pani Lovelock nie by?by czaruj?cym rozmówc?. Za?mia?a si?. - On rzuca swoim ?ajnem, Neeraj, co jest o wiele wymowniejsze od s?ów. Na moment za?lepi?a mnie w?ciek?o??. Przeskoczy?em z ramienia Carol Jeanne na biurow? szaf? i natychmiast poczu?em, ?e robi? ma?y bobek. Wzi??em go w r?k? i dopiero wtedy zda?em sobie spraw?, ?e jestem w?ciek?y na moj? przyjació?k?. Nie, na moj? pani?. Osob?, któr? najbardziej kocha?em. Na moj? w?a?cicielk?. Niewa?ne, czym by?a. W ka?dym razie nie mog?em rzuci? w ni? bobkiem. Po pierwsze nie pozwala?y mi na to moje odruchy warunkowe. Prócz tego, kochaj?c j? do szale?stwa, czu?em g??boki wstyd, ?e w ogóle wzi??em pod uwag? mo?liwo?? obra?enia jej w ten sposób. Mimo wszystko, dalej by?em na ni? w?ciek?y. Wobec tego, zeskoczywszy z szafy na biurko, delikatnie w?o?y?em bobek do mleka w po?ówce kokosa. - Jeste? obrzydliwy - rzek?a Carol Jeanne. - Teraz nikt tego nie wypije. - Szkoda, ?e on nie umie mówi? - odezwa? si? Neeraj. Spojrza?em na?. Na chwil? jego weso?a twarz posmutnia?a, ale zaraz si? do mnie u?miechn??. - Lovelocku, b?d? si? z tob? kontaktowa? twoimi sposobami. Bardzo chcia?bym zrozumie? twoje poczucie humoru. Co? mi si? zdaje, ?e ten bobek w kokosie to jaki? kawa? i ?a?uj?, ?e nie chwyci?em sensu tego ?artu. Od razu polubi?em Neeraja. Uwa?nie patrzy?em na Carol Jeanne, maj?c nadziej?, ?e pó?niej odtworzy sobie t? scen? na komputerze i si? przekona, jak jej drgaj?ce nozdrza i skrzywione usta kontrastowa?y z sympatyczn? min? Neeraja. Aby jeszcze bardziej podkre?li? t? ró?nic?, stan??em przed swoj? pani? i z do?u spojrza?em na jej wielk? twarz. Okropna perspektywa. Nie spodoba si? Carol Jeanne, kiedy j? zobaczy na monitorze. Wreszcie z przymusem u?miechn??a si? do Neeraja. - Bardzo mi?o, ?e pan przyszed? mnie powita?, ale teraz musz? si? zabra? do roboty. Niestety, trzeba sprz?tn?? ten ba?agan. - Rzeczywi?cie. Nie zjad?aby pani ze mn? obiadu? Nigdy w ?yciu. By?em tego pewien. Przecie? dopiero co udowodni?, ?e lepiej rozumie ?wiadka Carol Jeanne ni? ona. Jasne, ?e nie mia?a ochoty sp?dza? czasu z kim? takim. - Nie dzi? - odpar?a. - Naprawd? musz? popracowa?. Dzi?kuj? za powitanie. Odprowadzi?a go do drzwi, a kiedy wyszed?, dok?adnie je zamkn??a. - Co za nad?ty kurdupel! - powiedzia?a, gdy zostali?my sami. Rzuci?em jej gniewne spojrzenie. bardzo dobrze, bo ona te? patrzy?a na mnie z w?ciek?o?ci?. - Lovelocku, powiniene? trzyma? moj? stron?. Incydent z kokosowym mlekiem wskazuje na to, ?e si? zgadzasz z tamtymi bzdurami o ?wiadkach. Na potwierdzenie skin??em g?ow?, lecz Carol Jeanne ju? odwróci?a wzrok, siadaj?c w fotelu. Po raz pierwszy zda?em sobie spraw?, jak cz?sto nawet si? nie trudzi, by na mnie spojrze? i zobaczy? moj? reakcj? na jej s?owa. Zrozumia?em, ?e niewiele j? obchodzi, co my?l? i czuj?. Ale tak powinno by?. Jestem tylko zwyk?ym ?wiadkiem, a ona geniuszem, którego prace i wypowiedzi trzeba stale rejestrowa?. Niby dlaczego mia?aby na mnie patrze? i zawraca? sobie g?ow? próbami zrozumienia tego, co wyra?am bez s?ów? Roze?mia?a si?, nie?wiadoma moich my?li. - Niewiarygodne! Naukowiec z maczet?! A teraz wszystko zachlapane kokosowym mlekiem. I to g?ówny ksenobiolog, wi?c b?d? si? musia?a ci?gle z nim spotyka?. A ja my?la?am, ?e na "Arce" straszni ludzie s? wy??cznie w Mayflowerze. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko si? tu zabarykadowa?, bo w przeciwnym razie odbior? mu t? maczet? i go posiekam. Jak mog?a a? tak si? myli? w ocenie Neeraja, ?eby porównywa? go z Penelop?? - Ty, Lovelocku, uporz?dkujesz archiwa, a ja sprawdz?, czy personel dostarczy? mi raporty, o które prosi?am przed odlotem z Ziemi. Chyba na jutro zwo?am zebranie i poinformuj?, dok?d si? st?d udajemy. Wdrapawszy si? na klawiatur? komputera wystuka?em: "Jutro nie. Zaj?cia komunalne". - Ca?kiem zapomnia?am. A pojutrze mamy wolny dzie?. Dwa koszmarne dni w Mayflowerze na robieniu ma?o wa?nych rzeczy z irytuj?cymi lud?mi, podczas gdy tutaj czeka mnie tyle pracy... "A Liz?", napisa?em. "J? lubisz". - Liz jest tylko jedna. Reszta to jaka? kolejna Penelop?, Dolores czy Odie Lee. "Odie Lee umar?a", przypomnia?em. - Jej m?? jednak ?yje, a co do niej, wcale nie jestem taka pewna. Te zdj?cia holograficzne mo?na odtwarza? latami. Do czasu l?dowania na Genesis ca?e pokolenie ludzi b?dzie czci?o Odie Lee. Prawdopodobnie modl? si? do niej, a w czasie komunii spo?ywaj? legumin? zrobion? wed?ug jej przepisu. Po?o?y?em si? na grzbiecie i zacz??em si? tarza?, jakbym p?ka? ze ?miechu. By?em ?wietnym s?uchaczem Carol Jeanne, zupe?nie jak dawniej. Teraz jednak, cho? dla niej odgrywa?em t? pantomim?, na dnie ?o??dka wci?? jeszcze czu?em mdl?ce resztki gniwu. ?mia?a si? z moich wyst?pów, a potem westchn??a. - To b?dzie d?uga podró? - rzek?a. Nie popatrzy?a na mnie i nie widzia?a, jak zareagowa?em. Ju? wesz?a w rol? g?ównego gajologa i w?adczyni wszystkiego w jej zasi?gu. Reszt? dnia ka?de z nas zajmowa?o si? w?asnymi my?lami. Wi?kszo?? czasu po?wi?cili?my organizowaniu biura. Carol Jeanne tak bardzo to poch?on??o, ?e w ogóle nie wychodzi?a, nawet po to, by zdoby? dla nas co? do jedzenia. Nie zwa?aj?c, ?e jej burczy w brzuchu, a ja rzucam b?agalne spojrzenia, nie wy?ciubi?a nosa z gabinetu. Czy?by a? tak bardzo obawia?a si? Neeraja? Cho? si? nie ruszy?a ani na krok, to jednak fakt ten nie oznacza?, ?e siedzia?em tam jak w wi?zieniu. Wczesnym popo?udniem zrobi?em sobie przerw? i zanios?em po?ówk? kokosa do toalety, gdzie wyla?em mleko razem z bobkiem. Op?ukawszy mi??sz, zacz??em go ?apczywie je??. Okaza? si? wyborny, ale nic dziwnego - prawdziwe jedzenie zawsze jest lepsze ni? ?wi?stwo dla ma?p, którym Carol Jeanne karmi?a mnie z lenistwa, bo wystarczy?o to wla? do miseczki. Zapewne Neeraj po?wi?ci? cz??? swojego limitu wagi, by przywie?? z Ziemi orzechy kokosowe, a dziel?c si? nimi, okaza? wspania?omy?lno??. Skoro Carol Jeanne chce udawa?, ?e ich nie lubi, niech sobie udaje. Ja nie musia?em. Chocia? si? najad?em, zosta?o jeszcze mnóstwo mi??szu. Zanios?em kokos z powrotem do gabinetu i schowa?em w jednej z mniej za?adowanych szuflad. Carol Jeanne podnios?a wzrok jedynie na chwil?, by powiedzie?: - Tylko nie zapomnij, ?e to tam w?o?y?e?. Nie chc?, ?eby zgni?o i zacz??o ?mierdzie?. Na pewno nie zapomn?. Zjem wszystko i nawet nie dam jej spróbowa?. Dzie? powoli si? ko?czy?. Carol Jeanne siedzia?a w swoim biurze, dopóki ca?y personel nie uda? si? do domu i wysz?a dopiero wówczas, gdy na korytarzu ucich?y wszelkie g?osy. Nie wiem, czy nie chcia?a si? z nikim spotka?, czy te? nie mia?a ochoty wraca? do Mayfloweru. Do miasteczka pojechali?my metrem. Ludzie si? na nas gapili my?l?c, ?e tego nie widzimy, ale ja, oczywi?cie, zauwa?y?em ka?de ich spojrzenie. Wkrótce si? do nas przyzwyczaj?. W domu znale?li?my si? tak pó?no, ?e powitanie by?o niezbyt entuzjastyczne. Pewnie Red wróci? z pracy wcze?niej - ilu? pacjentów móg? mie? pierwszego dnia przyj?? na "Arce"? - i teraz siedzia? z córkami na wi?kszej kanapie, czytaj?c im "Lokomotyw?". Dziewczynki ledwie podnios?y wzrok, gdy Carol Jeanne otworzy?a drzwi, a Red nawet nie oderwa? oczu od tekstu, by si? do niej u?miechn??. Wcale nie musia? patrze? w ksi??k? - czyta? j? dzieciom tyle razy, ?e ju? zna? wszystko na pami??. W milczeniu przyj?? tak pó?ny powrót ?ony, ale Mamu?ka nie mog?a sobie darowa?. - Prosz?, prosz?! Królowa "Arki" raczy?a zej?? z tronu, ?eby odwiedzi? swoich poddanych! Ach, jak mi?o, wasza wysoko??! Carol Jeanne mog?a tylko obróci? to w ?art. - A wi?c, skoro jestem królow?, usi?d? i pozwol? si? obs?u?y?. - Obs?ugiwa?am ci? przez ca?y dzie?. Karmi?am twoje dzieci, ubiera?am je, a tak?e ich pilnowa?am, bo w?asna matka zostawi?a je bez opieki. - Spraw? opieki nad dzie?mi w ci?gu dnia wkrótce rozwi??emy, a tymczasem zostawi?am je z dwojgiem doros?ych, wi?c chyba nie bez nadzoru - odpar?a Carol Jeanne. - O, naturalnie! - ?achn??a si? Mamu?ka. - Dlaczego po prostu nie wsadzi? ich na ca?y dzie? do lodówki? - Je?li to kogo? interesuje, dowiedzia?em si?, ?e przy ko?ciele jest przedszkole - rzek? Red. - Dziewczynki mog?yby tam chodzi? od dziesi?tnika. - Nie cierpi? przedszkola i nigdy tam nie pójd? - odezwa?a si? Lidia lodowatym tonem, zupe?nie jak Mamu?ka. - Twoj? córk? terroryzowano, kiedy j? zostawi?a? w przedszkolu w New Hampshire - powiedzia?a Mamu?ka, jakby Red nie mia? z tym nic wspólnego. - Ja bym tego nie nazwa? terroryzowaniem - mrukn?? Stef. Tylko on si? u?miechn??, gdy Carol Jeanne wesz?a do domu. Swoj? uwag? sprawi?, ?e Mamu?ka pos?a?a mu piorunuj?ce spojrzenie. - Przecie? zamkn?li j? w komórce. Nie pami?tasz? - Nie w komórce, tylko w pokoju biurowym, a zamkn?li j? dlatego, ?e jakiego? dzieciaka uderzy?a w g?ow? krzes?em. - To nie ja zacz??am! - wykrzykn??a Lidia. - Nienawidz? ci?, dziadku! - Lidio, prosz? natychmiast i?? do swojego pokoju! - wreszcie zareagowa? Red. Lidia wybuchn??a p?aczem i ?kaj?c, niech?tnie wysz?a, by cierpie? w samotno?ci. Za przyk?adem siostry Emmy si? rozrycza?a, i to dwa razy g?o?niej. Red wsta?, chc?c j? zanie?? do sypialni dziewczynek, ale na chwil? przystan?? i ozi?ble powiedzia? do ?ony: - Unikn?liby?my tego, gdyby? pierwszego dnia raczy?a wróci? do domu punktualnie. - Mia?am du?o pracy - odpar?a Carol Jeanne takim samym tonem. - Jako? uda?o im si? wytrzyma? bez ciebie przez tyle godzin, ale jestem pewien, ?e kiedy przyjecha?a?, by?y bliskie za?amania. Powiedziawszy to, ostentacyjnie wyszed?, nios?c Emmy, która wy?a jak stra?acka syrena. Zrobi?o si? stosunkowo cicho i wtedy Mamu?ka przypomnia?a sobie uwag? Stefa. - Kiedy indziej zrozumia?abym twoj? sk?onno?? do sadyzmu, ale nie dzi?. Stef westchn??. - Jak mog?e? wyci?ga? spraw? z tym krzes?em wiedz?c, ?e tamten bachor sprowokowa? Lidi?? - Dwie doros?e osoby widzia?y, ?e ch?opiec spokojnie si? bawi? i nic jej nie zrobi?. - Na pewno nie wtedy - stwierdzi?a Mamu?ka. - Ale ty ci?gle za wszystko winisz kobiety. Wed?ug ciebie ch?opiec nigdy nie mo?e by? winien, o nie, bo uwa?asz, ?e dziewczynki zawsze s? zbyt niecierpliwe, a ch?opcy to niewini?tka. Stef wsta? i ruszy? do drzwi. - No i dobrze, id? sobie. Uciekaj od prawdy, uciekaj od wszystkiego. Na tym ?wiecie jedni ludzie zostaj? i ze wszystkim si? morduj?, a drudzy wol? ucieka? od prawdy albo do pó?na przesiadywa? w pracy, podczas gdy inni za nich opiekuj? si? ich rodzinami. Skoro Mamu?ka zaatakowa?a Carol Jeanne, najwy?szy czas, ?eby?my i my opu?cili pokój. Id?c korytarzem, jeszcze s?yszeli?my jej utyskiwania. Nast?pny cudowny wieczór w rodzinie Toddów. Jednak?e tym razem, zamiast automatycznie stwierdzi?, jaka odra?aj?ca jest Mamu?ka i jej nieodrodny syn, my?la?em o Carol Jeanne i doszed?em do wniosku, ?e w?a?ciwie bez trudu zdo?a?aby wróci? do domu na czas - przez ostatnie pó?torej godziny w biurze nie zajmowa?a si? niczym, czego nie mo?na by zrobi? za tydzie? czy miesi?c. Poza tym na "Arce" nie musia?a czeka?, a? sko?cz? si? korki na ulicach w godzinach szczytu. Pewnie Red uwa?a, ?e specjalnie zosta?a w pracy, bo go unika. Je?li rzeczywi?cie tak my?la?, to chyba si? nie myli?. Niby po co mia?aby si? ?pieszy? do domu? By?a geniuszem ?yj?cym w rodzinie, której cz?onkowie jej nie dorównywali. Z wyj?tkiem mnie. Spo?ród nich tylko ja rozumia?em jej prac?, potrzeby i to, co czu?a w g??bi duszy. Kiedy weszli?my do gabinetu, w jej fotelu znowu spa?a Pink. Carol Jeanne westchn??a, ale ja znam swoje obowi?zki. Zeskoczy?em na fotel. Wstrz?s spowodowa?, ?e ?winia otworzy?a jedno oko. Znaj?c mnie, natychmiast si? zerwa?a i niezdarnie zacz??a gramoli? si? z fotela, ale nie do?? szybko, wi?c zd??y?em da? jej prztyczka w nos. Bardzo tego nie lubi. Z kwikiem rzuci?a si? do ucieczki i wybieg?a na korytarz. Pod??czy?em si? do komputera, by przenie?? do jego pami?ci moje ca?odzienne obserwacje. Carol Jeanne z westchnieniem usiad?a w fotelu. - Och, Lovelocku - rzek?a. - Lovelocku, Lovelocku, Lovelocku... Moje imi?, kilkakrotnie powtórzone, brzmia?o w jej ustach jak mantra. - Dopiero za dwa dni wróc? do pracy. Musz? si? wykr?ci? od tych komunalnych zaj??. Zastanów si? i spróbuj znale?? jaki? sposób, by mi to umo?liwi?. Tak, ?wietnie j? rozumia?em. Jednak?e gdybym ja mia? dziecko, nigdy bym nie pozwoli?, aby wychowywa?a je moja te?ciowa czy zupe?nie obcy ludzie. Gdybym mia? dziecko... Sk?d si? wzi?? taki pomys?? Z wczorajszych g?upich uwag Liz? Jeszcze nie krytykowa?em Carol Jeanne a? tak zjadliwie. Co si? ze mn? dzieje? Lovelocku, mocno zaci?nij z?by. ROZDZIA? SZÓSTY STAN NIEWA?KO?CI Jako ?wiadek Carol Jeanne musia?em nieprzerwanie z ni? przebywa?, kiedy czuwa?a, ale na noc odstawia?a mnie niczym par? butów. Gdyby zamontowano mi wy??cznik, to przed pój?ciem do ?ó?ka by mnie wy??cza?a, cho? pewnie by si? jej nie chcia?o. ?pi?c, nie korzysta?a z moich zdolno?ci, zatem nie s?dzi?a, ?e móg?bym wykorzystywa? je dla siebie. W ci?gu kilku pierwszych nocy na "Arce" istotnie nic nie robi?em. Carol Jeanne stanowi?a ca?e moje ?ycie, wi?c kiedy spa?a, nie mia?em ?adnych zaj??. Moje w?asne my?li mnie nudzi?y, je?li nie wi?za?y si? z ni? przynajmniej po?rednio. Kto wie, czy to nie zosta?o zaprogramowane genetycznie, lecz mog?o te? wynika? z mojej mi?o?ci do niej. W ka?dym razie rezultat okaza? si? ten sam: czu?em, ?e naprawd? ?yj? tylko wówczas, gdy s?u?y?em Carol Jeanne. Czy?by? Na Ziemi spa?em, gdy Carol Jeanne spa?a, jednak na "Arce" z jakiego? powodu nie udawa?o mi si? zasn??. By?em czym? przygn?biony, wr?cz nieszcz??liwy. Z g??bokim przekonaniem wmawia?em sobie, ?e tak si? dzieje, bo utrat? samokontroli w stanie niewa?ko?ci sprawi?em k?opot Carol Jeanne. Zerowa grawitacja pojawi si? w czasie podró?y jeszcze kilka razy: tu? przed startem, przy zmianach parametrów lotu i kiedy dotrzemy do celu wyprawy. Powzi??em mocne postanowienie, ?e ju? nigdy wi?cej nie strac? samokontroli. Trzeba si? tylko wy?wiczy? - dla dobra Carol Jeanne. Tak twierdzi?em, lecz prawda by?a inna. Dla dobra Carol Jeanne? Jak mog?em nie zdawa? sobie sprawy, ?e je?li o ni? chodzi, ju? mnie wy?wiczono? Do ko?ca ?ycia mia?em stale wykonywa? te same czynno?ci, niby program komputerowy. Zwyk?e ma?py te? ci?gle powtarzaj? te same zaj?cia, a przecie? s? szcz??liwe. Tym, którzy mnie stworzyli, nie przysz?o do g?owy, ?e zwi?kszenie mojej sprawno?ci intelektualnej wywo?a g?ód wiedzy i ch?? samorealizacji, ?e przestan? by? szcz??liw? ma?p? z d?ungli. Nie wzi?li tego pod uwag?. Nie, ja powinienem si? cieszy?, ?e nauczono mnie zapami?tywa? tylko dane s?u??ce Carol Jeanne. Z pewno?ci? nikt nie zamierza? instalowa? mi programu samokszta?cenia. By?em jedynie narz?dziem. Ujmuj?c to metaforycznie, mo?na powiedzie?, ?e Carol Jeanne kupi?a m?otek i nie potrzebowa?a, by si? nauczy?, jak zosta? pi??. W tej sytuacji, bez wzgl?du na to, co wówczas s?dzi?em, od samego pocz?tku nocami nie pracowa?em dla niej, lecz dla siebie. Jeszcze z jednego powodu powinienem by? si? zorientowa?, ?e tak jest: po incydencie w wahad?owcu nie mia?em ?adnych szans na to, ?e przy zerowej grawitacji zachowam swobod? ruchów. Je?li sama Carol Jeanne nie skr?puje mnie pasami, kto? inny zrobi to za ni?. Czemu wcze?niej nie poj??em tak oczywistego faktu? Teraz, si?gaj?c my?l? wstecz, wyra?nie pami?tam, jak bardzo mi zale?a?o na przygotowaniu si? do przebywania w niewa?ko?ci. Ale dlaczego? Czy?bym ju? wtedy pod?wiadomie zdawa? sobie spraw?, ?e gdy grawitacja spadnie do zera, nikt mnie nie skr?puje, poniewa? przesta?em by? wy??cznie s?u??cym Carol Jeanne? Czy?bym ju? wtedy wiedzia?, ?e nic dla niej nie znacz?, bo porówna?a mnie do zwierz?t poci?gowych? Czy moja lojalno?? si? ko?czy?a? Jako? musia?em to wszystko wiedzie?, w przeciwnym wypadku bowiem, czy zachowa?bym tak? ostro?no??, ukrywaj?c przed Carol Jeanne to, co robi?em? Gdyby by?o inaczej, z pewno?ci? bym jej powiedzia? o ko?ci-paso?ycie, zainstalowanej w jej komputerze. Od sekretów zaczyna si? wyzwolenie. Teraz pewien obszar mojego mózgu ju? do niej nie nale?a?. Przedtem zawsze wszystko jej mówi?em. To jednak sprawa przesz?o?ci. Mówienie wszystkiego Carol Jeanne stanowi?o jeden z odruchów warunkowych, jakie mi wykszta?cono w fabryce ma?p, któr? treserzy tak czaruj?co nazywali o?rodkiem szkolenia ?wiadków. Moje odruchy warunkowe. Ok?amuj?c si?, pewnie próbowa?em je oszuka?. Gdybym dopu?ci? do ?wiadomo?ci to, co zamierza?em zrobi?, gdybym si? przed sob? przyzna?, ?e jestem w?ciek?y, ?e pragn? zdradzi? Carol Jeanne, wówczas one by zadzia?a?y i albo wszystko to zosta?oby st?umione, albo bym zwariowa?. (Musia?em my?le?, ?e naprawd? oszala?em. Teraz te? tak my?l?). Nieustannie to sobie wmawiaj?c, robi?em swoje. Czeka?em, a? w domu pogasn? ?wiat?a i ucichn? szepty. Potem, na wszelki wypadek, odczekiwa?em jeszcze pó? godziny, póki si? nie upewni?em, ?e ca?a rodzina ?pi. Dopiero wtedy, wy?lizgn?wszy si? z ?ó?ka, wyskakiwa?em przez otwarte okno, by rozpocz?? ?wiczenia. Mimo ?e nie zna?em terenu, odnajdywanie drogi w nocy nie nastr?cza?o mi ?adnych trudno?ci. Punktualnie o godzinie 21:00 "s?o?ce" przygasa?o na tyle, by ludzie mogli spa?, ale na dworze nie musieli u?ywa? dodatkowego o?wietlenia. W ci?gu d?ugich lat, sp?dzonych na "Arce", nikt po wyj?ciu z domu ani na chwil? nie znalaz? si? w ca?kowitym mroku. Rozk?ad "Arki" ju? utrwali?em w pami?ci. O?, po której w?drowa?o "s?o?ce", ??czy?a dwa ogromne trójnogi, wsparte na p?askich ?cianach cylindrycznego kad?uba statku. Kiedy wyruszymy w drog?, jeden b?dzie sta? na pod?odze, a drugi zwiesza? si? z sufitu. Tymczasem byli?my jeszcze na orbicie oko?os?onecznej, gdzie sztuczn? grawitacj? zapewnia? ruch obrotowy "Arki", wi?c przysz?a pod?oga i sufit wznosi?y si? z obu stron cylindra, niczym ?ciany kanionu, a owe trójnogi stercza?y z nich na wysoko?ci oko?o czterdziestu metrów. W czasie podró?y sztuczn? grawitacj? zapewni nam przy?pieszenie albo hamowanie i w ?adnym miejscu na statku nie wyst?pi brak ci??enia. Teraz jednak, kiedy "Arka" wirowa?a, gdyby kto? si? wspina? po tych ?cianach, w miar? zbli?ania si? do trójnogów wa?y?by coraz mniej. Wszyscy o tym wiedzieli, ale równocze?nie mieli ?wiadomo??, ?e ka?dy, kto by si? tam wdrapa?, by sobie polata?, da?by dowód kra?cowej g?upoty, bo w chwili utraty kontaktu ze ?cian? natychmiast znios?oby go ku kraw?dzi i w ?aden sposób nie móg?by si? zatrzyma?. Pr?dy powietrza wywo?ywa?y tak gwa?towne zawirowania, ?e nawet spadochron by nie pomóg?. Najgorzej wypad?oby l?dowanie - "Arka" si? przecie? obraca?a i, krótko mówi?c, ten kto? uderzy?by w ziemi?, jakby go wyrzucono z p?dz?cego samochodu. Ja jednak nie zamierza?em wspina? si? po to, by lata?, bo zosta?by ze mnie kotlet mielony. Nie, ja chcia?em si? wdrapa? na trójnóg, a po nim dotrze? do s?o?ca, nie ?eby lata?, lecz znowu prze?y? strach i poczu? md?o?ci. ?adna ma?pa nie kocha w?asnej pani bardziej ni? ta, co potrafi dla niej wyrzyga? flaki. (Wcale nie uwa?am, ?e straci?em rozum. Owszem, przyznaj?, by?em przera?ony - i samotny - ale nie zwariowa?em). Na "Arce" nie ma miejsca po?o?onego daleko od bocznych ?cian, wi?c wkrótce dotar?em do jednej z nich. Za t?, która pewnego dnia stanie si? pod?og?, znajdowa?a si? trzymetrowa przestrze?, gdzie przebiega?y tunele transportowe i rury kanalizacyjne, przeznaczone do u?ytku wy??cznie w czasie podró?y. Za drug? ?cian?, która b?dzie sufitem, umieszczono system wentylacyjny, funkcjonuj?cy zarówno na orbicie, jak i podczas lotu. Gdyby uda?o mi si? tam dosta?, mia?bym o wiele ?atwiejsze zadanie. Jednak?e do tych przestrzeni mogli wchodzi? tylko wykwalifikowani robotnicy, a wszystkich innych obowi?zywa? ?cis?y zakaz wst?pu, ja za? jeszcze nie opanowa?em umiej?tno?ci forsowania zamków. Wobec tego, chc?c dotrze? do strefy pozbawionej grawitacji, musia?em si? wspina? po powierzchni nie nadaj?cej si? do tego celu. "No i dobrze", pomy?la?em. "Wszak jestem ma?p?". Ale nie paj?kiem, a szkoda, bo nie widzia?em nic, czego mo?na by si? chwyci? - jedynie gdzieniegdzie otwory wentylacyjne i dysze do wytwarzania deszczu. U podstawy ka?dej goleni trójnogu dostrzeg?em drzwi, lecz dla mnie nic z tego nie wynika?o. Uzna?em, ?e przeciwna ?ciana - ta, która mia?a by? pod?og? - mo?e okaza? si? lepsza. Pokrywa?a j? sie? rur drena?owych, jednak zaprojektowana w sposób uniemo?liwiaj?cy wspinaczk? - przecie? nie chciano nara?a? dzieci na ?mier?. Jestem dobrym skoczkiem, ale nie da?bym rady odbi? si? z ziemi na wysoko?? czterech metrów. Wobec tego zrobi?em to inaczej. Znalaz?em drzewo w donicy stoj?cej najbli?ej ?ciany, wdrapa?em si? na nie i wtedy skoczy?em. Pami?ta?em nawet o efekcie Coriolisa, lecz niestety przypomnia?em go sobie dopiero wówczas, gdy po uderzeniu w ?cian? pó? metra od celu, oszo?omiony i bez tchu le?a?em na ziemi. Jednak?e przy drugiej próbie zdo?a?em uczepi? si? rury. My?la?em o zbli?eniu si? do s?o?ca, a tymczasem ledwie dotar?em do goleni trójnoga. Mimo swoich ogromnych rozmiarów "Arka" by?a na tyle ma?a, ?e wystarczy?o nieco si? wspi?? po ?cianie, by znacznie zmniejszy?a si? si?a od?rodkowa. Tam, w dole, nie odczuwa?em ruchu wirowego, tylko samo ci??enie, w górze za? odwrotnie. Poza tym robi?em si? coraz l?ejszy. Zacz??em traci? orientacj? przestrzenn?. Z ka?dym ubywaj?cym gramem wagi cia?a s?ab?a moja odwaga i determinacja. Panika ?cisn??a mnie za gard?o. Z przera?enia ods?oni?em z?by. W ko?cu to, ?e trzyma?em si? rury, przesta?o mi dawa? jakiekolwiek poczucie bezpiecze?stwa i nie wiedzia?em, gdzie góra, a gdzie dó?. Wokó? mnie wszystko si? kr?ci?o. Mog?em w ka?dej chwili spa??, lecz nie mia?em poj?cia, w któr? stron?. Ze strachu pisn??em. W pewnej chwil zobaczy?em nad sob? mój w?asny ogon - nie tam, gdzie powinien si? znajdowa?. Widok ten ca?kowicie mnie zdezorientowa?. Na moment rozlu?ni?em chwyt i zacz??em zsuwa? si? po rurze. Si?a od?rodkowa by?a jeszcze na tyle du?a, ?e nieuchronnie ?ci?ga?a mnie na ziemi?, wi?c ze?lizgiwa?em si? szybciej, ni? wchodzi?em. Na szcz??cie przywróci?o mi to orientacj? i na tyle odzyska?em przytomno?? umys?u, by nie zlecie? ze ?ciany. Mocno ?ciskaj?c rur?, wolniej si? po niej zsuwa?em, co troch? z?agodzi?o upadek, ale gdy grzmotn??em w ziemi?, a? mnie zatka?o i by?em oszo?omiony. Przez kilka minut le?a?em na trawie, ci??ko dysz?c, nim odwa?y?em si? usi??? i dok?adnie siebie obejrze?. Okaza?o si?, ?e z wewn?trznych powierzchni r?k zdar?em sobie futerko. Spostrzeg?em tak?e niewielkie otarcie na brodzie. Mia?em zesztywnia?e mi??nie i wszystko mnie bola?o. My?la?em tylko o jednym: Carol Jeanne natychmiast to zauwa?y. Zorientuje si?, ?e te obra?enia odnios?em, kiedy spa?a. Jak bardzo wówczas wypaczy?a mi si? percepcja - przypuszcza?em, ?e Carol Jeanne wpadnie w przera?enie s?dz?c, ?e znalaz?em si? w ?miertelnym niebezpiecze?stwie i w ten sposób oka?e, jak jej na mnie zale?y. Wmawia?em sobie, ?e boj? si? jej powiedzie?, sk?d te obra?enia, bo nie chc?, by si? o mnie martwi?a. Tak bardzo j? kocha?em, ?e pragn??em przed ni? ukry?, na co si? narazi?em dla jej dobra. Och, jak to wszystko popl?tane. Wygl?da?o na to, ?e szybko nie zdo?am si? oswoi? z zerow? grawitacj?. Nale?a?o to robi? stopniowo i nie wchodz?c na ?cian? zbyt wysoko, dopóki si? nie przyzwyczaj? do coraz ni?szego ci??enia. Wiedzia?em jednak, ?e w ko?cu poradz? sobie z niewa?ko?ci?. Mo?liwe, ?e uzale?niono mnie od Carol Jeanne genetycznie, ale nie umia?em si? z tym pogodzi?. Buntowa?em si?. Nie b?d? tolerowa? takich ogranicze?. Czy w?a?nie owo pragnienie udoskonalania si? zmieni?o mnie ze zwierz?cia w udr?czon? osob?? Czy tego chcia?e?, Gepetto? Postanowi?em si? umy?, aby moje powierzchowne obra?enia sta?y si? mniej widoczne. Cicho wszed?em do domu frontowymi drzwiami, w duchu dzi?kuj?c projektantowi, który uzna?, ?e zamki s? zb?dne, ruszy?em do kuchni i wyk?pa?em si? w zlewozmywaku. Namydliwszy futerko, sp?uka?em z niego krew. Stef chrapa? w salonie, a pod kuchennym sto?em Pink chrz?ka?a przez sen - ?adne si? nie obudzi?o. Dobrze, ?e nie by?em w?amywaczem. Poniewa? mia?em tylko otarcia i oparzenia, moje puszyste futerko wszystko ukry?o, kiedy je wysuszy?em. Carol Jeanne mog?aby co? spostrzec jedynie wówczas, gdyby uwa?niej si? przyjrza?a, ale ona nigdy tego nie robi?a w odniesieniu do rzeczy nie zwi?zanych z jej badaniami. Sprz?tn?wszy w kuchni, w?lizgn??em si? do ?ó?ka, wyczerpany po nocnej eskapadzie. Nie potrzebowa?em tyle snu, co ludzie, ale by?em przyzwyczajony do godzin Carol Jeanne. Moje cia?o wymaga?o odpoczynku, rany za? czasu na gojenie. Mimo wszystko nie mog?em zasn??. Nieudana wspinaczka na ?cianie to tylko jedno z serii niepowodze?, które ostatnio mnie spotka?y, utwierdzaj?c w przekonaniu, ?e naprawd? stoj? ni?ej od ludzi. Nawet Mamu?ka lepiej ode mnie poradzi?a sobie z niewa?ko?ci?. W ko?cu to nie ona zanieczy?ci?a suborbitolot swoimi odchodami i nie ona porozbija?a si? na "Arce". Dzieci, oczywi?cie, te? porusza?y si? niezbyt pewnie, ale tak samo by?o na Ziemi. Ja, niegdy? bardzo zr?czny i sprawny fizycznie, teraz nie potrafi?em wykona? najprostszych ewolucji. Ekran komputera Carol Jeanne wype?nia? pokój niebieskawym ?wiat?em. W ko?cu, skuszony jego blaskiem, wsta?em z ?ó?ka. Chocia? cia?o znowu mnie zawiod?o, lecz na swoim umy?le mog?em dalej polega?. Wprawdzie nie umia?em si? porusza? przy zerowej grawitacji, jednak na "Arce" nie wszystko zale?a?o od fizycznej sprawno?ci. Wystarczy mi dost?p do banków komputerowych, aby na statku nic si? przede mn? nie ukry?o. Komputer by? w??czony do sieci obejmuj?cej wszystkie pozosta?e komputery na "Arce". Poda?em swoje has?o i w bankach pami?ci zacz??em przegl?da? pliki z ciekawymi informacjami. Nie szuka?em niczego konkretnego, lecz pod?wiadomie zwraca?em uwag? jedynie na to, co pó?niej okaza?o si? bardzo istotne dla mojego przetrwania. Tej nocy znalaz?em ca?? dokumentacj? "Arki" - o wiele wi?cej ni? na jej temat podano w oficjalnym prospekcie. Dane te nale?a?y do zastrze?onych, ale wcze?niej pracowa?em z oprogramowaniem tego rodzaju, wi?c bez trudu do nich dotar?em, bo zna?em wszystkie kruczki. Przekopiowa?em te pliki do swojej pami?ci. Gdybym si? wówczas zastanowi?, natychmiast bym si? zorientowa?, jak wej?? do zamkni?tych przestrzeni na "Arce". Wtedy jednak owe informacje wyda?y mi si? tylko interesuj?ce i warte skopiowania. Nie poprzesta?em na tym. Moj? uwag? zwróci? spis inwentarza. Szczegó?owo wymienia? wszystko, co przywieziono na "Ark?" z Ziemi, ??cznie z meblami, tak pieczo?owicie wybieranymi przez Mamu?k?, ale mnie bardziej ciekawi?a w?asno?? komunalna ni? prywatna. Przerzuca?em wi?c katalogi do chwili, gdy natkn??em si? na materia?y, które pos?u?? Carol Jeanne i mnie do tworzenia odpowiedniego systemu ekologicznego na Genesis, naszej nowej planecie. Otworzywszy pliki banku nasion, przejrza?em spis suchych nasion i zamro?onych embrionów. Ich liczba by?a ogromna, co cz??ciowo wynika?o ze znacznego wska?nika uszkodze? w procesie rozmra?ania. Z tego powodu nie zamra?ano embrionów ludzkich - w dwóch wypadkach na pi?? taki zabieg ko?czy? si? niepowodzeniem. Wska?nik ten okaza? si? jednak do przyj?cia dla kapucynek - w pami?ci notatnikowej znalaz?em wykaz a? tysi?ca pi?ciuset ich zamro?onych embrionów, nawet si? nie domy?laj?c, ?e w?a?nie tego szuka?em. Wówczas czu?em jedynie dum?, ?e mój gatunek uznano za tak cenny, by go przenie?? na now? planet?. Powstanie wi?c godna podziwu kolonia moich ziomków. I w tym momencie dozna?em ol?nienia. Zobaczy?em siebie jako dominuj?cego samca w gromadzie ma?p. Wyobrazi?em sobie, ?e przyjmuj? agresywn? postaw? wobec po?ledniejszych samców i obserwuj?, jak skrzecz?c uciekaj?, potem rozgl?dam si? za najlepsz? samiczk? w okresie rui i... I czuj?, ?e dr?? z po??dania. Och, wiele bym odda? za to, ?eby by? przywódc? takiego stada! Naturalnie moje cia?o stosownie zareagowa?o na po??danie i równie naturalnie dotkn??em mojego organu rozrodczego, raczej poka?nej wielko?ci. Zupe?nie, jakbym wsadzi? palec w elektryczne gniazdko. Przeszy? mnie ostry ból i nagle rozdygotany upad?em na pod?og?. Dopiero wtedy przypomnia?em sobie, co mnie - i nam wszystkim - zrobiono w fabryce ma?p. M?ode samce kapucynek, jak w wi?kszo?ci gatunków ma?p, onanizuj? si?, kiedy my?l? o tych sprawach, co si? cz?sto zdarza. Dla ludzi jest to jednak odra?aj?ce, a zatem uznali, ?e nas, którzy mieli?my zosta? ?wiadkami i dost?pi? zaszczytu wspó?pracy z gatunkiem panów, trzeba tak wy?wiczy?, aby?my nie robili takich ohydnych rzeczy. Kontakt, który mi wszczepili, ten mój ??cznik ze ?wiatem informacji cyfrowych, okaza? si? dla mnie tak?e batem. Kiedy wykrywa?, ?e robi? brzydkie rzeczy, otrzymywa?em to samo, co po karc?cym s?owie. Tak skutecznie wykszta?cono mi odruchy warunkowe, ?e od chwili, gdy jestem z Carol Jeanne, nigdy w ten sposób si? nie dotyka?em ani nawet nie czu?em po??dania. Kara by?a tak bolesna i brutalna, ?e powodowa?a blokad? pami?ci. Dopiero teraz zda?em sobie z tego spraw?, le??c na pod?odze. Oni my?leli o wszystkim, ci cwani m?odzie?cy i te przem?drza?e panienki w laboratoryjnych fartuchach, co wydzielali nam jedzenie i karcili nas s?owami. Nale?a?o mnie przekszta?ci? w ma?p?-zabawk?, z któr? mo?na si? pokaza? w towarzystwie, wi?c zakazano mi seksualnych przyjemno?ci. Te g?upie ma?py w zoo mog? mi?tosi? swoje ma?e fiutki do samoupojenia, a mnie mojego nie wolno nawet dotkn??, cho? Carol Jeanne ?pi i jestem sam. Nigdy nie zostan? dominuj?cym samcem. Nie wykastrowali mnie, bo u ?wiadka po??dana jest odrobina agresji. Po prostu wszczepili mi bat, ?ebym si? nie wychyla?. Czy ci ludzie, którzy mnie stworzyli, rzeczywi?cie pracowali sumiennie? Czy naprawd? niczego nie pomin?li? Dlaczego wi?c nie przyzwyczaili mnie do zerowej grawitacji? Czy a? tak bardzo byli skoncentrowani na tym, bym nie wzbudza? odrazy? Dlaczego nie postarali si? o to, abym bez strachu móg? lata? w kosmosie? Bo nie my?leli o tym, czego ja potrzebuj?, oto dlaczego. Kierowali si? wy??cznie potrzebami mojej pani i w?a?cicielki, któr? mia?em darzy? nieustannym uczuciem, jedyn? mi?o?ci?, na jak? mi pozwolono w ci?gu ca?ego ?ycia. "B?d? sprawiedliwy", powiedzia?em do siebie. "Oni nie wiedzieli, ?e polecisz w kosmos". I wtedy zada?em sobie pytanie: "A w?a?ciwie dlaczego jestem w kosmosie?" Bo Carol Jeanne tak postanowi?a. Nim podj??a decyzj?, konsultowa?a si? z Redem. Rozmawia?a o tym nawet z Mamu?k?, Stefem i swoj? siostr?. Dyskutowa?a z m??em tak?e o potrzebach dziewczynek, ale nigdy ?adne z nich nie powiedzia?o: "Ciekawe, czy ?winia i ma?pa b?d? tam szcz??liwe". Martwili si?, czy inni ludzie zaakceptuj? nasz? obecno??, lecz nigdy nie przysz?o im do g?owy, by si? zastanawia?, czy my chcieliby?my polecie?. Treserzy w fabryce ma?p nigdy nas nie pytali: "Macie co? przeciwko temu, ?e ca?kowicie pozbawimy was ?ycia p?ciowego?" Carol Jeanne nigdy mnie nie zapyta?a: "Czy ci nie przeszkadza, ?e zabior? ci? z Ziemi tam, gdzie przy zerowej grawitacji b?dziesz ?y? w strachu?" Nie musieli o nic pyta?, bo sami mnie stworzyli, tak jak si? robi szaf?. Czy ktokolwiek pyta mebli, czego chc?? Po prostu ustawia je w pokoju i z nich korzysta, dopóki si? nie zniszcz?. Meble mog? by? tak cenne, ?e na przyk?ad Mamu?k? nie wyobra?a sobie ?ycia bez tych, do których si? przyzwyczai?a, co jednak nie daje im ?adnych praw. Sam fakt, ?e kto? ci? stworzy?, nie oznacza, ?e nie jeste? ?yw? istot?. Kiedy robi? meble, najpierw zabijaj? drzewa. Ma?p nie pozabijali. Ja w dalszym ci?gu ?yj? bez wzgl?du na to, jak mnie zmienili. Dosta?em od nich tak? zdolno?? my?lenia i zapami?tywania, jakiej bym nigdy nie osi?gn?? w wyniku ewolucji, ale to nie daje im prawa decydowania o tre?ci mojego ?ycia, jakby by?o urojeniem. Je?li moje ?ycie jest snem, to jest to mój sen. Mnie si? to wszystko ?ni. Tylko, ?e oni wtr?caj? si? do moich snów, zadaj? mi ból, nie pozwalaj? marzy? o... O czym? O najbardziej fundamentalnej sprawie w ?yciu - o rozmna?aniu si?. Wyrwali mnie z cyklu ?ycia. Ju? nie nale?? do Gai, bo nie mog? nic zrobi?, by moje geny odegra?y jak?? rol? w historii mojego gatunku. Ju? nie nale?? do ?adnego gatunku. Skradziono mi mnie samego. Jestem czyj?? w?asno?ci?. Odbieraj?c mi moje w?asne marzenia, w zamian innych mi nie dali. Carol Jeanne nie ma dla mnie ?adnych marze?, a mnie w?asnych mie? nie wolno. Niewykluczone, ?e nie roztrz?sa?em tego wszystkiego tamtej nocy. Dysponuj?c mnóstwem wolnego czasu, mog?em kiedy indziej duma? o swoich krzywdach. Dok?adnie nie pami?tam, nad czym si? wtedy zastanawia?em, ale jedno wiem: siedz?c przed komputerem i my?l?c o seksie, u?wiadomi?em sobie, ?e zawsze b?d? karany, je?li o?miel? si? zapragn?? tego, co jest fundamentem ?ycia, ?e odebrano mi najbardziej podstawowe prawo - prawo do rozmna?ania - a przecie? nawet ameby maj? prawo do reprodukcji. W momencie, gdy zda?em sobie spraw?, jak? wyrz?dzono mi krzywd?, ogarn??a mnie fala oburzenia t?umionego przez ca?e ?ycie. Wpad?em w sza?. W g?owie mia?em tylko jedn? my?l, jedno pragnienie: gromko krzykn?? NIE! Buntowa?em si? przeciwko ludziom, przeciwko ich w?adzy nade mn?. I wtedy z w?ciek?o?ci zrobi?em to, czego ich zdaniem nigdy bym nie zrobi?. Okaza?em im niepos?usze?stwo, doskonale wiedz?c, ?e zap?ac? za to bólem. Znowu dotkn??em si? poni?ej pasa. Przeszy? mnie ból tak dotkliwy, ?e chyba na krótko straci?em przytomno??. Ockn??em si? na pod?odze, ale niczego nie zapomnia?em. Wci?? miotany gniewem znowu si? dotkn??em, a potem jeszcze raz. Nigdy nikt nie prze?ywa? takich m?czarni. Mimo to, dopóki mia?em ?wiadomo??, dopóty zachowywa?em si? niepos?usznie w czasie tej bardzo d?ugiej nocy. Wola?em raczej cierpie? ból, ni? pogodzi? si? z tym, ?e chcieli zrobi? ze mnie eunucha. Obudzi?o mnie ?wiat?o dnia. By?em wyczerpany, jakbym w ogóle nie spa? - rzeczywi?cie prawie nie zmru?y?em oka. Dokucza?y mi moje drobne obra?enia, a co gorsza, znajdowa?em si? w jakim? psychicznym odr?twieniu i czu?em dziwne rozgoryczenie. W ustach mia?em smak metalowego kanistra. R?ce i nogi dr?a?y, kiedy próbowa?em nimi poruszy?. Le?a?em pod biurkiem. Z kuchni dochodzi?y d?wi?ki towarzysz?ce ?niadaniu. Nawet nie stara?em si? rozró?ni? s?ów - wystarczy?o mi j?kliwe zawodzenie dziewczynek. Mamu?ka stentorowym g?osem informowa?a o swoich decyzjach w ró?nych sprawach, Red co? nie?mia?o b?ka? w odpowiedzi, Stef milcza?. A Carol Jeanne? W ogóle jej nie s?ysza?em. Nagle ogarn??o mnie przera?enie. "Ju? wysz?a! Nie ma jej w domu! Po tym nocnym ataku sza?u zaspa?em i ona wysz?a beze mnie. Albo jeszcze gorzej - w jaki? sposób uda?o jej si? dowiedzie?, co robi?em i my?la?em, wi?c ju? mnie nie chce!" Wygramoliwszy si? spod biurka, spostrzeg?em tam kilka twardych bobków i ka?u?? moczu - w nocy naprawd? straci?em panowanie nad sob?. Poczu?em do siebie wstr?t. Stwierdzi?em, ?e nie jestem wart Carol Jeanne. Ona zas?ugiwa?a na idealnego przyjaciela, a nie na takie ?a?osne, zbuntowane zwierz?, które si? onanizuje i ?pi we w?asnych odchodach. Noc? Pink przyw?drowa?a do gabinetu. Kiedy wyszed?em spod biurka, wsta?a, podesz?a do mnie i z obrzydzeniem pow?cha?a to, co tam zostawi?em. Podnios?em jeden bobek i uda?em, ?e chc? go wepchn?? jej do nosa. Pokaza?a mi z?by - jakby rzeczywi?cie by?a wystarczaj?co szybka, by mnie ugry??. Chocia? wtedy pewnie by zdo?a?a - ledwie trzyma?em si? na nogach i omal nie upad?em. Czu?em si? jakby kto? mnie wy???. Na szcz??cie ci z kwaterunku zachowali si? bardzo rozs?dnie, bo wyposa?yli ?azienk? w ?rodki do utrzymywania czysto?ci. W ci?gu kilku minut wytar?em z pod?ogi gabinetu dowody mojej ha?by. Niepokoi?o mnie tylko, ?e Pink zarejestrowa?a wszystko w pami?ci, ale przypuszcza?em, ?e Red nie b?dzie zawraca? sobie g?owy ogl?daniem scen ze mn?. Z powodu swojego narcyzmu, interesowa? si? wy??cznie tymi, w których móg? podziwia? siebie. Szybko si? wyk?pa?em, tym razem nie w zlewozmywaku, lecz w wannie. Nast?pnie ruszy?em na poszukiwania Carol Jeanne. Znalaz?em j? w kuchni. A jednak nie wysz?a - najzwyczajniej si? nie odzywa?a. Wi?c wcale tak bardzo nie zaspa?em. Wszystkie moje wysi?ki, by ukry? obra?enia, okaza?y si? daremne, lecz nie dlatego, ?e Carol Jeanne je zauwa?y?a. Po prostu nie uwzgl?dni?em spostrzegawczo?ci Lidii. - Lovelock ma kuku - oznajmi?a wskazuj?c otarcie na mojej brodzie. Carol Jeanne zostawi?a ?niadanie i wyci?gn??a do mnie r?ce. Pos?usznie da?em si? wzi?? na kolana. - Skaleczy?e? si? - powiedzia?a zdziwiona. - Co ci si? mog?o sta?? Ostentacyjnie wzruszywszy ramionami, wskoczy?em na stó?, podszed?em do kuchennego komputera i napisa?em: "Zaci??em si? przy goleniu". Carol Jeanne wybuchn??a ?miechem, a ja gor?czkowo próbowa?em wymy?li? jakie? wiarygodne k?amstwo, ale ona, ku mojemu zaskoczeniu, ju? wi?cej o nic nie pyta?a. Wystarczy? ?art. "To ?wiadczy o szacunku", wmawia?em sobie. "Uzna?a, ?e mój ?arcik jest pro?b? o dyskrecj?, wi?c dlatego nie zadawa?a dalszych pyta?". Obstaj?c przy takiej interpretacji jej oboj?tno?ci, pod?wiadomie wiedzia?em, ?e si? oszukuj?. Zatem ta noc co? we mnie pozostawi?a, bo kiedy przychodzi?y mi do g?owy odruchowe k?amstwa i uzasadnienia, umia?em spojrze? na nie obiektywnie. Tak, w dalszym ci?gu wymy?la?em ró?ne historie, by niczym nie zak?óci? idealnego obrazu Carol Jeanne jako mojej troskliwej i kochaj?cej pani, ale ju? nie ca?kiem w nie wierzy?em. Budzi?y si? we mnie w?tpliwo?ci. - Lovelocku, przyda?by mi si? raport o stanie prac poszczególnych osób - rzek?a. "Dosta?em zadanie! A wi?c wci?? mnie chce, wci?? mnie potrzebuje i wci?? mnie kocha!", pomy?la?em, a w chwil? pó?niej: "Czym s? dla niej moje rany? Chodzi tylko o to, ?e jestem jej potrzebny do wyci?gania informacji. Niewolnik mo?e sobie krwawi?, byle nie pobrudzi? krwi? wydruków". I jeszcze: "Czy nie wykszta?cono we mnie odruchu warunkowego, abym z rado?ci? przyjmowa? ka?dy jej rozkaz? Czy na jej polecenia reakcj? jest przyjemno??, podobnie jak ból na zakazane czynno?ci?" Czy pozostawili w spokoju jak?kolwiek cz??? mojej duszy? My?l?c o tym, pogalopowa?em do gabinetu i pod??czy?em si? do komputera, zachwycony tym, ?e co? dla niej robi?. Niewa?ne, ?e jeszcze nic nie jad?em, ?e si? nie wyspa?em, ?e by?em s?aby i dr?a?em na samo wspomnienie bólu. Cieszy?em si?, ?e mia?em okazj? s?u?y? mojej pani, a jednocze?nie tego nie znosi?em. Przejrzawszy raporty, które wszyscy podlegli jej naukowcy nadsy?ali sieci? pod koniec ka?dego dnia pracy, zacz??em przygotowywa? ich klarowne streszczenie. Kaza?a mi to robi? zupe?nie bez sensu - sama znacznie szybciej wszystko by przeczyta?a na ekranie swojego komputera. Tylko niepotrzebnie traci?em czas, lecz có? j? to obchodzi?o? Z kuchni dobieg?y mnie s?owa Reda: - Dzi? na prac? zawodow? nie b?dziesz mog?a po?wi?ci? zbyt wiele czasu, bo mamy roboty komunalne. Zapomnia?a?? W odpowiedzi co? mrukn??a, ale ja, wyczulony na jej g?os, wyra?nie us?ysza?em. - To marnowanie mojego czasu. "Och, wybacz nam, pani wszech?wiata", przemkn??o mi przez g?ow?. Zadr?a?em uderzony bezczelno?ci? tej my?li. Czy?bym si? o?mieli? krytykowa? Carol Jeanne? Owszem, a w dodatku kategorycznie i uszczypliwie jak Mamu?ka. No to co? Carol Jeanne te? przypomina?a Mamu?k? uwa?aj?c, ?e powinna by? zwolniona z robót komunalnych, bo jest taka wyj?tkowa. Równie? Red zdawa? si? widzie? to podobie?stwo, mówi? bowiem do ?ony tym samym tonem, którym zwraca? si? do matki. - Trwa?o?? kolonii wymaga pewnych rytua?ów, podkre?laj?cych egalitaryzm. Carol Jeanne nie lubi?a, kiedy kto? traktowa? j? protekcjonalnie. - Doskonale o tym wiem i nie mam nic przeciwko temu, ale po prostu twierdz?, ?e w pierwszym tygodniu mogliby mnie zwolni?, bym przy?pieszy?a prace nad moim programem. - Chyba my?l?, ?e przed tob? jeszcze tyle lat, wi?c teraz nie ma po?piechu, a prace komunalne nie mog? czeka?. Sko?czywszy raport, zaznaczy?em go jako pilny. Wszystko, co zaznacza?em dla Carol Jeanne, automatycznie mia?o pierwsze?stwo. My?l?c o tym czu?em, jak rozpiera mnie dumna. Czy to te? odruch warunkowy? Czy pozosta?o we mnie jeszcze co?, co jest naturalne i nie zaprogramowane? Zaczyna?em wszystko wyra?nie rozumie?: moje s?dy s? zniekszta?cone, i to bardzo. Carol Jeanne wcale nie mówi?a jak Mamu?ka, nawet przez chwil?. Jej program naprawd? by? bardzo wa?ny i to nonsens, ?e w tym tygodniu nie dosta?a zwolnienia z robót komunalnych, aby mog?a si? zainstalowa? w ?rodowisku naukowców na pok?adzie "Arki". Cho? ju? rozumia?em, co rzeczywi?cie wi??e mnie z Carol Jeanne, to jednak fakt ten nie oznacza?, ?e ona nigdy nie ma racji. Naprawd? jest geniuszem. Tysi?ce m?odych naukowców wszystko by odda?o za to, by móc z ni? pracowa? tak blisko jak ja. Wszystko? Zrezygnowaliby z seksu i rozmna?ania? A mo?e by uznali, ?e to zbyt wysoka cena? Z pewno?ci? pot?piliby sam pomys?. Dla nikogo nie warto a? tak si? po?wi?ca?. Chyba ?e si? znajdzie jak?? g?upi? ma?p?. W?a?ciwie w jakim sensie jestem bystrzejszy od Pink? Kiedy wróci?em do kuchni, by?o ju? po ?niadaniu. Zosta?a tylko miseczka marnego jedzenia dla ma?p i kawa?ek wstr?tnego suszonego grejpfruta. Na ekranie kuchennego komputera pojawi?a si? informacja. Przeczyta? j? Red. - To nasze dzisiejsze zadania - powiedzia?. - Tato ma i?? do wyl?garni ryb. Powinien tam si? zg?osi? za pó? godziny. Lepiej wyci?gnijmy go z ?ó?ka. Mamo, oni chc?, ?eby? posz?a z dziewczynkami do przedszkola. Niezadowolona Mamu?ka zacz??a narzeka?, ale jej przerwa?. - Zawsze chwalisz si? przed lud?mi, jak ?wietnie sobie radzisz z dzie?mi, i teraz musisz to udowodni?. Widz?c ju? wszystkie sprawy ja?niej stwierdzi?em, ?e to do Reda niepodobne, aby tak ostro zwraca? si? do matki. Co? si? zmieni?o. Czy?by chcia? j? poucza?? - A teraz nasze zadania, Carol Jeanne - rzek?. - B?dziemy pracowali razem. Oboje mamy i?? do wytwórni konserw. Trzeba si? po?pieszy?, bo wszyscy zaczynamy o dziewi?tej. - Czy my nie mo?emy zosta?? - spyta?a Lidia. - Gdyby na tym ?wiecie panowa?a sprawiedliwo??... - mrukn??a Mamu?ka. - Wszyscy musimy i?? - odpowiedzia? Red córce, ignoruj?c matk?. Odwróciwszy si? od monitora, z u?miechem zadowolenia obj?? nas spojrzeniem. Carol Jeanne, Mamu?ka i Lidia zgodnie popatrzy?y na? w?ciek?ym wzrokiem. - W?a?nie dlatego na czas podró?y nie poddano nas hibernacji - doda?. - Wyprawa "Ark?" zako?czy si? powodzeniem tylko wówczas, gdy wszyscy b?dziemy pracowali. Mo?e i mia? racj?, ale swoim przesadnym entuzjazmem nikogo nie przekona?. Carol Jeanne zacz??a sprz?ta? ze sto?u miseczki po p?atkach zbo?owych. Emmy wsta?a i ruszy?a do swojego pokoju. Lidia pobieg?a za siostr?, prawdopodobnie po to, ?eby si? nad ni? zn?ca?. Mamu?ka fukn??a na syna i posz?a budzi? Stefa. W ko?cu, zostawiwszy dziewczynki z Mamu?ka, udali?my si? z Redem do wytwórni konserw. Nasze zadanie bardzo mnie ucieszy?o. Konserwowanie ?ywno?ci za pomoc? ciep?a i pary to proces tak archaiczny, ?e na Ziemi fabryki konserw nie widzia?o ju? co najmniej jedno pokolenie. Na nowej planecie b?dzie nam jednak potrzebny jaki? sposób przechowywania produktów spo?ywczych, zast?puj?cy ch?odzenie. Praca w takim zak?adzie wi?cej nam da ni? archeologiczne wykopaliska, bo zamiast grzeba? w ziemi w poszukiwaniu skorup, na w?asne oczy zobaczymy, co ludzie dawniej robili, zanim uwolni?a ich od tego technika. Na pok?adzie statku znajdowa?a si? tylko jedna wytwórnia konserw - spory zak?ad, do którego bez trudu dociera?o si? metrem z ka?dego miasteczka. Red tak nas prowadzi?, jakby mieszka? na "Arce" od lat. W k?cie fabrycznej poczekalni siedzieli mieszka?cy naszego miasteczka, trzymaj?c transparent z odr?cznym napisem "Mayflower". Pierwsz? osob?, jak? zobaczy?em, by?a Penelopa. Zastanawia?em si?, czy to ona wyznacza?a ludziom zadania. Z tego, co dotychczas zaobserwowa?em, jasno wynika?o, ?e w sposób typowy dla siebie dum? Mayfloweru skierowa?a do zaj??, które sama mia?a wykonywa?. - Nie widzisz Liz? - spyta?a szeptem Carol Jeanne. Wspi??em si? na jej g?ow? i bacznie przyjrza?em si? grupie, a cho? rozpozna?em mnóstwo osób z pogrzebu Odie Lee, nigdzie nie zauwa?y?em Liz. Przecz?co pokr?ci?em g?ow?. - Wygl?da na to, ?e jedyna rozs?dna osoba w Mayflowerze robi co innego - stwierdzi?a Carol Jeanne. Poklepa?em j? po zegarku. - Liz si? nie spó?ni, Lovelocku. Po prostu nie przyjdzie. W takim razie zaszyjemy si? w jakim? k?cie i b?dziemy pracowa? sami. Mia?a s?uszno?? co do Liz, ale nie mog?a przewidzie?, ?e przy ta?mie nie ma ?adnych k?tów i pracuje si? razem ze wszystkimi. Tego dnia naszym produkcyjnym celem by? przecier pomidorowy. Ludzie w?o?yli fartuchy, a na g?owy chustki lub czapki. Mnie kazano trzyma? si? z dala od ta?my, ?ebym sier?ci? nie zanieczy?ci? ?ywno?ci. D?ugo czytano na g?os przepisy bezpiecze?stwa, a jeszcze d?u?ej trwa?a stosowna modlitwa protestancka za to, ?eby nic nam si? nie sta?o. Po minie Carol Jeanne zorientowa?em si?, co my?li: "Czy oni troch? nie przesadzaj? z tymi wspólnymi mod?ami? Ale przypuszczalnie to w?a?nie religia jednoczy mayflowerczyków, wi?c niew?tpliwie wci?? b?dziemy si? modlili, nawet kiedy ju? rutyna pozwoli zrezygnowa? z wyk?adu o bezpiecze?stwie". W czasie modlitwy rozgl?da?em si? po hali. Wszystko by?o umocowane do szyn - takie same szyny znajdowa?y si? na ?cianie, która kiedy? stanie si? pod?og?. Kiedy dojdzie do zmiany parametrów lotu, po??czy si? tory na pod?odze z tymi na ?cianie i ca?y sprz?t oraz wszystkie sto?y zostan? przetoczone na nowe miejsca. ?ród?o zasilania usytuowano dok?adnie w po?owie drogi, tak ?e nawet niczego nie trzeba b?dzie wy??cza?. Zebrali?my si? przy ogromnych kadziach z wrz?tkiem, gdzie Penelopa demonstrowa?a, jak si? parzy pomidory: zanurza?a je w gotuj?cej si? wodzie i trzyma?a do chwili, a? p?k?a skórka. Zaj?li?my nasze stanowiska wokó? kadzi, parzyli?my pomidory i zdejmowali?my z nich skórk?. Potem no?ami do obierania wycinali?my stwardnia?e cz??ci przy szypu?ce i wrzucali?my je do rynien, którymi u naszych stóp p?yn??a woda. Nast?pnie pomidory w ?wiartkach wk?adali?my do wielkich kot?ów, ?eby si? dusi?y. Mówi?c "my", mijam si? z prawd?. Jako ?wiadek nie mog?em dotyka? pomidorów ani ?adnych narz?dzi - pozwolono mi tylko obserwowa?. Mia?em sta? w k?cie sali, ale nie pos?ucha?em i usiad?em na ramieniu Carol Jeanne. Wachlowa?em j? i odgarnia?em w?osy z jej oczu. Moja obecno?? przeszkadza?a jednak pewnym osobom. Obok nas pracowa?a Dolores, dzi?ki której tak si? ubawi?em na pogrzebie Odie Lee. Pomidory na ta?mie okaza?y si? mniej czerwone ni? spocona twarz tej kobiety. Para wype?niaj?ca hal? mia?a tak wysok? temperatur?, ?e sp?sowia?y nawet dziobate policzki Dolores. Za ka?dym razem, gdy Carol Jeanne schyla?a si? nad pomidorem, Dolores spogl?da?a na mnie, krzywi?c usta. Zastanawia?em si?, czy nie zrobi? bobka, ?eby w ni? cisn??, ale nie chcia?em dosta? bezwzgl?dnego zakazu przebywania tam, gdzie wytwarza si? jedzenie. Wobec tego pomacha?em do niej r?k? i pos?a?em jej ca?usa. Nawet nie mrugn??a okiem. Pewnie si? mianowa?a g?ówn? stra?niczk? kapucynek w fabryce, bo ca?y czas czujnie na mnie patrzy?a sprawdzaj?c, czy czego? nie dotykam. Kiedy si? zorientowa?em, o co jej chodzi, natychmiast pomy?la?em, ?e niewielkim wysi?kiem móg?bym j? troch? podra?ni?. Przesun?wszy si? na ramieniu Carol Jeanne, by zapewni? sobie wi?ksz? swobod? dzia?ania, zacz??em macha? ogonem. Manewrowa?em nim w ten sposób, ?e jego koniec dynda? tu? nad pomidorami i tak si? porusza?, jakby je ogl?da? i zachwyca? si? ich czerwieni?. Uwa?a?em jednak, aby niczego nim nie dotkn?? i nie da? Dolores powodu do alarmu. Przysun??a si? do nas i nie spuszcza?a ze mnie oka, co niew?tpliwie bawi?o Carol Jeanne. Moja pani usilnie stara?a si? trzyma? na uboczu, wi?c zaj??a miejsce przy ko?cu sto?u, obok ostatniej kadzi z wrz?tkiem. Na pró?no. Osobom, które jeszcze nie zna?y Carol Jeanne, Penelopa natychmiast j? pokazywa?a. W czasie przerw kobiety i m??czy?ni zbierali si? wokó? nas, jakby Carol Jeanne podawa?a numery bingo, a pracuj?c u?miechali si? do niej i nieustannie j? zagadywali, lecz wkrótce mrozi?y ich jej zdawkowe u?miechy. Im bardziej Carol Jeanne zamyka?a si? w sobie, tym bardziej Red si? o?ywia?. Zorganizowa? grup? ochotników do obs?ugi krajarki cebuli i sam stan?? najbli?ej maszyny, nara?aj?c si? na gryz?ce opary. Dlaczego wybra? najgorsze zadanie? Po prostu wiedzia?, ?e tym sposobem zaskarbi sobie ?yczliwo?? mieszka?ców. Od razu go przejrza?em. Carol Jeanne mia?a niepodwa?aln? pozycj? na "Arce", ale on ?atwo prze?cignie ?on? popularno?ci? w Mayflowerze, a przecie? tam mieszkaj?. Musia?em przyzna? Redowi punkt. Zorientowa? si?, ?e introwertyczna osobowo?? ustawi Carol Jeanne w z?ym ?wietle. Poza tym dostatecznie zna? psychologi?, by wiedzie?, jak zab?ysn?? przez kontrast. Nawet pod?piewywa? w czasie pracy, cho? po twarzy sp?ywa?y mu ?zy od szczypi?cej woni cebuli, kiedy na ca?y g?os rycza? ari? z "Cyrulika sewilskiego". Wszyscy byli zachwyceni. Mnie te? zaimponowa?. Nareszcie okaza? si? w czym? dobry. Oczywi?cie nie jako ?piewak, lecz podlizuch. Biedna, nieobyta Carol Jeanne kaza?a mu si? uciszy? s?dz?c, ?e jego ?piew denerwuje pracuj?cych. Osi?gn??a tylko to, ?e ludzie robili zdziwione miny i znacz?co do siebie mrugali. "Biedny ten Red", my?leli. "Ona mo?e i jest geniuszem, ale jako ?ona to sekutnica bez poczucia humoru. Szkoda go, bo to taki wspania?y, weso?y facet". W ten sposób nawet Carol Jeanne, przez swoj? g?upot?, pomog?a mu zdoby? ich serca. Ju? s?ysza?em plotki: "Nie wyobra?asz sobie, jak ona zadziera nosa, ale jej m??, Red, to prawdziwy skarb". Sko?czywszy z cebul?, Red i jego zwolennicy wzi?li si? do krajania selerów. Teraz, zamiast arii z "Cyrulika sewilskiego" Red ?piewa? piosenki z dawnych broadwayowskich musicali - "My Fair Lady", a potem "Camelota". Znalaz?o si? kilku mi?o?ników Broadwayu, którzy podchwytywali refreny. Zauwa?y?em, ?e Red pod?wiadomie - albo wr?cz specjalnie - w??czy? do swojego repertuaru "Jak post?powa? z kobiet?" i "Przywyk?em do jej miny", wi?c pewnie uznano go za cierpliwego m??a niezno?nej ?ony. Okaza? si? naprawd? przebieg?y. Pierwszy raz go podziwia?em. Podziwia?em? Raczej powinienem si? na niego w?cieka?. Przecie? godzi? w moj? ukochan? Carol Jeanne. Wtedy z ulg? zda?em sobie spraw?, ?e w tej drobnej rodzinnej utarczce nie zareagowa?em automatycznie wspó?czuciem dla Carol Jeanne, co oznacza?o, ?e moje odruchy warunkowe maj? pewne granice. Implant móg? sprawia?, ?e odczuwa?em przyjemno?? wykonuj?c jej rozkazy, ale nie zmusza?, bym w my?lach stale by? wobec niej lojalny, ani nie kara? za sympatyzowanie z jej rywalem. Wprawdzie odczytywa? moje my?li i uczucia, reagowa? jednak tylko na czyny. W ko?cu poprzedniej nocy my?l?c o rozmna?aniu nie czu?em ?adnego bólu, dopóki nie zacz??em si? dotyka?. Doznawa?em przyjemno?ci, gdy co? robi?em na rozkaz Carol Jeanne. Ludzie zniewolili moje cia?o, ale nie kontrolowali moich my?li. Oczywi?cie, mog?o to oznacza?, ?e nie zamierzali nad nimi panowa?. Skoro moje cia?o by?o im pos?uszne, có? ich obchodzi?o, o czym sobie my?la?em? Kobiety, które pocz?tkowo otacza?y Carol Jeanne, wkrótce j? zostawi?y i przesz?y do weselszego sto?u Reda. W normalnej sytuacji uzna?aby to za dobrodziejstwo, ale przecie? nie jest g?upia. Mia?a pe?n? ?wiadomo??, ?e porównywano j? z Redem i ?e si? nie popisa?a. Wokó? niej by?o coraz mniej osób, ale tych samych ludzi, którzy j? opu?cili inspirowa? Red, dzi?ki czemu pracowali wydajniej i z wi?kszym zadowoleniem. Wiedzia?em jednak, ?e Carol Jeanne bardzo pragnie uznania, cho? odstr?cza od siebie ludzi. Po prostu nie potrafi ich sobie zdobywa?, jej intuicyjne reakcje za? s? nieskuteczne. Trudno?ci w kontaktach z grupami ludzi zatruwa?y jej ?ycie. Dzi?ki swoim ogromnym sukcesom naukowym nie potrzebowa?a nikogo zdobywa? - to raczej inni starali si? j? zdoby?. Na "Arce" nie mog?a jednak ca?y czas przebywa? z naukowcami, a ?ycie w miasteczku Mayflower postawi?o j? niemal w takiej sytuacji, jakby znów znalaz?a si? w szkole. Biedactwo, nie przewidzia?a? co sobie nawarzysz, ?ci?gaj?c nas wszystkich na "Ark?", prawda? Kiedy robotnicy porozlewali do pró?niowych pojemników wszystkie sk?adniki ugotowane na wolnym ogniu i zmieszane, dopiero wówczas og?oszono przerw? na ?niadanie - bardzo skromny posi?ek, rozdawany w nylonowych siatkach wielokrotnego u?ytku. Ka?da z nich zawiera?a kanapk?, jab?ko, herbatnik i karton mleka. Carol Jeanne nie dosta?a dla mnie jedzenia, wi?c odda?a mi po?ow? swojego jab?ka. Nie powiem, ?ebym si? tym nasyci?. Nowi znajomi Reda zgromadzili si? wokó? niego tak samo jak podczas pracy. Carol Jeanne nie mog?a tego znie??, wi?c szybko zjad?a swoje ?niadanie, a potem wyruszy?a na obchód zak?adu. Fabryka okaza?a si? pot??n? budowl?, ale ze wzgl?du na kszta?t "Arki" d?ug? i w?sk? - szeroko?? hali równa?a si? jej wysoko?ci. Produkowano tam kilkana?cie rodzajów konserw, teraz g?ównie przecier z pomidorów, bo widocznie akurat by? na nie sezon. W ca?ym budynku nisko nad pod?og? ?cieli?a si? para i przysz?o mi do g?owy, jak ?le musi si? czu? Pink w takiej temperaturze. Wówczas sobie u?wiadomi?em, ?e nie widzia?em ?wini od pocz?tku pracy. Pink mog?a odprowadzi? nadmiar ciep?a ze swojego cia?a tarzaj?c si? w ch?odnym b?ocie, o które tu raczej trudno, wi?c pewnie si? wycofa?a i czeka na Reda przed wej?ciem. Znów udowodni?a, ?e nie nadaje si? na ?wiadka. Id?c dalej obserwowali?my, jak kontrolerzy jako?ci analizuj? zawarto?? pró?niowych pojemników, by sprawdzi?, czy proces wytwarzania przebiega? prawid?owo. Potem chcieli?my wej?? do nast?pnego pomieszczenia, lecz drzwi okaza?y si? zamkni?te. - Tam nie wolno wchodzi?. To hala ekstrakcji - powiedzia? jaki? g?os za naszymi plecami. Odwróciwszy si?, zobaczy?em Penelop?. Albo za nami sz?a, albo do perfekcji opanowa?a sztuk? zjawiania si? w chwili, gdy nikt nie marzy o jej towarzystwie. - Ach, jakie mi?e spotkanie - rzek?a Carol Jeanne z przek?sem, a potem zapyta?a troch? grzeczniej: - Co to jest hala ekstrakcji? - Niech pani sama zgadnie - odpar?a Penelopa, ale tylko retorycznie, bo zaraz po?pieszy?a z wyja?nieniami. - Hala ekstrakcji to komora liofilizacyjna. My naprawd? mamy tu najnowocze?niejsz? technik?, a wytwórnia konserw jest tylko po to, by?my si? nauczyli razem pracowa?. Czeka?em, a? Carol Jeanne skoryguje Penelop?. Fabryka konserw wcale nie mia?a uczy? ludzi wspó?pracy, lecz zapewni? tani sposób przechowywania ?ywno?ci do czasu, gdy technicy rozpoznaj? zasoby nowej planety i zmodernizuj? nasze warunki ?ycia, co mo?e nast?pi? dopiero po kilku pokoleniach od wyl?dowania. Penelopa si? spodziewa?a, ?e na Genesis we?miemy ze sob? wszystkie nowoczesne urz?dzenia, ale Carol Jeanne nie chcia?a jej zawstydza? i jedynie u?miechn??a si? do niej zaci?ni?tymi ustami, a pó?niej zostawi?a j? sam?. Po ?niadaniu wszyscy na nowo zabrali si? do roboty. Tym razem ludzie ju? automatycznie spogl?dali na Reda jak na kierownika. Z pocz?tku Penelopa marszczy?a brwi, bo to niby ona mia?a przewodzi? grupce mieszka?ców Mayfloweru, ale i sama uleg?a czarowi Reda. Bezwstydnie z ni? flirtowa?, podobnie jak ze wszystkimi kobietami, wci?gaj?c j? do swego kr?gu niczym pstr?ga zwabionego przyn?t?. W odpowiedzi Penelopa nazwa?a go swoj? maskotk? udaj?c, ?e sankcjonuje rol? Reda jako wodzireja. Popo?udnie szybko min??o, kiedy ju? dokonano podzia?u terytorium. Wszyscy nie mogli pracowa? przy stole Reda, ani by si? nie zmie?cili przy jednym kotle z pomidorami. Najpierw zabrak?o stanowisk obok Reda, pó?niej w jego s?siedztwie, a w ko?cu nawet dla Carol Jeanne wystarczy?o mayflowerczyków, cho? pewnie woleliby raczej ?piewa? z Redem. Carol Jeanne nie s?ucha?a ich rozmów, chyba ?e jakie? s?owa kierowano wyra?nie pod jej adresem. Ludzie, oczywi?cie, nie zwracali si? do niej bezpo?rednio - nikt nie mia? tyle ?mia?o?ci. Kilka kobiet, pod wodz? Dolores z purpurow? twarz?, zacz??o mi?dzy sob? szepta?, co a? si? prosi?o o pods?uchiwanie. - Trzeba co? z nimi zrobi? - powiedzia?a Dolores. - To niesprawiedliwe, ?e nieroby maj? darmow? wycieczk?, a my musimy pracowa?. - Racja - odezwa?a si? kobieta, która sta?a obok niej. Mia?a ?agodne rysy i pulchn?, okr?g?? twarz, ale wyra?a?a si? ostro. - Ani mi si? ?ni pozwoli? na to, ?eby oni lecieli za darmo, nawet je?li s? starzy. Dolores prychn??a. - Moim zdaniem wiek nie ma z tym nic wspólnego. Zabrali ich na "Ark?" tylko dlatego, ?e nale?? do rodziny grubych ryb. - Ale mimo to s? starzy i niewiele mo?na z nimi zrobi? - wtr?ci?a chuda kobieta o wydatnym nosie. Kochana Penelopa. Na prawo i na lewo rozgada?a o tym, ?e Mamu?ka i Stef nie maj? ?adnych obowi?zków. Carol Jeanne poczerwienia?a, wprawdzie nie a? tak jak Dolores, ale najwyra?niej poruszy?y j? te s?owa. Nie lubi?a si? k?óci?, zw?aszcza o Mamu?k? i Stefa, bo przecie? nie cierpia?a swojej te?ciowej. Te kobiety jednak rzuci?y jej wyzwanie, a Carol Jeanne nie nale?a?a do osób, które nie podnosz? r?kawicy. Nigdy by sobie nie zdoby?a takiej pozycji w nauce, gdyby siedzia?a jak mysz pod miot??. ?ci?gn??a skórk? z pomidora, wydr??y?a ?rodek i po?wiartowa?a mi??sz, gniewnie wymachuj?c no?em. W ko?cu powiedzia?a: - Ca?kowicie si? z paniami zgadzam, ale co powinni?my zrobi? z moimi te?ciami? Jedyne rozwi?zanie, jakie przychodzi mi do g?owy, to wystrzeli? ich w kosmos. Czy to panie zadowoli, h?? Kobieta z wielkim nosem gwa?townie prze?yka?a ?lin?. Mo?liwe, ?e nie zdawa?a sobie sprawy, co ze s?awn? doktor Cocciolone ??czy starców, których obgadywa?y i teraz bardzo si? zmiesza?a. - Nie rozmawia?y?my o pani te?ciach, ale o nierobach w ogóle. - Aha. Ciesz? si?, ?e tak?e z innymi grubymi rybami mieszkaj? nieroby. Czy mog?aby pani wymieni? ich nazwiska? Chcia?abym wys?a? tym rodzinom wyrazy wspó?czucia, kiedy ich zamkn? na klucz, by umarli z g?odu tylko dlatego, ?e s? starzy i zbyt s?abi, aby mogli pracowa? dla wspólnego dobra. Wówczas nawet Dolores zacz??a si? wycofywa?. Jak wi?kszo?? tchórzów by?a odwa?na, póki nie dosz?o do konfrontacji. - Oczywi?cie, nie chcia?y?my nikogo urazi? - oznajmi?a. - Pragn??y?my tylko znale?? im jakie? zaj?cie. Puszysta jednak nie ust?pi?a. - Nieroby zu?ywaj? tyle samo nieodnawialnych zasobów, ile ludzie w wieku produkcyjnym. Je?li w ogóle jako? funkcjonuj?, powinni si? zajmowa? przynajmniej sprz?taniem, lecz skoro rzeczywi?cie s? tak s?abi i niedo???ni, ?e nawet tego nie mog? robi?, nale?a?oby ich u?pi?, a cia?a zutylizowa?. - Bardzo to praktyczne - odpar?a Carol Jeanne. - ?wietny pomys?. Najpierw wycisn?? z ludzi, co si? da, a pó?niej si? ich pozby?, kiedy s? za starzy, by pracowa?. A propos, ile pani ma lat? Puszysta wygl?da?a na co najmniej milion z ok?adem. - Wci?? jeszcze jestem w wieku produkcyjnym - o?wiadczy?a. - Ale? naturalnie. I zajmuje si? pani ta?mow? produkcj? plotek oraz z?ej atmosfery. Oj, Carol Jeanne potrafi komu? dogry??, je?li tylko chce. Puszysta odwróci?a si? do niej ty?em. Ja jednak wiedzia?em - i Carol Jeanne równie? - ?e puszysta mia?a racj?. Starców nie nale?a?o wpuszcza? na "Ark?". Je?eli za? ju? tu s?, powinni co? robi?, bo w przeciwnym wypadku nigdy si? nie stan? naprawd? ?wiadomymi cz?onkami spo?eczno?ci pionierów. Po tej utarczce Carol Jeanne w milczeniu wróci?a do swojego prywatnego ?wiata, któremu po?wi?ca?a tak du?o czasu. Nawet wówczas, gdy obiera?a pomidory, miesza?a w kotle czy nape?nia?a pojemniki pró?niowe - ju? drugi raz tego dnia - mia?a pusty wzrok i my?lami by?a gdzie indziej. Ja za ni? wszystko obserwowa?em i rejestrowa?em w pami?ci, bo to mój obowi?zek. O ile puszysta by?a tak bezwzgl?dna, jak jej uwagi, o tyle ta z du?ym nosem wyda?a mi si? osob? do?? przyzwoit?. Widocznie w??czy?a si? do rozmowy o nierobach raczej dlatego, ?e ta sprawa j? martwi?a, ni? z wrogo?ci do Carol Jeanne. Kilkakrotnie spostrzeg?em, jak pomaga?a s?abszym od niej nosi? ci??kie garnki czy podawa?a szklank? zimnej wody starszej kobiecie, wyczerpanej upa?em. Gdyby jednak liczy?a, ?e Carol Jeanne to widzi i zmieni o niej zdanie, pró?ne jej wysi?ki. Moja pani bowiem, jako prawdziwa introwertyczka, zdawa?a si? takich rzeczy nie dostrzega?. W?a?ciwie nie obchodzi?a jej tak?e owa sprzeczka, co jest niemal równoznaczne z wybaczeniem, prawda? Wreszcie zespó? brakarzy uzna?, ?e przecier wyprodukowany po po?udniu jest dobry. Byli?my wolni. Chocia? przez ca?y dzie? siedzia?em na ramieniu Carol Jeanne, maj?c zakaz dotykania czegokolwiek, to jednak by?em zm?czony i wci?? czu?em skutki wczorajszej nocnej przygody z nisk? grawitacj? i straszliwie bolesnym, lecz cudownym autoerotyzmem. Bardzo potrzebowa?em odpoczynku. Okaza?o si?, ?e musz? z tym poczeka?. Praca komunalna zwyczajowo ko?czy?a si? wspólnym piknikiem, jedn? z wielu obowi?zkowych imprez, podtrzymuj?cych wi?? mi?dzy w?adzami miasteczka a jego mieszka?cami. Kiedy po drabinie wyszli?my z metra, odnios?em wra?enie, ?e wybuch?y rozruchy. Tymczasem to by? w?a?nie piknik, który wcale nie okaza? si? spokojn? imprez?. Mayflower liczy sobie pi?ciuset mieszka?ców i prawie wszyscy t?oczyli si? na g?ównym placu. Dzieci gra?y w co? na trawniku, kobiety rozk?ada?y na ziemi obrusy dla swoich rodzin, a na d?ugie bankietowe sto?y wnoszono pó?miski pe?ne jedzenia. Wdrapa?em si? na g?ow? Carol Jeanne, by mie? lepszy widok, i mój wysi?ek zosta? nagrodzony, bo spostrzeg?em wspania?? rzecz: kosz z setkami bananów. Mnie by to wystarczy?o do ko?ca ?ycia. Na piknik przyniesiono ich dok?adnie pi??set, ale przewidywa?em, ?e kilkana?cie osób zrezygnuje ze swojego przydzia?u. Po tak marnym drugim ?niadaniu w fabryce konserw czu?em, ?e na kolacj? móg?bym zje?? prawie dwa banany, reszt? zachowa?bym na pó?niej. Zauwa?y?em Stefa; zm?czony siedzia? pod drzewem, opieraj?c si? o donic?, w której ros?o. Mizerny klon dawa? niewiele cienia, ale i to Stef potrafi? wykorzysta?. Ojciec Reda wygl?da? na znu?onego i jakby si? postarza? - nie do??, ?e wyczerpa?a go podró? w kosmosie, to w dodatku musia? pracowa?. Nie wiem, co mu kazano robi? w wyl?garni ryb, lecz taki stary i s?aby cz?owiek nie móg? by? zbyt przydatny. - Widzisz dziewczynki? - spyta?a Carol Jeanne m??a. - Jeszcze nie. - Lovelocku, pomó? nam je znale?? - zwróci?a si? do mnie. - Z pewno?ci? czuj? si? zagubione w tym t?umie. "Ojej, co za matczyna troska!", pomy?la?em. "A o moje dzieci si? nie martwisz? No pewnie, bo nigdy nie zostan? pocz?te". Rozkazu nie wykona?em natychmiast i zacz?? mnie ogarnia? g??boki niepokój. Odezwa? si? mój odruch warunkowy. Pomy?la?em, ?e lepiej si? rozejrze? za tymi bachorami. - Wcale nie czuj? si? zagubione, bo s? z moj? mam? - powiedzia? Red do?? ostrym tonem. Zasz?a w nim zdumiewaj?ca zmiana. To ju? nie by? ten weso?y, roz?piewany brat-?ata, który tak ci??ko pracowa? w fabryce - teraz oklap? i byle co go dra?ni?o. Ch?tnie bym mu podsun??, ?eby kopn?? ?wini? je?li chce si? wy?adowa?, ale musia?em wykona? rozkaz. Wyprostowa?em si? na ramieniu Carol Jeanne, r?k? trzymaj?c j? za w?osy, by nie straci? równowagi. Mam ?wietny wzrok, ale wszystkie ludzkie dzieci wydaj? mi si? identyczne, szczególnie wówczas, gdy widz? jedynie czubki ich kochanych g?ówek. Doszed?em do wniosku, ?e Mamu?k? ?atwiej znale?? w t?umie ze wzgl?du na jej jaskrawopomara?czow? sukienk?. I rzeczywi?cie bez trudu j? dostrzeg?em - ca?kowicie ignoruj?c wnuczki, podkre?la?a swoj? wy?szo?? komenderowaniem obs?ug? bankietowych sto?ów. Lidia i Emmy czepia?y si? r?bka jej spódnicy. Wygl?da?y na zagubione. Skierowa?em Carol Jeanne w ich stron?, ale kiedy nas zobaczy?y, okaza?o si?, ?e wol? Reda. - Tatusiu! - pisn??a Emmy. - Tatusiu! - zawtórowa?a jej Lidia. Dziewczynki zdawa?y si? wierzy?, ?e ta, która g?o?niej wrza?nie, jest wa?niejsza. Tym razem wygra?a Lidia. Pu?ciwszy spódnic? Mamu?ki, rzuci?y si? w ramiona Reda. U?miechn?? si? do nich troch? za szeroko. Pomy?la?em z?o?liwie, ?e on i Carol Jeanne konkuruj? ze sob? tak samo jak ich córki i ?e w tej bitwie o dzieci zwyci??y? Red. Carol Jeanne te? tak to odczu?a, bo napi??a mi??nie karku, co dowodzi?o, ?e jest w?ciek?a. Krzywo si? u?miechn??a i popatrzy?a na t?um, jakby szukaj?c ?wiadków swojego upokorzenia. Mimo panuj?cego gwaru niew?tpliwie kto? zwróci? uwag? na piski Lidii i Emmy. Kilka mieszkanek Mayfloweru obserwowa?o czu?o?ci wymieniane przez Reda i dziewczynki, które bardziej kocha?y jego ni? matk?. Bywa?em ju? ?wiadkiem takich scen, jednak dopiero teraz, gdy Carol Jeanne u?miechn??a si? i odwróci?a, dotar?o do mnie, ?e to wcale nie jest wojna o uczucia dzieci. Carol Jeanne niekoniecznie chodzi?o o to, ?eby córki kocha?y j? bardziej ni? ojca, lecz po prostu nie chcia?a, by kto? obcy to zauwa?y?. Kiedy dziewczynki podbieg?y do Reda, wygl?da?a na przegran? matk?, a nigdy nie lubi?a przegrywa?, zw?aszcza na oczach osób postronnych. - Liz - rzek?a. My?la?em, ?e pragnie, bym j? odnalaz?. Okaza?o si? jednak, ?e wypowiedzia?a jej imi?, bo j? zobaczy?a. Liz rozk?ada?a na trawniku obrus. Przygl?da? si? temu jaki? m??czyzna i kilkoro dzieci tak bardzo do? podobnych, ?e to móg? by? tylko jej m??. Silny i g?upkowaty wygl?da? mi na pi?karza. Wówczas sobie przypomnia?em, ?e nie jest graczem, lecz ortoped? opiekuj?cym si? dru?ynami pi?karskimi. Sta? z za?o?onymi r?kami, niczym trener podczas meczu, i patrzy? jak ?onie idzie robota. - Tu jest krzywo - powiedzia?, ale sam nawet si? nie ruszy?, by wyrówna? obrus. - Za chwil? to poprawi?. Nie umiem od razu roz?o?y? ca?ego obrusa. - Nie mo?emy je?? na takim pofa?dowanym obrusie. - Przecie? ju? mówi?am, ?e zaraz poprawi?. Carol Jeanne stan??a z boku i czeka?a, a? Liz j? zauwa?y i si? z ni? przywita. Ja jednak mia?em ju? do?? ma??e?skich utarczek tego dnia, wi?c zaskrzecza?em do ucha mojej pani i pokaza?em jej na migi, ?e jestem g?odny, to znaczy w?o?y?em sobie do ust niemal ca?? r?k?. - Id? i we? co? do jedzenia - powiedzia?a Carol Jeanne. - W?a?nie zamierza?am to zrobi? - odpar?a Liz ze ?miechem, s?dzi?a bowiem, ?e te s?owa s? skierowane do niej. - Dzie? dobry, Carol Jeanne. M?? Liz, który sta? z pewn? min?, natychmiast si? rozpromieni? w pochlebczym u?miechu. Czasami ludzie przyprawiaj? mnie o md?o?ci. Zsun??em si? na ?okie? Carol Jeanne i zeskoczy?em na ziemi?. W g?stym t?umie chodzenie po trawniku grozi?o mi niebezpiecze?stwem, lecz drzewa sta?y zbyt rzadko, abym móg? z nich skorzysta?. Zapach bananów, niesiony lekkim wiatrem, tak jednak mnie poci?ga?, a widok m??a Liz tak odpycha?, ?e poszed?em w stron? kosza, przemykaj?c mi?dzy nogami doros?ych i bawi?cymi si? dzie?mi. Wtem na ?rodku trawnika co? si? zacz??o dzia?, wi?c szybko wdrapa?em si? na najbli?sze drzewo, by zbada? sytuacj?. Okaza?o si?, ?e Red pokazuje dzieciom jak?? gr?, której nie zna?em. Wokó? stali rodzice i obserwowali swoje pociechy, zapatrzone w niego, gdy wyja?nia? im zasady gry. Tutaj te? zdobywa? sobie zwolenników w taki sam sposób jak w wytwórni konserw. Najwyra?niej wyst?py w fabryce to ledwie cz??? ca?ej kampanii. Widocznie Red zamierza? zosta? ulubie?cem Mayfloweru, a je?li Carol Jeanne b?dzie przy nim wygl?da?a na osob? bezbarwn? i niezbyt mi??... No có?, nie musia? si? o ni? martwi?, bo przecie? mia?a w?asn? karier?. Drzewo, na którym siedzia?em, tylko par? kroków dzieli?o od sterty bananów. Zszed?em na ziemi? i ukry?em si? za nog? sto?u. Kiedy obs?uga zaj??a si? rozmow?, podbieg?em do kosza, wyci?gn??em du?ego banana, po czym wspi??em si? na drzewo i szybko go zjad?em. Nikt nie zak?óca? mi spokoju. O?mielony powodzeniem, nast?pnym razem wzi??em dwa banany z zamiarem od?o?enia ich na pó?niej. Po?piesznie ruszy?em w stron? domu planuj?c, ?e schowam je gdzie? na drzewie i wróc? po nast?pne. Zbli?ywszy si? do skraju trawnika, zobaczy?em dzieci, które pozna?em na pogrzebie Odie Lee. W pierwszym odruchu chcia?em je omin??, ukry? banany, a potem ukra?? jeszcze kilka. Jednak?e ciekawo?? wzi??a gór? nad instynktem przetrwania i na schowek wybra?em drzewo, o które opiera? si? Marek. ?adne z dwójki dzieci nie s?ysza?o, jak wchodzi?em na drzewo. Zostawi?em banany w rozwidleniu ga??zi, a pó?niej zsuwa?em si? po pniu do chwili, gdy li?cie ju? nie zas?ania?y mi twarzy Marka i Diany. Ona mia?a ?zy na policzkach, a on nad ni? sta?, jedz?c jab?ko. Wydawa?o si?, ?e nie zwraca uwagi na jej p?acz, ja jednak do?? si? napatrzy?em na doros?ych samców ludzi, by wiedzie?, ?e to tylko poza. Ju? wcze?niej zaobserwowa?em, ?e Marek w istocie troszczy si? o siostr?, cho? nie zdaje sobie z tego sprawy. Diana otar?a nos grzbietem d?oni. Mówi?a co? niewyra?nie, ale zrozumia?em ostatnie s?owa jej skargi. - Ona nas nienawidzi. Zawsze nas nienawidzi?a. Sam wiesz, jaka jest niezadowolona, ?e z ni? lecimy. Marek odgryz? kawa?ek jab?ka i po?kn?? prawie bez ?ucia. Czubkiem kciuka zdj?? kropl? soku sp?ywaj?c? po skórce owocu, a potem zliza? j? z palca. Dopiero wtedy si? odezwa?. - Wcale nas nie nienawidzi. Przecie? nie jeste?my Jasiem i Ma?gosi?, prawda? Ile razy mam ci to powtarza?? - Ale nie jest zadowolona, ?e z ni? lecimy. - Mo?e i nie. - Wi?c po co tak o nas walczy?a? Gdyby?my wiedzieli, ?e b?dzie niezadowolona, mogliby?my zosta? z ojcem. Przynajmniej ja bym zosta?a. - A ja nie - o?wiadczy? ch?opiec, lecz wówczas zauwa?y? strapion? min? siostry i doda?: - Tylko ?e zabra?bym ci? ze sob?, dziewico. Trudno samemu lecie? na now? planet?. Ja bym nie chcia?, bo by?oby nudno. - Matka chcia?a... - Zgoda, ale ona nas nie nienawidzi. Czasami ludziom tak si? popl?cze ?ycie, ?e pragn? zacz?? wszystko od nowa i wyjecha? tam, gdzie nikt ich nie zna. Wtedy mog? si? zmieni?, bo nikt nie wie, jakie pope?nili b??dy i jak brzydko przedtem post?powali. To tak, jakby si? wszystko wymaza?o z pami?ci komputera. Kiedy si? sformatuje dysk, nikt nie wie, co na nim by?o. Liczy si? tylko to, co jest tam teraz. Z jak?? wyrozumia?o?ci? podchodzi? do swojej matki. Ciekawe, co naprawd? o niej my?la?. Diana po?o?y?a d?o? na kolanie brata. Pierwszy raz widzia?em, ?e dotkn??a go z czu?o?ci?, ca?kiem jak kto? doros?y. - Marku, to nie twoja wina, ?e Dill Aaronson zgin?? w wypadku. Ten poduszkowiec pojawi? si? tak nagle. Masz szcz??cie, ?e i ciebie nie zabi?. - Nie rozmawiamy o mnie, tylko o mamie. Na Ziemi mama zawsze ?le wszystkich traktowa?a. Nie robi?a tego specjalnie. Po prostu nie umia?a okazywa? ludziom ?yczliwo?ci. - W dalszym ci?gu nie umie. Nie zauwa?y?e?? - W?a?nie o to chodzi, Diano. Jeste?my, jacy jeste?my. Mo?emy zmienia? swoje przyzwyczajenia, ale nasz charakter jest jak odciski palców. Mama to mama. Nigdy si? nie zmieni, ale odlatuj?c z Ziemi o tym nie wiedzia?a i dlatego chcia?a nas zostawi?. Niektórzy ludzie tak bardzo pragn? zacz?? ?ycie od nowa, ?e zrobi? wszystko, a je?li trzeba, nawet zostawi? na Ziemi rodzin?. Diana chwyci?a kosmyk w?osów i uwa?nie mu si? przyjrza?a, marszcz?c brwi. Oddzieliwszy jedno pasemko, odgryz?a koniec i rzuci?a go na ziemi?, po czym dalej szuka?a zniszczonych w?osów. Wreszcie rzek?a: - W ogóle nie masz racji. Matka powinna nam kaza?, ?eby?my zostali. Nawet ty by? zosta?. - Przecie? to nasza mama. Musia?a o nas walczy?. Co by pomy?leli ludzie? - Nie musia?a walczy? a? tak. Marek wzruszy? ramionami. - Tato pewnie ju? nie ?yje - powiedzia?a Diana. - Gdyby?my zostali w domu, te? by?my umarli. - Jeszcze nie. Czas si? nie zmieni, dopóki "Arka" nie wystartuje. Dopiero wtedy ojciec umrze i my by?my poumierali. Nie wiem, jak ty, ale ja chc? ?y? i polecie? "Ark?" na now? planet?, której dotychczas nikt nie widzia?. Szkoda, ?e taty nie ma z nami, chocia? wol? by? tu z mam? ni? z nim na Ziemi. - Ja bym wola?a, ?eby tato lecia? z nami, a matka tam zosta?a. "Co za m?dra i spostrzegawcza dziewczynka", pomy?la?em. "Na ogó? dopiero znacznie starsze dzieci rozumiej?, jak bardzo niezno?ni s? ich rodzice. Dolores chyba zbyt wcze?nie postara?a si? o to, ?eby córka j? znienawidzi?a". - A ja bym wola? by? doros?y, przystojny i bogaty - odpar? Marek. - Takie pragnienia to strata czasu, siostrzyczko. Przez nie tylko czujesz si? nieszcz??liwa. Diana westchn??a. Ju? otworzy?a usta, ?eby co? powiedzie?, lecz jaki? szmer na drzewie przyci?gn?? jej uwag?. W ostatnim momencie zrobi?em unik przed spadaj?cym bananem, który si? wy?lizgn?? spomi?dzy ga??zi i zdradzi? moj? obecno??. Nie maj?c wyboru, musia?em si? pokaza?. Zeskoczy?em wprost na g?ow? Marka. Ch?opiec krzykn??, a jego siostra wybuchn??a ?miechem. Chwilowo zapomnieli o swoich smutkach. - Co? ty tam robi?? - spyta? Marek. Ukry?em twarz w d?oniach. - Dlaczego nie zszed?e? od razu? Gestami nie umia?em wyrazi?, ?e gdybym to zrobi?, ich rozmowa natychmiast by si? sko?czy?a, wi?c tylko teatralnie wzruszy?em ramionami. - Dobrze by?oby mie? co? do pisania - zauwa?y? ch?opiec. - Bez tego nie mo?na si? z nim porozumie?. - Mo?na, mo?na, ty g?upku, chyba ?e ten notes w kieszeni trzymasz dla dekoracji - powiedzia?a Diana do brata, a potem zwróci?a si? do mnie. - Marek uwa?a si? za naukowca. W tylnej kieszeni spodni stale nosi notes, ?eby zapisywa? w nim wszystkie swoje wiekopomne odkrycia, ale moim zdaniem jeszcze nic tam nie ma. Jedyne odkrycie, jakiego dokona?, to to, ?e Carolee Engebritson ma du?e piersi. Marek rzuci? si? na Dian?. Gdyby nie moja interwencja, z pewno?ci? zwali?by j? na traw?. Nie mia?em nastroju do zabawy, wi?c b?yskawicznie zsun??em si? po plecach ch?opca, z kieszeni wyci?gn??em mu notes i wskoczy?em na najni?sz? ga??? drzewa. Wstrz?s spowodowa?, ?e drugi banan spad? na ziemi?. Zgodnie z oczekiwaniami Diany notes okaza? si? pusty, ale znalaz?em w nim pióro przywi?zane sznurkiem. Wzi??em je do r?ki i pomagaj?c sobie j?zykiem - co robi? przy wykonywaniu trudnych czynno?ci - napisa?em: "Pomó?cie mi zdoby? banany". Nie by?a to "Wojna i pokój", ale niewiele mia?em do przekazania. Nie wiedzia?em, jak wyt?umaczy? Dianie, ?eby przesta?a si? dr?czy?, bo skoro Dolores rzeczywi?cie nie chcia?a zabra? dzieci na "Ark?", to i tak teraz nikt nie potrafi?by znale?? ?atwego wyj?cia z sytuacji. Diana zachichota?a. - Przecie? ju? masz banany, g?upolku. Le?? na ziemi. - On chce jeszcze wi?cej - rzek? Marek. Na potwierdzenie skin??em g?ow?. - Pewnie potrzebuje mnóstwa bananów - doda?. Wsadzi?em jego notes pod pach? i zacz??em klaska?. Diana z Markiem tak ch?tnie mi pomagali, ?e nie musia?em robi? nic innego, jak tylko siedzie? na drzewie i czeka?, a? wróc? z nar?czami cennych owoców. Ucieszy?em si? widz?c, ?e okazali si? na tyle bystrzy, aby przynosi? banany o ró?nym stopniu dojrza?o?ci. Dzi?ki temu wystarcz? mi na wiele dni i za ka?dym razem b?d? móg? wybiera? najsmaczniejsze w danym momencie. Ch?opiec akurat uk?ada? ostatnie banany w rozwidleniu trzech ga??zi, kiedy us?ysza?em chrz?kni?cie Dolores. - Marek! Jeste? za du?y i za stary, ?eby ?azi? po drzewach! Czy naprawd? bez przerwy trzeba ci? pilnowa?? - Tak, mamo... To znaczy nie - odpar? i jakby si? skurczy?. Gdybym teraz mia? ocenia? jego wzrost, ch?opiec wydawa?by mi si? ni?szy o kilka centymetrów. Zostawi? banany i zeskoczy? z donicy, a ja ukry?em si? za drzewem, by oszcz?dzi? dzieciom dodatkowego wybuchu z?o?ci Dolores. Diana nie da?a si? tak ?atwo speszy?. - Ale? mamo, my?my si? tylko bawili z... - Skrzywi?a si?, kiedy brat uszczypn?? j? z ty?u, a jednak, cho? niepewnie, doko?czy?a: ...przy tym drzewie. Dolores westchn??a. - Jestem przekonana, ?e to by?o bardzo pouczaj?ce, ale nale?a?oby i?? do domu. Jedli?cie co?? - Tak - odpowiedzia? Marek, mimo ?e Diana zaprzeczy?a. - Wobec tego, Diano, zabierz talerz z jedzeniem, a ty Marku, za kar?, ?e sk?ama?e?, obejdziesz si? smakiem. No, idziemy do domu. Wzi??em jednego banana z moich zapasów i chowaj?c si? za plecami Marka, ukradkiem wsun??em mu owoc za pasek spodni. Ch?opiec b?dzie mia? jak?? kolacj?, niew?tpliwie smaczniejsz? od rozgotowanego paskudztwa, które widzia?em na piknikowych sto?ach. Odnalaz?em Carol Jeanne i z ni? sp?dzi?em reszt? wieczoru. Pozostawiwszy Liz z rodzin?, obserwowa?a z boku t?um ludzi zawojowanych przez Reda. Grupa jego zwolenników sk?ada?a si? ju? co najmniej z pi??dziesi?ciu osób, tak naiwnych, ?e wzi??y ekstrawersj? za b?yskotliwo?? i dobro?. Red okaza? si? szczególnie atrakcyjny dla mayflowerskich dzieci, które si? cisn??y wokó? jego kolan. Nikt spo?ród adoruj?cych go rodziców nie zwróci? uwagi na to, ?e Red przekaza? swoje córki Carol Jeanne, gdy Emmy wymaga?a zmiany pieluszki, a zm?czona Lidia zacz??a kaprysi?. S?ysza?em tylko szepty pe?ne zachwytu, kiedy ludzie si? dopytywali, kim jest ten fascynuj?cy nowo przyby?y, który tak ?wietnie zabawia ich dzieci. By?em zadowolony, gdy s?o?ce wreszcie przygas?o i Carol Jeanne zabra?a mnie do domu. Ju? le??c w ?ó?ku, ze ?wie?ym wspomnieniem jej poca?unku na dobranoc, przypomnia?em sobie, ?e mój dzie? jeszcze si? nie sko?czy?. Mimo zm?czenia mia?em w perspektywie najwa?niejsze zadanie tego dnia - czeka?a na mnie zerowa grawitacja. Noc? zamierza?em ponownie wej?? na ?cian?. Je?li tylko zdo?am opanowa? swoje reakcje na niewa?ko??, to na pewno poradz? sobie ze wszystkim. Mo?e nawet z bolesn? spraw? ojcostwa. Dzi? znowu widzieli?my t? ma?p? i kradli?my dla niej banany. Jednego wsadzi?a w spodnie Markowi, który z ty?u wygl?da? naprawd? g?upio, jakby narobi? w majtki, ale ja tylko kilka razy o tym wspomnia?am, bo on nie ma poczucia humoru, kiedy si? o nim mówi. Ci?gle ?a?uj?, ?e nie zosta?am na Ziemi. Jedyna dobra rzecz na "Arce", to to, ?e jest tu Marek i ta ma?pa. Gdybym by?a starsza, mog?abym si? opiekowa? dzie?mi tego Cocciolone, czy jak mu tam. On chyba jest stukni?ty. Robi niem?dre kawa?y i rozmawia z Markiem i mn? jak z t?pakami. Oczywi?cie, reszta dzieciaków to kupi?a, ale one wszystkie s? g?upie jak but. Tutaj warto rozmawia? tylko z Markiem. Z nim i z ma?p?. Chcia?abym, ?eby ona umia?a mówi?. Na pewno Nancy b?dzie si? opiekowa? dzie?mi tych pa?stwa. Ciekawe, czy ma?pa potrzebowa?a bananów dlatego, ?e chce uciec z domu. G?upio by zrobi?a, bo je?li nawet ucieknie, to i tak zostanie na "Arce". Bardzo bym chcia?a st?d uciec. Schowa?abym si? gdzie? na wahad?owcu przed jego ostatnim lotem na Ziemi?, tak ?eby nie mogli mnie odes?a?. Bez przerwy pisz? o tym, co bym chcia?a. Marek mówi, ?e wszystkie moje pragnienia ju? si? zestarza?y i ?e powinnam mie? nowe. No dobra, w takim razie chcia?abym, ?eby Lovelock by? mój. Stale krad?abym dla niego owoce, a matka nigdy by si? o tym nie dowiedzia?a. Oczywi?cie, Lovelock chybaby nie chcia? zosta? moj? ma?p?. Niby dlaczego mia?by chcie?? Kiedy dorosn?, prawdopodobnie b?d? taka sama jak moja matka i kto wtedy chcia?by by? mój? ROZDZIA? SIÓDMY BUNT Pink i ja byli?my jedynymi niewolnikami w domu, gdy? nas kupiono, co jednak nie oznacza?o, ?e wszystkie pozosta?e osoby mia?y pe?n? swobod?. W ci?gu tygodni moich zmaga? o uwolnienie si? z p?t odruchów warunkowych równie? inni cz?onkowie rodziny doszli do wniosku, ?e nowe ?ycie na "Arce" stwarza okazj? do zrzucenia kr?puj?cyh wi?zów. Teraz mieszkali?my w?ród innych ludzi ni? dawniej i nasze role uleg?y zmianie. To co da?o si? wytrzyma? przedtem, obecnie mog?o si? okaza? nie do zniesienia. Pewnego ranka, gdy dopiero od kilku dni zajmowa?em si? wspinaczk? na ?cianie, z g??bokiego snu, po m?cz?cej nocy, gwa?townie wyrwa? mnie wrzask Emmy: - Pszczo?y! Pszczo?y! W wyobra?ni zobaczy?em rój afryka?skich pszczó?, ??dl?cych j? na ?mier?, co zreszt? nie wyda?o mi si? najwi?ksz? tragedi?. Spokojna reakcja doros?ych wskazywa?a jednak, ?e nie ma ?adnego niebezpiecze?stwa. Wsta?em i pobieg?em do kuchni, gdzie Emmy podskakiwa?a przed domowym komputerem. Obraz na ekranie przedstawia?, naturalnie, pszczo?y. By?a to jaka? animacja, widocznie przes?ana sieci?. Co? w rodzaju bajeczki z mora?em. Kiedy wpad?em do kuchni, zasta?em tam ju? z dziewczynkami Reda i Pink. Wkrótce nadesz?a reszta - Carol Jeanne, Mamu?ka i Stef - by zobaczy?, co si? dzieje. Animacja okaza?a si? bardzo prosta, wr?cz prymitywna. Na ekranie ukaza? si? kwiat. Zlecia?y si? do niego pszczo?y-robotnice, które nast?pnie wróci?y do ula. Na jego szczycie spa?y dwie inne pszczo?y. Robotnice z?o?y?y miód. Ul przypomina? przezroczysty zbiornik - widzieli?my, jak wype?nia si? z?ocistym p?ynem. Kiedy robotnice odlecia?y, ?pi?ce pszczo?y si? obudzi?y, zakrad?y do ula i wypi?y ca?y miód. Ul znikn?? i pojawi? si? nowy kwiat. Chyba za trzecim razem, gdy robotnice ponownie ujrza?y pusty ul, chwyci?y ?pi?ce pszczo?y i cisn??y je pod ogromny but id?cego cz?owieka. Darmozjady zosta?y rozdeptane. Kiedy robotnice weso?o bzykaj?c wraca?y do ula, w dole ekranu ukaza? si? napis: "Trutnie to z?odzieje, lecz nie mog? bez ko?ca okrada? robotnic". - Red, sk?d wytrzasn??e? taki g?upi program? - spyta?a Mamu?ka. - To nie jest ?aden program. Po prostu kto? to przys?a?. - Nam? Nawet si? nie podpisa?. Co to mo?e znaczy?? Czy?by rzeczywi?cie nie wiedzia?a? Prawdopodobnie liczy?a, ?e nikt tego nie wyt?umaczy, nie chc?c psu? jej humoru, bo w przeciwnym razie musia?aby przyzna?, ?e wszystko zrozumia?a. Stef jednak wyja?ni?, w dodatku niezbyt mi?ym tonem. - Przys?a? to który? z naszych s?siadów. Kto?, kto uwa?a, ?e nikomu nie wolno wykr?ca? si? od pracy, je?li jest zdrowy. Pewnie s?dzi, ?e ty i ja powinni?my si? wstydzi?, bo nic nie robimy. - Có?, wszystko przez zawi?? - odpar?a Mamu?ka. - Zawi?? to bardzo brzydka rzecz. - Znam brzydsze - mrukn?? Stef. Carol Jeanne przerwa?a nieprzyjemne milczenie. - Lovelocku, spodziewam si?, ?e wytropisz nadawc?. Na pewno jest jaki? sposób, który pozwoli prze?ledzi? drog? poczty w sieci. - Wprost obrzydliwo?? - odezwa? si? Red. - Takie rzeczy niszcz? spo?ecze?stwo. Trzeba to ukróci?. - W?a?nie. Ja te? tak uwa?am - powiedzia?a Mamu?ka. - A ja nie - rzek? Stef. - O?! Wi?c twoim zdaniem cz?owiek kulturalny powinien wysy?a? z?o?liwe anonimy, pe?ne nienawi?ci? - zapyta?a Mamu?ka, mia?d??c m??a spojrzeniem. - Moim zdaniem tym, co niszczy spo?ecze?stwo, jest upór ludzi, którzy twierdz?, ?e praca im nie przystoi - oznajmi? Stef. - Ja twierdz?, ?e mnie przystoi. Pewne rzeczy móg?bym robi?. - W twoim wieku? A co? ty kiedykolwiek robi?, poza wydzwanianiem do swojego maklera i chodzeniem na zebrania zarz?du raz do roku, ?eby dla formalno?ci zaakceptowa? decyzje prawdziwych biznesmenów? Tu nie ma do kogo dzwoni? w takich sprawach. My nie nale?ymy do osób, których kwalifikacje odpowiadaj? potrzebom tej... mie?ciny. - Twoje mo?e nie, ale moje tak. Nawet gdybym mia? zamiata? ulice. - Nie b?d? ?mieszny. Nie przylecieli?my tu, ?eby si? zni?a?. - Nie - odpar? Stef. - Przylecieli?my tu, ?eby? w dalszym ci?gu mog?a korzysta? z osi?gni?? synowej. - Chcesz mnie obrazi?, wi?c nawet nie b?d? tego s?ucha?a... Stef milcza? tyle lat, ?e teraz nie zdo?a? wstrzyma? potoku s?ów. - Przeliczy?a? si?, Mamu?ku. Ta spo?eczno?? ceni ludzi za ich osi?gni?cia, a nie koligacje. Powinna? by?a zosta? na Ziemi. - I na zawsze utraci? jedynego syna i wnuczki?! - wykrzykn??a Mamu?ka dr??cym g?osem. - Oboje przesadzacie z tym obrzydliwym anonimem, pozbawionym najmniejszego znaczenia - wtr?ci? Red tonem rozjemcy. - Ten obrzydliwy anonim, pozbawiony najmniejszego znaczenia, tylko przy?pieszy? spraw? - powiedzia? Stef. - Wystarczaj?co d?ugo leniuchowa?em. Osoba, która go przys?a?a, ma racj?. Fakt, ?e Mamu?ka i ja jeste?my ca?kowicie nieproduktywni, godzi w to, co "Arka" sob? reprezentuje. Je?li idzie o mnie, z nieróbstwa ?miertelnie si? nudz?. Mamu?ka natychmiast odrzek?a z pogard?: - Nie ja jestem winna, ?e twoje duchowe ubóstwo nie pozwala ci... - To nie duchowe ubóstwo zatruwa mi ?ycie, tylko ty. Stef mnie zaskoczy?. Podziwia?em go. Nigdy bym nie przypuszcza?, ?e si? zdob?dzie na tak? odpowied?. Mamu?ka chyba te? nie, bo j? zatka?o. Poczerwienia?a. - Jak mo?esz by? tak okrutny i bez serca... - To ty jeste? bez serca, wmawiaj?c mi, ?e ze mnie taki sam le? jak z ciebie i ca?kiem niepotrzebnie nara?aj?c na pogard? s?siadów. Zatrzymujesz mnie w domu, by nasyci? swoj? pró?no?? tym, ?e na "Arce" jeste? jedyn? kobiet?, której m?? nie musi zarabia? na ?ycie. Co? ci powiem: ja chc? pracowa?. Zawsze chcia?em. I teraz b?d? pracowa?. - Nie, nie b?dziesz! W g?osie Mamu?ki jeszcze nie s?ysza?em takiej w?ciek?o?ci. A mo?e rozpaczy? - Dzi? poszukam sobie jakiego? zaj?cia, do którego zechc? mnie przeszkoli?. - Chyba przedtem powiniene? si? chwil? zastanowi? - rzek? Red. - Zamknij si?! - warkn?? Stef. - No i prosz?! - wykrzykn??a Mamu?ka triumfuj?co. - Czy po to tu przylecieli?my? Chamstwo i nienawi??! Prostackie zachowanie! - Otó? to - mrukn?? Stef. - Nawet ci? nie obchodzi, ?e stajesz si? taki... zwyczajny. Widocznie Mamu?ka nie umia?a wymy?li? nic bardziej obra?liwego. Spojrza?em na Carol Jeanne i stwierdzi?em, ?e ona te? si? ?wietnie bawi. W istocie ledwie powstrzymywa?a ?miech. - W?a?nie to jest moim zamiarem - powiedzia? Stef. - Chc? by? zwyczajnym cz?owiekiem, normalnym obywatelem "Arki". - Nie wolno ci! Nie mo?esz mi tego zrobi?! Nie wci?gniesz mnie ze sob? w gnój! My?la?by kto, ?e zaproponowa? jej grupowy seks ze stadem chorych owiec. - Nigdzie ci? nie wci?gam. Sied? sobie w domu i leniuchuj, skoro tego chcesz. - M?? nie b?dzie mi... - Wybór nale?y do ciebie - przerwa? jej Stef. - Wi?c zostawiasz decyzj? mnie? Dobrze. W takim razie tego nie zrobisz. - Nie, Mamu?ku. Ty zdecydujesz wy??cznie o tym, czy to zrobi? jeszcze jako twój m??. W ka?dym razie ja to zrobi?. - Wykluczone! Zabraniam ci! Przecie? uroczy?cie ?lubowa?e?, ?e nigdy mnie nie opu?cisz! - Na dobre i na z?e, w chorobie i w biedzie. No có?, ca?e ?ycie przetrwa?em z tob? w chorobie. Teraz jestem n?dzarzem, jak wszyscy. - Ja nie! Nie jestem i nigdy nie b?d? biedna, a je?eli ty zamierzasz si? upiera? przy ?yciu n?dzarza, to z nami koniec. Stef zwróci? si? do syna: - Przeczyta?em kontrakt, co powinienem zrobi? dawno temu. Niniejszym o?wiadczam, ?e ju? nie mieszkam w twoim domu. Poprosz? o przeniesienie do innego miasteczka, a tymczasem znajd? jaki? k?t w kwaterze dla samotnych. Tylko si? spakuj? i za godzin? mnie nie ma. - Tato, nie musisz si? wyprowadza? - odpar? Red. - Nic nie rozumiesz. Ja tego chc?. - Ty chcesz, bym robi?a, co mi ka?esz! Próbujesz mn? manipulowa?, ty... dyktatorze! - wrzasn??a Mamu?ka. - Ani mi to w g?owie. Po prostu dostaj? md?o?ci na sam? my?l o spaniu na tej przekl?tej kanapie. Wyszed? z kuchni. Zaczerwieniona i w?ciek?a Mamu?ka patrzy?a to na Reda, to na Carol Jeanne. - No i co tak siedzicie? Zróbcie co? - odezwa?a si? w ko?cu. - Czyta?am tutejsze przepisy. On ma pe?ne prawo odej??, skoro tego pragnie - odpar?a Carol Jeanne. Mamu?ka wyd??a usta i odwróci?a si? do niej ty?em. - Red, przecie? jeste?my rodzin?. Twój ojciec zamierza nas przy wszystkich upokorzy?, czyni?c z tej g?upiej rodzinnej sprzeczki spraw? publiczn?. Ludzie b?d? strasznie plotkowali. Musisz z nim porozmawia? i przemówi? mu do rozs?dku. - Postaram si?. - O co wam chodzi? - zapyta?a Carol Jeanne. - Stef nie nale?y do osób post?puj?cych nierozs?dnie. - Czy?bym si? przes?ysza?a? - mrukn??a Mamu?ka. - Carol Jeanne, prosz?, pozwól mi to za?atwi? - rzek? Red. - Twój ojciec pragnie robi? to, czego tu, na "Arce", wymaga si? od wszystkich doros?ych m??czyzn: chce pracowa?. I ty zamierzasz przemawia? mu do rozs?dku? Mamu?ka przyj??a postaw? boksera. - Carol Jeanne, nie wtr?caj si? do rodzinnych spraw, które ciebie nie dotycz?. - Wybacz, ale nale?? do tej rodziny. - Mo?e panowie Cocciolone uciekaj? od ?on, lecz Toddowie nigdy - o?wiadczy?a Mamu?ka. - Mamy dowód, ?e Toddom te? si? to zdarza. - Carol Jeanne, natychmiast sko?cz t? dyskusj?! - warkn?? Red. - A niech sobie gada - powiedzia?a Mamu?ka pewna, ?e syna ma po swojej stronie. - Widocznie dla niej rodzina nic nie znaczy. Carol Jeanne wsta?a. - Gdyby rodzina nic dla mnie nie znaczy?a, to nigdy by? si? tu nie znalaz?a. Pozwoli?am ci lecie? ze mn? na "Ark?" i mieszka? tu z nami w jednym domu wy??cznie dlatego, ?e troszcz? si? o rodzin?. Gdyby? nie by?a matk? mojego m??a, to nawet bym ci? nie zna?a, bo nie mam w zwyczaju traci? czasu na przyj?cia, na które chodz? tacy jak ty, ?eby si? ?asi? do s?awnych ludzi. Trzymam ci? jednak w moim domu, cierpliwie znosz?c twoje fochy, snobizm i z?o?liwe uwagi o W?ochach, katolikach i rodzinie Cocciolone, gdy? kocham Reda i poniewa? jeste? babk? moich dzieci. Wi?c nie opowiadaj, ?e nie zale?y mi na rodzinie. Carol Jeanne spó?ni?a si? z tym mniej wi?cej siedem lat. Wskoczywszy jej na rami?, zacz??em klaska? i skrzecze?. Mamu?ka spojrza?a na ni?, potem na mnie, a w ko?cu wybuchn??a p?aczem i uciek?a z kuchni. Ja dalej bi?em brawo i skrzecza?em, bo przecie? tyrana zrzucono z tronu. Red nie odebra? tego najlepiej. Nie potrafi? obali? argumentów ?ony, wi?c chcia? si? odegra? w sposób, który móg? wymy?li? tylko taki tchórz jak on - próbowa? mnie chwyci?. Nie wiem i nigdy si? nie dowiem, co zamierza? zrobi?, bo Carol Jeanne z?apa?a go za r?k?, nim zd??y? mnie dotkn??. - Zostaw go. - Ta przekl?ta ma?pa na?miewa si? z mojej matki! - Nigdy nie podno? r?ki na mojego ?wiadka. Interesuj?ce - nie powiedzia?a "na Lovelocka" czy cho?by "na t? przekl?t? ma?p?". Nazwa?a mnie swoim ?wiadkiem, co oznacza?o, ?e przypomina Redowi o prawie, które zabrania?o przeszkadza? ?wiadkowi w wykonywaniu obowi?zków. Zadziwiaj?ce, ?e ona mówi?a do m??a jak do obcego. Bardzo mi si? to podoba?o. - A ty nie wtr?caj si? do moich rodziców! - Wcale si? nie wtr?ca?am. - By?a? stronnicza! - Ty te?. Z t? ró?nic?, ?e ja stan??am po stronie m??czyzny, który pragnie jedynie tego, by pozwolono mu godnie ?y? jako pe?noprawnemu obywatelowi "Arki", ty za? wzi??e? stron? kobiety, która wykorzystuje fakt, ?e nale?y do mojej rodziny, by si? wynosi? nad innych ludzi, co jest idiotyczne i szkodliwe. A ja ci?gle czeka?am, a? co? powiesz, a? cokolwiek zrobisz, ?eby poskromi? swoj? matk?, lecz ty nie ruszy?e? ma?ym palcem, nawet wówczas, gdy twój ojciec od niej odchodzi?, bo ju? nie móg? ?cierpie? jej psychopatycznej ??dzy panowania. - Psychopatycznej? - rzek? Red pogardliwym tonem. - Lepiej trzymaj si? swojej w?asnej dziedziny. Nawet nie wiesz, co to s?owo znaczy. - Wiem doskonale. Fakt, ?e ty nie rozumiesz tego, co ja robi?, nie oznacza, ?e ja nie rozumiem twojej quasi-nauki. - Mama nie jest psychopatk?. Cierpi jedynie na powa?n? nerwic?, wynikaj?c? z wychowania i pewnych traumatycznych... - O, jest twoj? pacjentk?? Czy post?pujesz etycznie, zdradzaj?c mi szczegó?y rozpoznania? - Ona nie jest moj? pacjentk?, tylko moj? matk?! - A ja jestem twoj? ?on?. Dlaczego nie zrobisz najmniejszego wysi?ku, cho? raz do roku, ?eby spojrze? na to wszystko z mojego punktu widzenia? Stale tylko wymagasz, bym ja j? rozumia?a i by?a wobec niej cierpliwa. Ona kr?ci tob? jak marionetk?. - Widz?, ?e tu wcale nie chodzi o moj? matk?. Ty po prostu mi zazdro?cisz, ?e potrafi? utrzymywa? serdeczne stosunki z... - Je?li o?mielisz si? powiedzie? cho? jeszcze jedno s?owo z tej twojej tendencyjnej diagnozy, b?dziesz nocowa? ze Stefem. - Grozisz mi? - Nie u?ywaj psychologicznego ?argonu do zdobywania przewagi podczas k?ótni. Mam przed sob? m??czyzn?, który jest tak zdominowany przez matk?, ?e chce po?wi?ci? swoje ma??e?stwo, aby tylko oszcz?dzi? jej bólu dojrzewania. Prosz? bardzo, Red, chro? j? dalej, ?eby nigdy nie mia?a okazji sta? si? osob? doros??, produktywn? i rozumiej?c? innych. Wychodz?c za ciebie, zdawa?am sobie z tego spraw?, a ty ?miesz mi wmawia?, ?e zazdroszcz? ci choroby, któr? nazywasz mi?o?ci? do matki. Red podszed? do drzwi kuchni. - Nie rozumiem, dlaczego urz?dzasz tak? scen? przy dzieciach. Chyba moja matka ma racj?, ?e rodzina niewiele ci? obchodzi. Albo po prostu stresy, zwi?zane z twoimi nowymi zadaniami, odreagowujesz w domu, bo wiesz, ?e tu znajdziesz mi?o?? i wybaczenie. - Zwróci? si? do córek: - Dziewczynki, mamusia jest zdenerwowana i trzeba j? u?ciska?. No, przytulcie si? do niej. W mojej obecno?ci Red jeszcze nie zrobi? czego? tak obrzydliwego. Carol Jeanne, oczywi?cie, nie mog?a odmówi? u?ciskania Emmy i Lidii, kiedy do niej podbieg?y z otwartymi ramionami, ale musia?a czu? gorycz, gdy dziewczynki, jakby z ?aski obejmowa?y j? na polecenie zak?amanego ojca. - To nie ty mnie zdenerwowa?a?, Lidio - powiedzia?a cicho. - Widzisz, doro?li czasami si? na siebie gniewaj?. - Tylko nie próbuj przekabaca? dzieci, ?eby je wykorzysta? - spokojnie rzek? Red. Carol Jeanne zatka?o. - Co ty sobie... Ja nie... Przecie? to ty... - b?ka?a oszo?omiona. - Chod?cie, dziewczynki. Pozwólmy mamusi doj?? do ?adu ze swoimi emocjami. Carol Jeanne musia?a wi?c siedzie? i patrze?, jak Red bierze Lidi? i Emmy za r?ce i wyprowadza z kuchni. Có? mog?a zrobi?? Nie potrafi?a wykorzystywa? córek, bo za bardzo je kocha?a, a? tak bardzo, ?e nawet nie umia?a powstrzyma? m??a, by on ich nie wykorzystywa?. Podszed?em do komputera, usun??em z ekranu historyjk? o trutniach i napisa?em: "Jaka matka, taki syn". - Nie mog? uwierzy?, ?e to si? sta?o - powiedzia?a Carol Jeanne. "Od lat si? na to zanosi?o. Nie twoja wina" - wystuka?em na klawiaturze. - Biedny Stef. "On ju? nie. To ty jeste? biedna". - Do?? tego - powiedzia?a odrzucaj?c moj? inicjatyw?. - Id? i sprawd? za pomoc? komputera w gabinecie, kto wys?a? ten z?o?liwy anonim. Przynajmniej z tym mog? co? zrobi?. Bez wi?kszego trudu ustali?em ?ród?o anonimu. Pochodzi? z systemu. Oznacza?o to, ?e animacj? wys?ano za zgod? jednego z operatorów w kierownictwie sieci komputerowej "Arki". Z pocz?tku my?la?em, ?e anonim by? przekazem urz?dowym i ?e administracja statku wywiera?a nacisk na obywateli w tak zdumiewaj?co nietaktowny sposób, lecz pó?niej przysz?o mi do g?owy bardziej prawdopodobne rozwi?zanie - kto? si? w?ama? do systemu operacyjnego sieci i swoim prywatnym przekazom nadawa? oficjaln? form?. W tej sytuacji nie mog?em od razu wy?ledzi? nadawcy. Przede wszystkim nale?a?o ustali?, w jaki sposób dokona? w?amania. Kimkolwiek by?, zrobi? to bezkarnie, bo nikt si? tego nie domy?li?, inaczej operatorzy ju? by podj?li jakie? kroki. Najpierw wi?c musia?em znale?? ten sam niezauwa?alny sposób. Pocz?tkowo u?y?em, naturalnie, mojego w?asnego has?a i kodu wej?ciowego, które dawa?y mi wi?kszo?? uprawnie? Carol Jeanne, umo?liwiaj?cych korzystanie z informacji niedost?pnych dla ogó?u zwyk?ych obywateli "Arki". K?opot polega? na tym, ?e wsz?dzie zostawia?em swój ?lad. Nie mog?em zatem robi? niczego, co chcia?em ukry? przed operatorami systemu. W?a?ciwie dlaczego ju? si? martwi?em, ?e zostan? przy?apany? Gdyby zapytano o to Carol Jeanne, przecie? zwyczajnie by odpowiedzia?a, ?e kto? przys?a? anonim do jej komputera i poprosi?a swojego ?wiadka, by odnalaz? nadawc?. By?o to ca?kiem legalne i mia?a do tego prawo. Swojego ?wiadka. Przeszukuj?c bazy danych, przypomnia?em sobie, jak powstrzyma?a Reda przed tym, co chcia? zrobi?, kiedy próbowa? mnie chwyci?. "Nigdy nie podno? r?ki na mojego ?wiadka". Teraz mi doskwiera?o, ?e mówi?a o mnie jak o przedmiocie stanowi?cym jej w?asno??. Dlaczego nie powiedzia?a: "Nigdy nie podno? r?ki na Lovelocka"? Dlaczego dalej uwa?a, ?e pe?n? gwarancj? bezpiecze?stwa daje mi jedynie status cennego przedmiotu posiadania, a nie prawo do nietykalno?ci osobistej? To kolejna oznaka, ?e moje stosunki z Carol Jeanne polega?y na czym innym, ni? przedtem s?dzi?em. W czasach niewolnictwa w po?udniowych stanach, gdy czarne s?u??ce plot?y warkocze swoim paniom, te z pewno?ci? wiele mówi?y, by? mo?e nawet o bardzo intymnych sprawach. Odkrywa?y swoje my?li przed pokojówkami, którym chyba równie? si? marzy?o, ?e panie je kochaj?, ?e s? ich przyjació?kami. Potem jednak nadchodzi?o przebudzenie. Pewnego dnia w rodzinie zaczyna?y si? k?opoty finansowe, trzeba by?o zdoby? pieni?dze i mówi?o si? o sprzedaniu "przyjació?ki". S?u??ca mog?a te? co? ?le zrobi?, albo j? o to podejrzewano, i w jednej chwili przyjació?ka stawa?a si? wrogiem, osob? niegodn? zaufania. Ile takich przyjació?ek obna?ono i wych?ostano? Ile spo?ród nich krwawi?o na brudnych matach, cierpi?c nie z powodu ran zadanych batem, lecz dlatego, ?e zawsze by?y tylko czyj?? w?asno?ci?, niczym wi?cej? "Mam szcz??cie, ?e tak wcze?nie to odkry?em", pomy?la?em. Zamiast dalej szuka? w systemie, gdzie operatorzy mogli mnie wytropi?, dosta?em si? do pami?ci lokalnej, która zawiera program wspó?pracuj?cy z systemem poczty sieciowej, i zacz??em j? odczytywa?. Poniewa? jest to pami?? ulotna, nie zdo?aliby sprawdzi?, po co do niej zagl?da?em, gdyby nawet bardzo si? starali. Znalaz?em tam wiele sekretów funkcjonowania poczty, dost?pnych dla ka?dego, kto wiedzia? jak do nich dotrze?. Oczywi?cie, w pami?ci ulotnej znajdowa? si? program wykonywalny, a nie kod ?ród?owy, wi?c nie by?o w nim komentarzy pomagaj?cych zorientowa? si? w tym, co robi?y poszczególne jego cz??ci. Dla mnie to jednak ?adna przeszkoda. Jako udoskonalona kapucynka potrafi?em zapami?ta? ka?d? komputerow? instrukcj? i korzysta? z niej w dowolnej chwili. Niemal automatycznie przejrza?em program i w ko?cu znalaz?em miejsce, gdzie ten kto? si? pod??czy?. Zaskoczy?o mnie, ?e program okaza? si? przestarza?y, pochodzi? bowiem z okresu projektowania "Arki" na Ziemi. Widocznie ludzie pracuj?cy na statku tak si? przyzwyczaili do jednego systemu komputerowego, ?e nie pomy?leli, by go zmieni? czy cho?by zmodernizowa?. W rezultacie u?ywano bardzo prymitywnych programów szyfruj?cych i zabezpieczaj?cych, wi?c ten, kto si? w?ama?, nie musia? dysponowa? szczególnymi umiej?tno?ciami. Zaskoczy?o mnie jeszcze jedno, cho? to nie powinno by? ?adn? niespodziank?: operatorzy mieli ?wiadomo??, ?e ich programy s? marne, i w sekrecie przygotowywali si? do zainstalowania nowego systemu najwy?szej jako?ci, umo?liwiaj?cego szyfrowanie i zabezpieczanie na wielu poziomach. Czy nale?a?o zameldowa? o tym Carol Jeanne? "Przekaz jest anonimowy, bo nadawca po prostu w?ama? si? do systemu, co wkrótce, mniej wi?cej za tydzie?, oka?e si? niemo?liwe z chwil? uruchomienia nowego oprogramowania". Wówczas ona odpowie: "?wietnie, Lovelocku. Dobra robota". I da mi smako?yk. Da mi smako?yk. Jaki? smako?yk, oszukuj?cy zwierz?, niszcz?cy jego dusz?. Poczu?em, ?e na sam? my?l leci mi ?lina, zupe?nie jak psom w eksperymencie Paw?owa. Lecz ja nie jestem psem. Nie musz? robi? tego, co mi nakazuj? odruchy warunkowe. Skoro Stef si? przebudzi? i odkry? w sobie m??czyzn?, dlaczego równie? ja nie mia?bym tego zrobi?? Nie odkry?bym m??czyzny, bo jestem lepszy ni? cz?owiek, ale jednak istot? rodzaju m?skiego, obywatela wszech?wiata o tych samych prawach i przywilejach, co inni. Je?li Stef móg? powiedzie? Mamu?ce, co o niej my?li, i odej??, dlaczego ja te? nie móg?bym post?pi? jak on? Niestety nie. Stef móg? zamieszka? w kwaterach dla samotnych i dalej funkcjonowa? na "Arce", ja za? by?bym zbieg?ym ?wiadkiem, wybrykiem natury, dowodem niepowodzenia ludzi w kszta?towaniu odruchów warunkowych u zwierz?t, a wi?c ?ciganoby mnie i zlikwidowano. Nie mog?em wyst?pi? otwarcie jak Stef. Musz? dalej ?y? jak on przez tyle lat, ukrywaj?c to, co naprawd? my?li, a? do chwili buntu, gdy ju? nikomu nie przysz?oby do g?owy, ?e on znajdzie w sobie do?? si?y, by dzia?a?. Zaskoczy? wszystkich swoim buntem, ale tylko dlatego, ?e go nie znali. Nikt go nie zna?. Mnie tak?e nikt nie zna. Nikt nie wie, kim rzeczywi?cie jestem i co potrafi? zrobi?. Przypominam tego, kto si? w?ama? do sieci. Jestem anonimowy, doskonale zamaskowany. Wygl?dam jak zwierz? i nie umiem mówi?. Mam drobne, w?t?e cia?o. Ludzie uwa?aj? mnie za mi?ego i s? przekonani, ?e moje po?wi?cenie dla Carol Jeanne gwarantuj? zaprogramowane odruchy warunkowe. Najgorsze, ?e istotnie gwarantowa?y. Mimo tych buntowniczych my?li, w dalszym ci?gu darzy?em j? trwa??, g??bok? mi?o?ci?, i czu?em potrzeb? nieustannego sprawiania jej przyjemno?ci. A? do bólu pragn??em pop?dzi? do mojej pani i opowiedzie? jej, co odkry?em w systemie, by wiedzia?a, ?e j? kocham, ?e jej s?u??. I ?eby da?a mi... ?eby da?a mi smako?yk. Ustali?em, jak si? hacker w?ama?. Operatorzy systemu rutynowo sprawdzali poczt? wychodz?c? ze wszystkich komputerów w sieci. Podczas kontrolowania poczty mogli równocze?nie do??cza? rozmaite okólniki, kierowane albo do poszczególnych adresatów, albo do okre?lonych grup ludzi, na przyk?ad pracowników piekarni czy mieszka?ców Mayfloweru - administracja "Arki" u?ywa?a tego sposobu, rozsy?aj?c informacje i zawiadomienia. Po prostu hacker równie? z tego skorzysta? i do??czy? animacj?, adresuj?c j? do wszystkich rodzin, których cz?onkowie pracowali w wydziale gajologii oraz w s?u?bie konsultacyjnej, mieszkali w Mayflower i przybyli w ci?gu ostatnich dziesi?ciu tygodni. Tak wi?c, cho? teoretycznie animacj? wys?ano do grupy, praktycznie pojawi?a si? tylko w naszym domowym komputerze. Ale jak hacker w?ama? si? do programu rozsy?aj?cego okólniki? I to okaza?o si? proste. Przestarza?e oprogramowanie mia?o pewn? boczn? furtk?. Operatorzy uzyskiwali dost?p do programu kontrolowania poczty, podaj?c swoje nazwiska, lecz autorzy tego programu przewidzieli dodatkowy sposób wchodzenia do systemu, daj?cy jeszcze wi?ksze uprawnienia ni? maj? operatorzy. Chc?c uzyska? dost?p, nie wystarczy?o jednak napisa? po prostu "program" czy "wej?cie" - nawet za dawnych czasów u?ywano bardziej wymy?lnych sposobów. Ustali?em, ?e oprogramowanie, zainstalowane we wszystkich komputerach w sieci, po ich w??czeniu sprawdza?o kombinacje naciskanych klawiszy, z których ka?da prowadzi?a do oczywistych miejsc w programie, lecz jedna okaza?a si? dziwna i nikt nie wybra?by jej przypadkowo: CONTROL-A {[(^ SHIFT-BACKSPACE. Je?li kto? nacisn?? CONTROL-A, a potem ca?? sekwencj?, mia? przed sob? do wyboru to samo menu, co operatorzy, lecz nie zostawia? ?adnego ?ladu, bo program w ogóle nie "wiedzia?" o jego obecno?ci. Kim jest ów hipotetyczny hacker? Mia?em obecnie tak? sam? w?adz? jak on, bez wzgl?du na to, kto jeszcze ni? dysponowa?. Zg?osi?em si? jako Carol Jeanne, nast?pnie wystuka?em CONTROL-A {[(^ SHIFT-BACKSPACE i od tej chwili, je?li chodzi o sie?, by?em bogiem - wszechobecnym, wszechmocnym i niewidzialnym. Teraz mog?em zajrze? bezpo?rednio do kodu ?ród?owego, nie budz?c ?adnych podejrze?. Zgodnie z moimi przypuszczeniami, kombinacji klawiszy otwieraj?cej furtk? w ogóle nie udokumentowano. Nic na ten temat nie znalaz?em. Operatorzy systemu prawdopodobnie nawet nie wiedzieli, ?e ona istnieje, a twórcy programu chyba ju? nie ?yli albo, w najlepszym wypadku, dawno przeszli na emerytur? i zapewne sami o furtce nie pami?tali. Jak wi?c odkry? j? hacker, który przys?a? animacj?? Wiedzia?em, ?e na "Arce" nikt nie potrafi?by tak szczegó?owo prze?ledzi? czystego kodu w swojej pami?ci jak ja. Z pewno?ci? nikt te? nie by? a? tak g?upi, by po?wi?ci? ca?e tygodnie na uporczywe naciskanie rozmaitych sekwencji klawiszy, dopóki przypadkowo nie trafi na tak nieprawdopodobn? kombinacj?. Co? mi mówi?o, ?ebym ju? zako?czy? poszukiwania, ale przecie? znalaz?em bezcenny klejnot, który pozwala? mi wsz?dzie zagl?da? i wszystko robi?. Mog?em czyta? dowolne teksty, sprawdza? wszelkie dane i zmienia? ka?dy fragment kodu, a nikt nawet si? nie dowie, ?e w ogóle tam dotar?em. Jednak ów bezcenny klejnot zostanie mi odebrany w ci?gu zaledwie kilku dni czy tygodni, gdy zacznie dzia?a? nowy program. Je?li mia?em jako? wykorzysta? zdobyt? w?adz?, powinienem to zrobi? niezw?ocznie - tylko ?e nie wiedzia?em jak. Pewnie znajd? mnóstwo zastosowa? dopiero wówczas, gdy j? strac?, a wtedy pozostanie mi jedynie ?al, frustracja i rozpacz. Musz? si? skoncentrowa? i wymy?li?, do czego u?y? mojej tymczasowej wszechmocy. Przecie? Carol Jeanne kaza?a mi odszuka? nadawc? anonimu. Ustali?em jak wys?ano animacj?, ale nie mia?em poj?cia kto to zrobi?. Musz? z?o?y? jej meldunek. Musz?, musz?... Coraz silniej odczuwa?em ten wewn?trzny nakaz, jednocze?nie si? zastanawiaj?c, czy jej nie powiedzie?, ?e niczego nie wytropi?em. Ok?ama? moj? pani?? Nie do pomy?lenia. Trzeba jej o wszystkim zameldowa?, zw?aszcza o tym, co pragn??em przed ni? ukry?, czyli o w?adzy, jak? zdoby?em. Wprost musia?em jej to powiedzie?. My?l o k?amstwie stawa?a si? wr?cz niezno?na, wewn?trzny przymus za? trudny do wytrzymania, im bardziej chcia?em oszuka? Carol Jeanne. Czu?em si? podobnie jak wówczas, gdy my?la?em o seksie. Ogarn??a mnie panika, niczym w stanie niewa?ko?ci. Nie panowa?em nad sob?. Ukradli mi mnie. Ju? do siebie nie nale?a?em. Zeskoczy?em z biurka i p?dem ruszy?em do drzwi. "Ja, zwierz?, ma?pa", pomy?la?em, "robi? miny, wyg?upiam si? i podskakuj?, gdy kataryniarz kr?ci korbk?. Wyci?gam r?k? z kubkiem, by ludzie wrzucali do? pieni?dze, które w ca?o?ci oddaj? cz?owiekowi". Nie wybieg?em z gabinetu. Rozdygotany zosta?em tam i gor?czkowo powtarza?em w pami?ci kod sieci, tu i ówdzie dokonuj?c poprawek, opracowuj?c w my?lach projekty szyfrów o niewiarygodnie skomplikowanych algorytmach, jednym s?owem robi?c wszystko, by tylko nie my?le? o zamiarze ok?amania Carol Jeanne. Podzia?a?o. W ko?cu si? uspokoi?em, ale tak?e uleg?em, cho? tylko cz??ciowo. Wróci?em do komputera i zacz??em metodycznie szuka? w?amywacza. Je?li za?atwi? to, o co mnie prosi?a, nie b?d? musia? jej opisywa?, jak go znalaz?em. Swoje odkrycie móg?bym zachowa? w sekrecie, bo ju? nie mia?bym potrzeby k?ama?. Ostatecznie moje zadanie okaza?o si? niezbyt trudne. Znowu pomy?la?em o programistach. Ludzie ci ?yli w mniej skomplikowanych czasach, kiedy bardziej wzajemnie sobie ufano. W zaraniu ery komputerowej w?amywanie si? do programów by?o psikusem i cz?sto znajdowali w tym przyjemno?? ci sami ludzie, którzy je opracowywali. Ponadto wyznawano wówczas ide? swobodnej informacji, dost?pnej dla ka?dego. Zastanawia?em si?, czy który? z tych programistów nie zdradzi? sekretu owej furtki znajomemu hackerowi albo czy kto? nie dowiedzia? si? o niej przypadkowo. Programista móg? na staro?? napisa? wspomnienia i nie przysz?o mu do g?owy, ?e jego program jeszcze gdzie? funkcjonuje, bo przecie? zaprojektowa? go tak dawno. Wyda?em polecenie jednemu z g?ównych komputerów sieci, by znalaz? w bibliotece sekwencj? {[(^. Zachowa?em ostro?no?? - nastawi?em go tak, aby na poszukiwanie przeznaczy? tylko dziesi?? procent swojej mocy obliczeniowej i nie spowodowa? jej gwa?townego spadku, co natychmiast by spostrze?ono. Nawet niewidzialni zostawiaj? ?lady, je?li s? nieostro?ni. Ja uwa?a?em. Operacja nie trwa?a d?ugo. Wkrótce otrzyma?em tekst ksi??ki napisanej dawno temu. Zawiera?a liczne anegdoty o szczególnie sprytnych w?amaniach. Jej autor u?y? sekwencji CONTROL-A {[(^ SHIFT-BACKSPACE jako hipotetycznego przyk?adu kombinacji, na któr? stosunkowo trudno trafi?, na ?lepo szukaj?c furtki, ale nigdzie nie wspomnia?, ?e ow? sekwencj? kiedykolwiek zastosowano w praktyce. Ksi??k? jednak zadedykowa? swojemu drogiemu przyjacielowi, Aaronowi Blessingowi. Wystarczy?o tylko sprawdzi? to nazwisko, by si? przekona?, ?e Aaron Blessing nale?y do twórców oprogramowania u?ywanego na "Arce". Zapewne o wszystkim opowiedzia? autorowi ksi??ki, który u?y? jego furtki jako hipotetycznego przyk?adu. Obaj ca?? spraw? zachowali dla siebie. W ci?gu ostatniego roku ledwie trzy osoby kopiowa?y tekst owej ksi??ki, lecz tylko jedna z nich mieszka?a w Mayflowerze - pozosta?ych dwóch prawie na pewno nie obchodzi?o, czy Mamu?ka i Stef s? trutniami. Osob? t? by? Marek Klamer. A to ?cichap?k! Musia? pods?ucha?, jak jego matka, Dolores, narzeka?a na trutniów w rodzinie Carol Jeanne i stwierdzi?a, ?e nale?a?oby co? z tym zrobi?, ale nic z tego, bo Carol Jeanne jest grub? ryb?. Marek jednak wiedzia?, jak to za?atwi?. Przygotowa? t? drobn? animacj?, w?ama? si? do systemu i wys?a? j?, gdzie nale?a?o. Kiedy odkry? furtk?? Do czego jej u?ywa?? Czy zdaje sobie spraw?, ?e wkrótce stanie si? bezwarto?ciowa? Mia?em ochot? z nim porozmawia?, mo?e dlatego, ?e chcia?em si? pochwali?, jak go przejrza?em, ale te? pragn??em si? dowiedzie? czego? od niego i podzieli? z nim swoj? wiedz?. Jak równy z równym - osoba do? podobna, bo cho? innym wydaje si? s?aba, to jednak odkry?a tajemnic? w?adzy, której istnienia nikt si? nawet nie domy?la. Prawdopodobnie w czasie lektury ksi??ki Marek natkn?? si? na hipotetyczn? sekwencj? i dla zabawy wprowadzi? j? do komputera. Podzia?a?a. Chyba uzna? to za cud, rodzaj kosmicznego ?artu. Pewnie ogarn??o go takie uczucie, jak gdyby nagle osi?gn?? dojrza?o?? p?ciow? - "Patrzcie, czego mog? dokona?!" Mia? do?? rozumu, by utrzyma? wszystko w tajemnicy, lecz trudno by?o mu to znie??. Wys?a? wi?c animacj? bardziej dlatego, ?eby zademonstrowa? swoj? w?adz?, ni? dopiec trutniom. Có? go obchodzi?o, ?e Mamu?ka i Stef nie pracuj?? Stanowili dla? jedynie pretekst do pokazania, ?e nawet operatorzy systemu nie maj? takiego dost?pu do sieci jak on. Przypuszczalnie wiedzia? ?e wkrótce zainstaluj? nowe oprogramowanie. Na pewno wiedzia?, wi?c uzna?, ?e mo?na si? troch? zabawi? i popisa?, bo za tydzie? czy dwa ju? nie b?dzie mia? okazji. Carol Jeanne posz?a do biura. Kiedy dawa?a mi jakie? polecenie, zwykle nie czeka?a, a? je wykonam - w przeciwie?stwie do Reda nie uwa?a?a, ?e jej ?wiadek powinien j? obserwowa? przez ca?y czas. Dowodzi?o to, ?e z gruntu jest skromna. Ze wzgl?du na donios?o?? swojej pracy zgodzi?a si? przyj?? ?wiadka, by wszystko rejestrowa?. Liczy?a si? jednak z realiami ?ycia i nie mia?a nic przeciwko temu, gdyby ?wiadek, zaj?ty czym? wa?nym, nie utrwali? kilku jej rozmów. Oczywi?cie nie zapuka?em do drzwi jej gabinetu - przecie? jestem ?wiadkiem, no nie? Zwyczajnie podskoczy?em, dotkn??em p?ytki identyfikacyjnej d?oni? i drzwi si? otworzy?y. Sk?d mog?em wiedzie?, ?e ujrz? zap?akan? Carol Jeanne, siedz?c? na brzegu biurka, a obok Neeraja, który jedn? r?k? j? obejmowa?, drug? delikatnie ociera? jej ?zy? Widocznie wyg?up z kokosem poszed? w niepami?? i Carol Jeanne ju? nie uwa?a?a Neeraja za nad?tego kurdupla. Samice cz?owieka nigdy nie przestan? mnie zdumiewa? ogromn? ?atwo?ci?, z jak? pomijaj? pierwsze, nierzadko trafne, ujemne wra?enia, które wywieraj? na nie samce. W tym wypadku jednak Neeraj wypad? znacznie lepiej ni? Red. Nic dziwnego, ?e tak szybko zdoby? sobie zaufanie Carol Jeanne. Kiedy drzwi si? otworzy?y, oboje podnie?li wzrok, oczywi?cie speszeni, lecz Carol Jeanne od razu zobaczy?a, ?e to ja. - A, Lovelock - rzek?a. - Znalaz?e? go? Gdybym by? cz?owiekiem albo gdyby uwa?a?a mnie za przyjaciela, z pewno?ci? natychmiast by wyja?ni?a, co tam robi z m??czyzn?, który j? obejmowa?. Przypuszczalnie powiedzia?aby, ?e z powodu k?ótni z Redem si? rozp?aka?a i Neeraj j? pociesza. Zdawa?a sobie spraw? z dwuznaczno?ci sytuacji i w obawie przed plotkami zacz??aby si? t?umaczy?, aby uprzedzi? wnioski, jakie niew?tpliwie wyci?gn??by cz?owiek. Mnie, niewolnikowi, nie musia?a niczego wyja?nia?. Wyja?ni?a natomiast Neerajowi. - Chodzi o ten z?o?liwy anonim, o którym ci wspomina?am. Lovelock zapewne ustali?, kto go wys?a?. Neeraj pu?ci? do mnie oko i lekko si? u?miechn??, w dalszym ci?gu j? obejmuj?c. Nie bardzo wiedzia?em, co chcia? mi da? do zrozumienia. Czy?by, jak mi?dzy m??czyznami, ?e ma t? kobiet? w gar?ci? A mo?e - jak mi?dzy dwoma przyjació?mi Carol Jeanne, ?e nic jej nie jest? W ka?dym razie potraktowa? mnie lepiej ni? ona. - Lovelocku, kto to? - spyta?a. Wdrapa?em si? na biurko. "Poufne" - wystuka?em na klawiaturze jej komputera. - A, rozumiem - powiedzia? Neeraj. Wreszcie zdj?? d?o? z ramienia Carol Jeanne i wsta?. - Domy?lam si?, ?e ten anonim wys?a? twój te??. Carol Jeanne si? roze?mia?a, zas?aniaj?c r?k? usta jak uczennica. - Nawet nie... No pewnie! A to pyszne! Bardzo by do niego pasowa?o! Oczywi?cie, Neeraj ca?kowicie si? myli?, ale jej najwyra?niej wydawa? si? niezwykle m?dry. Zna?em Carol Jeanne jak nikt. Lepiej ni? ona siebie. W?a?nie w tym momencie si? zorientowa?em, ?e jest w nim zakochana, nim jeszcze do niej samej to dotar?o. A czemu nie? On mia? wszystko, czego brakowa?o Redowi. By? czu?y, troszczy? si? o ni? i rozumia? jej prac?. Nie stawia? swojej matki na pierwszym miejscu. Nie sprawia?, ?e czu?a si? niedobr? matk?, Red za? robi? to cz?sto i umy?lnie. Neeraj mia? te? w sobie co? egzotycznego, co romansowi doros?ych dodaje pieprzyka. Carol Jeanne ju? nie kry?a przed nim emocji, które dotychczas ujawnia?a tylko przede mn? albo zachowywa?a wy??cznie dla siebie, nigdy nikomu ich nie okazuj?c. Jej prywatne bariery zaczyna?y p?ka?. U?wiadomi?em sobie, ?e ona bardzo przypomina w tym Stefa. Jej dawna rola, do której przywyk?a na Ziemi, tu, w nowym ?wiecie, mog?a wywo?ywa? w niej sprzeciw i dawa?a si? zmieni?. Carol Jeanne zaczyna?o ci??y? ?ycie z Redem. By?a zm?czona tym, ?e Mamu?ka j? wykorzystuje, a m?? nie szcz?dzi krytyki. Ten jego ranny numer z dzie?mi pewnie przyprawi? j? o md?o?ci. Poza tym przera?a?a j? ?wiadomo??, ?e dziewczynki s? pod silnym wp?ywem Reda i ?e wystarczy?oby mu kiwn?? palcem, aby ich uczucia do niej uleg?y zmianie. Skoro dzi? rano bez trudu zach?ci? córki, by j? u?ciska?y, niew?tpliwie z równ? ?atwo?ci? potrafi?by je zniech?ci?. Oznacza?o to, ?e sterowa? jej ?yciem, z czym nie umia?a si? pogodzi?. Mimo k?opotów z te?ciow? ?y?a z nim przez tyle lat w przekonaniu, ?e w domu ma co? do powiedzenia, ale teraz, gdyby chcia?, odebra?by jej dzieci. W rodzinie wi?c si? nie liczy?a. O wszystkim decydowa? on. Wystarczy?o kilka godzin i Carol Jeanne pozwoli?a, by obejmowa? j? inny m??czyzna. Czy jej m?? uwa?a, ?e mo?e ni? rz?dzi?? Zastanów si?, Red. Podobnie jak w wypadku pozosta?ych naczelnych, nietrudno przejrze? ludzi i ich zamiary. Chodzi im jedynie o w?adz? i seks - w?adza u?atwia seks, a o wszystkim decyduj? geny, które ka?? im si? rozmna?a?. Po?owa zachowa? ludzi to nic innego jak tylko skutek dzia?ania owych genów maj?cego na celu przed?u?enie gatunku. Ile czasu minie, zanim Carol Jeanne pójdzie do ?ó?ka z Neerajem? Kilka dni? Tygodni? Pó?niej zacznie zmienia? m??czyzn, wi?c tym samym nowemu partnerowi ogromnie dodawa? presti?u, poprzedniemu za? odbiera?. Ona mia?a w?adz? i Red o tym wiedzia?. Takie romanse d?ugo nie utrzymaj? si? w tajemnicy, a cho? Carol Jeanne uzna ich ujawnianie za przypadek, to jednak sama si? wygada. Znajdzie jaki? sposób, by si? pochwali? przed m??em, ?e miewa przygody. Wszystko to wynika z fundamentalnego zachowania ssaków naczelnych. Mnie tego zakazano. W sprawach seksu ona mo?e robi?, co jej si? podoba, a ja, poniewa? jestem jej potrzebny jako niewolnik, na zawsze zosta?em pozbawiony udzia?u we wspania?ym balecie ?ycia. Moje geny mordowano. Kiedy Neeraj wyszed? z gabinetu, napisa?em: "Hackerem jest Marek Klamer, syn Dolores. Chyba zamierza? przys?u?y? si? swojej matce. Ona prawdopodobnie nic o tym nie wie. Je?li sobie ?yczysz, wy?l? mu wiadomo??, ?eby ju? nigdy tego nie robi?. Przypuszczam, ?e on si? na to odwa?y?, bo my?la?, ?e wszystko ujdzie mu na sucho." - Doskonale - odpar?a. - Nie chcia?abym, aby kto? z tego powodu mia? k?opoty. Ostatnia rzecz, której pragniemy, to to, ?eby administracja si? dowiedzia?a, jakie nastroje wzbudza w Mayflowerze nieróbstwo Mamu?ki. "Dobrze", wystuka?em. "Natychmiast wysy?am mu wiadomo??". - Skorzystaj ze swojego notatnika, Lovelocku, bo du?y komputer jest mi potrzebny. Kiedy ust?pi?em jej miejsca, usiad?a przed monitorem i zacz??a studiowa? raporty zespo?ów pracuj?cych nad ró?nymi aspektami przekszta?cania oceanów i utrzymywania atmosfery. Mój notatnik, po??czony z sieci? cienkim kablem, le?a? na blacie jej biurka. Ostatnio na ogó? tam go trzyma?a, u?ywaj?c tylko do rozmów ze mn?. Na Ziemi kiedy dok?d? wychodzi?a wk?ada?a go to torebki, bo nie zawsze mog?a mie? dost?p do komputera, a poza tym nie chcia?a, by nasze prywatne rozmowy odbywa?y si? za po?rednictwem cudzych urz?dze?. Tutaj, na "Arce", przebywa?a albo w domu, albo w pracy - w obu wypadkach dysponowa?a pe?nym dost?pem do komputerów i nikt jej nie przeszkadza?. Teraz notatnik pozostawa? wy??cznie do mojej dyspozycji. Gdybym tylko mia? wi?cej si?y, nosi?bym go przy sobie, lecz co najwy?ej udawa?o mi si? przesun?? go po blacie. Poniewa? Carol Jeanne by?a poch?oni?ta prac?, a i tak nie widzia?a ekranu notatnika, doszed?em do wniosku, ?e nawet przy niej mog? skorzysta? ze znanej mi furtki. Napisa?em krótk? wiadomo?? dla Marka, utworzy?em nowego u?ytkownika, nadaj?c mu nazw? "Bóg", i wys?a?em tekst normaln? poczt?. Nast?pnie usun??em z systemu wszelkie ?lady istnienia fa?szywego u?ytkownika. Kiedy Marek b?dzie próbowa? ustali? nadawc? wiadomo?ci, zorientuje si?, ?e jest to osoba, która dysponuje takim samym dost?pem do sieci jak on i z pewno?ci? znacznie lepiej od niego potrafi to wykorzysta?. Kochany pami?tniku! Ten Marek jest taki g?upi. Dzi?, po powrocie ze szko?y mia? naprawd? okropny humor, a wiesz dlaczego? Po prostu kto? mu przys?a? wiadomo??, która w ogóle nie ma sensu: "Prosz? trzyma? swoje pszczo?y w ulu" i podpisa? si? "Bóg". Uwa?am, ?e to zwyk?y kawa?, a mój brat zacz?? nad tym pracowa? jak wariat i powiedzia?, ?ebym nie mówi?a o tym matce, jakbym by?a niespe?na rozumu albo co. Kiedy mu powiedzia?am, ?e na pewno przys?a? to który? z jego g?upich kolegów ze szko?y, odpowiedzia?, ?e si? na tym nie znam, wi?c powiedzia?am, ?e to on si? nie zna. Nie mog? z nim wytrzyma? w jednym pokoju. Przyda?by si? nam wi?kszy dom, ale przepisy nie pozwalaj? dzieciom mie? oddzielnych pokojów, dopóki nie dojrzej?, wi?c musz? czeka?, a? urosn? mi piersi albo Markowi siusiak lub broda. Wszystkim si? wydaje, ?e dzieci nie potrzebuj? w?asnego k?ta. O nie, tylko doros?ym przys?uguj? takie rzeczy. Nawet nie mog? niczego zapisa? w komputerze w tajemnicy przed matk? czy nauczycielami i dlatego wszystkie najskrytsze my?li powierzam tobie, kochany pami?tniku, i za ka?dym razem chowam ci? w innym miejscu, a sam wiesz, jakie to trudne. Znale?? kryjówk? na "Arce" jest tak ?atwo, jak w domu schowa? wieloryba. Umr?, zanim komu? pozwol? przeczyta? cho? jedno s?owo z twoich kartek. Przedtem ci? spal? i mam nadziej?, ?e nie b?dziesz mia? nic przeciwko temu, kochany pami?tniku. Przyrzekam, ?e nic nie poczujesz. Zaczynam pisa? g?upoty, wi?c lepiej ju? sko?cz?. Tymczasem pa! ROZDZIA? ÓSMY WYZWOLENIE Skoro Stef si? postawi?, nale?a?o z nim walczy?, a poniewa? jego wyprowadzka uniemo?liwi?a starcia za zamkni?tymi drzwiami, wojna przenios?a si? poza dom. Ucieczka Stefa sta?a si? tematem powszechnych spekulacji. Normalnie Mamu?ka by?aby zachwycona, ?e jest w centrum publicznego zainteresowania, lecz Stef pope?ni? niewybaczalny b??d, bo sam si? wyniós?, a nie na odwrót. Wiedzia?a, ?e ludzie wezm? to na j?zyki. Je?li chodzi o anonim, który da? pocz?tek ca?ej sprawie, do naszego komputera móg? go wys?a? ka?dy mieszkaniec Mayfloweru. Najwyra?niej Mamu?ka ju? mia?a wrogów, ale si? nie domy?la?a ilu. Wiedzia?a tylko, ?e wszyscy b?d? si? z niej ?mia? za plecami. Dla Mamu?ki, przyzwyczajonej do plotkowania, które w jej wypadku Red okre?la? eufemizmem "postawa altruistyczna", rola obiektu plotek by?a czym? nowym. Unikanie wstydu stanowi?o jeden z najwa?niejszych celów w ?yciu tej kobiety, wi?c my?l, ?e ludzie mogliby j? wy?miewa?, okaza?a si? dla niej trudniejsza do zniesienia ni? utrata m??a, jego bowiem, z tego co zauwa?y?em, Mamu?ka traktowa?a co najwy?ej jak modny dodatek. Strach przed ludzkimi j?zykami nie pozwala? jej ruszy? si? z domu. Przez pierwsze dwie noce nawet nie zmru?y?a oka, a poniewa? niczym widmo snu?a si? po ca?ym mieszkaniu, musia?em zrezygnowa? z wycieczek na ?cian? "Arki". Trzeciego dnia wzi??a pigu?ki nasenne i dopiero wtedy zdo?a?em na nowo podj?? ?wiczenia. Wysz?a z domu w niedziel?, po kilku dniach zam?czania rodziny nieustannymi pytaniami: "Powinnam czy nie powinnam si? ukrywa??". W ko?cu dosz?a do wniosku, ?e skoro nie pójdzie do ko?cio?a, ludzie pomy?l?, ?e widocznie ma si? czego wstydzi?, a je?li jak zwykle wkroczy tam z podniesionym czo?em, b?d? podziwia? jej odwag?, a mo?e nawet uznaj?, ?e Stef nie odszed? sam, lecz zosta? wyrzucony. Tak wi?c w niedziel? w?o?y?a najlepsze ubranie i najcenniejsz? bi?uteri?, niby w wielkie ?wi?to - paw Mayfloweru rozpostar? ogon, tak ?eby wszyscy widzieli. Szybko napisa?em k??liw? uwag? i pokaza?em j? Carol Jeanne, która nazwa?a mnie ?obuziakiem, ale mój komentarz jej si? spodoba?. Mamu?ka i Red zabrali dziewczynki i ca?? drog? do ko?cio?a szli w pewnej odleg?o?ci przed nami, by podkre?li? dziel?cy nas dystans. Pink truchta?a za swoim panem, co jaki? czas skutecznie psuj?c nam powietrze. Jej post?powanie mnie oburzy?o, lecz nie z powodu fizjologii, tylko zdumiewaj?cej stronniczo?ci w sytuacji, gdy Red zachowywa? si? nie?adnie w sposób tak oczywisty. Wprawdzie lojalno?? Pink by?a zaprogramowana, ale mnie te? zaprogramowano mi?o?? wy??cznie do Carol Jeanne, na któr? mimo to potrafi?em spojrze? obiektywnie. Fakt ten sprawia?, ?e w swojej naiwno?ci irytowa?em si? widz?c, jak inni ?wiadkowie jeszcze trwaj? w z?udzeniach. Moim zdaniem Pink i ja powinni?my trzyma? si? razem, lecz zamiast tego byli?my sobie obcy. Przecie? mia?a swój rozum, wi?c jak mog?a tak si? upaja? s?u?alczo?ci?? Doszed?em do wniosku, ?e ?winie z natury stoj? ni?ej od naczelnych, wi?c nawet je?li s? udoskonalone, nale?? do po?ledniejszego gatunku. Kiedy obserwowa?em, jak ta beczka potulnie truchta za Redem, ?miesznie trz?s?c zadkiem, jej s?u?alczo?? napawa?a mnie obrzydzeniem. Nigdy nie przysz?o mi do g?owy, ?e moja piekielna sympatyczno??, nadskakiwanie i dopraszanie si? smako?yków mog? u innych wzbudza? taki sam wstr?t. Ale ja wiedzia?em, ?e kiedy zachowuj? si? w ten sposób, po prostu udaj? zadowolonego niewolnika. Nie pomy?la?em jednak, ?e pewnie wszyscy zadowoleni niewolnicy udaj?, a niektórzy robi? to tak ?wietnie, ?e oszukuj? nawet siebie. Mamu?ka pierwsza wkroczy?a do ko?cio?a - prowadz?c za sob? rodzinn? procesj?. Przepchn??a si? do cz??ciowo zaj?tej ?awki, zamiast do pustej, wi?c kiedy si? rozsiad?a z ukochanym synem u boku i wnuczkami, walcz?cymi o to, która pierwsza si? wdrapie na jej kolana, dla Carol Jeanne i mnie zabrak?o ju? miejsca. Wówczas, jakby tym przera?ona, ostentacyjnie unios?a r?ce, tak aby jej gest widzieli ci, co nas obserwowali, i cmokaj?c wskaza?a Carol Jeanne pusty rz?d za sob?. Carol Jeanne by?a zbyt zaskoczona, ?eby tam nie usi???. Mamu?ka zachowa?a si? bardzo brzydko. Nawet maj?c osobiste k?opoty, nie musia?a akurat teraz dawa? upustu z?o?liwo?ci. Pewnie uwa?a?a, ?e skoro sama nie mo?e mie? m??a obok siebie, ju? ?adnej kobiecie to si? nie nale?y, albo ?e gdyby Carol Jeanne i Red siedzieli razem, fakt ten jeszcze bardziej by podkre?li? nieobecno?? Stefa. Widocznie Mamu?ka uzna?a za w?a?ciwe, by raczej jej synowa wygl?da?a jak osoba porzucona. U?wiadomi?em sobie, ?e w ko?cu ta kobieta walczy o przetrwanie w niewielkiej spo?eczno?ci Mayfloweru i ?e przeanalizowawszy swoj? sytuacj?, doskonale wybra?a ?rodki, które by jej pomog?y osi?gn?? cel. W skali "Arki" Carol Jeanne stanowi?a znacznie cenniejszy nabytek w porównaniu z m??em, w samym Mayflowerze za? by?a s?awna, ale mieszka?cy woleli Reda i w?a?nie nim si? zachwycali. Dlatego Mamu?ka pragn??a, by ludzie j? widzieli w jego towarzystwie. Ja to wszystko rozumia?em, ale Carol Jeanne nie. Z?o?ci?o j?, ?e zosta?a wymanewrowana, lecz si? nie domy?li?a, z jakiego powodu. Nawet gdybym jej to wyt?umaczy?, prawdopodobnie tylko wzruszy?aby ramionami. Wówczas jeszcze jej nie obchodzi?o, jak? opini? ma o niej taka niewielka, ma?o znacz?ca spo?eczno??. W przeciwie?stwie do m??a, nie pojmowa?a, ?e ?ycie na pok?adzie statku kosmicznego jest zupe?nie inne ni? w Ameryce. Tam naukowcy stanowili jej ?rodowisko i prawie nie dba?a o to, kogo ma za s?siadów, tutaj za? naukowców by?o zdecydowanie mniej, wi?c otoczenie zacz??o odgrywa? dla niej znacznie wi?ksz? rol?. Tak to umy?lnie zaplanowano, aby w ci?gu pierwszych, trudnych lat kolonizacji ludzie mogli zgodnie ze sob? wspó?pracowa?, tworz?c ma?e, samowystarczalne rolnicze spo?eczno?ci. Na nowej planecie zabraknie tanich, szybkich ?rodków transportu mi?dzy miastami, a zatem ten, kto si? nie zaprzyja?ni z s?siadami, w ogóle nie b?dzie mia? przyjació?. Carol Jeanne pewnie by powiedzia?a, ?e nie musi mie? przyjació?, bo wystarcza jej praca, lecz w tym wypadku by sk?ama?a. Nawet najwi?ksi introwertycy kogo? potrzebuj?. Jak?e inaczej wyt?umaczy? jej dziwn? przyja?? z Neerajem? Carol Jeanne rozpaczliwie potrzebowa?a przyjaciela, ale wy??cznie pod jednym warunkiem: ?e b?dzie rozumia? i docenia? jej prac?. Ja móg?bym nim by?, tylko ?e wówczas pisa?bym zupe?nie inaczej, je?li w ogóle bym co? pisa?. Jednak?e Carol Jeanne, która niegdy? wydawa?a mi si? ca?ym ?wiatem, nie potrafi dostrzec ukrytych zalet innych ludzi. Na swój sposób ich wykorzystuje, podobnie jak Mamu?ka. Po prostu nie zdaje sobie sprawy, ?e ignoruje mi?o?? jej najlepszych, najbardziej lojalnych przyjació?, a obdarza uczuciem tych, co nie s? tego warci. Chyba w?a?nie tacy s? ludzie. Z pewno?ci? ci w ko?ciele ceni? Reda, cho? jest paso?ytem. Dlaczego? Poniewa? ?wietnie udawa?, ?e ich ceni razem ze spo?eczno?ci?, w której ?yj?, ??cznie z tymi idiotycznymi rytua?ami i przepisami. Ze wszystkich stron m??czy?ni witali go skinieniem g?owy, kobiety za? macha?y d?o?mi, a cho? jedna czy dwie osoby rzuci?y mu porozumiewawcze spojrzenia, Mamu?ka z ?atwo?ci? mog?a doj?? do g?upiego wniosku, ?e te dowody sympatii dla Reda w równym stopniu s? kierowane pod jej adresem. To nie Mamu?ka, lecz Carol Jeanne by?a pariasem, bo do niej nikt nie pomacha? r?k? ani nawet si? nie u?miechn??. Od pocz?tku nie zwraca?a na ludzi uwagi, wi?c p?acili jej identyczn? monet?. Oboje czuli?my si? tam osamotnieni. Niemal przez ca?e ?ycie marzy?em, aby zawsze by? z ni? tylko we dwoje, ona jednak wyra?nie traktowa?a mnie w najlepszym wypadku jak ?ywy opiekacz do chleba, wi?c mia?em gorzk? ?wiadomo??, ?e nawet w mojej obecno?ci s?dzi, ?e jest zupe?nie sama. Kiedy odezwa?a si? muzyka, stanowi?ca preludium do mszy, zabra?em si? do iskania Carol Jeanne, by odwróci? jej uwag? od mayflowerczyków, którzy woleli Reda, ale robi?em to bardziej z przyzwyczajenia ni? z mi?o?ci. Nie spostrzeg?a tej ró?nicy. Niby dlaczego mia?aby spostrzec? Przecie? opiekacz reagowa?, jak go zaprogramowano. Gdy zacz??a si? msza, pozwoli?em sobie na odpoczynek. Wierzenia religijne ludzi nigdy za bardzo mnie nie poci?ga?y - wiedzia?em, kto mnie stworzy?, a nie by?a to istota wszechwiedz?ca. Niedawno odkry?em, ?e mój stwórca okaza? si? tak?e niezbyt wszechmocny, lecz to nie mia?o nic wspólnego z religi?. Niemniej lubi?em cotygodniowe msze prezbiteria?skie, cho? Carol Jeanne ich nie znosi?a. Ona potrzebuje nabo?e?stw odprawianych z namaszczeniem, ja za? wol? wi?ksz? swobod?, z jak? protestanci czcz? Boga. Czy pani Burke znów upu?ci ?piewnik na syntezator, a pan Waters ponownie zacznie chrapa? w czasie kazania? Takich urozmaice? strasznie mi brakowa?o w obrz?dach katolickich. Z rozkosz? obserwowa?em dyrygentk?. By?a to du?a kobieta, lecz nie tak mocno nabita jak Mamu?ka czy Penelopa, a w efekcie jej cia?o falowa?o pod ubraniem. Najwyra?niej lubi?a pastelow? bielizn?, bardziej przezroczyst? ni? s?dzi?a, bo spod cienkiego materia?u prze?wieca? tors przypominaj?cy zdziwion? twarz. Kiedy kobieta wymachiwa?a r?kami w takt muzyki, oczy tej twarzy bacznie lustrowa?y wiernych, spogl?daj?c we wszystkie strony. Widocznie nikt nie pomy?la?, by zwróci? uwag? owej damie, ?e nale?a?oby zmieni? garderob?. Chocia? mo?e kto? to zrobi?, a ona po prostu by?a ekshibicjonistk?. Podczas mszy najbardziej lubi?em szpiegowa? - o, przepraszam, zbiera? dane - kiedy chodzono z tac?. Na "Arce" pieni?dzy w?a?ciwie nie u?ywano i zamiast monet wierni k?adli na tac? kartki z obietnicami. Przy ka?dej ?awce znajdowa?y si? bloczki papieru i marne przybory do pisania. Kiedy ?piewano ofiarowanie, wierni wypisywali na kartkach swoje obietnice, obejmuj?ce dobrowolne us?ugi na rzecz ko?cio?a czy gminy, a tak?e przyrzeczenia sk?adane Bogu. Co niedziela, za ka?dym razem, gdy przed kazaniem kr??y?a taca, wykorzystywa?em to, ?e jestem ma?p? i ?wiadkiem - chodzi?em w?ród wiernych, demonstracyjnie si? przeci?gaj?c. Chyba nikt nie zdawa? sobie sprawy, ?e mam ?wietny wzrok i bardzo dobrze widz? z du?ej odleg?o?ci, wi?c bez trudu czyta?em z daleka, co pisali. Obietnice okaza?y si? równie prozaiczne jak ludzie, którzy je sk?adali. Pewna kobieta przyrzeka?a ?agodniej traktowa? m??a, a jaki? facet pisa?, ?e b?dzie wi?cej czasu po?wi?ca? swoim dzieciom. Wszystko to niewiele mnie interesowa?o i tylko ?wiadczy?o o ich bezbarwnym ?yciu. Czasami jednak trafia?y mi si? ciekawsze rzeczy. Raz widzia?em niskiego m??czyzn?, który anonimowo przysi?ga? rzuci? kochank?. Nie mog?em si? nadziwi?, ?e taki karze? ma dwie kobiety. Inny przyrzeka?, ?e si? postara bardziej zaspokaja? ?on? seksualnie, chocia? - jak nie?adnie doda? - sama nie robi nic, by jego pod tym wzgl?dem zadowoli?. Sprytnie przemyci? skarg?, pos?uguj?c si? obietnic?. Zarejestrowa?em w pami?ci obie te pere?ki jako przyczynek do moich nieustannych studiów nad zachowaniem ludzi. Kiedy? sobie powiedzia?em, g??boko w to wierz?c, ?e badam ludzk? natur?, by lepiej s?u?y? Carol Jeanne, ale teraz ju? wiem, ?e w istocie chodzi?o mi o zrozumienie, co to znaczy by? cz?owiekiem. Gdyby zapyta?a, co parafianie wypisywali w ko?ciele, wszystko bym jej zrelacjonowa? - odruchy warunkowe dzia?a?y zbyt silnie, wi?c nie móg?bym post?pi? inaczej. Ona jednak zbyt ma?o interesowa?a si? innymi lud?mi, ?eby o to pyta?, a ja nie by?em taki g?upi, by j? informowa? na ochotnika, bo gdybym jej powiedzia?, czego si? dowiaduj? dzi?ki szpiegowaniu, prawdopodobnie kaza?aby mi przesta?. Tylko cz??? obietnic podpisywano. Te, które sk?adano Bogu, zawsze pozostawa?y anonimowe, dotyczy?y bowiem prywatnych spraw mi?dzy wiernymi a Stwórc?. Jednak?e zobowi?zania odnosz?ce si? do prac spo?ecznych nale?a?o podpisa? imieniem i nazwiskiem. Kiedy jaki? parafianin przyrzeka? wyrwa? chwasty z klombu nasturcji przed ko?cio?em, pastor Barton musia? wiedzie?, kto si? tego podj??. Ulubion? obietnic? Mamu?ki by?o zapraszanie pastora na rodzinn? kolacj? w dni wolne od pracy - niewielkie ryzyko, poniewa? to samo robi?o pi?ciuset mieszka?ców miasteczka, a Mayflower mia? tylko jednego pastora. Niemal za ka?dym razem, gdy sk?ada?a t? szczególn? ofert?, ojciec Barton dzwoni? ze smutn? wiadomo?ci?, ?e Mamu?k? ju? ubieg? inny parafianin. W ten sposób odnosi?a podwójn? korzy??: zalicza?a obietnic?, jednocze?nie unikaj?c k?opotów zwi?zanych z jej dotrzymaniem. Carol Jeanne prawie nigdy niczego nie deklarowa?a. Po prostu nieczytelnie co? gryzmoli?a, zas?aniaj?c swoje bazgro?y przed w?cibskimi spojrzeniami, a pó?niej starannie sk?ada?a kartk? na czworo, czego wymaga? rytua?, i rzuca?a na tac?. Nie ona jedna to robi?a - niektórzy byli a? tak bezczelni, ?e jawnie oddawali puste kartki. Tym razem jednak, si?gaj?c po papier, westchn??a - niew?tpliwa oznaka, ?e naprawd? zamierza?a co? napisa?. Wyci?gn??em szyj?, by to przeczyta?. "Bardzo mi ciebie brak" - wykaligrafowa?a. Zdumiony, od razu si? domy?li?em, kto jest adresatem. Siedz?c samotnie na ?awce, zapewne sobie przypomnia?a, ?e z chwil? opuszczenia Ziemi, porzuci?a te? Boga swojej m?odo?ci. Chocia? kocha?em Carol Jeanne, od dawna zdawa?em sobie spraw?, ?e pod?wiadomie jest bardzo przes?dna, mimo wielu osi?gni?? naukowych. Oczywi?cie, b?d?c katoliczk?, nie czu?a si? zbyt dobrze na mszy prezbiteria?skiej. Trudno jednak uzna? to za przyczyn? jej niepowodze? w prywatnym ?yciu. Nigdy nie przysz?oby jej do g?owy, ?e chc?c pozna? ich ?ród?o, powinna szuka? go w sobie, a nie ogl?da? si? na Boga, bo ?le wysz?a za m?? na w?asne ?yczenie i nie okaza?a si? do?? m?dra, by przed wypraw? pomy?le? o rozwodzie. W przeciwie?stwie do innych, Carol Jeanne naturalnie doskonale wiedzia?a, ?e mam ?wietny wzrok, wi?c kiedy spostrzeg?a, jak zerkam na jej kartk?, natychmiast j? zas?oni?a. Troch? mnie to ubod?o - przecie? jestem ?wiadkiem, a ?wiadek ma obserwowa? wszystko. Udaj?c oboj?tno??, zeskoczy?em z ramienia Carol Jeanne na ?awk? Reda, a potem susami przeskakiwa?em na nast?pne. Prawie nikt nie zwróci? na mnie uwagi, zawsze bowiem swawoli?em, gdy gra? syntezator. Ci, którzy pocz?tkowo narzekali, ?e zwierz?ta w ko?ciele naruszaj? powag? nabo?e?stwa, ju? dawno pogodzili si? z faktem, ?e równie? w ?wi?tyni prawa ?wiadka znacz? wi?cej ni? dobre obyczaje. Kilka osób spojrza?o na mnie z u?miechem. Nawet opiekacz potrafi? zdoby? wi?cej sympatii ni? Carol Jeanne. Musia?em sprawdzi?, czy jest Marek - ch?opak, który nam przys?a? animacj? z pszczo?ami. Siedzia? z Dian? przy matce, obok Penelopy. Obawia?em si? zbli?y?, bo te kobiety mnie nie cierpia?y. Dzieci jednak mnie lubi?y, a Marek z ca?? pewno?ci? nie wiedzia?, ?e to ja ustali?em nadawc? anonimu. Chc?c si? do nich dosta?, przebieg?em pod ?awkami i po pulpicie wszed?em na oparcie ich ?awki. Znalaz?em si? mi?dzy Markiem a Dian?, ale musia?em uwa?a?, aby Dolores i Penelopa mnie nie spostrzeg?y. Okaza?o si? to do?? ?atwe, poniewa? obie, zupe?nie jak Mamu?ka, by?y ca?kowicie poch?oni?te staraniami o zachowanie wygl?du pobo?nych i gorliwych parafianek. Dzieci niczym nie okaza?y, ?e wiedz? o mojej obecno?ci, dopóki Diana nie napisa?a na kartce: "Cze??, Lovelock!" Jednak?e Marek swoj? zakry?, lecz niezbyt dok?adnie, tak wi?c wszystko przeczyta?em. "Mama nigdy nie widzi moich dobrych uczynków. No to niech si? wypcha, bo ju? nigdy wi?cej nic dla niej nie zrobi?. Penelopa twierdzi, ?e ta animacja z trutniami mo?e doprowadzi? do rozwodu, ale gwi?d?? na to. I tak ma??e?stwo to lipa". Wstr?tny smarkacz. Diana próbowa?a by? mi?a, ale ze s?ów na jej kartce te? przebija?a z?o??. "Uroczy?cie przyrzekam pisa? do tatusia, chocia? on w ogóle nie odpisuje, mimo ?e obieca?. Ju? nie b?d? brzydko my?le? o pewnej osobie za to, ?e kaza?a nam go zostawi?". Te dzieci by?y jeszcze zbyt ma?e, aby sobie u?wiadomi?, ?e si? zdradzaj?, kiedy mówi? prawd?. Po??czywszy dzisiejsze fragmentaryczne informacje z tym, czego wcze?niej si? dowiedzia?em od Marka i Diany, bez trudu ustali?em sytuacj? w ich rodzinie. Matka by?a potrzebna na "Arce", a ojciec mia? lecie? jako osoba nadliczbowa, podobnie jak Red. W ostatniej chwili zmieni? zdanie, ale Dolores si? upar?a, ?e ona mimo wszystko we?mie udzia? w wyprawie i zabierze ze sob? dzieci, chocia? wcale nie jest dobr? matk?. Zabra?a je, bo tego wymaga si? od matek. Marek i Diana nie protestowali, przynajmniej z pocz?tku. Cieszyli si? na podró? w kosmosie, nie zdaj?c sobie sprawy, co je czeka i jak bolesne oka?e si? rozstanie z ojcem na zawsze. Teraz czuli si? winni, ?e chcieli lecie?, i o to mieli coraz wi?ksze pretensje do rodziców. Sko?czywszy pisanie, Diana wyci?gn??a r?k?, by mnie popie?ci?. Oczywi?cie, zauwa?y?a to Dolores - widocznie pobo?no?? kaza?a jej czujnie reagowa? na zachowanie dzieci w ko?ciele. Wobec tego zsun??em si? z oparcia i wisz?c na pulpicie, zacz??em si? hu?ta?. Na ko?cu ?awki siedzia?a Nancy, dziewczyna o ko?skiej twarzy; ta sama, która w czasie pogrzebu Odie Lee zanios?a Pink do domu. Czasami z daleka widywa?em j? na skwerze, a co niedziela w ko?ciele. Poza tym nasze ?cie?ki si? nie przecina?y. Dotychczas, maj?c oboje te?ciów w domu, Carol Jeanne uwa?a?a, ?e nie potrzebuje nikogo do opieki nad dziewczynkami. Obecnie, skoro zosta?a tylko Mamu?ka, moja pani chyba zacznie szuka? sprawnej opiekunki. Ujrzawszy Nancy pomy?la?em, ?e by?oby dobrze wiedzie?, kto ona zacz. Poza tym przed chwil? czyta?em, co napisa?y dzieci, i wyci?ga?em wnioski o ich rodzinnej sytuacji, wi?c niby dlaczego by tego nie kontynuowa?? Ju? wcze?niej mia?em pewne informacje o Nancy, jak zreszt? o ka?dym mieszka?cu Mayfloweru. Stale sprawia?a wra?enie, jakby pragn??a zapa?? si? pod ziemi?, i dzi?, w ko?ciele, zgarbiona przycupn??a na kraw?dzi ?awki, tak ?e zapewne by z niej spad?a, gdyby kto? nieostro?ny j? potr?ci?. Pochylona nad kartk?, pisa?a cotygodniow? obietnic?, zas?oniwszy j? przez wzrokiem s?siadów swoimi d?ugimi w?osami. Nale?a?a do osób g??boko wierz?cych, które si? wywn?trza?y, wypisuj?c ca?e episto?y. Moim zdaniem to ukryci katolicy. Brakowa?o im spowiedzi, a owe obietnice najbardziej j? przypomina?y. Nancy tak skutecznie zas?ania?a swoj? kartk?, ?e dopiero po licznych manewrach uda?o mi si? znale?? odpowiednie miejsce od obserwacji. W ko?cu si? uwiesi?em na jednej z ?ukowatych rur, podtrzymuj?cych nadmuchiwany sufit ko?cio?a. Kosztowa?o mnie wiele wysi?ku, by zobaczy?, co dziewczyna pisze, a równocze?nie robi? to w taki sposób, aby dla nikogo nie sta?o si? oczywiste, po co tam wlaz?em. Przyrzekam, ?e ju? wi?cej nie b?d? nienawidzi? mojego ojca i przestan? si? modli?, ?eby poszed? do piek?a, i mojej matki za to, ?e mi nie wierzy, a moich nauczycieli za to, ?e z nimi rozmawiaj? i przez to jest jeszcze gorzej. B?agam, przebacz mi, ?e ich nienawidz?, i nie pozwól, ?ebym zasz?a w ci???, chyba ?e taka Twoja wola, abym mia?a ?wi?te dziecko. Amen. ?wi?te dziecko? Jakie to wzruszaj?ce i smutne, ?e w wyobra?ni musia?a sobie stworzy? swój w?asny ?wiat, aby przetrwa? w najwyra?niej kazirodczej, nieprzyzwoitej rodzinie. Fakt, ?e w takim wypadku matka nie wierzy córce, jest reakcj? ca?kiem normaln? i daje si? zrozumie?, lecz widocznie Nancy powiedzia?a o wszystkim swoim nauczycielom, a oni natychmiast pobiegli z tym do jej rodziców. Co za idioci! Musz? istnie? przepisy nakazuj?ce im reagowa?, gdy dziecko si? skar?y, ?e jest ?le traktowane przez rodziców, ale niew?tpliwie nie ma tam nic o konieczno?ci przeprowadzania rozmów z rodzicami bez uprzedniego zapewnienia dziecku ochrony. A mo?e ona w ogóle si? im nie poskar?y?a? Przecie? wystarczy?o, by si? z nimi podzieli?a swoimi obawami, ?e urodzi "?wi?te dziecko" z woli Boga, albo jakim? innym wymys?em, a oni mogli nie zrozumie?, o co jej chodzi?o. Powinienem zajrze? do kartoteki Nancy. Niewykluczone, ?e gdyby zostawa?a z Emmy i Lidi?, wynik?yby z tego jakie? k?opoty. ?le traktowane dzieci cz?sto ?le traktuj? inne, maj?c je pod swoj? opiek?. Z drugiej strony jednak bywaj? te? szczególnie czu?e i troskliwe. Fachowa literatura opisuje oba typy reakcji. W ka?dym razie, je?eli nie wyniknie sprawa opieki nad dziewczynkami, to nie mój interes. Ludzie sami powinni za?atwia? takie rzeczy, tylko ?e swoim zwyczajem wszystko knoc?, ale gdybym chcia? co? naprawi? w ka?dym wypadku, kiedy wzajemnie sobie szkodz?, zabrak?oby mi czasu na ?wiadkowanie, co przecie? jest moim podstawowym zadaniem. Mimo to wiedzia?em, ?e jednak zajrz? do kartoteki Nancy. Jestem rozumn? istot? czy nie? Równ? cz?owiekowi czy nie? Cywilizowan? czy nie? Czy je?li jestem cywilizowanym samcem, nie powinienem czu? si? odpowiedzialny za ochron? samicy i dziecka tak samo jak samiec cz?owieka? Oczywi?cie, wtedy si? nad tym nie zastanawia?em. Nie jestem pewien, co wówczas z tego rozumia?em i o czym my?la?em. Wiem jedynie, co zrobi?em, i teraz mog? powiedzie?, ?e tylko mi si? wydaje, o czym wtedy my?la?em i co czu?em. Na pami?ci nie zawsze mo?na ca?kowicie polega?, lecz to jedyne ?ród?o informacji, jakim dysponuj?, i je?li nawet jest selektywna albo sprawia, ?e przypisuj? sobie wi?cej rozumu i samo?wiadomo?ci, ni? mia?em w danym momencie, robi? to bezwiednie, gdy próbuj? si? przedstawi? w dobrym ?wietle. Skoro pami?tam, ?e post?pi?em g?upio lub nie?adnie, o tym pisz? równie?, tak samo jak o innych sprawach. Chocia? mo?e tylko tak uwa?am. Czytaj?c te s?owa - je?eli w ogóle kto? je kiedykolwiek przeczyta - dowiadujecie si? o mnie tylko tego, co napisa?em. Przecie? za pomoc? komputera nie sprawdzicie, czy mówi? prawd?, no nie? ?miechu warte. Sko?czywszy pisa? swoj? obietnic?, pe?n? ?alu, adresowan? do najwidoczniej niepi?miennego Boga, Nancy dwukrotnie z?o?y?a papier na pó? i czeka?a a? w pobli?u znajdzie si? taca. Kiedy wreszcie to nast?pi?o, wsun??a kartk? na samo dno, by j? ukry? przed w?cibskimi oczami. Zacz??em ?a?owa?, ?e j? przeczyta?em. Chocia? próbowa?em udawa? oboj?tno??, w istocie bardzo si? przej??em, bo po raz pierwszy sobie u?wiadomi?em, ?e dzieci ludzi mog? by? takimi samymi niewolnikami jak ja, zmuszanymi do niezno?nego ?ycia. Wbrew mojej woli natychmiast ogarn??o mnie wspó?czucie, gniew i oburzenie. Identyfikowa?em si? z Nancy nie jako cz?owiekiem, lecz ofiar? ludzi. Wprawdzie nie mia?a wtyczki na potylicy, ale skutek by? ten sam. Ojciec móg? z ni? robi?, co chcia?, a dla niej pozostawa? tylko jeden ratunek: b?aga? o przebaczenie, ?e tak bardzo go nienawidzi. Kiedy tac? przekazano dalej, zeskoczy?em na ?awk? i poklepa?em Nancy po ramieniu. Zerwa?a si? tak gwa?townie, ?e g?ow? omal nie przebi?a baloniastego dachu ko?cio?a. Potem, gdy zobaczy?a, ?e to tylko nieszkodliwa ma?pa, wyci?gn??a r?k? i dotkn??a mojej d?oni, oblewaj?c si? rumie?cem zak?opotania. W ?aden sposób nie umia?em wyrazi?, jak bardzo mi przykro, ?e j? przestraszy?em i ?e jest takim samym niewolnikiem jak ja. Zrobi?em tylko smutn? min? i jeszcze raz poklepa?em Nancy. Chyba cz??ciowo mnie zrozumia?a, bo znowu si? przygarbi?a, pozwalaj?c mi usi??? na ramieniu i iska? jej w?osy. Spostrzeg? to jej ojciec. Zacz?? dawa? ?onie znaki, ?eby mnie przegoni?a. Nie chcia?em sprawia? dziewczynie dodatkowych k?opotów, wi?c pierzchn??em i pajacuj?c jak klaun, wróci?em do Carol Jeanne w momencie, gdy si? ko?czy?a zbiórka obietnic. Kiedy przeskakiwa?em ?awk?, na której siedzia? Red, zauwa?y?em dziwn? rzecz: nie po?o?y? swojej kartki na tacy, tylko ukradkiem j? zmi?? i wsun?? do kieszeni spodni. Postanowi?em mu j? wykra??, je?eli zdo?am przechytrzy? Pink. Ciekawi?o mnie, co takiego napisa?, ?e nie chcia? tego odda?. Kazanie, jak zwykle, by?o d?ugie i nikomu niepotrzebne. Kazania na "Arce" przypomina?y mi terapi? grupow?, któr? prowadzi niekompetentny zwolennik teorii psychologicznej, wymy?lonej przez krowy. Dotrwa?em do ko?ca dzi?ki temu, ?e my?la?em o dzieciach ludzkich i rodzinach. Marek, Diana i Nancy mieli ?ycie pogmatwane przez rodziców i to brzemi? b?dzie im ci??y?o a? do ?mierci. W porównaniu z tym ?ycie Emmy i Lidii wydawa?o si? normalne i ustabilizowane. Mo?na uwa?a? Reda za os?a, ale trzeba przyzna?, ?e dba? o dziewczynki, nie bi? ich i nie wykorzystywa? seksualnie. Wprawdzie to nic nadzwyczajnego, ale zawsze si? liczy, no nie? Carol Jeanne nie nale?a?a do ma??onek ?atwych w po?yciu, lecz Red si? z ni? nie rozwiód?, a ona z nim zosta?a, chocia? nie dorównywa? jej intelektem i mia? matk? z piek?a rodem. Emmy i Lidia by?y niezno?ne, jednak z tego wyrosn? - rodzice dali im przyzwoite podstawy. Nawet zaborcza, samolubna Mamu?ka przyczynia?a si? do tego, aby dziewczynki czu?y si? kochane i bezpieczne - nie rozumia?y, ?e robi to tylko w tym celu, by podtrzyma? wysokie mniemanie o sobie, rz?dzi? lud?mi i wyrobi? Carol Jeanne opini? z?ej matki. W sumie ca?a rodzina, w porównaniu z innymi, wygl?da?a na zupe?nie normaln? i zdrow?. No tak, ale przecie? gdyby Red mia? sk?onno?? do pedofilii i torturowania dzieci, nie zdo?a?by tego ukry? przed Pink, która chodzi?a za nim krok w krok. Carol Jeanne tak?e stara?a si? nie okazywa? córkom i m??owi zniecierpliwienia czy gniewu, bo ja zawsze siedzia?em na jej ramieniu. Z oczywistych powodów nigdy nie widzia?em, jak oni si? zachowuj? bez swoich ?wiadków. Kto wie, czy inne rodziny nie by?yby zdrowsze, gdyby ka?da z nich mia?a udoskonalone zwierz?, takiego niewolnika, który by stale obserwowa? jej cz?onków, rejestruj?c wszystkie s?owa i uczynki. Wtedy sobie przypomnia?em, ?e w czasie pracy Carol Jeanne regularnie si? mnie pozbywa?a, zlecaj?c zadania, których wykonanie trwa?o u?amek sekundy, a ja udawa?em, ?e znacznie d?u?ej. Czu?em do niej ?al, ?e odsuwa mnie od siebie, ale by?em równie? jej wdzi?czny, bo to mi pozwala?o studiowa? zawarto?? pami?ci komputera i pracowa? nad w?asnymi planami. Dotychczas nigdy nie przysz?o mi do g?owy, ?e by? mo?e ona nie chcia?a, aby jej ?wiadek widzia?, co robi?a. W pewnym sensie to mi pochlebia?o. Carol Jeanne wiedzia?a, ?e niczego nie ujawni? bez jej zgody. W takim razie, je?li co? przede mn? ukrywa, to znaczy, ?e liczy si? z moim zdaniem. Podczas kazania, w którym pastor mówi? o mi?o?ci bli?niego i przebaczaniu, w pewnej chwili stwierdzi?em, ?e kocham bli?nich i wybaczam im wady, co odnosi?o si? równie? do Carol Jeanne, Reda, ich straszliwie niezno?nych córek, a nawet, cho? z trudem pisz? te s?owa, do Mamu?ki. Nie bez racji Marks nazwa? religi? opium dla ludzi. By?em wtedy pod silnym dzia?aniem tego narkotyku. Wreszcie msza si? ko?czy?a. Chc?c unikn?? t?umu mayflowerczyków, po?piesznie ruszyli?my do domu. Chocia? wi?kszo?? rodziny zosta?a z ty?u, by si? przywita? z adoratorami Reda, Carol Jeanne wielkimi krokami par?a naprzód, jakby uciekaj?c przed protestanck? zaraz?, któr? dot?d musia?a znosi?. Ja z ramienia mojej pani obserwowa?em reszt? rodziny, id?c? za nami. Red, rzecz jasna, zatrzyma? si? na skwerze, wyj?? co? z prawej kieszeni spodni, po czym wrzuci? to do kosza. W niedziele ?mieci nie wywo?ono, mia?em wi?c reszt? dnia na wydobycie obietnicy, któr? Red chcia? z?o?y? Bogu, ale si? wycofa?. Mo?e i przepe?nia?o mnie mi?osierdzie, ale dalej pozostawa?em szczwanym szpiegiem. Nie da si? walczy? z w?asn? natur?. Obiad spo?ywano w milczeniu, przerywanym tylko paplanin? dziewczynek. Carol Jeanne ugotowa?a spaghetti z klopsikami - po ko?ciele cz?sto serwowa?a to danie twierdz?c, ?e ?atwo je przyrz?dzi?. Mamu?ka kr?ci?a nosem na takie plebejskie jedzenie. W?oska kuchnia nie licowa?a z jej pozycj?. S?dz?, ?e to by? g?ówny powód, dla którego Carol Jeanne podawa?a w?oskie potrawy. Mamu?ka jednak nie zdradza?a ochoty do gotowania posi?ków dla rodziny, a przed laty Red zareagowa? bardzo stanowczym sprzeciwem na jej aluzje o zatrudnieniu "kogo? do gotowania", wi?c nawet ona zrozumia?a, ?e ju? wi?cej nie nale?y porusza? tej sprawy. Teraz na?o?y?a sobie na talerz gór? makaronu i ostentacyjnie si? krzywi?c, natychmiast zjad?a spor? porcj?. Ko?czyli?my je??, gdy kto? zapuka? do drzwi. Mamu?ka si? zerwa?a, by ukry? dowody naszego katolickiego menu: schowa?a talerze i wytar?a twarze dziewczynek, umorusane sosem do spaghetti. Carol Jeanne posz?a otworzy?. Po chwili w drzwiach stan??a Penelopa z przylepionym u?miechem, a za ni? Dolores ze ?miertelnie powa?n? min?. - To tylko my - oznajmi?a Penelopa radosnym tonem. - Jeste?cie tu ju? prawie dwa miesi?ce, a my mamy obowi?zek sk?adania wizyt co drugi miesi?c. - Musimy - doda?a Dolores. - Naturalnie. W?a?nie to powiedzia?am. Carol Jeanne zmarszczy?a brwi. - Penelopo, przecie? od czasu, gdy?my si? wprowadzili do tego domu, odwiedza?a nas pani dziesi?tki razy. - Ale nie z Dolores. Tamte to by?y przyjacielskie wizyty burmistrza. Wi?c ta ma by? wroga? Zreszt? nie mia?em ?adnych w?tpliwo?ci. - Chodzi o to, ?e ona i ja jeste?my towarzyszkami waszej rodziny - wyja?ni?a Dolores. A, jeszcze jedno okre?lenie ze s?ynnego prospektu, którego prawie nikt nie czyta?. Towarzyszami nazywano miejskich wizytatorów. Ka?dej rodzinie na "Arce" przydzielano dwie osoby, pe?ni?ce t? funkcj?. Jakoby zajmowali si? potrzebami i ?yczeniami poszczególnych cz?onków rodziny, ale moim zdaniem rzeczywisty cel to sprawdzanie, czy nikt si? nie odcina od spo?eczno?ci. Przychodzili do ka?dego domu co najmniej sze?? razy w roku. Wyznaczanie towarzyszy stanowi?o chyba jedyne oficjalne zadanie burmistrza i Penelopa nie przypadkiem wybra?a dla siebie rodziny obywateli na najwa?niejszych stanowiskach. - Powinny?my was odwiedza? cho? raz na dwa miesi?ce tylko po to, by zobaczy?, jak wam si? powodzi - t?umaczy?a. - Bez Dolores wizyta si? nie liczy, bo do waszej rodziny przydzielono nas obie. Dolores u?miechn??a si? sm?tnie. Pomy?la?em o jej m??u, którego zostawi?a na Ziemi. Ciekaw jestem, czy jeszcze zachowa? zdolno?? odczuwania jakiejkolwiek przyjemno?ci po latach ma??e?stwa z t? apatyczn? kobiet?, tak bardzo podobn? do drzewa. Pewnie teraz ?yje mu si? weselej. - Nie zaprosicie nas do ?rodka? - spyta?a Penelopa, wciskaj?c stop? mi?dzy framug? a uchylone drzwi, tak ?e Carol Jeanne nie mog?a ich zamkn??. - Ale? oczywi?cie! - rykn?? Red, czym przestraszy? nie tylko mnie, lecz tak?e kobiety. - Uwielbiamy towarzystwo. Kochanie, odsu? si? i szerzej otwórz drzwi, ?eby panie mog?y wej??. Rodzina zebra?a si? w salonie, nie maj?c poj?cia, na czym polega oficjalna wizyta towarzyszek. Mamu?ka nala?a doros?ym kawy, rozwodz?c si? nad tym, ?e zrobi?a dok?adnie tak?, jak? lubi jej synowa, cho? wiadomo, ?e Carol Jeanne pije kaw? bardzo rzadko i tylko wówczas, gdy pracuj?c do pó?na potrzebuje kofeiny. Z pewno?ci? Mamu?ka chcia?a wywo?a? wra?enie, ?e w tym domu wszyscy my?l? jedynie o dogadzaniu mojej pani. Widocznie takie oficjalne wizyty polegaj? na plotkowaniu, bo Penelopa, nim zagrza?a swoj? sempitern? kanap?, zd??y?a wszystkich poinformowa?, ?e Cyrus Morris ju? chodzi na randki, chocia? Odie Lee jeszcze nie ostyg?a w grobie (niewa?ne, ?e j? zutylizowano). Podobno kto? trzykrotnie widzia? go z jego zast?pczyni?, kobiet? bardziej znan? z urody ni? z osi?gni?? zawodowych. W oczach Carol Jeanne pojawi?y si? iskierki rozbawienia, a Red przybra? swoj? profesjonaln? min? sympatycznego faceta, kiedy Mamu?ka, która wprost uwielbia takie historyjki, cmoka?a w odpowiednich momentach, z politowaniem kr?c?c g?ow?. Penelopa odwdzi?czy?a si? jej u?miechem i przesz?a do nast?pnych plotek. Wed?ug jej relacji George Bowman, znany mi jedynie ze spisu mieszka?ców Mayfloweru, mia? pewne k?opoty z alkoholem. Inna obca mi osoba, Etta Jenks, podobno spa?a z w?drownym majstrem-klepk?, obs?uguj?cym Mayflower i kilka innych miasteczek. Dolores by?a tego pewna. Jako najbli?sza s?siadka Etty dwukrotnie widzia?a, gdy bez torby z narz?dziami wchodzi? do jej domu. Poza tym Liz i Warren Fisherowie znowu tak si? k?ócili, ?e s?siedzi nie mogli w nocy spa?. W tym momencie Carol Jeanne nie wytrzyma?a. - Po co pani nam to wszystko opowiada? Liz jest moj? przyjació?k?, a tamtych ludzi w ogóle nie znamy. Dolores nie przepu?ci?a najmniejszej okazji. - Je?li cz?owiek nie wie, z czym bli?ni si? zmagaj?, jak mo?e si? za nich modli?? Pa?stwo chyba chc? pomaga? innym, prawda? - Ja bardzo tego pragn? - z zapa?em oznajmi?a Mamu?ka. - Wszyscy tego pragniemy - powiedzia? Red, ale na pewno nie w imieniu ?ony. - Czy? jednak nie powinni?my robi? czego? wi?cej? - spyta?a Mamu?ka. - Na przyk?ad ja chcia?abym zosta? przyjació?k? tych ludzi. Po prostu by? jedn? z nich. Oto Penelopie nadarzy?a si? idealna sposobno?? nawi?zania do odmowy Mamu?ki w kwestii prac komunalnych. Jako burmistrz Mayfloweru zapewne wiedzia?a o niezadowoleniu mieszka?ców. Poza tym Dolores niew?tpliwie opowiedzia?a jej o swojej pogardzie dla darmozjadów, bo rozmawia?a o tym z dzie?mi. Penelopa musia?a zdawa? sobie spraw?, ?e najlepszym sposobem w??czenia Mamu?ki do spo?eczno?ci mayflowerczyków jest znalezienie dla niej takiej pracy, jak? wykonuj? wszyscy. Wpad?a jednak na inny pomys?. - Có?... Mam pewn? propozycj?. Mamu?ka si? rozpromieni?a. - Miasto cierpi na dotkliwy brak nowych towarzyszy. Po ?mierci Odie Lee zosta?o puste miejsce w?ród osób, z którymi si? modli?a. Potrzebujemy wi?c kogo? superwyj?tkowego, kto wzi??by na siebie jej obowi?zki. Jako burmistrz mia?am nadziej?, ?e przejmie je w?a?nie pani ze swoj? synow?. Na g?o?ny okrzyk aprobaty Mamu?ki na?o?y? si? stanowczy sprzeciw Carol Jeanne. - W ?adnym wypadku. Moja praca zajmuje mi zbyt wiele czasu, abym mog?a si? podj?? takiego zadania. Red z oburzeniem spojrza? na ?on?. Mamu?ce dr?a?y wargi - my?la?em, ?e si? rozp?acze. Nawet ma?a Emmy dyplomatycznie odwróci?a si? od matki, a Penelopa i Dolores tylko wbi?y wzrok w Carol Jeanne. Widocznie Penelopa nie by?a przyzwyczajona do tego, ?e si? jej odmawia. - No có?. Oczywi?cie, musi pani to przemy?le? - wycedzi?a. - Wrócimy tu za kilka dni. - Wszyscy przyjmuj? funkcj? towarzysza - znacz?co doda?a Dolores. Gdyby to by?a prawda, ka?dy by wizytowa? tylko jedn? rodzin?, a wiedzia?em, ?e jest inaczej. Carol Jeanne jednak nie zawraca?a sobie g?owy takimi argumentami. - Nie musz? si? nad tym zastanawia?. Moje obowi?zki wobec ca?ej "Arki" nie pozwalaj? mi si? rozprasza? i zajmowa? sprawami lokalnymi. Rozumiem cel dzia?alno?ci towarzyszy i bardzo ich szanuj?, ale ju? si? dowiedzia?am, ?e osoby na wysokich stanowiskach w administracji s? z tego wy??czone. - Chyba ?e si? zgodz? - spokojnie powiedzia? Red. Carol Jeanne zesztywnia?a na tak? nielojalno??. - Nie ma pani czasu dla naszego miasteczka? - spyta?a Penelopa ura?onym tonem. - Niestety, obawiam si?, ?e nie w tej chwili. Dlaczego nie poszuka pani innego partnera dla Mamu?ki? Ona z pewno?ci? si? ucieszy, je?li zostanie towarzyszk?, poniewa? czuje si? troch? samotna, nie maj?c nic do roboty. Omal nie wyda?em okrzyku rado?ci - o ile dobrze pami?tam, Carol Jeanne w?a?ciwie po raz pierwszy by?a z?o?liwa. "Troch? samotna", a to dobre. Sprytnie pomy?lane: przypomnia?a, ?e Mamu?ka z jednej strony nie potrafi?a zatrzyma? m??a, a z drugiej, ?e si? nudzi, bo po prostu nie chce pracowa?. Mamu?ka miota?a w?ciek?e spojrzenia, dopóki si? nie zreflektowa?a i nie zmieni?a wyrazu twarzy, przybieraj?c min? cierpi?tnicy. Dolores u?miechn??a si? g?upkowato, a zdumiona Penelopa wytrzeszczy?a oczy. Wreszcie Mamu?ka postanowi?a przerwa? milczenie i odezwa?a si? przymilnie s?odziutkim g?osem: - Z najwi?ksz? przyjemno?ci? pe?ni?abym funkcj? towarzyszki nawet bez partnera, byle tylko pomóc cudownym mieszka?com Mayfloweru. Mamu?ka mog?a by? trutniem, je?li chodzi o prac?, ale skoro si? zorientowa?a, ?e wizyty towarzyszek oznaczaj? plotkowanie z mi?o?ci bli?niego, chcia?a zosta? królow? s?u?by spo?ecznej. Wiedzia?a, ?e je?li j? do niej powo?aj?, zacznie odwiedza? wszystkie rodziny w miasteczku, co jej pozwoli g?o?no tr?bi? o swoim niezwykle trudnym zadaniu i napawa? si? roznoszeniem plotek o wszelkich skandalach, ??cznie z tymi, które sama wymy?li. Gdyby Odie Lee nie umar?a, Mamu?ka z pewno?ci? by j? pokona?a w jej w?asnej konkurencji: zaszczytnym m?cze?stwie. W dodatku najs?odsz? nagrod? dla Mamu?ki b?dzie to, ?e z ka?d? rund? jej wizyt Carol Jeanne, w porównaniu z te?ciow?, straci na opinii. - Z pewno?ci? znajdziemy dla pani jakiego? partnera, skoro pani tak bardzo pragnie s?u?y? - o?wiadczy?a Penelopa. Uda?o nam si? wytrwa? do ko?ca wizyty. Mamu?ka, zadowolona jak kot, obieca?a si? modli? w intencji mayflowerskich grzeszników, na co Dolores znów ponuro si? u?miechn??a. Chocia? porzucona przez m??a, Mamu?ka wyra?nie mia?a szans? wej?cia do w?skiego kr?gu ?mietanki towarzyskiej Mayfloweru, szanse Carol Jeanne za? mala?y z ka?d? chwil?. Zanim Mamu?ka stanie si? bramink?, jej synowa b?dzie ju? nietykalna. Dopiero gdy Penelopa zbiera?a si? do wyj?cia, u?wiadomi?em sobie, ?e nie poruszy?a tematu trutniów, cho? z pewno?ci? wiedzia?a o oficjalnej skardze, któr? Red z?o?y? natychmiast po incydencie. Przynajmniej powinna wyrazi? nam wspó?czucie. Jej milczenie w sprawie anonimu wskazywa?o, ?e w skryto?ci ducha jest zadowolona z powodu tego wydarzenia, aczkolwiek Markowi powiedzia?a, ?e animacja z pszczo?ami mo?e si? przyczyni? do rozwodu Mamu?ki. Ledwie za Penelopa zamkn??y si? drzwi, Mamu?ka i Red rzucili si? na Carol Jeanne. - Czy ty specjalnie wszystko sabotujesz?! - spyta? Red. - Je?li mnie nie przyjm? na partnerk? modlitw, nigdy ci tego nie wybacz? - zawtórowa?a Mamu?ka synowi. - Tak ?miertelnie si? tutaj nudz? i wreszcie mam okazj?, ?eby co? robi?. Carol Jeanne wola?a odpowiedzie? te?ciowej ni? m??owi. - Mog?a? dosta? zaj?cie. Na chwil? zapad?o nieprzyjemne milczenie. Do oczu Mamu?ki nap?yn??y ?zy. - Wi?c to ty przekabaci?a? Stefa - odezwa?a si? z wyrzutem. - To przez ciebie twierdzi, ?e bardziej potrzebna mu praca ni? kochaj?cy dom. Carol Jeanne pewnie wyrazi?by si? brzydko o kochaj?cym domu, ale Red nie da? jej ?adnych szans. - Cholera z t? prac?! - zagrzmia?. - Nikt si? ni? nie przejmuje, tylko ty. Wcale by mnie nie zdziwi?o, gdyby t? przekl?t? animacj? zainstalowa? w komputerze Lovelock na twoje polecenie! Carol Jeanne mog?a mu na to odpowiedzie? - przecie? wiedzia?a, równie dobrze jak ja, kto przys?a? animacj? - ale by?a tak bliska ?ez, ?e z pewno?ci? by si? rozp?aka?a, gdyby zacz??a mówi?. Nie chc?c okazywa? s?abo?ci przed m??em i te?ciow?, po prostu wysz?a z pokoju. Niew?tpliwie Mamu?ka rozpu?ci plotk?, ?e jej ma??e?stwo rozbi?a synowa, która za pomoc? niecnych ?rodków nacisku - mi?dzy innymi z?o?liwej animacji komputerowej - nak?oni?a Stefa do pracy, by udowodni?, ?e jest prawdziwym m??czyzn?. Mamu?ka, klasyczna kastruj?ca samica, sama zas?ugiwa?a na opini?, jak? pragn??a wyrobi? Carol Jeanne. Poszli?my do gabinetu mojej pani, który nie by? tak dost?pny dla cz?onków rodziny jak jej sypialnia. Bardzo si? ucieszy?em, bo mog?em tam u?y? komputera jako g?osu. Carol Jeanne usiad?a w fotelu, opar?a ?okcie na biurku i ukry?a twarz w d?oniach. Widzia?em, ?e dr?? jej ramiona, wi?c chyba p?aka?a, ale bardzo cicho. Przesun??em po blacie klawiatur?, ?eby co? napisa?, lecz teraz nie pami?tam co. By? mo?e chcia?em pocieszy? Carol Jeanne i zapewni? j?, ?e ma pe?ne prawo gwizda? na burmistrza i Mayflower, albo te? pragn??em w delikatny sposób da? do zrozumienia, ?e lekcewa?enie spraw miasteczka na d?u?sz? met? jej zaszkodzi - akurat tego jestem pewien, poniewa? wci?? jeszcze j? kocha?em i czu?em si? za ni? odpowiedzialny, a wi?c swoimi s?owami zamierza?em potwierdzi?, ?e stoj? po jej stronie. W ka?dym razie nic z tego nie wysz?o. Ledwie przesun??em klawiatur?, Carol Jeanne, zalewaj?c si? ?zami, cofn??a j? na poprzednie miejsce, uruchomi?a program poczty i napisa?a kilka s?ów do Neeraja: "Musz? si? z Tob? zobaczy?. B?agam." W??czy?a nadawanie, lecz natychmiast si? zreflektowa?a i pragn??a to anulowa?, ale za pó?no. Wsta?a, zrobi?a kilka nerwowych kroków, z powrotem usiad?a i tym razem napisa?a: "Nie przejmuj si?. Wszystko w porz?dku". Oczywi?cie, teraz doskonale rozumia?em, co si? dzia?o, kiedy w ci?gu dnia wysy?a?a mnie z biura. Neeraj okaza? si? czym? wi?cej ni? idealnym zast?pc?, a jego urok podzia?a? nie tylko na mnie, lecz tak?e na Carol Jeanne. Mia?a przyjaciela, ale nie by?em nim ja. Najwyra?niej mia?a te? przyjació?k?, bo napisa?a do Liz: "Mog?yby?my porozmawia?? Czy znajdziesz dzi? troch? czasu? Licz?, ?e tak. W?a?nie wybieram si? na spacer, prawdopodobnie do parku dla dzieci. Wiem, ?e jest pod twoimi oknami, wi?c je?li mnie tam zobaczysz, to prosz? ci?, przyjd?". Po wys?aniu tej wiadomo?ci wsta?a i r?kawem otar?a ?zy. - Wida?, ?e p?aka?am? Oczy mia?a zaczerwienione i podpuchni?te, a w?osy w nie?adzie. Kilkakrotnie pokiwa?em g?ow?. - Cholera, niedobrze - powiedzia?a i wysz?a z gabinetu. Ruszy?em za ni?. Nie chcia?em, by omin??o mnie takie spotkanie - je?eli wiadomo?? dotar?a do adresatki i Liz przyjdzie. Wychodz?c si? z domu, Carol Jeanne na nikogo si? nie natkn??a. Pewnie Mamu?ka siedzia?a w swoim pokoju, bo zerkn?wszy do kuchni, zobaczy?em jedynie Reda, który pisa? co? na komputerze i dziewczynki bawi?ce si? na pod?odze. Widocznie on te? mia? przyjaciela, do którego zwraca? si? w potrzebie. W drodze do parku mijali?my ko?ció?. Wtedy podbieg?em do kosza, do którego Red wrzuci? swoj? obietnic?. Niestety, dzieci z niedzielnej szkó?ki widocznie pocz?stowano balonikami, bo kosz by? pe?en lepkich papierków, wysmarowanych czekolad? i musia?em w nich grzeba?, by si?gn?? na dno. Ale przecie? jestem ma?p?, no nie? Co mi tam, ?e si? upaprz?, bylebym zaspokoi? swoj? nienasycon? ciekawo??. Kartka, cho? zmi?ta, da?a si? przeczyta?. "Dochowam wierno?ci ?onie". No, no! Interesuj?ce, prawda? Ponownie zmi??em kartk?, wrzuci?em j? do kosza i z najwi?ksz? szybko?ci?, na jak? pozwala?y mi moje ma?e nó?ki, pop?dzi?em za Carol Jeanne. Kiedy zobaczy?a mnie galopuj?cego ?cie?k?, musia? to by? dla niej pi?kny widok z miejsca, gdzie siedzia?a na jednej z hu?tawek ustawionych na placu zabaw. Biegn?c, ca?y czas próbowa?em odgadn??, czy obietnica Reda oznacza, ?e on rozwa?a mo?liwo?? dopuszczenia si? cudzo?óstwa, czy ?e ju? ma romans i pragnie si? z niego wycofa?. Zastanawia?em si? te?, czy fakt wyrzucenia obietnicy ?wiadczy, ?e Red zdecydowa? si? nie rezygnowa? z cudzo?óstwa, czy ?e po prostu obawia? si? ewentualnej niedyskrecji pastora. Kim jest osoba, do której pisa? Red, gdy wychodzi?em z domu? Bardzo mnie fascynowa?y tajemnice tych ludzi. Carol Jeanne i Neeraj, Red i... kto?. Pewnie i swoje córki wprowadz? w ten wspania?y ?wiat rozk?adu ma??e?stwa i nietrwa?o?ci rodziny. Zreszt? one by?y tak sympatyczne, ?e na to zas?ugiwa?y. Seksualne zachowania ni?szych ssaków naczelnych, na przyk?ad kapucynek, nie wygl?daj? a? tak ?le. Zgoda - samce zawzi?cie onanizuj? si? publicznie, lecz tak s? zaprogramowane. Zgoda - samce szympansów gwa?c? samice w ustronnych miejscach. Zgoda - samce pawianów podst?pnie zaprzyja?niaj? si? z ma?ymi, by si? przy??czy? do stada. Jednak?e na ogó? tworz? zdrowe ?rodowisko dla potomstwa. Ludzie post?puj? niemal jak lwy, które po zwyci?stwie nad starym samcem przejmuj? jego harem i zabijaj? m?ode koci?ta. Moim zdaniem brakuje tylko tego, ?eby wieszali dzieci. Wówczas sobie poprzysi?g?em, ?e je?li kiedykolwiek b?d? mia? samiczk? i w?asne dzieci, oka?? im wi?ksz? lojalno??. Czekali?my tam zaledwie kilka minut, gdy nadesz?a Liz i usiad?a obok nas na drugiej hu?tawce. - No, wi?c co jest grane? - spyta?a. Carol Jeanne opowiedzia?a jej nie o swoich k?opotach z Redem i Mamu?k?, ale o wizycie tych plociuchów, Penelopy i Dolores. Liz wcale si? nie przej??a. - No có?. Kiedy umar?a Odie Lee, mia?am nadziej?, ?e takie rzeczy si? sko?cz?, a tymczasem jej wp?yw przetrwa?. - Nie ona wynalaz?a plotkowanie - zauwa?y?a Carol Jeanne. - Pewnie, ale to ona wpad?a na pomys?, by twierdzi?, ?e plotkuje si? po to, ?eby ludzie pomagali cierpi?cym albo przynajmniej si? za nich modlili. Z obmawiania bli?nich uczyni?a ?wi?ty sakrament. Skoro co? si? robi w imi? Chrystusa, jak ktokolwiek móg?by si? na to uskar?a?? Czy? nie powinni?my si? cieszy?, ?e mamy Peloponezj? i Dolores, które dalej nios? ten krzy?? Ironia Liz okaza?a si? zara?liwa. - To ich zaszczytny obowi?zek. S? towarzyszkami w modlitwie - rzek?a Carol Jeanne z odpowiedni? doz? drwiny w g?osie, a potem doda?a zdanie wskazuj?ce na to, co naprawd? j? bola?o. - A moja ukochana te?ciowa, oczywi?cie, pragnie si? do nich przy??czy?. Liz nie podchwyci?a tego tematu. - Powinna? jednak wiedzie?, ?e ka?de s?owo, jakie powiedzia?a Penelopa i Dolores, to z grubsza prawda. Cyrus rzeczywi?cie chodzi na randki, lecz jego zast?pczyni ma wi?cej rozumu, ni? twierdzi Penelopa. Nic nie s?ysza?am o Etcie i Franklinie, ale George Bowman istotnie ma k?opoty z piciem. Wiem, bo próbowa? namówi? Warrena, by mu odda? swój miesi?czny przydzia? alkoholu. Carol Jeanne nawi?za?a do osobistych spraw Liz: - A czy to prawda, co mówi?y o tobie i Warrenie? Liz si? skrzywi?a. - Trafi?y w sam ?rodek tarczy, ale to ?aden sekret. Widzia?a? mnie z Warrenem, je?li nawet nie na ?ywo, to przecie? w czasie pogrzebu Lovelock mia? nas na oku i prawdopodobnie to sobie odtworzy?a?. Spostrzegawczo?? Liz wzbudzi?a moje uznanie. Carol Jeanne wzruszy?a ramionami. - Nie ogl?dam wszystkiego, co rejestruje Lovelock. - No wi?c powiedzmy, ?e gdybym kiedy? urodzi?a dziecko podobne do Warrena, by?by to prawdziwy cud. M?? nie dotyka? mnie od czasu, gdy opu?cili?my Ziemi?, i przez to jestem ciut rozdra?niona. Ma?o powiedzie? rozdra?niona. ?y?ami przep?ywa mi tyle hormonów, ?e z mojej krwi mo?na by robi? herbicydy. A najgorsze jest to, ?e nie pojmuj?, dlaczego ju? mnie nie kocha. Przecie? ja si? nie zmieni?am. - By? mo?e na "Arce" niektórym ludziom trudno si? zaaklimatyzowa?. - Fakt, tylko ?e to nie zrobi?o z niego impotenta. Podczas snu w dalszym ci?gu miewa erekcje. Carol Jeanne lekko si? sp?oni?a. - Ojej, kr?puj? ci? te rzeczy? My?la?am, ?e z ?on? terapeuty mo?na ca?kiem szczerze dyskutowa? o zachowaniach seksualnych. - My nie rozmawiamy w domu o... sprawach zawodowych - odpar?a Carol Jeanne. - Oczywi?cie, ?e nie. Na przyk?ad, ja bym nie posz?a do Reda si? leczy? podejrzewaj?c, ?e on b?dzie rozmawia? o tym przy kolacji. Ale by mi nie przeszkadza?o, gdyby? ty wiedzia?a o moich k?opotach. W ko?cu sama ci o nich mówi?, prawda? Niemniej co? mi si? wydaje, ?e Mamu?ka nie jest powiernic? godn? zaufania. - Redowi jednak mo?na ufa?. On nigdy nie zdradza sekretów. - Tak te? przypuszcza?am, lecz to chyba nie oznacza, ?e nie opowiada ci o swojej pracy. - Wiem o niej tylko tyle, ile on wie o mojej. - Z t? ró?nic?, ?e o twojej pracy du?o si? pisze i mówi, a ludzie, których on leczy, nawet skutecznie, wol? raczej nie rozg?asza? jego osi?gni??. Ty jednak powinna? wiedzie?, ?e jest ?wietnym terapeut?. Carol Jeanne za?mia?a si? z pow?tpiewaniem. - Ty tak nie uwa?asz? - spyta?a Liz. - Nie, sk?d?e znowu. Masz ca?kowit? racj?. Chodzi?o mi o co? innego. Widzisz, dopiero co okropnie si? z Redem pok?ócili?my i w?a?nie o tym zamierza?am z tob? rozmawia?. Tylko nie chcia?abym podwa?y? twojego zaufania do niego jako terapeuty. Teraz Liz si? roze?mia?a. - Wcale nie twierdz?, ?e ?wietny terapeuta koniecznie musi by? idealnym m??em. Sama jestem doskona?? matk?, a ze mnie ?aden idea?. Nie przejmuj si?. Mo?esz ze mn? rozmawia? bez obawy, ?e to mi przeszkodzi leczy? si? u Reda. - No to w porz?dku. W istocie ju? mi pomog?a?. Chyba zapomnia?am, ?e na "Arce" nie tylko ja mam roboty po uszy. Praca Reda jest równie wa?na jak moja, je?li chodzi o powodzenie przysz?ej kolonii. Naturalnie, nigdy w to nie w?tpi?am, a tylko po prostu nie pomy?la?am, ?e on te? ma mnóstwo stresów. - Co za ironia losu - powiedzia?a Liz. - Red pomaga innym radzi? sobie ze stresami i to go tak stresuje, ?e nie radzi sobie z w?asn? ?on?. Któ? pomo?e terapeutom? Obie si? roze?mia?y. Ja jednak wiedzia?em to, czego nie wiedzia?a Liz - ?e Carol Jeanne nie mia?a powodów do ?miechu. - O co si? pok?ócili?cie? - O nic i o wszystko. Potem Carol Jeanne opowiedzia?a, jak Penelopa zaproponowa?a jej i Mamu?ce, by zosta?y towarzyszkami, jak odmówi?a i jak to doprowadzi?o do k?ótni z Redem. - No có? - rzek?a Liz. - Prawda jest taka, ?e chocia? mo?esz by? zwolniona z tego obowi?zku, jest to rzeczywi?cie bardzo dobry sposób poznawania ludzi i uczestniczenia w ?yciu spo?eczno?ci. - Wiem - odpar?a Carol Jeanne. - Ale przecie? nie mog?am przy wszystkich o?wiadczy?, ?e wprost marz?, by odwiedza? ludzi jako towarzyszka... Nie. K?ami?. W?a?ciwie chcia?abym to robi?, lecz nigdy z Mamu?k?. - K?opoty z te?ciow?? - Gdyby by?a zupe?nie obc? osob?, nie mog?abym jej ?cierpie?. No, wreszcie to komu? powiedzia?am. Mnie mówi?a to kilkakrotnie. - A musisz z ni? mieszka?. - Bo?e, dlaczego ona i Stef nie zostali na Ziemi? Wybieraj?c si? w t? podró?, bardzo liczy?am na to, ?e w ko?cu odnajdziemy si? z Redem, skoro jego matka przestanie k?a?? si? cieniem mi?dzy nami. Kiedy by?o ju? za pó?no, ?eby si? wycofa?... Nie, kiedy ju? nie chcia?am si? wycofa?, bo zbytnio si? zaanga?owa?am, skuszona perspektyw? przekszta?cania ekosystemu nowej planety, Mamu?ka nagle o?wiadczy?a, ?e oni tak?e lec?. Wiem, ?e Stef wcale nie mia? na to ochoty. Red tak?e tego nie chcia?, a przynajmniej tak mi powiedzia?, ale nigdy, przenigdy nie sprzeciwi? si? swojej matce. - Jednak?e si? z tob? o?eni?, prawda? - zapyta?a Liz ?agodnym tonem. - Mamu?ka nie mia?a nic przeciwko temu. - Tak s?dzisz? Za?o?? si?, ?e mia?a. Za?o?? si?, ?e Red musia? walczy? z?bami i pazurami cho?by tylko o to, ?eby przysz?a na ?lub. - Có?, je?li tak, trzyma? to przede mn? w tajemnicy. O ile mi wiadomo, Mamu?ka przez kilka miesi?cy stawa?a na g?owie, aby w Nowej Anglii wszyscy si? dowiedzieli, ?e jej syn bierze ?lub ze s?awn? uczon?. W niezno?nie kr?puj?cy sposób chwali?a si? mn? przed ka?d? napotkan? osob?. B?aga?am Reda, aby kaza? jej przesta?, lecz z tego co wiem, nigdy nie o?mieli? si? poruszy? z ni? tego tematu. Mamu?ka dalej wymienia moje nazwisko przy ka?dej okazji, nawet je?li za wszelk? cen? próbuje obsmarowa? mnie przed znajomymi. Liz wydawa?a si? jej nie dowierza?. Zastanawia?em si? dlaczego. Przecie? Carol Jeanne nie sk?ama?a - jej s?awa najbardziej imponowa?a Mamu?ce, która rzeczywi?cie z uporem godnym lepszej sprawy stale chwali?a si? synow?. Nie dostrzega? tego jedynie Red. Widocznie Liz równie?, ale chyba dlatego, ?e jeszcze nie mia?a okazji zobaczy? Mamu?ki w akcji. - Trudno, nie zmienisz jego matki, ale mo?esz si? zabezpieczy? przed ca?kowit? utrat? swojej pozycji w Mayflowerze. - Zostaj?c towarzyszk?? Nie mog? tego zrobi?. Naprawd?, Liz. W?óczy? si? po ludziach z Mamu?ka... - Nie, nie o to mi chodzi. Mieszka?cy miasteczka w wi?kszo?ci nie s? towarzyszami. Istniej? inne formy dzia?alno?ci spo?ecznej. Red wychodzi do ludzi, anga?uje si? w ich sprawy. Jestem pewna, ?e gdyby? te? si? zaanga?owa?a, to by was do siebie zbli?y?o. Dlaczego nie pójdziesz do Penelobaby i nie poprosisz jej o co?, czym mogliby?cie si? zajmowa? razem? Musia?aby si? zgodzi?. Carol Jeanne westchn??a. - Kiedy ja naprawd? nie mam czasu na takie rzeczy. Chocia? nie. Mam czas, tylko ?e po prostu nie umiem si? skupi? na dwóch ró?nych zaj?ciach jednocze?nie. Red to potrafi, ja nie. Ca?kowicie poch?anie mnie gajologia. - W takim razie daruj sobie dzia?alno?? spo?eczn?. Wi?kszo?? z nas w ogóle nie zawraca sobie tym g?owy. - U?miechn??a si? szeroko. - My?lisz, ?e gdyby by?o inaczej, pozwoliliby?my Penelodurnej tym rz?dzi?? - W?a?ciwie masz racj?, Liz. Dobrze mi zrobi?a ta rozmowa. Ciesz? si?, ?e otrzyma?a? moj? wiadomo?? i zgodzi?a? si? przyj??. - Jak? wiadomo??? - Wys?a?am do ciebie kilka s?ów z pro?b?, ?eby? tu przysz?a. - Naprawd?? Po prostu zobaczy?am ci? przez okno i zdawa?o mi si?, ?e chcesz z kim? pogada?! Prosi?a? mnie, ?ebym przysz?a? Có?, to mi pochlebia i jestem z tego dumna. "Ale k?amczucha!", pomy?la?em. "Na pewno dosta?a t? wiadomo??. Dlaczego ??e?" Kiedy si? ?ciska?y na po?egnanie, schowa?em si? za drzewem, ?eby zrobi? siusiu. Co? mi nie pasowa?o. Liz da?a Carol Jeanne dobr? rad?, owszem, ale przy tym sk?ama?a. U?wiadomi?em sobie te?, ?e przez ca?? rozmow? by?a zdenerwowana. Dzia?o si? co? dziwnego i trzeba si? dowiedzie? co. Najpierw sprawdz?, czy Liz otrzyma?a wiadomo?? od mojej pani. "Chod?my do domu, Carol Jeanne", powiedzia?em w duchu. Poszli?my jednak do Penelopy, ale jej nie by?o, a potem do Dolores i, oczywi?cie, zastali?my tam Penelop?. Drzwi otworzy? nam Marek, który na nasz widok tak si? przerazi?, ?e Carol Jeanne nie mog?a si? powstrzyma?, by go troch? nie nastraszy?. - Ty pewnie jeste? Marek. Lovelock twierdzi, ?e z ciebie ma?y czarodziej komputerowy. - Chyba nie - odpowiedzia? s?abym g?osem. Siedz?c na ramieniu Carol Jeanne, wyszczerzy?em z?by i pokr?ci?em zadkiem. Kiedy na mnie spojrza?, pu?ci?em do niego oko. Nieco si? uspokoi? - widocznie uzna? mnie za przyjaciela. Pocieszy?em go, bo wiedzia?em, ?e moja pani nie wspomni o jego komputerowych machinacjach - mia?a wa?niejsze sprawy do za?atwienia. Na pro?b? Carol Jeanne Penelopa wysz?a, by porozmawia? z ni? przed domem. - Obawiam si?, ?e podczas waszej wizyty wprowadzi?am pani? w b??d - powiedzia?a Carol Jeanne. - Ja naprawd? chc? co? robi? dla Mayfloweru, ale po prostu wola?abym... nie rzuca? si? w oczy. Z trudem przychodzi mi nawi?zywanie kontaktów towarzyskich i przy mnie ludzie na ogó? nie czuj? si? swobodnie, wi?c nie nadaj? si? na towarzyszk?. Pani robi to ?wietnie i jestem pewna, ?e Mamu?ka tak?e, lecz ja, niestety, nie. Penelopa dumnie wypi??a pier?. By?em zaskoczony - Carol Jeanne najwyra?niej doskonale wiedzia?a, jak podchodzi? ludzi. Zrozumia?em, ?e jej wcale nie brakowa?o tej umiej?tno?ci, a tylko dotychczas nie trafi?a na osob?, któr? by uzna?a za wart? podchodzenia. Nawet teraz post?pi?a tak jedynie dlatego, ?eby si? zbli?y? do Reda. - No có?, w istocie mamy inne mo?liwo?ci - oznajmi?a Penelopa. - Potrzebujemy opiekunki do dzieci w czasie, kiedy ich matki s? na mszy, a tak?e kogo? do rozsy?ania zada? na dzie? prac komunalnych, jednak takich rzeczy raczej nie powinna robi? osoba z pani pozycj?. - Bez przesady. Bez przesady? Próbowa?em sobie wyobrazi? Carol Jeanne opiekuj?c? si? cudzymi niemowl?tami. Co to Liz uczyni?a z mojej pani? - Chcia?abym si? przyda? naszej gminie. Je?li s? jakie? zaj?cia... - W?a?nie si? zastanawiam - rzek?a Penelopa. - Oczywi?cie, najlepsze by?oby co?, co mog?abym robi? wspólnie z Redem - podsun??a jej Carol Jeanne, widocznie przypomniawszy sobie ostatni? rad? Liz. - W takim razie mam. Kierownik spo?eczny. - Co? - Na to stanowisko zawsze powo?ujemy dwie osoby. Zaj?cie nie jest czasoch?onne i nie rzuca si? w oczy. Trzeba tylko wyznacza? ludzi, którzy przynosz? jedzenie na comiesi?czne spotkania, a potem sprz?taj?. Ewentualnie organizowa? te? jakie? gry. Pragn??am powierzy? t? funkcj? Redowi i a? do tej chwili nawet nie marzy?am, ?e równie? pani si? zg?osi. Przecie? nie mog?abym dopu?ci?, by robi? to z cudz? ?on?! G?o?no si? za?mia?a ze swojego ?artu. Ale czy to by? tylko ?art? Przypomniawszy sobie obietnic? Reda, zastanawia?em si?, czy Penelopa ju? nie zna jakich? plotek, których wola?a nie wspomina? w jego w?asnym domu. - Naturalnie, musz? jeszcze porozmawia? z m??em, ale jestem pewna, ?e si? zgodzi - powiedzia?a Carol Jeanne. Omal nie wybuchn??em ?miechem. Moja pani ma robi? takie rzeczy? Czy kto? widzia? muzu?manina hoduj?cego ?winie? Ona wkrótce zacznie zwala? wszystkie obowi?zki na Reda, który doskonale je wykona, ale b?dzie mia? do niej coraz wi?kszy ?al, ?e mu nie pomaga. Och, Carol Jeanne, dlaczego nigdy nie poprosisz mnie o rad?, nim zaczniesz dzia?a? przeciwko sobie, jak w tym wypadku? Kiedy si? po?egna?y, nasza dostojna pani burmistrz odwróci?a swój wydatny, faluj?cy biust w stron? domu i potoczy?a si? do Dolores. Jad?c na ramieniu Carol Jeanne, wyobra?a?em sobie, jak? polk? b?dzie mia? z ni? Red. Nawet Pink okaza?aby si? lepsz? partnerk? kierownika spo?ecznego. Moim zdaniem ca?a sprawa wynik?a z poczucia winy Carol Jeanne, która si? zakocha?a w Neeraju. St?d jej próby naprawienia stosunków z Redem. Nie sposób przewidzie?, co zrobi? ludzie tylko dlatego, ?e maj? poczucie winy. Ciesz? si?, ?e kapucynki s? pozbawione takich czczych i nieproduktywnych emocji. Dzi?ki temu, co odkry?em, tropi?c nadawc? animacji z pszczo?ami, nie mia?em ?adnych k?opotów z ustaleniem, ?e Liz rzeczywi?cie odebra?a wiadomo?? od Carol Jeanne, w dodatku natychmiast. Oznacza?o to, ?e ju? siedzia?a przy komputerze, gdy odezwa? si? sygna? zapowiadaj?cy poczt?. Co ona tam robi?a? Jak to co - czyta?a inn? wiadomo??, która nadesz?a tu? przedtem. Od Reda. Przeszuka?em ca?y rejestr korespondencji Liz i stwierdzi?em, ?e tego dnia Red wys?a? do niej jedn? wiadomo?? wcze?nie rano, przed msz?, a pó?niej jeszcze dwie, po k?ótni z ?on?. Liz przeczyta?a je niemal od razu. Wtedy nadesz?a wiadomo?? od Carol Jeanne. Red z pewno?ci? wszystko skasowa? - wie, ?e Pink i ja mamy dost?p do komputerów w domu - Liz jednak niczego nie usun??a. Ich poranna korespondencja stanowi?a obci??aj?ce dowody, zawiera?a bowiem zdania w rodzaju: "Och, kochanie, jaka szkoda, ?e nie mog? si? budzi? w Twoich s?odkich ramionach. Ogarnia mnie szale?stwo na wspomnienie dotyku..." Tu Red napisa? "Twoich piersi", a Liz "Twojej m?sko?ci". Wiadomo?ci wys?ane po k?ótni okaza?y si? bardziej terapeutyczne, lecz w równym stopniu nielojalne. W pierwszej Red narzeka? na nieczu?? ?on?, która ju? go nie kocha, poza prac? niczego nie widzi ani nie dba o to, by jej rodzina mog?a prowadzi? normalne ?ycie w Mayflowerze. "Gdybym wiedzia?, co mnie czeka, wybra?bym inn? kobiet? na matk? moich dzieci, tylko ?e wtedy Carol Jeanne by?a zupe?nie inn? osob?, kochaj?c? i troskliw?, ale tamte czasy ju? min??y". Liz odpowiedzia?a krótko: "Moje kochane biedactwo, doskonale ci? rozumiem". Wkrótce Red otrzyma? wiadomo?? pe?n? paniki: "Najdro?szy, przed chwil? ona do mnie napisa?a. Chce ze mn? rozmawia?. Co mam zrobi??" Zareagowa? natychmiast: "Oczywi?cie, porozmawiaj z ni?. Spróbuj j? przekona?, ?e powinna stawia? rodzin? na pierwszym miejscu i uczestniczy? w ?yciu miasteczka. Pal licho, nawet sam si? w??cz?, byle czego? si? podj??a, aby tylko sko?czy? z tym ca?ym zamieszaniem". Nie mog?em w to uwierzy?. Gdyby cho? z po?ow? tej determinacji Red t?umaczy? matce, ?e powinna pracowa?, jego ojciec zapewne w dalszym ci?gu mieszka?by razem z nami. Widocznie jednak by? taki m?dry tylko wobec ?ony. Mia?em ochot? zabi? Liz i Reda. Chcia?em pop?dzi? do Carol Jeanne, by jej przedstawi? dowody ich perfidii. Wówczas pomy?la?em: "Czy to j? uszcz??liwi? Czy dzi?ki temu b?dzie lepiej pracowa?a?" Na pewno pragn??aby o tym wiedzie?. Nie nale?a?a do kobiet, które lubi?, je?li si? je oszukuje. Nigdy jeszcze nie dosz?o do takiej sytuacji. Dotychczas Carol Jeanne interesowa? wy??cznie rozwój jej kariery. Je?li jej powiem prawd? o m??u i "przyjació?ce", mo?e si? czu? wewn?trznie rozbita, co bez w?tpienia sprawi, ?e przez wiele dni, a nawet tygodni, b?dzie ca?kowicie niezdolna do pracy. Co wówczas podpowiada? mi mój zaprogramowany instynkt? Kaza? da? pierwsze?stwo temu, co jest dobre dla jej pracy. Posiadanie ?wiadka to cenna rzecz, owszem, ale mnie zaprogramowano nie po to, bym by? przyjacielem Carol Jeanne - mia?em zwi?ksza? jej produktywno??. Pe?ni?em rol? agenta w?adz, konia troja?skiego, niczego nie podejrzewaj?c. W tym momencie pomy?la?em, ?e jestem jej niewolnikiem. Wszyscy jeste?my czyimi? niewolnikami, prawda, Carol Jeanne? Có?, godzi?a si? na to, no nie? Cokolwiek ze mn? zrobili, akceptowa?a to od samego pocz?tku. Stanowi?em dla niej po prostu maszyn?. Skoro wi?c zaprogramowany instynkt nakazywa?, ?ebym mojej pani nie powiedzia? prawdy, niby dlaczego mia?bym go nie pos?ucha?? Lecz mo?e jestem co? winien Carol Jeanne? A czy ona kiedykolwiek by?a moj? przyjació?k?? "W?a?nie teraz Carol Jeanne potrzebuje przyjaciela, bo j? zdradza Liz, jedyna przyjació?ka, jak? ma", odpowiedzia?o moje drugie ja. Ale czy to ono podejmuje decyzje? Postanowi?em odwiedzi? Stefa. Carol Jeanne uci??a sobie drzemk?, wi?c by?em wolny. Wymkn??em si? przez okienko w ?azience, zszed?em do metra i pojecha?em do osiedla, gdzie Stef dosta? kawalerk?. Wpu?ci? mnie, skrz?tnie ukrywaj?c zdziwienie. - Carol Jeanne sama nie mog?a przyj??? Oczywi?cie, nie potrafi?em udzieli? odpowiedzi bez komputera, który nawet nie by? w??czony. Po co? Stef nie mia? tak ?cis?ych zwi?zków z intelektualnym ?yciem "Arki" jak moja pani. Programy komputerowe nie stanowi?y wa?nej cz??ci jego ?wiata. Te?? Carol Jeanne nale?a? do innej epoki. Kiedy w??cza? komputer, rozejrza?em si? po jego kawalerce. Wraz z kilkoma samotnymi osobami Stef zajmowa? prowizoryczne pomieszczenia, do których wszyscy mieli si? przenosi? w czasie zmian parametrów lotu i przed l?dowaniem. Projekt "Arki" przewidywa?, ?e kobiety i m??czy?ni b?d? mieszkali parami, niczym ?yrafy. Nikt nie pomy?la?, ?e jaka? ?yrafa mo?e si? zbuntowa? przeciwko partnerowi i zapragnie mieszka? w pojedynk?. Kwatery dla samotnych powsta?y dopiero wówczas, gdy napi?cie spowodowane ?yciem na "Arce" doprowadzi?o do gwa?townego rozpadu ma??e?stw. Wtedy to podzielono du?e wspólne lokale na male?kie kawalerki, które ledwie zas?ugiwa?y na miano mieszka?. By?y bardzo ciasne, jakby z samego za?o?enia. Chyba ich twórcy mieli nadziej?, ?e ciasnota zmusi lokatorów do uciekania z domu, dzi?ki czemu znajd? sobie nowych partnerów i z powrotem za?o?? rodziny. Kawalerka Stefa nie wygl?da?a jednak na tymczasowe mieszkanie. ?atwo da?o si? zauwa?y?, ?e pragn?? si? ukrywa? w owym niewielkim bunkrze do ko?ca ?ycia. Rozgl?daj?c si? po jego skromnym pokoju, spostrzeg?em oznaki zadomowienia. Tu i ówdzie widzia?em otwarte ksi??ki, niektóre z pozaginanymi kartkami. Mamu?ka nigdy by nie pozwoli?a na takie niechlujstwo - u niej wszystko musia?o by? na swoim miejscu, przynajmniej to, co nale?a?o do Stefa. Tutaj kopn?? buty w k?t i chodzi? w skarpetkach - kolejna rzecz nie do pomy?lenia. Nareszcie czu? si? wolny. Marna to jednak wolno??, skoro ?wiadczy?y o niej takie ?a?osne odruchy buntu. Ale czy rzeczywi?cie odruchy buntu? Przecie? by?o to po prostu normalne ludzkie zachowanie, bez ?adnego odniesienia do Mamu?ki. Niewolnictwo Stefa si? sko?czy?o. Kiedy kopa? buty w k?t, ju? nie buntowa? si? przeciwko niej, lecz najzwyczajniej nie mia? ochoty porz?dnie ich ustawi?. Pewnego dnia i ja osi?gn? tak? wolno??. Gdy Stef w??czy? komputer, poda?em swoje has?o i korzystaj?c z notatnika, zabra?em si? do pisania. "Carol Jeanne nie wie, ?e tu jestem". Stef wygl?da? na zaskoczonego. - My?la?em, ?e jeste? do niej... przywi?zany. "Ona ma k?opoty w domu. Z Mamu?ka i Redem..." - Ojej, biedactwo. No, ale mo?e wzi?? przyk?ad ze mnie, je?li tylko wystarczy jej odwagi. "Czy twoje rozwi?zania s? dobre dla wszystkich?" - Pewnie, ?e nie - odpar?. Po chwili, lekko zirytowany, spyta?: - A co to ma wspólnego ze mn?? Rozwodz? si? z Mamu?ka... Jutro dostanie oficjalny pozew. Prawdopodobnie przyznaj? jej opiek? nad Redem i ju? wi?cej nie b?d? te?ciem Carol Jeanne, je?li w ogóle kiedykolwiek nim by?em. "Mimo to pozostaniesz dziadkiem Emmy i Lidii". - O, tylko czekam, jak bardzo b?d? mnie kocha?y i rozumia?y, gdy podrosn?, Mamu?ka si? o to postara. "Czy ty kochasz wy??cznie te osoby, które ciebie kochaj??" - A czy ciebie zaprogramowano, ?eby? by? takim zarozumia?ym gnojkiem? "Nie, sam na to wpad?em". Roze?mia? si? i usiad? na brzegu ?ó?ka, sk?d równie? widzia? ekran monitora. - No dobrze. Owszem, kocham moje wnuczki, chocia? za bardzo przypominaj? mi ich babk?. Kocham te? swojego syna, mimo ?e pozwala, by Mamu?ka owija?a go dooko?a ma?ego palca. Da?em mu przyk?ad, prawda? Wi?c po co tu przyszed?e?, Lovelocku? Co jest grane? "Red ma romans". Stef przyj?? to w milczeniu, ale po chwili mrukn??: - Zasraniec. "Nie mog? nic powiedzie? Carol Jeanne". - A co, niby ja mam to zrobi?? Nie, dzi?kuj?. "Ona musi si? dowiedzie?, ?e nie powinna ufa? kobiecie, któr? uwa?a za swoj? najlepsz? przyjació?k?. Pami?tasz Liz?" - Chyba tak. "Wystarczy, ?eby? tylko wzbudzi? podejrzenia w Carol Jeanne, aby ju? wi?cej nie otwiera?a serca przed t? kobiet?. Mo?esz to zrobi??" - Dlaczego ja? Czy kiedykolwiek zrobi?em co?, co pozwala?oby ci przypuszcza?, ?e umiem sprytnie i delikatnie podej?? kobiet?? "Jak nie ty, to kto?" Zastanawia? si? przez chwil?. - Spróbuj?, ale je?eli jej powiesz, ?eby do mnie przysz?a, napisa?a albo skontaktowa?a si? ze mn? w jaki? inny sposób. "Nie mog?". - W takim razie gówno z tego b?dzie - odpar?. Znowu si? namy?la?. - Dobra. Sam wy?l? do niej wiadomo??. Napisz? o rozwodzie i poprosz?, ?eby przygotowa?a dzieci. Co o tym s?dzisz? Napomkn?, ?e powinna pilnowa? swojego ogródka, i zrobi? jak?? aluzj? do Reda. "Napisz, ?e czasami staraj? si? go poderwa? niektóre pacjentki, niezrównowa?one emocjonalnie i spragnione mi?o?ci. Liz odpowiada temu opisowi". - Ale o takich sprawach Red nigdy ze mn? nie rozmawia. "Carol Jeanne tego nie wie. Zrób, co trzeba, a pomo?esz jej uratowa? ma??e?stwo. Dla dobra twoich wnuczek". - Ach, jaki z ciebie manipulant, ma?pi synu. "Jestem synem probówki". - No, do roboty. Obserwowa?em go, jak pisa? wiadomo??. Wypad?a dobrze - by?a przejrzysta i zapewne poskutkuje. - W porz?dku? - spyta? Stef. Skin??em g?ow?. Pó?niej pod wp?ywem nag?ego impulsu wskoczy?em na biurko i odwróciwszy si?, wyci?gn??em do Stefa d?o?. Z lekkim wahaniem chwyci? j? i u?cisn??. Jak cz?owiekowi. Carol Jeanne obudzi?a si? i musia?a przeczyta? list od Stefa, zanim wróci?em, bo mia?a straszn? min?, a na pewno nie tylko z mojego powodu. Wi?c jednak wiadomo?? odnios?a po??dany skutek. Moja pani ju? skojarzy?a Liz z uwagami te?cia dotycz?cymi pacjentek niezrównowa?onych emocjonalnie i spragnionych mi?o?ci. Teraz si? martwi?a równie? o ca?o?? swojego ma??e?stwa, a nie jedynie o za?agodzenie sporu w sprawie udzia?u w ?yciu miasteczka. Musia?em wiedzie?, jak sprawa si? potoczy. Ukry?em si? wi?c pod ?ó?kiem w ich sypialni. Oczywi?cie, Carol Jeanne odezwa?a si? pierwsza. To by?o upokarzaj?ce. Wstydzi?em si? za ni?. Przeprosi?a Reda, jakby wszystko wynik?o z jej winy. Powiedzia?a, ?e bardzo tego ?a?uje, ale poch?oni?ta prac? zaniedbywa?a go uczuciowo, ?e teraz rozumie, jak wa?ne jest dla niego ?ycie Mayfloweru, i dlatego poprosi?a Penelop? o wspólne zaj?cia dla nich obojga. Pó?niej zupe?nie mnie dobi?a. - Red, kolonia z pewno?ci? b?dzie potrzebowa?a wi?cej dzieci, a nam si? raczej udaj?, prawda? Pomy?la?em, ?e mo?na by o tym podyskutowa?. Zacz??o si? figlowanie, gra wst?pna i tak dalej, ale to mnie nie obchodzi?o. Le?a?em pod ?ó?kiem, zastanawiaj?c si? nad tym wszystkim. "Ona chce urodzi? nast?pne dziecko, by zatrzyma? przy sobie m??a. Co za straszna g?upota, a? lito?? bierze. A je?li w ten sposób go nie zatrzyma? Co wtedy zrobi z dzieckiem?" Wiem jednak, ?e ludzie - nawet uwa?ani za inteligentnych - od niepami?tnych czasów stale pope?niaj? te same b??dy. Czu?em gorycz, ale nie z powodu przysz?ego dziecka. Najbardziej doskwiera?o mi to, ?e Carol Jeanne, kiedy si? martwi albo jest zdenerwowana, zawsze mo?e i?? z m??em do ?ó?ka, a Red ju? wie, jak poprawi? jej humor. Pod tym wzgl?dem ?wietnie si? spisywa?, lecz ja nie chcia?em mu tego przyzna?, bo ona próbowa?a utrwali? swoje ma??e?stwo, robi?c to, czego mnie zakazano. Naprawd? si? wkurzy?em. W tamtym momencie pragn??em tylko jednego - seksu. Bez racjonalnej przyczyny - wcale nie by?em podniecony ani nie mia?em obok siebie grzej?cej si? samicy. Pragn??em seksu wy??cznie dlatego, ?e mi go zakazano. Zrobi?em to samo, co tamtej strasznej nocy, no i oczywi?cie, natychmiast poczu?em okropny ból, jakby... Nie, dotkliwszy ni? wówczas, kiedy Carol Jeanne u?ywa wobec mnie karc?cych s?ów. Gdybym jednak tego nie zrobi?, na pewno bym si? rozp?aka?. A dlaczego nie wybuchn?? p?aczem? Stwierdziwszy, ?e jestem pod ich ?ó?kiem, Carol Jeanne i Red na pewno by przerwali! Ale nie, nie wolno mi zak?óca? ich przyjemno?ci, w ?adnym wypadku. Musia?em si? powstrzyma?, bo jedyny cel mojego ?ycia to dba?, aby Carol Jeanne by?a szcz??liwa... szcz??liwa i produktywna. A chyba robienie dziecka wi??e si? i z jednym, i z drugim, no nie? I wtedy, w nag?ym przyp?ywie jasno?ci umys?u, dozna?em ol?nienia: u?wiadomi?em sobie, jak móg?bym pokona? odruch warunkowy na rozkosz seksualn?. Podniecanie si? wywo?ywa?o ból, ale my?lenie o dawaniu Carol Jeanne szcz??cia, przyjemno?ci czy zadowolenia stanowi?o ?ród?o mojej najwi?kszej rozkosz, bo tak mnie zaprogramowano. Je?li wi?c b?d? si? onanizowa?, równocze?nie my?l?c, ?e tym samym sprawiam przyjemno?? mojej pani, chyba uda mi si? pokona? jeden zaprogramowany odruch drugim. Wzi??em g??boki oddech i zacz??em my?le? nie o stosunku z kapucynk?, lecz o tym, co w ?ó?ku nade mn? robi? ludzie. Wyobrazi?em sobie, ?e daj? rozkosz samicy cz?owieka, do której mi?o?? mi zaprogramowano, i ?e naprawd? j? kocham. Nast?pi?a erekcja, lecz kiedy si? dotkn??em, znowu przeszy? mnie ból, jednak mniejszy ni? przedtem. Da? si? wytrzyma?, a poza tym, jakby w jego cieniu, dozna?em równie? pewnej przyjemno?ci seksualnej. Pierwszy raz w ?yciu odczu?em przeb?ysk tego, czym ona w istocie jest. Nie straci?em przytomno?ci, a w dodatku moje podniecenie ros?o. Wci?? my?l?c o tych dwojgu w ?ó?ku, w wyobra?ni widzia?em, jak wbijam si? w Carol Jeanne i wype?niam j? sob?, swoim nasieniem, pragnieniem dominowania i ch?ci? jej zaspokojenia. W ko?cu mój organ rozrodczy drgn?? mi w r?ku i w tym samym momencie zgi??em si? wpó? od potwornego bólu. Le?a?em, gwa?townie chwytaj?c powietrze. ?ó?ko nade mn? przesta?o podskakiwa?. Oni te? odpoczywali, ci??ko dysz?c. "B?d? musia? wytrze? t? plam? na pod?odze", stwierdzi?em. I wtedy, po takiej reakcji niewolnika, przysz?a mi do g?owy inna my?l, wr?cz osza?amiaj?ca. "Teraz jestem wolny." ROZDZIA? DZIEWI?TY FORTEL Bez w?tpienia t? decyzj? podj??em nie?wiadomie ju? dawno, nim znalaz?em si? pod ?ó?kiem Carol Jeanne, gdzie pods?uchiwa?em, jak próbowali zrobi? dziecko, kiedy bowiem zasn?li g??bokim snem i stamt?d si? wy?lizgn??em, pewnych rzeczy nie musia?em szuka? w sieci. Na przyk?ad, nie mia?em potrzeby ustala?, czy jeden z embrionów kapucynek dojrzeje przed startem, bo ju? to wiedzia?em. Mog?em te? nie sprawdza?, gdzie s? inkubatory i czy kto? ich pilnuje. Wszystkie te informacje ju? zdoby?em. W?a?ciwie natkn??em si? na nie przypadkowo, szukaj?c czego? innego, i zapami?ta?em je. Dlaczego? Poniewa? musia?em pod?wiadomie wiedzie?, ?e przyjdzie taki moment, gdy pokonam odruchy warunkowe, jakie mi zaprogramowali i stan? si? zdolny do spó?kowania. By? mo?e jednak nie wiedzia?em. Chyba po prostu tak bardzo tego pragn??em, ?e odczuwa?em przymus ustalania tych wszystkich rzeczy, aczkolwiek nigdy nie wierzy?em, bym kiedykolwiek zdo?a? si? uwolni? cho?by od jednego z zaprogramowanych odruchów. Pocz?tek wszelkim rewolucjom daje nie pewno?? zwyci?stwa, lecz w?a?nie takie g??bokie i silne pragnienie - kwestia powodzenia nie wchodzi w rachub?, bo rewolucje wybuchaj? bez wzgl?du na szans? i pomimo braku racjonalnych podstaw nadziei na sukces. Mia?em jeszcze dwa problemy do rozwi?zania przed wyhodowaniem ma?py dla siebie. Pierwsze zadanie by?o do?? ?atwe - nale?a?o dokona? zmiany w spisie embrionów, tak aby wykazywa?, ?e w czasie podró?y zniszczeniu uleg? o jeden wi?cej ni? w rzeczywisto?ci. Nie mog?em, oczywi?cie, zmieni? aktualnych danych ot tak po prostu. Musia?em si? w?ama? do archiwum bezpiecze?stwa, co wymaga?o napisania ma?ego programu, który by pozwoli? wprowadzi? poprawki, aby dane w spisie i archiwum si? zgadza?y. Nic trudnego. Trudniejsza okaza?a si? sprawa z nowym programem obs?ugi sieci, który mia? by? uruchomiony przed tygodniem, a nie mog?em liczy? na wi?ksze opó?nienia. Je?li zacznie dzia?a?, powa?nie ograniczy mi dost?p do systemu. Stary program, dzi?ki temu, czego si? dowiedzia?em, tropi?c nadawc? animacji Marka, pozwala? mi do?? ?atwo zagl?da? do wszystkiego. Nie chc?c, by mnie wykryto, musia?bym zdoby? tak? sam? w?adz? nad nowym oprogramowaniem, jak? mia?em nad starym. Jednak?e wydawa?o si? ma?o prawdopodobne, by w nowym systemie operacyjnym sieci nieostro?ny programista zostawi? jak?? dogodn? furtk?. Te czasy ju? dawno min??y. W pewnej chwili przysz?o mi do g?owy, ?e mo?e niczego nie musz? ukrywa?. Kto wie, czy nie wystarczy?oby powiedzie? Carol Jeanne, ?e przezwyci??y?em zaprogramowany odruch i chcia?bym sobie pociupcia? (w?a?ciwie dlaczego ludzie u?ywaj? tego okre?lenia?), a nast?pnie j? poprosi?, by raczy?a rozmrozi? dla mnie jak?? pon?tn? kapucynk?. Naturalnie, Carol Jeanne, ta lojalna przyjació?ka, niezmiernie szanuj?ca moje prawo do prywatnego ?ycia, od razu by posz?a do tajniaków i oznajmi?a, ?e wysiad?o oprogramowanie jej ?wiadka i ?e najdro?szego Lovelocka nale?a?oby unicestwi?. "Opiekacz si? zepsu?, wi?c potrzebny mi nowy... Nie ma wi?cej opiekaczy? Oj, niedobrze, ale jako? sobie poradz?. Ten ju? jest niebezpieczny. Zostawi? wam go na cz??ci". Nie, dzi?kuj?. Zachowam wszystko w tajemnicy. Musia?em wykorzysta? ka?d? woln? chwil?, by zbada? nowe oprogramowanie i wymy?li? w?asny system sterowania, który da?by si? zainstalowa? w sposób uniemo?liwiaj?cy jego wykrycie przez administratorów sieci. Jednak?e oficjalnie ?wiadkowie nie maj? wolnego czasu. Moim obowi?zkiem by?o sta?e towarzyszenie Carol Jeanne, kiedy nie spa?a, poniewa? ludzie uwa?aj?, ?e to, co my?li i robi s?awny cz?owiek, odgrywa wielk? rol?, jest bowiem przedmiotem podziwu i spekulacji szerokich mas, które bardzo si? tym interesuj?. Na szcz??cie Carol Jeanne ?wietnie zdawa?a sobie spraw?, ?e ca?e pokolenia b?d? z czci? podchodzi? do wszelkich informacji z jej biografii, tak skrz?tnie przeze mnie zbieranych, i czu?a si? nieswojo na my?l o m?odzie?y akademickiej, pilnie studiuj?cej jej ?azienkowe nawyki, prokreacyjne starania czy pozama??e?skie flirty. Podobnie jak w ka?dym systemie niewolniczym, czasami pani nie chce, by ko?o niej kr?ci? si? s?uga, który w takich chwilach mo?e udawa?, ?e korzysta z "wolno?ci". Dzi?ki temu mia?em czas dla siebie. Nawet mnóstwo czasu. Drobny eksperyment z robieniem dziecka nie zmieni? faktu, ?e Red nie przesta? by? maminsynkiem, ale wiadomo?? od Stefa odnios?a skutek - Carol Jeanne nikogo o nic nie oskar?y?a, niemniej unika?a Liz. Jednak?e Neeraj wci?? istnia?, jak zwykle szarmancki, i dalej szczerze ceni? Carol Jeanne jako naukowca, administratora i kobiet?. Chyba jeszcze ze sob? nie sypiali, jednak z upodobaniem prowadzili d?ugie rozmowy od serca i przed?u?ali sobie godziny pracy, a ja i kakadu coraz cz??ciej okazywali?my si? zb?dnymi ?wiadkami takich "nudnych i rutynowych sesji roboczych", kiedy mogli?my wykonywa? "wa?niejsze" zlecenia, archiwizuj?c dane i zajmuj?c si? badaniami. Czas przeznaczony na badania sp?dza?em w tym rejonie sieci, gdzie projektowano nowe oprogramowanie, a tam nie by?o ?atwo si? w?ama?. Mo?e operatorzy systemu nie wiedzieli o furtce, znanej Markowi i mnie, ale z ca?? pewno?ci? zdawali sobie spraw?, ?e stary program jest dziurawy, wi?c nad nowym pracowali poza sieci?. W czasie projektowania wszystkie komputery, u?ywane do tego celu, od??czono od pozosta?ych. Przez jeden dzie? by?em w rozpaczy. Ludzie jednak nie s? doskonali, prawda? Nawet si? tym szczyc?. Cz?sto powtarzaj?: "Jestem tylko cz?owiekiem", zw?aszcza gdy co? spieprz? i pragn?, by im tego gratulowano. Znalaz?em wi?c sposób. Programi?ci przewa?nie zabierali robot? do domu, korzystaj?c z male?kich dyskietek. Za ka?dym razem, kiedy ko?czyli prac?, bardzo skrupulatnie wszystko kasowali przed ponownym w??czeniem komputera do starej sieci. Jednak?e w ich domowych komputerach - po??czonych z ni? - ?atwo da?o si? zainstalowa? program, który potajemnie kopiowa? wszystko, co kasowali. Pod koniec projektowania wielu z nich usuwa?o b??dy, musieli wi?c instalowa? poszczególne cz??ci uko?czonego programu, by je przetestowa?, a przetestowano wszystkie jego elementy. W ci?gu trzech dni, zbieraj?c kawa?ek po kawa?ku, zmontowa?em bibliotek? zawieraj?c?, wed?ug mojej orientacji, ca?y nowy system operacyjny sieci. Tylko jak si? do niego dosta?, w dodatku niespostrze?enie? Mog?em, oczywi?cie, zainstalowa? jak?? furtk?, ale trudno by?oby j? ukry?, bo gdyby kto? nabra? podejrze?, ?atwo by j? odszuka?. Do starego oprogramowania znalaz?em doj?cie, zwyczajnie przegl?daj?c programy odczytuj?ce kombinacje naciskanych klawiszy. Zacz??em studiowa? dzia?anie nowego oprogramowania, by si? dowiedzie?, w jaki sposób system uniemo?liwia? dost?p niepowo?anym u?ytkownikom i jak sprawdza? w?asn? integralno??. W ko?cu napisa?em niewielki program i umie?ci?em go w pami?ci ulotnej w ca?ej sieci. Funkcjonowa? tylko podczas przerw w u?ywaniu komputerów, ukrywaj?c przed systemem operacyjnym swoj? obecno?? i fakt korzystania z jego pami?ci. Umyka? przed wszystkimi programami, sprawdzaj?cymi dzia?anie systemu, znajdowa? si? bowiem w jeszcze nie zaj?tych sektorach dysku, a je?li grozi?o mu skasowanie, przenosi? si? na inne wolne miejsce. Kiedy programi?ci opracuj? testy wzorcowe, by w przysz?o?ci sprawdza? funkcjonowanie uk?adu, nie wyka?? one nic nienormalnego, bez wzgl?du na to, co ukradnie mój programik, bo on ju? tam b?dzie. Poza ukrywaniem si?, co jeszcze robi mój ?pi?cy programik? Ano, nic takiego, co kto? móg?by zauwa?y?. Powiela si? przy ka?dej okazji, wi?c nie mo?na go usun??. W??cza si? jedynie na mój kod wej?ciowy, którego tu nie podam - nie jestem ca?kowicie pewien, czy tego pliku nie da si? odnale??. Kiedy wykrywa mój kod, robi bardzo prost? rzecz - pozwala mi wymieni? dowolne elementy systemu operacyjnego na moje w?asne, w ka?dej chwili i z ka?dym komputerem, dopóki czego? nie zaprogramuj? niew?a?ciwie i nie rozwal? uk?adu. W czasie, gdy z nich korzystam, mój program zabezpiecza je przed wykryciem. Jak ju? uzyskam to, czego potrzebuj?, mój ?pioch z powrotem wstawia oryginalne elementy, a moje wersje chowa w sekretnych miejscach nie do znalezienia, rozrzuconych po ró?nych dyskach na ca?ej "Arce". Nie do znalezienia? Có?, w?a?ciwie wszystko daje si? odszuka?. W tym wypadku jest to jednak bardzo trudne, bo gdy mój program wykryje, ?e kto? niepowo?any próbuje si? do niego dosta?, natychmiast niszczy wszystkie swoje egzemplarze na danym dysku. Nie szkodzi - gdzie? indziej zawsze jest kopia. Poza tym, gdyby wskutek niezwyk?ego pecha uda?o im si? znale?? i zniszczy? wszystkie egzemplarze na którym? z dysków, mój program zawsze pozostanie na innym i mo?e je odtworzy?. Nigdy, przenigdy si? go nie pozb?d?, chyba ?e wsz?dzie, na ca?ej "Arce" wy??cz? komputery, ale je?eli to zrobi?, uk?ad zapewniaj?cy warunki do ?ycia przestanie funkcjonowa? i wszyscy zgin?, nim ktokolwiek zd??y?by z powrotem je w??czy?. Pomy?la?em, ?e moje rozwi?zanie jest proste i znakomite. Na pewno si? sprawdzi. Dopóki nie zainstaluj? nowego oprogramowania sieci, mog? u?ywa? tej samej furtki, z której korzysta Marek. Potem tylko ja b?d? dysponowa? takim szczególnym dost?pem do sieci. Wszystko zaj??o mi pi?? dni. Jestem w tym naprawd? bardzo dobry - przecie? mnie udoskonalono. Cze??, pami?tniku! Ju? pó?no i je?li matka zobaczy ?wiat?o, zacznie si? w?cieka? jak na Ziemi, kiedy musieli?my p?aci? za elektryczno??. Marek nazywa matk? skwa?nia?? gder?, co nie jest zbyt taktowne, ale ona nigdy si? nie u?miecha i nie lubi, kiedy nam jest weso?o. Dzi? rzeczywi?cie by?a skwaszona, bo dosta?am list od taty, który nawet o niej nie wspomnia?, ale ja i tak bardzo si? ucieszy?am. Nie moja wina, ?e nie napisa? o matce ani s?owa, bo ona go rzuci?a i przynajmniej mog?a zosta? na Ziemi, kiedy on nie chcia? lecie? w kosmos. Chcia?abym, ?eby by? z nami, bo nied?ugo odlatujemy i on umrze i ju? nigdy do mnie nie napisze. Wtedy zostan? prawdziw? pó?sierot?. Wszyscy na "Arce" maj? dwoje rodziców, oprócz Emmy i Lidii, które mieszkaj? z ma?p?. One te? maj? rodziców i mia?y te? dziadka i babci?, ale dziadek uciek? i babcia nie mo?e opiekowa? si? dzie?mi sama, ale ja jestem z tego zadowolona. Dzi? wieczorem by?am u nich z Markiem i pilnowali?my dziewczynek, poniewa? wszyscy doro?li poszli na wspólne ta?ce, a Nancy jest ju? na tyle doros?a, ?e te? musia?a i??, i oprócz mnie nie mia? kto zosta? z dzie?mi. Marek zachowa? si? jak wypierdek mamuta i przez ca?y wieczór bawi? si? komputerem, a powinien mi pomaga?, bo d?ugo mnie b?aga?, ?ebym go ze sob? zabra?a, ale dzieciaki by?y naprawd? super. Lidia wygl?da ekstra, kiedy bawi si? w mam?, a Emmy zamyka oczy i ?mieje si? zupe?nie jak lalka, tylko ?e piszczy, jakby by?a g?upia, cho? nie jest, bo prawie wszystkie klocki z literami u?o?y?a w porz?dku alfabetycznym, czyli nie?le jak na takiego ma?ego dzieciaka. Oczywi?cie, ma?pa jest jeszcze mniejsza i superinteligentna, ale nic dziwnego, bo w ?rodku ma robota czy co? w tym rodzaju. Chcia?am z ni? porozmawia? i wola?abym, ?eby z nami zosta?a, ale musia?a i?? na ta?ce, bo jest ?wiadkiem i powinna obserwowa?, jak "?wietnie" bawi? si? te stare g?upki. Ciekawe, czy obserwowa?a nasz? matk?, a je?li tak, to czy ona dobrze si? bawi?a, czy te? gdera?a jak w domu. Marek twierdzi, ?e ma?pa jest cwana i szpieguje, wi?c mu powiedzia?am, ?e pewnie sam jest cwany i szpieguje, skoro tak dobrze to wie. Nie umia? nic odpowiedzie?, bo jest wypierdkiem, który przez rami? zagl?da ludziom do pami?tników. Taki smród powinien si? wynie?? z wszech?wiata! Kiedy ju? si? zestarzej? i zaczn? chodzi? na wspólne ta?ce, czy one mi si? spodobaj?? A mo?e z nimi te? b?dzie jak z innymi rzeczami, które robi?, bo musz?, a tylko udaj? przed doros?ymi, ?e je lubi?? Doktor Cocciolone (matka ka?e mi zawsze tak j? nazywa?, ?eby ludzie nie pomy?leli, ?e wychowa?am si? w?ród pawianów) chyba nie lubi wspólnych ta?ców. Przed wyj?ciem nie mia?a zbyt zadowolonej miny, a po powrocie do domu nie wygl?da?a, jakby dobrze si? bawi?a. Po prostu tylko udawa?a przed m??em, ?e jej si? podoba?o, ale moim zdaniem on wcale nie da? si? oszuka? i wiedzia?, ?e ona tam posz?a, bo musia?a. Wed?ug mnie doro?li najcz??ciej udaj?. My?l?, ?e gdyby mogli robi? to, co rzeczywi?cie najbardziej lubi?, wszyscy by si? po?o?yli i spali do ko?ca ?ycia. Wiem, bo ka?dy z nich to robi, kiedy jest sam. Nawet kiedy udaj?, ?e chc? czyta? albo ogl?da? wideo, zawsze w ko?cu drzemi?. Mam nadziej?, ?e nigdy a? tak si? nie zestarzej?, ?eby uwa?a? drzemk? za najlepsz? rozrywk?. Czym drzemka ró?ni si? od ?mierci? Chyba tylko klimatyzacj?. Inkubatory pozostan? zaplombowane, póki nie dotrzemy do celu wyprawy. Pó?niej, przez kilka lat, b?dzie w nich panowa? ogromny ruch do czasu ustabilizowania ?rodowiska, a potem znów oka?? si? niepotrzebne. Wszystko od nich zale?y, tam bowiem ziemskie zwierz?ta rze?ne, robocze i niezb?dne dla ?rodowiska rozwin? si? z jaj i zamro?onych embrionów. Urz?dzenia te musz? zapewnia? ogromn? wydajno??, poniewa? od razu b?d? potrzebne dos?ownie tysi?ce zwierz?t. Ja potrzebowa?em tylko jednego. Przy dobrym planowaniu osi?gn??em cel do?? ?atwo. Wyj??em z zamra?arki embrion samiczki kapucynki, zanios?em go do inkubatora w najodleglejszym k?cie i w??czy?em co nale?a?o. Oczywi?cie, mia?em z tym wi?cej roboty. Najpierw przy komputerze - trzeba by?o dokona? zmian w wykazie i archiwum, ?eby nie by?o rozbie?no?ci, a potem w oprogramowaniu urz?dze? monitoruj?cych, aby nie meldowa?y, ?e inkubator dzia?a, jednocze?nie go obs?uguj?c. Po tej najbardziej skomplikowanej cz??ci zadania musia?em jeszcze troch? si? pom?czy? i przeczo?ga? kana?em wentylacyjnym do pomieszczenia, gdzie znajdowa?y si? zamra?arki, by odszuka? w?a?ciw? - jeden z czterdziestu trzymetrowych sze?cianów, stale utrzymuj?cych temperatur? minus 40°C - a nast?pnie zej?? po ?cianie, kiedy nikt nie patrzy?, i wyj?? embrion. Wszystko to wymaga?o ogromnego napi?cia. Czo?gaj?c si? kana?em wentylacyjnym, przy?apa?em si? na tym, ?e w duchu przemawiam do kawa?ka lodu w probówce: "Spokojnie, male?ka, troch? cierpliwo?ci. Za kilka miesi?cy czeka nas randka. Jeszcze tylko musz? zrobi? z ciebie ?licznotk?, wychowa? ci? na dorodn? samic?". Och, gdybym potrafi? mówi?, jak sprytnie bym zagada? swoje zdenerwowanie. Bez nieprzyjemnych niespodzianek dotar?em do wyl?garni i sprawnie umie?ci?em probówk? w inkubatorze, który zd??y?em ju? pod??czy? i przeprogramowa?. Reszty dokona automat: wyjmie embrion, rozmrozi go, a potem zapewni mu od?ywianie i w?a?ciwe ?rodowisko rozwoju - bez udzia?u cz?owieka, a nawet mojego. Z powrotem zaplombowa?em inkubator i w??czy?em komputer, który po chwili zawiadomi? mnie, ?e wszystko idealnie dzia?a. Nast?pnie, zgodnie z moim programem, pozornie si? wy??czy?, a ca?e urz?dzenie wygl?da?o tak samo jak setki nieczynnych inkubatorów. Gdyby kto? je wyrywkowo sprawdza? i stwierdzi?, ?e nie mo?e otworzy? drzwiczek, komputer natychmiast by mnie o tym poinformowa?, a wtedy musia?bym co? wymy?li?, by jako? sobie z tym poradzi?. Jednak?e wcale si? o to nie martwi?em - najlepsze zabezpieczenie stanowi? fakt, ?e nikt nie mia? ?adnego powodu, aby wchodzi? do wyl?garni. Pomieszcze? tych nawet nie sprz?tano, bo odpowiednia klimatyzacja zapewnia?a idealnie czyste powietrze, tak wi?c nie by?o tam nawet odrobiny kurzu. Mo?e tylko jaki? w?os, który wypad? mi z futerka, kiedy do inkubatora wk?ada?em probówk? z moj? ma??. "Moja ma?a, male?ka, potrzebuj? twojej mi?o?ci. Bardzo ci? pragn?. No, chod? do tatusia". Chyba w ostatniej fazie d?ugiego panowania ameryka?skiej muzyki pop istnia?o co? patologicznego, skoro w piosenkach kochankowie zwracali si? do siebie, jakby mieli ochot? na seks z w?asnym dzieckiem. Cho? takie teksty s? chore ze wzgl?du na zawart? w nich wyra?n? aluzj? do pederastii i kazirodztwa, niemal idealnie pasowa?y do tego, co czu?em. Moja ma?a dziewczynka, moja kochanka, narzeczona i ?ona, moja g?upiutka ma?pka, moja w?asno??, moja nadzieja, moja jedyna nadzieja, dziewi?ciodniowa matka moich przysz?ych potomków le?a?a w inkubatorze, a mnie pozostawa?o tylko czeka?, udawa? normalnego ?wiadka i ufa? maszynerii, która decydowa?a o mojej przysz?o?ci. - S? opó?nienia - powiedzia? Neeraj. - Maj? jakie? niejasne k?opoty z nowym oprogramowaniem sieci i dopóki tego nie rozwi???, nie chc? wyrazi? zgody nawet na rozpocz?cie ko?cowych przygotowa? do startu. Us?yszawszy to, oczywi?cie, nadstawi?em uszu. Czy?by owe niejasne k?opoty spowodowa? mój drzemi?cy program? Nie, nieprawdopodobne. - Nie ma tego z?ego, co by na dobre nie wysz?o - odezwa?a si? Carol Jeanne. - Z chwil? startu ju? nic nie da si? zmieni?. Musimy l?dowa? z marszu, a nawet nie wiemy, z jakim gruntem b?dziemy mieli do czynienia, a tak pozostanie nam wi?cej czasu na opracowanie ró?nych strategii. - Zw?oka jest dobra dla gajologów, ale nie dla mnie, bo cyka mój zegar biologiczny - rzek? Neeraj. - M??czy?ni nie maj? zegara biologicznego - za?mia?a si? Carol Jeanne. - A w?a?nie ?e mamy. On ka?e nam si? zakochiwa? w p?odnych kobietach. Zrozumia?em, ?e na ten temat zacz?li rozmawia? podczas mojej nieobecno?ci. - Có?, nie brak p?odnych kobiet - oznajmi?a Carol Jeanne po chwili milczenia. - Ale wymagaj?cy samiec wybiera najlepsze geny. - A tak?e samic? najbardziej predestynowan? do opieki nad potomstwem. Z pewno?ci? go uprzedzi?a, ?e nie jest sumienn? matk?. - By? mo?e jemu wcale nie chodzi o zegar biologiczny, lecz po prostu lekkomy?lnie i beznadziejnie zakocha? si? w kobiecie, której nigdy by dla niego nie wybrali rodzice, a on sam dla siebie pewnie te? nie. - Porozmawiamy o tym innym razem. Jak ona g?upio próbuje utrzyma? to w tajemnicy. My?li, ?e ja nic nie wiem? Wskoczy?em na jej biurko i podbieg?em do komputera. "Eyewhay otnay ooze-yay ig-pay atin-Lay?", napisa?em. Roze?mia?a si?. Jej ?miech w dalszym ci?gu sprawia? mi przyjemno??, cho? ju? na dobre zacz??em si? buntowa?. Oto, jak silne s? zaprogramowane uczucia. - Lovelock twierdzi, ?e si? domy?la, co nas ??czy - oznajmi?a. - Przecie? ci mówi?em, ?e te wszystkie wybiegi s? niepotrzebne. - Fakt, ?e on si? domy?la, wcale mnie nie martwi. Nie mam sekretów przed Lovelockiem. Idzie mi jednak o to, ?e kiedy umr?... W ka?dym razie wola?abym, ?eby tego nie rejestrowa?, je?li nic nam nie wyjdzie. - No, ale ju? to zrobi? - zauwa?y? Neeraj. - Widzisz, ludzie, którzy kiedy? zajm? si? studiowaniem naszych ?yciorysów nie b?d? g?upi i od razu si? zorientuj?, co oznaczaj? te przerwy. Niech wi?c on zarejestruje, ?e ja chc?, by? ty, wysoka makaroniarka, znalaz?a si? w moim ?yciu, w moim domu, w moim ?ó?ku, a ?e ty natomiast pragniesz, by?my zostali przyjació?mi, poniewa? mimo wszystko czujesz si? odpowiedzialna za swoje dzieci, cho? w istocie nie po?wi?casz du?o czasu ani im, ani m??owi, który znacznie lepiej si? nimi opiekuje. Do tego wyznaj, ?e masz dziwn?, perwersyjn? ochot? na zmieszanie ras; na to, by ciemnoskóry Drawida, którego imi? ko?czy si? liter? "j", po??czy? si? z sycylijsko-ameryka?sk? ksi??niczk? o nazwisku ko?cz?cym si? samog?osk?. - Z tego wynika, ?e jestem SAK - za?artowa?a Carol Jeanne. - A co wynika z tego dla mnie? - spyta? Neeraj i zwróci? si? do mnie: - Lovelocku, czasami ci zazdroszcz?. Wskakujesz jej na rami? i wyskubujesz z jej w?osów wyimaginowane wszy, kiedykolwiek zechcesz. Wspinasz si? po jej klatce piersiowej, dotykaj?c miejsc, do których ja nie mam dost?pu. - Nie mów w ten sposób przy moim ?wiadku! - ostro zareagowa?a Carol Jeanne. - Na mi?o?? bosk?, czy tylko dlatego, ?e ju? wi?cej nie próbujemy niczego przed nim ukrywa?, mamy si? zachowywa? jak para napalonych smarkaczy? - Czemu nie? Ja jestem napalonym smarkaczem i chcia?bym na golasa baraszkowa? z tob? w ?ó?ku. Zadowol? si? jednak u?ciskami i rozmow? od serca, byle do pó?nej nocy. Carol Jeanne wyra?nie si? kr?powa?a, on za? j? podpuszcza? - widocznie by? to prze?omowy moment w ich zwi?zku. Pewnie w?a?nie dlatego Neeraj robi? takie aluzje w mojej obecno?ci. Chcia? uzyska? jasn? odpowied?. Pragn??, by sytuacja si? zmieni?a. Carol Jeanne równie?, bo powiedzia?a: - Czy dr?czenie mnie sprawia ci przyjemno??? Od lat nie prze?ywa?am niczego podobnego, nawet chwili mi?o?ci. Powinnam si? natychmiast wycofa?, kiedy pozna?am jego rodzin?. Nale?a?o si? spodziewa?, ?e on na zawsze pozostanie w?asno?ci? swojej matki. Ale to by?a dla mnie szansa osi?gni?cia... pe?ni ?ycia. Sk?d mog?am wiedzie?, ?e spotkam ciebie? - Ci?gle wszystkich zaskakuj? - odpar? Neeraj. - Id?c przez ?ycie, stale widz? zdziwione twarze. - Ju? ci mówi?am, ?e gdybym nie by?a m??atk?, w ogóle bym si? nie waha?a. Nie zamierzam jednak rujnowa? mojego ma??e?stwa. Gdybym rzuci?a m??a dla ciebie, do ko?ca ?ycia by? si? zastanawia?, czy nie rzuc? ciebie dla kogo? innego. - A ta aluzja Stefa, ?e Red ma jak?? kobiet?? - To nie by?o wyra?ne oskar?enie. Poza tym, je?li nawet Red ma romans, to nie oznacza, ?e nasze ma??e?stwo si? sko?czy?o. Dzieciom potrzebna jest trwa?a rodzina. - Nie rozumiem takiej podwójnej moralno?ci. Je?li on ma romans, wszystko w porz?dku, ma??e?stwo ocaleje, ale tobie romansowa? nie wolno, boby? je rozbi?a. - Istotnie, poniewa? ja nie umiem k?ama?. Wszystko bym mu powiedzia?a, a on nigdy by mi nie wybaczy?. To by?by koniec naszego ma??e?stwa. - Ale skoro on ma romans... - Nie o to chodzi, Neeraju. Po prostu nie nale?? do kobiet, które miewaj? romanse. - Co za bzdurna wspania?omy?lno??! I to mi mówi moja ukochana, obiekt moich erotycznych marze?. W?a?nie ?e nale?ysz do takich kobiet, bo jest ci ?le z tym twoim m??em-sukinsynem, niekochaj?cym, nielojalnym i samolubnym manipulantem, bo kochasz niskiego, wra?liwego Hindusa, który wygl?da jak Ghandi. - Na pewno nie ja rozbij? moje ma??e?stwo. Tak czy inaczej równie? tobie romans by nie wystarczy?. Ty te? pragniesz ma??e?stwa. Znajd? sobie kogo? innego, Neeraju. - Moim zdaniem Red jest homoseksualist?, i tylko dlatego si? z tob? o?eni?, ?e chcia? spe?ni? oczekiwania swojej matki. Uwa?am, ?e i Stef jest homoseksualist?, który trwa? w ma??e?stwie bez mi?o?ci, poniewa? to idealnie pasowa?o do jego definicji ma??e?stwa. - Jeste? gajologiem, Neeraju, a nie psychoanalitykiem. - Teraz Red prawdopodobnie romansuje z kobiet?, lecz kiedy jego ma??e?stwo z tob? w ko?cu si? rozpadnie, o czym marzy od samego pocz?tku, przestanie si? kr?powa? i wreszcie b?dzie mia? to, do czego t?skni? przez ca?e ?ycie, i zwi??e si? z m??czyzn?, w dodatku bardzo m?skim. Móg?bym si? za?o?y?... - Niech ci? szlag trafi! To wcale nie jest zabawne, móg?by? sobie tego oszcz?dzi?, przynajmniej w obecno?ci Lovelocka - przerwa?a mu Carol Jeanne. "Mnie to bawi", napisa?em. Zastanawia?em si?, czy Neeraj nie ma troch? racji. Przy ró?nych okazjach kilkakrotnie spotyka? Reda. Zna? si? na ludziach, dzi?ki czemu zdoby? sobie Carol Jeanne. Przejrza? j? i za fasad? zimnego profesjonalizmu zobaczy? w niej kobiet?, której Red nigdy nie dostrzega?. S?k w tym, ?e owa gor?cokrwista kobieta, spragniona mi?o?ci, nie decydowa?a o ?yciu Carol Jeanne, ta bowiem kierowa?a si? tym, co uznawa?a za s?uszne, a nie tym, czego naprawd? potrzebowa?a. Podziwia?em j? za to - chyba nie tylko dlatego, ?e mnie tak zaprogramowano. Podoba?o mi si?, ?e by?a gotowa ponie?? wielkie osobiste straty, aby tylko dzieci dalej mia?y dom i rodzin?, tym bardziej, ?e lubi?em Neeraja. Moim zdaniem on by j? naprawd? uszcz??liwi?, lecz ona go odrzuca?a. - Lovelock uwa?a, ?e nale?? ci si? brawa - oznajmi?a. - Chyba pragnie, by?my zamienili si? ?wiadkami. - Wiadomo, ?e kapucynki to kwiat ?wiadków - odpar? Neeraj ze ?miechem. - Lovelock jest ci niezb?dny jak powietrze, i ty dobrze o tym wiesz. Co on chcia? przez to powiedzie?? Czy?by chodzi?o mu o to, ?e ona mnie potrzebuje, bo kapucynka dodaje splendoru? Kwiat ?wiadków... - On jest prawie przyjacielem - rzek?a Carol Jeanne, g?aszcz?c moje futerko. Neeraj u?miechn?? si? gorzko. - Czy tak samo jak ja jestem prawie kochankiem? ?wietnie zdawa? sobie spraw?, ?e s?owo mo?e rani?. W tym momencie nawet si? ze mn? identyfikowa?, stoj?c na progu czego? wspania?ego, lecz ci?gle powstrzymywany, nie móg? go przekroczy?. Prawie przyjaciel. Prawie osoba. Prawie ?ywy. Prawie rzeczywisty. Jednak?e wci?? nie ca?kiem. No có?, Carol Jeanne, droga prawie przyjació?ko, mam w piekarniku s?odk? bu?eczk? wy??cznie dla siebie. Nie jeste? mi potrzebna. Neeraj równie?. W ogóle nie potrzebuj? ludzi. Z tej waszej dekadenckiej kultury i egoistycznego, aroganckiego ?ycia, wezm? to co chc?, a potem napluj? wam w twarz i wraz ze swoimi dzie?mi stworz? co? nowego i pi?knego. My przynajmniej zawsze b?dziemy pami?tali, ?e oprócz nas ?yj? na tym ?wiecie inne inteligentne i warto?ciowe gatunki. Nigdy nie posuniemy si? do tego, by uwa?a?, ?e skoro sprytnie nazwali?my pozosta?e gatunki "zwierz?tami", mamy prawo je t?pi?, m?czy?, ignorowa? i traktowa? z pogard?. Zaczynam u?ywa? napuszonych s?ów. Czemu nie? Chcia?em by? patetyczny, ale jako? mi to nie wychodzi?o. Usun??em si? wi?c spod r?ki Carol Jeanne i przycupn?wszy na kraw?dzi biurka, zapatrzy?em si? w przestrze?. Moja pani chyba nawet nie spostrzeg?a, ?e jestem zmordowany. Co innego Neeraj. On zwraca? na innych uwag? i traktowa? mnie lepiej ni? wszyscy pozostali ludzie. Zastanawia?em si?, czy analizuje mnie tak samo jak Reda. Na przyk?ad, móg?by powiedzie?: "Carol Jeanne, w?a?ciwie Lovelock jest napalon? ma?pk?. Domy?lam si?, ?e dzi?ki swojemu biologicznemu zegarowi pokona? zaprogramowany antyseksualny odruch i ukrad? embrion samicy, by wyhodowa? sobie partnerk?. A niby czego si? spodziewa?a? po udoskonalonej kapucynce, któr? trawi? pretensje i mieszane uczucia do w?a?cicielki?" Nie, Neeraj tego nie widzi, bo z mojej twarzy, pozbawionej wyrazu, nigdy niczego nie zdo?a wyczyta?. W ogóle nie zdaje sobie sprawy, jak wygl?da moje ?ycie, cho? sam ma ?wiadka, a gdyby nawet rzeczywi?cie nas rozumia?, nie móg?by trzyma? ?wiadka. Nic o mnie nie wie. ?adne z nich mnie nie zna. Ludzie nigdy mnie nie poznaj?. Jednak?e ja o nich wiem wszystko i bardziej im wspó?czuj? ni? oni mnie, ni? oni sobie nawzajem. W?a?nie dlatego nie mog?em po prostu siedzie? bezczynnie wiedz?c, co si? dzieje z Nancy. Od chwili, gdy tamtej niedzieli przeczyta?em jej obietnic?, ca?y czas my?la?em, jak pomóc dziewczynie. Z pocz?tku chcia?em wys?a? anonim poczt? komputerow?, by jej ojciec wiedzia?, ?e jest ?ledzony. Z tym jednak wi?za?o si? podwójne ryzyko: z jednej strony ujawni?bym swoje mo?liwo?ci manipulowania komputerami, a z drugiej - ojciec Nancy móg?by j? traktowa? jeszcze gorzej, pos?dzaj?c o to, ?e si? komu? wygada?a. Nie, nale?a?o u?y? jakiego? prostego sposobu, by szybko i skutecznie odebra? j? temu cz?owiekowi, a jednocze?nie go wyeliminowa?, by ju? wi?cej nie stanowi? zagro?enia ani dla niej, ani dla innych dzieci. Przestudiowa?em odpowiednie przepisy i stwierdzi?em, ?e prawo na "Arce" jest ca?kowicie nastawione na ochron? dziecka. Rodziców winnych molestowania dzieci lub kazirodztwa usuwano z kolonii, je?li do przest?pstwa dosz?o przed startem, ale po zerwaniu kontaktu z Ziemi? kary stawa?y si? o wiele ostrzejsze, wr?cz drako?skie. W prospekcie ich nie wymieniono, ale w pewnym sensie by?y brutalne. Niektórych przest?pstw po prostu nie wolno tolerowa? w spo?ecze?stwie, lecz w czasie wyprawy nie ma mo?liwo?ci karania wi?zieniem ani wygnaniem, wi?c cz?owiekowi skazanemu za umy?lne naruszenie praw dziecka dawano wybór: albo podda si? operacji chirurgicznej, wskutek której funkcje zwi?zane z pop?dem p?ciowym i agresj? b?d? mu sprawia?y potworny ból, albo zostanie u?miercony. Operacja kojarzy?a mi si? z czym? znajomym, pomimo suchego j?zyka kodeksu karnego "Arki". Zag??biwszy si? w szczegó?y, wkrótce odkry?em, ?e pierwszych takich operacji dokonywano w programie udoskonalania ?wiadków. Zatem najgorsz? kar?, jak? dla cz?owieka przewidywa?o prawo "Arki", by?o to, co zrobiono ze mn?. Podczas operacji wszczepiano niewielkie urz?dzenie, które zaczyna?o dzia?a?, gdy Carol Jeanne wymawia?a karc?ce s?owo albo kiedy my?la?em o seksie. Za?o?yli mi je nie po to, by ukara? za pope?nione przest?pstwo, spowodowane wad? charakteru szkodz?c? moim dzieciom, lecz dlatego, ?e mia?em by? "udoskonalony" i w zwi?zku z tym nale?a?o mn? sterowa?. Jednak?e operacja na p?acie limbicznym nie zapewnia?a stuprocentowej skuteczno?ci. Sam si? o tym przekona?em. Powinienem wi?c jak najszybciej zadenuncjowa? ojca Nancy, póki jeszcze mo?na go odes?a? z "Arki" na Ziemi?. Wówczas uwolni?bym od niego dziewczyn? i jej matk?. Mimo wszystko sam wola?em go nie oskar?a?. Gdyby ludzie si? dowiedzieli, ?e ich szpieguj?, byliby oburzeni i zacz?liby si? mnie ba?. Co gorsza, to by ujemnie rzutowa?o na opini? Carol Jeanne, boby pomy?leli, ?e dzia?am w jej imieniu, a w dodatku anonimowe oskar?enie za po?rednictwem komputera nie wystarczy?oby do uwolnienia Nancy od ojca i jedynie by jej zaszkodzi?o. Musia?em pozosta? w cieniu i dalej udawa?, ?e jestem tylko zabawn? ma?pk?. Zastanawia?em si?, czy nie zwróci? si? z t? spraw? do Carol Jeanne, ?eby ona wszystko za?atwi?a, lecz doszed?em do wniosku, ?e tak zrobi? wy??cznie w ostateczno?ci. Nikt by nie uwierzy?, ?e sama przeczyta?a t? obietnic?, i w ko?cu musia?aby ujawni? moj? rol?, co nam obojgu przynios?oby szkody. Istnia?y jednak osoby, które mog?y doprowadzi? do oskar?enia, w ogóle tego ze mn? nie ??cz?c. W sieci znów si? pojawi? Bóg. Przys?a? mi nast?pn? wiadomo??, ale tym razem nie tak wredn?. Nie wiem, co robi?. Nawet nie mia?em poj?cia, ?e takie co? si? zdarza. Dlaczego Nancy nikomu o tym nie powie? I pomy?le?, ?e to jej w?asny ojciec. Ojcowie nie robi? takich rzeczy. Czasami zostaj? na Ziemi i pozwalaj? ?onie zabra? dzieci na inn? planet?, ale nie ?miej? tkn?? swoich córek. To gorsze od najgorszego. Wyobrazi?em sobie, ?e ojciec robi to z Dian?, i mia?em ochot? go zabi?. Ale wiem, ?e on nigdy by tego nie zrobi?. Najch?tniej bym zabi? ojca Nancy. Chyba ta ma?pa ma racj?, ?e podgl?da obietnice (widzia?em, jak szpiegowa?a!), ale tego nie mog?aby u?y? jako dowodu, bo obietnic nie wolno pokazywa? w s?dzie, nawet je?li pastor ich nie niszczy, cho? powinien. Pogadam z Dian? i mo?e ona wymy?li jaki? sposób, ?eby Nancy sama nam wszystko powiedzia?a. Wtedy pójdziemy na policj? i "Bóg", z tym swoim w?ochatym ty?kiem, nie b?dzie w to wpl?tany. Marek pokaza? mi list od "Boga". Ca?? noc p?aka?am. Biedna Nancy. Nie wiem, jak j? namówimy, ?eby nam wszystko wyzna?a. Nie wypada do kogo? podej?? i spyta?: "Wiem, ?e twój ojciec pope?nia kazirodztwo, wi?c mo?e jeste? jego ofiar? i chcesz, by?my ci pomogli od niego si? uwolni??" Przypuszczam, ?e co? wymy?l?, a jak nie ja, to Marek. Chcia?am napisa?, ?e mój brat my?li tylko o bzdurach, ale zrobi?o mi si? g?upio. Dra?nienie si? z nim i dogadywanie mu jest takie dziecinne, kiedy chodzi o co? rzeczywi?cie powa?nego. Czasami si? bijemy, ale nigdy naprawd?. S?owo honoru. Dra?ni si? ze mn?, ale nigdy nie robi mi krzywdy. Nie ka?dy czuje si? tak bezpieczny w rodzinie jak ja. W ko?cu z Marka wcale nie taki z?y brat. ROZDZIA? DZIESI?TY KLATKI Sprawiedliwo?? na "Arce" dzia?a b?yskawicznie - powinienem to zapami?ta?. Min?? zaledwie jeden dzie? od chwili, gdy wys?a?em list do Marka, a ju? r?ka prawa dosi?g?a rodziny Nancy. Ch?opak, oczywi?cie, podzieli? si? moimi informacjami z siostr?, a ona posz?a do Nancy, któr? tak wzruszy?o okazane jej wspó?czucie, ?e si? przed ni? otworzy?a. Szkoda, ?e tego nie widzia?em - wiem, ?e Diana jest bystra, ale sama bystro?? nie zawsze wystarcza, by cz?owieka do czego? nak?oni?. Us?yszawszy z ust Nancy ca?? histori? o z?ym traktowaniu i kazirodztwie, Diana ruszy?a prosto do Reda i wszystko mu opowiedzia?a - nie wspominaj?c, ?e sprawa zacz??a si? od wiadomo?ci, któr? otrzyma? Marek. Wiem, jak ?wietnie ta dziewczynka prowadzi?a rozmow? z Redem, bo to sobie skopiowa?em od Pink, co nie oznacza, ?e Pink jest moim szpiegiem u Reda. Po prostu ?winie z natury daj? si? ?atwo wykorzystywa?. Musz? pochwali? Reda. Niech sobie b?dzie emocjonalnie uzale?niony od matki, ale w wypadku cudzych problemów rodzinnych dzia?a? bardzo uczciwie i szybko. Jak nale?y. Najpierw skontaktowa? si? z konsultantami szkolnymi. Dowiedzia? si?, ?e nienormalne zachowanie Nancy przypisywali z?emu traktowaniu w domu i nawet próbowali co? od niej wyci?gn??, lecz udziela?a im tak m?tnych wyja?nie?, ?e nie dawa?y podstawy do wszcz?cia post?powania przeciwko rodzicom. Jednak?e w po??czeniu z o?wiadczeniem Diany ich obserwacje wystarczy?y, by dalej prowadzi? dochodzenie. Nast?pnego dnia Red przyszed? do szko?y i razem z konsultantem, który najbardziej interesowa? si? t? spraw?, przedstawi? Nancy to, czego si? o niej dowiedzia?. Nie wspomnia? o Dianie, ale Nancy, oczywi?cie, natychmiast si? domy?li?a ?ród?a informacji. Poniewa? wszystko odbywa?o si? w obecno?ci Pink, znowu mog?em obejrze? t? scen?. - Diana mia?a nikomu o tym nie mówi? - odpar?a Nancy ponurym g?osem. - Powinno si? mówi? o takich rzeczach - rzek? Red. - Je?li si? to ukrywa, nie mo?na tego powstrzyma?. Teraz potrzebujemy tylko jednego: ?eby? sama wszystko nam opowiedzia?a. - Nigdy nie b?d? skar?y?a na mojego ojca. - Wiesz co, Nancy? Wystarczy, je?li potwierdzisz, ?e to, co wiemy, jest prawd?. Wtedy natychmiast zabierzemy ci? z domu, a twój ojciec pójdzie do aresztu, by ju? wi?cej nie móg? ci? kara?. Jego ode?lemy z "Arki", ty za? b?dziesz mia?a do wyboru: albo oddzielnie wrócisz na Ziemi?, albo zostaniesz tutaj z matk?. - Mama nie zostanie tu bez niego. Polecia?a tylko dlatego, ?e on jej kaza?. - A ty chcia?a? lecie?? Nancy skin??a g?ow?. - Je?eli wi?c matka uzna, ?e razem z ojcem powinna wróci? na Ziemi?, wolno ci zosta? z nami. Jeste? na tyle doros?a, ?eby podejmowa? takie decyzje. B?dziemy z ciebie dumni, gdy zdob?dziesz si? na odwag? i powiesz nam, czy to prawda, by uniemo?liwi? ojcu dalsze nadu?ycia wobec ciebie. Dziewczyna zerkn??a na Reda. - Dobrze. Tak, to wszystko prawda - odpar?a cicho. Kiedy ogl?da?em t? scen? dzi?ki wzrokowej i s?uchowej pami?ci Pink, przysz?o mi do g?owy, ?e skoro Nancy jest na tyle doros?a, by decydowa?, czy zostanie na "Arce", to chyba jest równie? na tyle doros?a, by uciec z domu i by sama zdo?a?a si? uwolni? od kazirodztwa. Z drugiej strony jednak ojciec tak d?ugo j? wykorzystywa?, ?e niew?tpliwie straci?a woln? wol?. Ile czasu zajmie jej powrót do normalnego stanu? Niewola zmienia osobowo?? i wcale nie tak ?atwo zdecydowa? si? na wolno??, nawet je?li jest mo?liwa. Zastanawiaj?c si? nad tym wszystkim, doszed?em do wniosku, ?e najwa?niejsze s?owa, jakie powiedzia? Red, to: "B?dziemy z ciebie dumni". W ten sposób obieca? Nancy ojcowsk? aprobat?, której nigdy nie otrzyma?a, cho? tak bardzo jej pragn??a, ?e licz?c na ni?, cierpliwie znosi?a straszne traktowanie. Tu jednak robi? dygresj?. Chyba w rzeczywisto?ci analizuj? siebie. Ja, biedna pozbawiona ojca istota, tak?e pragn? ojcowskiej aprobaty jak wszystkie naczelne. Kto jest moim ojcem? Na pewno nie Red. Nie jestem tak zrozpaczony ani g?upi jak ta dziewczyna, by si? go uczepi?. W ci?gu godziny ojciec Nancy znalaz? si? w areszcie, gdzie go przes?uchano w obecno?ci adwokata i Reda, nowego opiekuna jego córki. Z p?aczem przyzna? si? do wszystkiego, na przemian oskar?aj?c j? o uwodzenie i b?agaj?c, by go ukarano za to, ?e tak strasznie j? traktowa?. Zrobi?o mi si? zarazem smutno i niedobrze. Jeszcze smutniejsza okaza?a si? reakcja jego ?ony, która stanowczo zaprzeczy?a, ?e cokolwiek si? sta?o. - Oczywi?cie, czasami musia? j? ukara?, bo ona ma humory i jest niepos?uszna, ale pozosta?e oskar?enia to po prostu jej z?o?liwa próba wyrwania si? spod kurateli przyzwoitej rodziny - o?wiadczy?a. Nast?pny transport na Ziemi? przewidywano za dwa tygodnie. Ojciec i matka Nancy mieli nim odlecie?. Dziewczyna tymczasowo zamieszka?a z nami. Dosta?a kanap?, na której kiedy? spa? Stef. Wkrótce dla wszystkich sta?o si? jasne, ?e Nancy sfiksowa?a na punkcie Reda jako swojego wybawcy, a Dian? uzna?a za wroga. Dziwne, nieprawda?? Red by? dla niej tym, kto j? uchroni? przed okrucie?stwem ojca i jego nieustannymi ??daniami ?wiadcze? seksualnych, Diana za? osob?, która nadu?y?a jej zaufania i narazi?a j? na utrat? mi?o?ci rodziców. Nancy nie przeszkadza?o, ?e oba skutki ?ci?le si? ze sob? wi?za?y - wytr?cona z równowagi psychicznej, ca?kowicie je rozdziela?a. Nie chcia?a siedzie? w domu, gdy przychodzi?a Diana, by zaj?? si? dzie?mi, wi?c mieli?my pewne k?opoty z opiek? nad dziewczynkami. Kiedy ta sprawa wynik?a pierwszy raz, Nancy si? upar?a, ?e nikogo nie potrzebujemy, bo ona ?wietnie sobie z tym poradzi. Zd??y?em uprzedzi? Carol Jeanne, ?e dziewczyna jest niezrównowa?ona, wi?c nie nale?y jej zostawia? samej z Lidi? i Emmy. Przypomnia?em mojej pani, ?e ofiary z?ego traktowania cz?sto same ?le traktuj? innych, ale moje ostrze?enia okaza?y si? zb?dne - Red ju? podj?? stosowne kroki. - Nancy, w dalszym ci?gu potrzebny ci wypoczynek i spokój, ?eby? mog?a si? otrz?sn?? z tego wszystkiego, co ci? spotka?o - powiedzia?. - Opieka nad ma?ymi dzie?mi by?aby dla ciebie zbyt du?ym stresem. Min? lata, nim ci na ni? pozwol?. Od niego przyj??a zakaz bez protestów. Wieczorem jednak, gdy samotnie ogl?da?a telewizj?, a Carol Jeanne i Red k?adli dziewczynki do ?ó?ka, obserwowa?em j? z korytarza i s?ysza?em, jak mrukn??a: - Ta plotkara tylko dlatego to zrobi?a, ?e nie chce, bym ja si? opiekowa?a dzie?mi. Parszywa suka. Wiedzia?em, sk?d si? wzi??a taka postawa. Nancy na?ladowa?a swojego ojca, który córk? obarcza? win? za to, co jej wyrz?dzi?, w dodatku wyzywaj?c j? od suk - wszystko zwali?a na Dian? i nawet u?y?a tych samych wyzwisk. Nie trzeba mie? kwalifikacji Reda, ?eby to rozumie?. Bardzo mnie to irytowa?o, bo Nancy wcale nie by?a g?upia. Jak na nie udoskonalon? istot? ludzk?, wydawa?a si? niemal bystra, a jednak nie pojmowa?a absurdalno?ci swojego rozumowania. Najszcz??liwsze chwile w ?yciu prze?ywa?a opiekuj?c si? dzie?mi s?siadów, bo wtedy nie musia?a przebywa? z ojcem, a przy tym w innych domach znajdowa?a wzgl?dny spokój i normalno??. Skoro Red jej tego zakaza?, po prostu "wiedzia?a", ?e wszystkiemu winna jest Diana, bo j? pozbawi?a ulubionego zaj?cia. Stara?em si? jak najcz??ciej obserwowa? Nancy. Ju? nigdy wi?cej nie wyg?asza?a swoich paranoidalnych wniosków. Nic nie robi?a, przynajmniej wówczas, gdy na ni? patrzy?em. Po prostu siedzia?a, ogl?daj?c telewizj? czy bawi?ce si? dziewczynki, albo przez okno gapi?a si? na dalekie miasteczka "Arki". Zwykle mia?a t?py wzrok, ale czasami w jej oczach pojawia?y si? ?zy lub b?yski w?ciek?o?ci. Niewiele mówi?a i swoj? obecno?ci? nie zak?óca?a domowego trybu ?ycia. Mamu?ce pozwala?a traktowa? si? jak s?u??c?. - Och, droga Nancy, mo?esz mi poda? ksi??k?, któr? czytam? Albo: - Nancy, kochanie, b?d? tak dobra i przynie? mi z kuchni szklank? wody. Wrzu? co najwy?ej jedn? kostk? lodu, bo je?li pij? zbyt zimne p?yny, to pali mnie w gardle. Wiesz, jak to jest, kiedy cz?owiek si? starzeje. Powinna? ukl?kn?? i podzi?kowa? Bogu za to, ?e jeste? m?oda i nic ci nie dolega. Tym samym Mamu?ka dowiod?a, ?e niczego nie zauwa?a, bo Nancy wyra?nie co? m?czy?o. Jednak?e dziewczyna, wychowana w atmosferze ca?kowitego podporz?dkowania woli innej osoby, sprawia?a wra?enie, jakby zlecenia Mamu?ki stanowi?y dla niej wielk? ?ask?. Inna sprawa, ?e Mamu?ka zawsze ?adnie j? prosi?a, czego ojciec Nancy nigdy nie robi?. Owe drobne pos?ugi dawa?y dziewczynie poczucie przydatno?ci, którego teraz jej brakowa?o skoro ojciec siedzia? w areszcie. Od czasu do czasu mru?y?a oczy z w?ciek?o?ci i nienawi?ci, a gdy spostrzeg?a, ?e na ni? patrz?, próbowa?a zmia?d?y? mnie spojrzeniem. Z pocz?tku odwraca?em g?ow?, ale pó?niej si? zawzi??em - niby dlaczego mia?bym unika? jej wzroku? Po pierwsze nie mia?a poj?cia o mojej roli w jej wyzwalaniu, a po drugie w ogóle nie dba?em o to, czy mnie nienawidzi, czy nie. Co mi mog?a zrobi?? Wi?c u?miecha?em si? do niej i zaczyna?em si? wyg?upia?. Naprawd? potrafi? b?aznowa?. Wszyscy si? ?miali - ona nigdy. Pewnego razu do biura Carol Jeanne przysz?y dwie agentki z "o?rodka kondycyjnego", tak umi??nione, ?e ich damskie stroje wydawa?y si? marnym kamufla?em. Wyobra?aj?c sobie, jakie s? ?ylaste, natychmiast pomy?la?em, ?e ?adna z nich od lat nie mia?a menstruacji. Ich biust przypomina? pi?ki tenisowe, przypi?te do m?skich klatek piersiowych. Ka?da z tych kobiet bez trudu zmia?d?y?aby mi g?ow? jedn? r?k?. - Przysz?y?my porozmawia? z pani? o w?amaniach do komputerów - oznajmi?a wy?sza, niejaka Mendoza. Oczywi?cie prze?y?em okropn? chwil? s?dz?c, ?e wykryto moje machinacje i ?e zostan? unicestwiony. Instynktownie wskoczy?em na najwy?sze miejsce w pokoju. Na szcz??cie ani Mendoza, ani Van Pell w ogóle si? nie domy?li?a, ?e kapucynki w ten sposób okazuj? strach wywo?any poczuciem winy. Carol Jeanne mog?aby si? zorientowa?, co oznacza moja reakcja, ale od lat nie zwraca?a na mnie uwagi. - ?ci?le mówi?c, chodzi nam o anonim, który pa?stwo niedawno otrzymali - wyja?ni?a Mendoza. - Wiedzieli?my, ?e nasza sie? nie jest szczelna - doda?a Van Pell. - Dlatego te?, kiedy pani tu przyby?a, zainstalowali?my pewne urz?dzenia monitoruj?ce, aby nas alarmowa?y w wypadku w?amania do pani komputera. Dysponuje pani bardzo wa?nymi informacjami, doktor Cocciolone. - W takim razie wiecie wi?cej ni? ja - stwierdzi?a Carol Jeanne. - W?a?ciwie niezupe?nie - odpar?a Van Pell. - Widzi pani, kto? unieszkodliwi? nasze zabezpieczenia. Dalej funkcjonuj?, ale przysy?aj? nam bezwarto?ciowe informacje. - Czy przypadkiem nie s? wadliwe? - podsun??a Carol Jeanne. - Ustalono, ?e kto? je przeprogramowa? - o?wiadczy?a Mendoza. - Ach tak? Na pewno zrobi? to Lovelock. Pi?knie mnie za?atwi?a. - Lovelock? - spyta?a zdezorientowana Mendoza. Te babsztyle s? agentkami tajnej policji bezpiecze?stwa na "Arce" i nawet nie wiedz?, jak si? nazywa ?wiadek doktor Cocciolone? Jak wida?, intensywne ?wiczenia w si?owni pozwalaj? ograniczy? zawarto?? t?uszczu w organizmie do poni?ej dwóch procent, ale nie zwi?kszaj? sprawno?ci umys?owej. - To mój ?wiadek - wyja?ni?a Carol Jeanne. - Lovelock zawsze sprawdza, czy moje dane s? dobrze zabezpieczone. Niew?tpliwie znalaz? wasze urz?dzenia i s?dzi?, ?e s?u?? do szpiegowania. On naprawd? ?wietnie sobie radzi z komputerami. No chyba. Przecie? jestem udoskonalony. Mendoza i Van Pell spojrza?y na mnie t?pym wzrokiem. Zdawa?o mi si?, ?e mnie oceniaj?: "Takie co? mia?oby si? zna? na komputerach?" - Pani ma?pa uniemo?liwi?a nam wykrycie nadawcy anonimu - stwierdzi?a Van Pell. Carol Jeanne roze?mia?a si? jej w twarz. - Mój ?wiadek zrobi? po prostu to, co do niego nale?y, i zabezpieczy? moje dane. Warto by doda?, ?e nawet lepiej ni? wy. Dzi?kuj?, Carol Jeanne. Niech te babsztyle naprawd? mnie polubi?. Pewnego dnia moje ?ycie mo?e zale?e? od tego, czy uznaj?, ?e jestem rozkoszny i sympatyczny. - Nast?pnym razem, je?li b?dziecie chcieli zainstalowa? jakie? urz?dzenie w moim komputerze, prosz? mnie o tym uprzedzi?, ?eby Lovelock go nie wyjmowa?. Podejrzewam jednak, ?e mimo to co? w nim przerobi, bo bardziej ufa swoim zabezpieczeniom ni? waszym. - Skoro jest taki dobry, bez w?tpienia wie, jak si? w?ama? do sieci nadawca tamtego anonimu - zauwa?y?a Mendoza. - Lovelocku? - spyta?a Carol Jeanne. Podskoczy?em do jej komputera. Mendoza i Van Pell, które w dalszym ci?gu sta?y na baczno?? niczym sier?anci podczas musztry, odwróci?y si?, tak aby widzie?, co pisz?. Zachowywa?em si? pewnie, ale umiera?em ze strachu. Mój drzemi?cy program zacznie dzia?a? dopiero wówczas, gdy zainstaluj? now? sie?, a wi?c je?li im poka?? furtk? znan? Markowi i mnie, one j? usun? i sko?czy mi si? dost?p. To nie takie znowu najwi?ksze nieszcz??cie, bo móg?bym sobie napisa? inny. Jednak?e ka?da nowa furtka, jak? sobie stworz?, zwi?kszy prawdopodobie?stwo, ?e zostan? przy?apany, zanim uruchomi? nowy program obs?ugi sieci. Mimo wszystko lepiej powiedzie? im o furtce, poniewa? wtedy przestan? jej szuka? - intensywne poszukiwania mog?yby doprowadzi? do wykrycia mojego drzemi?cego programu, a to ju? by?aby prawdziwa katastrofa. Postanowi?em wi?c ujawni? furtk?. "W ci?gu kilku godzin po otrzymaniu anonimu odkry?em wej?cie do sieci", napisa?em. "Przeanalizowa?em wszystkie programy odczytuj?ce kombinacje klawiszy i znalaz?em ten, który odpowiada? nast?puj?cemu has?u". Wystuka?em tamto has?o na klawiaturze. "Umo?liwia ono dost?p do wszystkiego, nawet lepszy ni? maj? operatorzy. Przypuszczalnie t? furtk? zostawili programi?ci". Agentki popatrzy?y na siebie z ponurymi twarzami, na których zapewne malowa?oby si? zdziwienie, gdyby potrafi?y wyra?a? bardziej skomplikowane rzeczy ni? zadufanie w sobie. - A jak si? w?ama?e? do systemu, ?eby si? dosta? do programów odczytuj?cych kombinacj? klawiszy? - zapyta?a Van Pell. Ostentacyjnie spojrza?em w sufit, by pokaza?, co my?l? o takim dziecinnie prostym zadaniu. Kiedy im to pokaza?em swoj? metod?, obie przez d?u?sz? chwil? milcza?y. - Wiesz, b?d? bardzo zadowolona, kiedy si? pozb?dziemy tego gównianego starego oprogramowania - w ko?cu mrukn??a Van Pell. - Kiedy uruchomi? nowe? - zainteresowa?a si? Carol Jeanne. - Naprawd? bardzo u?atwi nam prac?, umo?liwiaj?c dost?p do wszystkich baz danych bez konieczno?ci zmieniania systemów. - Wkrótce - odpar?a Van Pell. - Postaramy si?, ?eby zrobili to jak najszybciej, skoro nowy system zabezpieczania danych wykluczy podobne problemy z w?amaniami - doda?a Mendoza, rzucaj?c mi gro?ne spojrzenie. - Tymczasem prosz? zabroni? ma?pie grzeba? w systemie, bo nie?wiadomie co? uszkodzi. Mia?em ochot? zrobi? bobek i cisn?? nim w tego babsztyla, ale si? powstrzyma?em, aby nikt nie twierdzi?, ?e ma?py s? niekulturalne. Poza tym, takie zachowanie tylko by utwierdzi?o Mendoz? w przekonaniu, ?e s?usznie mnie oceni?a. Niech sobie my?li, ?e jestem zwyczajnym tresowanym zwierz?ciem, które ma dost?p do delikatnego sprz?tu komputerowego. To moje najlepsze zabezpieczenie przed tajnymi agentami. Uda?o mi si? te? zachowa? w sekrecie fakt, ?e i Marek zna? t? furtk?. Skoro teraz o niej wiedz?, natychmiast za?o?? pu?apki, wi?c musz? go ostrzec. Mam na to mnóstwo czasu - minie wiele godzin, nim zainstaluj? nowe programy. Kiedy o tym wszystkim my?la?em, Carol Jeanne powiedzia?a gniewnie: - Mój ?wiadek nie grzeba? w systemie. Lovelock po prostu zbada? dwa wypadki naruszenia bezpiecze?stwa i ?wietnie sobie z tym poradzi?. - Nasze urz?dzenia monitoruj?ce nie naruszy?y bezpiecze?stwa, lecz je zapewnia?y. - Je?li kto? instaluje w moim komputerze jakie? urz?dzenia, nie pytaj?c mnie o zgod?, to jest to naruszenie bezpiecze?stwa, prosz? pa?, i nigdy wi?cej tego nie róbcie. Agentki z w?ciek?o?ci? popatrzy?y na Carol Jeanne. By?a to wspania?a konfrontacja - dwie twarde, mocno zbudowane przedstawicielki prawa, próbuj?ce zastraszy? w?t?? uczon?. Nie wytrzyma?y jej ?agodnego spojrzenia, co ?wiadczy?o, ?e wola, która pozwala zbudowa? silne cia?o, nie dorównuje woli, która wymy?la i tworzy ca?e biosfery. Kiedy wysz?y, Carol Jeanne si? za?mia?a i wzi??a mnie na r?ce. Przytuli?em si? do jej mi?kkich piersi. Zacz??a mnie g?aska? i przez chwil? czu?em si? szcz??liwy do szale?stwa. Dobry niewolnik. Zuch. Bardzo, bardzo dobry niewolnik. Sprawdza?em inkubator mo?liwie najcz??ciej - po pierwszym miesi?cu codziennie. Wiedzia?em, ?e kiedy pojawi si? dziecko, czeka mnie jedno z najtrudniejszych zada? w moim ?yciu. Noworodki naczelnych s? g?upie, bezradne i same nie potrafi? nic zrobi?. Wymagaj? wiele troski. Przeczyta?em wszystko na temat karmienia i piel?gnacji ma?ych kapucynek, a tak?e pozna?em ca?? ludzk? wiedz? o tym, jak nale?y je wychowywa?, by mog?y samodzielnie ?y? w stanie dzikim na nowej planecie. Do kryjówki w ?cianie "Arki" przenios?em cz??ci rozebranej klatki, któr? nast?pnie zmontowa?em, ?eby ma?a nie wypad?a, gdy chwilowo b?d? musia? j? opuszcza?. Ukrad?em przytulank? - mi?kk? lalk? z ma?piego futra, przeznaczon? dla nowo narodzonych kapucynek. Ma?pie futro... Mia?em nadziej?, ?e zdj?to je ze zwierz?cia zmar?ego ?mierci? naturaln?. Trudniej posz?o z ma?pim pokarmem. Na "Arce" produkowano go w ograniczonych ilo?ciach, jedynie dla mnie. W pocz?tkowym okresie nie napotkam wi?kszych k?opotów, bo b?d? karmi? noworodka mieszank? z butelki, a jedn? i drug? ?atwo da?o si? ukra??. Pó?niej jednak ma?a powinna dostawa? normalne, urozmaicone jedzenie, a to oznacza?o, ?e je?li sam chc? si? dostatecznie od?ywia?, b?d? musia? kra?? owoce, kwiaty i jarzyny, bo inaczej wypadnie mi zjada? li?cie i cierpie? na rozwolnienie. Kapucynki s? tak zbudowane, ?e okresowo mog? si? od?ywia? wy??cznie li??mi, kiedy nie ma nic innego - nasz przewód pokarmowy trawi je szybciej, w ci?gu trzech, czterech godzin, co pozwala nam zjada? ich wi?cej i w ten sposób zdobywa? sk?adniki potrzebne do ?ycia, póki nie nadejdzie sezon owoców i jarzyn. Oznacza to jednak, ?e ju? nie b?d? robi? ma?ych, suchych bobków, a gdziekolwiek usi?d?, zostawi? ?lady rozstroju ?o??dka. Carol Jeanne zaprowadzi mnie do weterynarza, który mo?e si? zorientowa?, ?e nie jem tego, co mi daj?. Jak wi?c wida?, w planach na przysz?o?? uwzgl?dni?em wszystko. Wiedzia?em, co i jak powinno przebiega?, i by?em przygotowany na wszelkie okoliczno?ci. Najdro?szy, ukochany pami?tniku! Nic mi nie wychodzi. Marek i ja odebrali?my Nancy jej strasznym rodzicom, a teraz ona si? do mnie nie odzywa i w ogóle jest wstr?tna. Dzi? w szkole Zoni mi powiedzia?a, ?e Nancy jej mówi?a, ?e jestem o ni? zazdrosna i ?e j? okradam i ma?puj?. Chyba tylko Marek móg?by wymy?li? co? tak g?upiego. Dlaczego Nancy wygaduje takie rzeczy? Zoni mi jeszcze powiedzia?a, ?e Nancy jej mówi?a, ?e nikt nie powinien mi si? zwierza?, bo wszystko rozgaduj? i ludzie maj? przez to k?opoty. To NIEPRAWDA! Ju? chcia?am powiedzie? Zoni, ?e jedyna tajemnica, jak? zdradzi?am, to to, ?e ojciec Nancy by? niedobry, ale ugryz?am si? w j?zyk, bo wtedy Nancy mia?aby racj?. Naprawd? nie wiem, jak si? broni?. Przecie? nie b?d? chodzi?a po ludziach i wylicza?a im sekrety, których nie zdradzi?am. W ka?dym razie moje prawdziwe przyjació?ki dalej b?d? moimi przyjació?kami, a komu potrzebne inne? W szkole jestem tematem obrzydliwych plotek, a my?lisz, ?e mama chce mnie s?ucha?? Pewne, ?e nie, i pozosta?e? mi tylko ty, mój najukocha?szy pami?tniku. Mama jest zbyt zaj?ta, bo ci?gle robi si? na bóstwo z powodu tego ma?ego Hindusa, który j? podrywa. W?a?ciwie si? ciesz?, ?e jest szcz??liwa i tak dalej. Neeraj mo?e si? przyda? w jej karierze, bo ten brzydki kurdupel jest kim? wa?nym w wydziale biologii. To bardzo dobry kontakt dla mamy, ale chyba ona nie my?li o karierze, kiedy si? wyg?upia i robi takie rozmarzone oczy. Marek twierdzi, ?e po prostu Neeraj jest na "Arce" pierwszym m??czyzn?, który potraktowa? j? jak kobiet?, i dlatego ona si? tak napali?a, ale moim zdaniem to obrzydliwe. Kobiety s? inne ni? m??czy?ni i nie powinny rujnowa? sobie ?ycia dla jakiego? faceta. Wcale mi nie przeszkadza, ?e Neeraj jest niski i brzydki, ale to nie-Amerykanin, i ju?. Po co s? te g?upie miasteczka, skoro mo?na si? pobra? z kim? z innego kontynentu? Co my zrobimy, je?eli oni wezm? ?lub i przenios? si? do Gangesu? Przestaniemy je?? mi?so? Czy b?d? musia?a nosi? na czole t? g?upi? kropk?? Marek twierdzi, ?e mama zwyczajnie si? z nim prze?pi i ?e wkrótce si? go pozb?dziemy, ale ona nie jest taka. Neeraj chyba te? nie. My?l?, ?e oni chc? wzi?? ?lub, i Marek te? tak uwa?a. To naprawd? straszne, bo nikt nie b?dzie pyta? nas o zdanie, a przecie? my w ogóle na tym nie skorzystamy i tylko ?ycie si? nam popl?cze. Dzi?kuj?, nie chc? nowego ojca, bo ju? jednego mam. Je?eli ona za niego wyjdzie, uciekn? z domu, schowam si? w jakim? kanale wentylacyjnym i zamarzn? na ?mier?. Dobrze im tak, gdy znajd? moje wysuszone, zliofilizowane cia?o, bo Marek powiedzia?, ?e mama wci?? jest p?odna i prawdopodobnie chce mie? gromadk? ?licznych, smag?ych dzieci, które b?d? czci? krowy. Kiedy m?ody lew zwyci??a starego i przejmuje stado, zabija wszystkie lwi?tka po to, by samice dosta?y rui i móg? mie? z nimi swoje dzieci. Marek twierdzi, ?e gdyby nie to, ?e tak bardzo nie znosimy Neeraja, na pewno by?my go polubili, ale wed?ug mnie to bzdura. ?atwo si? dowiedzia?em, ?e co? ??czy Neeraja z Dolores - po prostu ich zobaczy?em, gdy kolejny raz szed?em do inkubatorów. W wieczornym pó?mroku siedzieli pod drzewem i rozmawiali, trzymaj?c si? za r?ce. Nie musia?em mie? doktoratu filozofii, by si? zorientowa?, ?e Dolores jest po uszy zakochana w Neeraju. W pierwszej chwili pomy?la?em: "Szybko si? pocieszy?, gdy Carol Jeanne da?a mu jasno do zrozumienia, ?e jego ma??e?stwo z ni? jest wykluczone". Pó?niej przysz?o zastanowienie: "Dolores mieszka w Mayflowerze. Wydaje si? bardziej prawdopodobne, ?e Hindus umy?lnie wybra? sobie kobiet? w?a?nie tutaj, aby Carol Jeanne skr?ca?a si? z zazdro?ci, bo w dalszym ci?gu go kocha, chocia? próbuje uratowa? ma??e?stwo z Redem". Potem zacz??em wszystko analizowa?: "Dolores jest matk? Diany i Marka. Neeraj to na "Arce" jedyny doros?y, który traktuje mnie jak osob?. Je?li zamieszka w ich domu, by? mo?e troch? na tym skorzystam. W?a?ciwie do dzi? nie wiem, czym si? kierowa?em, gdy nast?pnego dnia poszed?em do Neeraja. Czy?bym pragn?? broni? interesów Carol Jeanne? A mo?e chcia?em si? przyjrze? nowemu zwi?zkowi Neeraja? Prawdopodobnie i jedno, i drugie. Wydawa? si? zachwycony moj? wizyt?. Szczerze mówi?c, on na ka?dego tak reaguje, ale to oznacza?o, ?e przynajmniej si? ze mn? liczy. Od razu przeszed?em do sprawy. Korzystaj?c z jego komputera napisa?em, ?e jestem ciekaw, czy zamierza rozmawia? z Carol Jeanne o swoim zwi?zku z Dolores, i ?e je?li tego nie zrobi, po jakim? czasie sam jej o tym powiem. "Jeste? nieostro?ny", doda?em. "Wczoraj wieczorem kto? ci? widzia? i ju? kr??? plotki". - Masz racj? - rzek?. - Straszny ze mnie tchórz. Poza tym, do wczoraj nie wiedzia?em, czy Dolores chce zosta? moj? ?on?. Ju? wszystko ustalili?my. Przeprowadzam si? do niej. "Bardzo mi?o z twojej strony", napisa?em. "Jestem pewien, ?e dzi?ki temu Carol Jeanne b?dzie ?atwiej". - Carol Jeanne nie wyst?puje w tym równaniu, Lovelocku - odpar?. - Sama tak zdecydowa?a. Teraz Dolores i ja musimy powzi?? decyzj?, nie ogl?daj?c si? na nikogo, prócz dzieci. Dolores ch?tnie przenios?aby si? do Gangesu, ale jej córka wyra?nie si? tego boi, wi?c dla dobra dzieci zostaniemy w Mayflowerze. Szkoda, ?e Dolores mieszka w tym samym miasteczku, co Carol Jeanne, lecz nie ?a?uj?, ?e j? pozna?em i si? w niej zakocha?em. "Wiem, ale w czasie pracy kr?cisz si? ko?o Carol Jeanne". Przez chwil? by? z?y. Potem si? uspokoi?. - Lovelocku, czy jeste? z?o?liwy dlatego, ?e ci zaprogramowano lojalno?? wobec twojej pani? A mo?e masz do mnie pretensje s?dz?c, ?e krzywdz? Carol Jeanne? Czy uwa?asz, ?e naprawd? zrobi?em co? z?ego? Uwag? o zaprogramowanej lojalno?ci mog?em uzna? za obelg?, odebra?em j? jednak inaczej - ?wiadczy?a, ?e Neeraj na ogó? rozumie moje zachowanie i pragnie si? dowiedzie?, co my?l? o jego post?powaniu. Jakby rzeczywi?cie liczy? si? z moj? opini?. Musia?em przyzna?, ?e w gruncie rzeczy nie ma nic z?ego w jego zwi?zku z Dolores. "Znam te dzieci", napisa?em. "S? bardzo bystre". - Owszem. Du?o o tobie rozmawiaj?. Dla nich Carol Jeanne to kobieta, z któr? mieszka Lovelock. Du?o o mnie rozmawiaj?? Ciekawe, czy s? dyskretne. Nie ?mia?em o to pyta?, ale si? zaniepokoi?em. Czy nie wspomnia?y o naszych wspólnych komputerowych eskapadach? - Dobre z nich dzieciaki - powiedzia? Neeraj. - Bardzo potrzebuj? ojca, cho? nawet nie zdaj? sobie z tego sprawy. Nie potrafi? go zast?pi?, ale przynajmniej mog? im da? akceptacj? i poczucie uporz?dkowania, jakie m??czyzna zapewnia w ?yciu dziecka. W wypadku Nancy rol? ojca spe?nia Red, ale on nigdy nie b?dzie nale?a? do jej rodziny. Neeraj za?, gdyby o?eni? si? z Dolores, sta?by si? cz?onkiem rodziny Diany i Marka, a ju? si? przekona?em, jak Hindus dzia?a na ludzi. Dzieci wkrótce by go pokocha?y. On traktowa?by je lojalnie i po prostu by z nimi by?, czego Red w istocie nie móg? da? Nancy. Marek i Diana nawet nie wiedz?, jakie maj? szcz??cie. - Kiedy si? pobierzemy, nie s?dz?, ?ebym zbyt cz?sto kontaktowa? si? z Carol Jeanne poza prac? - ci?gn?? Neeraj. - Jednak?e chyba wiesz, ?e ty zawsze b?dziesz mile widziany w naszym domu. Cho? obowi?zki niemal ca?y czas trzymaj? ci? przy Carol Jeanne, swoimi odwiedzinami sprawisz rado?? dzieciom. Mnie tak?e. W tym wypadku nie jestem bezinteresowny. Je?li dzieci uznaj? mnie za twojego przyjaciela, stan? si? dla nich bardziej atrakcyjny, a mam nadziej?, ?e zdajesz sobie spraw?, jak wielk? przyja?ni? ci? darz?. Te s?owa zapad?y mi g??boko w serce. Jeszcze ?aden cz?owiek w taki sposób do mnie nie mówi?. Czu?em si?, jakbym umiera? z pragnienia i nieoczekiwanie kto? mnie napoi?. Ta deklaracja przyja?ni wla?a si? w moj? dusz? ciep?? fal?, nawadniaj?c miejsca, które dotychczas zawsze, ale to zawsze by?y wyschni?te. Chcia?em go wy?ciska?. Pragn??em mu powiedzie?, co jego s?owa dla mnie znacz?, lecz mog?em jedynie pisa? na ekranie komputera. "I ja darz? ci? przyja?ni?, na jak? pozwala mi moje oprogramowanie". Wystukuj?c na klawiaturze to lakoniczne o?wiadczenie, w którym rozczula?em si? nad sob?, ju? zacz??em ?a?owa?, ?e je pisz?. Nie potrafi?em uciec od poczucia w?asnej bezsilno?ci cho?by na krótk? chwil?, aby serdecznie zareagowa? na przyja??, oferowan? mi przez tego dobrego cz?owieka. Chyba jednak to rozumia?. Wyci?gn?? r?k? i dotkn?? mojego grzbietu, lecz w przeciwie?stwie do innych ludzi, którzy mnie g?askali, traktuj?c niczym zwyk?e domowe zwierz?, delikatnie podrapa? paznokciami po skórze. Wiedzia?, jak sprawi? mi przyjemno??. Zreszt? sprawia? j? wszystkim. Inaczej jak?eby zakocha?a si? w nim i Carol Jeanne, i Dolores? Instynktownie wyczuwa?, czego ludziom potrzeba, co im daje zadowolenie i hojnie ich tym obdarowywa?. A ja mimo to w dalszym ci?gu nie potrafi?em by? wobec niego tak samo wielkoduszny. "Dlaczego dotychczas nie masz w?asnej rodziny?", napisa?em. U?miechn?? si? ?agodnie. - Lovelocku, czy?by? jeszcze nie sprawdzi? mojego dossier? Pewnie, ?e sprawdzi?em, ale nie znalaz?em tam nic ponad to, ?e zaledwie przez rok by? ?onaty i nie mia? dzieci. S?dzi?em, ?e wzi?? ?lub z rozs?dku, a nie z wielkiej mi?o?ci, poniewa? na "Ark?" nie przyjmowano samotnych. - Nie o?eni?em si? w normalnym wieku, bo jestem nietykalny. Pochodz? z kasty, która w dawnych Indiach zajmowa?a si? usuwaniem ?mieci i nieczysto?ci. Wed?ug prawa, system kastowy nie istnieje od przesz?o stu lat, ale pozosta? w ?wiadomo?ci ludzi. Zanim przyby?em na "Ark?", obraca?em si? w?ród najbardziej wykszta?conych intelektualistów Indii, a na uniwersytecie nikt nawet nie zrobi? aluzji do mojego pochodzenia. Jednak?e rodziny, które sta? na kszta?cenie dzieci, zw?aszcza kobiet, nale?? do wy?szych kast. Praca ze mn? nikomu nie przeszkadza?a, ale ?adna rodzina nie przyj??aby mnie jako zi?cia. W m?odo?ci kocha?em kilka kobiet, ale bardzo szybko si? zorientowa?em, ?e ma??e?stwo ze mn? oznacza?oby dla nich zerwanie kontaktów z rodzin?. Nie chcia?em, by moje dzieci ?y?y w takich warunkach. Dwie kobiety zerwa?y ze mn?, a z trzeci? ja zerwa?em, lecz w ka?dym wypadku z tego samego powodu. I z tego samego powodu bez ?alu opuszczam miasteczko Ganges. Nie widz? tam przysz?o?ci ani dla siebie, ani dla dzieci, które móg?bym mie?. Teraz poj??em, dlaczego podchodzi? do mnie z takim zrozumieniem. System kastowy, dawniej stanowi?cy form? beznadziejnego zniewolenia, wci?? dawa? Neerajowi poczucie izolacji i ni?szo?ci. Hindus wiedzia?, jak wygl?da moje ?ycie, a przynajmniej potrafi? to sobie wyobrazi?. Nietykalno?? jednak nie wszystko wyja?nia?a. W jego sytuacji mnóstwo ludzi reagowa?oby gniewem i rozgoryczeniem. Wielu z uporem d??y?oby do ma??e?stwa z bramink?, aby udowodni?, ?e s? tacy sami jak inni, ale wspó?czucie i wra?liwo?? Neeraja wynika?y z jego charakteru. Nietykalno?? zapewne wiele go nauczy?a, lecz nie decydowa?a o jego usposobieniu. U?miechn?? si? smutno. - Wreszcie si? o?eni?em. Ona cierpia?a na nieuleczaln? chorob? i nie chcia?a umiera? w samotno?ci, a ja potrzebowa?em ?ony, bym móg? znale?? si? na "Arce". To by? uczciwy interes i do ?mierci mojej ?ony bardzo si? przyja?nili?my. Ja j? nawet kocha?em, ale zdawa?em sobie spraw?, dlaczego wysz?a za nietykalnego... Wiedzia?a, ?e nie dojdzie do konfrontacji z rodzin?. - Zamy?lony patrzy? w przestrze?. - Stan mojej ?ony nie pozwala? jej rodzi? dzieci. Widocznie najbardziej mu doskwiera? brak potomstwa. Neeraj z pewno?ci? by zrozumia?, dlaczego pragn? mie? dzieci. Przez chwil? kusi?o mnie, ?eby mu powiedzie? o moim planie, poprosi? go o pomoc, by samemu nie d?wiga? tego ci??aru, ale si? opami?ta?em. Cho? mi?y, wra?liwy i szczery, to mimo wszystko cz?owiek. Nie wolno mu powierza? niepewnej przysz?o?ci mojego gatunku. Teraz jednak zwraca?em si? do Hindusa mniej szorstko. "Ja te? jestem nietykalny", napisa?em. Nic wi?cej nie mog?em mu powiedzie? o swoich t?sknotach. "Ty jednak mnie dotkn??e?", doda?em. W odpowiedzi znowu delikatnie poczochra? moje futerko. Jeszcze tego samego dnia przyszed? do gabinetu Carol Jeanne. Swobodnie i z wdzi?kiem zawiadomi? j? o swoich planach matrymonialnych, jakby z w?asnej woli chcia? si? z ni? podzieli? radosn? wiadomo?ci?. - ?lub odb?dzie si? bez wielkiej pompy - oznajmi?. - Oboje jeste?my na to za starzy. Wyobra?am sobie, jakie plotki zaczn? kr??y? po Mayflowerze, bo wprowadzam si? do Dolores przed zalegalizowaniem naszego zwi?zku, wi?c ?eby je uprzedzi?, uzna?em za stosowne, by? us?ysza?a to ode mnie. W ten sposób jednocze?nie informowa? Carol Jeanne, ?e nie urz?dza wesela i ?e zamieszka w Mayflower. - Moje gratulacje - odpar?a weso?o. - Tobie potrzebna ?ona, a tym dzieciom ojciec. My?l?, ?e b?dziesz dla nich dobry. One s? bardzo inteligentne i takie samotne. Troch? zbyt d?ugo zatrzyma? na niej wzrok. Czy?by jeszcze j? kocha?? Chyba nie. Nie, jego spojrzenie wyra?a?o rzecz oczywist?: ?e Carol Jeanne te? jest bystra i równie samotna, ?e i dla niej by?by dobry, gdyby go nie odrzuci?a. Wychodz?c za niego, Dolores zapewnia?a swoim dzieciom namiastk? ojca, który zosta? na Ziemi, a Carol Jeanne odebra?aby dzieci ojcu, który by?by wci?? obecny, wi?c nie zachodzi?a mi?dzy nimi analogia. Obie mog?y kocha? innego m??czyzn?, lecz tak?e dzia?a?y na rzecz swoich dzieci w sposób ich zdaniem najlepszy. Carol Jeanne wszystko to wiedzia?a, ale kilka minut po wyj?ciu Neeraja poprosi?a mnie, bym zamkn?? drzwi na klucz, co te? uczyni?em. Nim zd??y?em si? odwróci?, ju? p?aka?a chowaj?c twarz w ramionach opartych na biurku. Usiad?em jej na karku i zacz??em j? iska?, ale chyba nie uda?o mi si? jej pocieszy?. Moja narzeczona opu?ci?a inkubator z pewnym nastawieniem. Dok?adniej mówi?c, bez przerwy wpada?a w z?o??. By?em gotów pozwoli? na wszystko tej uroczej przedstawicielce naczelnych. Puszyste ma?pi?tko o du?ej g?owie mia?o malutkie paluszki, wielkie oczy, takie? uszy i nos jak guziczek. Doznawa?em przyp?ywu pozytywnych uczu?, gdy endorfiny w moim mózgu wynagradza?y mnie za to, ?e piel?gnuj? tego niezno?nego bachora i jestem dla niego mi?y. Od samego pocz?tku ma?a kapucynka odznacza?a si? awanturniczym charakterem, jakby zdawa?a sobie spraw?, ?e jest nie tylko dzieckiem nie?lubnym, ale równie? nielegalnym, i jakby si? w?cieka?a z powodu niekorzystnego wp?ywu tego faktu na jej przysz?e ?ycie. Oczywi?cie wiedzia?em, ?e w rzeczywisto?ci takie my?li to tylko projekcja moich w?asnych obaw i mojego poczucia winy. Jednak?e naprawd? wydawa?o si? j? irytowa? wszystko, co robi?em i czego nie robi?em. Nie brakowa?o mi wiedzy. Przeczyta?em wiele ksi??ek, ale przecie? nie jestem samic?, której pomaga instynkt. Samce naczelnych maj? predyspozycje do ochrony dzieci, zabawy z nimi i zapewniania im ?rodków do ?ycia. Naturalnie, mo?emy je karmi? i pie?ci?, lecz nam nie przychodzi to tak ?atwo jak samicom. Poza tym nie mamy piersi, które wype?niaj?c si? mlekiem, zmusza?yby nas do karmienia dzieci, i nie doznajemy przyjemno?ci, jak? sprawia matce ssanie. W najlepszym wypadku mog?em by? tylko jej namiastk?. Dobrze, ?e chocia? wiedzia?em, co trzeba robi?. Wed?ug ksi??ki przeci??em p?powin? i dalej wszystko przebieg?o jak nale?y - powinno, bo na "Arce" najwa?niejsze by?y inkubatory i pod wzgl?dem znaczenia jedynie w czasie podró?y ust?powa?y uk?adom zapewniaj?cym warunki do ?ycia. Wyj??em ma?? z wód p?odowych, obmy?em j? i wytar?em. Oczywi?cie, wrzeszcza?a przy tym jak op?tana, lecz wkrótce uczepi?a si? mojego futerka i od razu zacz??a szuka? sutka, co próbowa?em zignorowa?. Na karmienie b?dzie mnóstwo czasu w gnie?dzie, które ju? przygotowa?em i zaopatrzy?em w dostateczn? ilo?? od?ywek i wody. By?a noc, a zawsze o tej porze chodzi?em na ?wiczenia z niewa?ko?ci? i przez wiele tygodni szmuglowa?em na ?cian? rozmaite rzeczy. Z przeniesieniem ma?pki posz?o mi ?atwiej, bo sama trzyma?a si? mojego futerka. Urz?dzi?em odpowiednie pomieszczenie tam, gdzie krzy?owa?y si? ró?ne rury i kable elektryczne. Niektóre rury bieg?y w pewnej odleg?o?ci od ?ciany, pozostawiaj?c sporo wolnej przestrzeni. W?a?nie w tym miejscu ?atwo zbudowa?em dla noworodka bezpieczn? klatk?. Oczywi?cie, nie zapewnia?a takich wygód jak ??obek ludzkim niemowl?tom, ale nie musia?em si? obawia?, ?e male?stwo wypadnie. Poniewa? sta?a na mocnej skrzynce, zawieraj?cej wy??czniki i przerywacze, które powinny by? widoczne, mnie u?atwia?a obserwowanie ma?pki, ma?pce za? poznawanie ?wiata. Do ma?ej b?dzie dociera?o ?wiat?o o zmiennej jasno?ci, co pozwoli jej wykszta?ci? rytm dobowy. Klatka znajdowa?a si? na ?cianie wystarczaj?co nisko, by panowa?o tam ci??enie przekraczaj?ce po?ow? grawitacji, jak? mieli?my przy gruncie. Istnia? jednak pewien k?opot, a mianowicie nawet na dole grawitacja wynosi?a niespe?na jedno G, co oznacza?o, ?e od pocz?tku ma?pka czu?a si? jak na orbicie. W czasie wspinaczki po ?cianie kurczowo trzyma?a si? mojego futerka. Potem, ju? w klatce, gdy oderwa?em j? od siebie i podsun??em jej przytulank?, nie przyj??a tego zbyt dobrze. Ku mojemu zdumieniu, z p?aczem j? odepchn??a i wolno opad?a na dno gniazda, gwa?townie wymachuj?c r?czkami. Pomy?la?em, ?e to z?o?? wynikaj?ca z nieprzystosowania. Dopiero pó?niej zda?em sobie spraw?, ?e by?em ?wiadkiem reakcji spowodowanej strachem, któr? trudno odró?ni? od ataku z?o?ci. Z powrotem wzi??em ma?? na r?ce. Teraz uczepi?a si? mnie jeszcze bardziej kurczowo i ju? nie szuka?a piersi. Po prostu mocno do mnie przywar?a - czu?em przy?pieszone bicie jej serca. Có? wi?cej mog?em zrobi?? Musi si? przyzwyczai? do ?ycia w gnie?dzie, gdzie pozostawa?a w ca?kowitym ukryciu. Zd??y?em ju? przygotowa? dla niej mieszank? i wkrótce jako? mi si? uda?o wetkn?? ma?pce smoczek do ust. Ssa?a raczej s?abo, a chwilami ze strachu w ogóle zapomina?a o ssaniu. Min??a ca?a godzina, nim zjad?a t? niewielk? porcj?, która wed?ug ksi??ki stanowi pierwszy posi?ek noworodka. Dobrze si? sta?o, ?e nie karmi?em ma?ej w?asnym mlekiem. Hormony strachu i niepokoju by je zatru?y. W?a?ciwie wszystko sz?o g?adko, tylko ?e moja narzeczona, nie przystosowana do du?ej wysoko?ci, nie zachowywa?a si? tak, jak tego oczekiwa?em. A niby czego nale?a?o si? spodziewa?? Nie by?a udoskonalon? kapucynk?, jak ja, poza tym to jeszcze osesek. Naczelne maj? du?e g?owy, aby pomie?ci?y mózg, który jest wi?kszy ni? u innych zwierz?t, i dlatego rodz? si? w pocz?tkowym okresie rozwoju centralnego uk?ady nerwowego, ?eby g?owa mog?a przej?? przez kana? rodny, nie u?miercaj?c matki. Oznacza to, ?e po urodzeniu si? s? g?upsze ni?, powiedzmy, ?rebaki, mimo ?e dysponuj? wi?kszym potencja?em umys?owym. Doros?a ma?pa, nawet nie udoskonalona, nie?le si? przystosowuje do ró?nych ?rodowisk, je?li tylko wystarcza jej po?ywienia. Moja ma?pka w ?adnym razie jeszcze nie by?a doros?a, a wskutek stresu, spowodowanego niskim ci??eniem, potrzebowa?a sta?ej opieki rodzicielskiej. Có?, mia?a j?, ale mniej wi?cej przez dwana?cie godzin. Cho? nie powinienem znika? na tak d?ugo, bo to grozi?o powa?nym niebezpiecze?stwem, zosta?em z ni?, póki nie usn??a. Kiedy si? obudzi?a, jad?a ju? lepiej ni? przedtem. Uspokojona da?a si? wreszcie prze?o?y? na przytulank? i ch?tnie si? jej trzyma?a, nie okazuj?c strachu. Mog?em odej??. Nie powiem, ?eby to jej si? podoba?o. Schodz?c ze ?ciany s?ysza?em, jak kwili?a. P?acz niemowl?cia jest dla naczelnych trudny do zniesienia - zdumiewaj?co ich niepokoi. Uwa?aj? wówczas, ?e musz? co? zrobi?. Dlatego te? ludzie nie lubi? p?aczu dziecka, kiedy lec? samolotem, bo wtedy na jeden stres nak?ada si? drugi, a na to nic nie mog? poradzi?. Ja za? w?a?nie s?ysza?em kwilenie. Wierzcie mi, naprawd? chcia?em si? cofn?? i wzi?? ma?? na r?ce, aby si? uspokoi?a. Ale je?li w ogóle oboje mieli?my prze?y? - i zachowa? jak?kolwiek nadziej? na powstanie plemienia wolnych udoskonalonych kapucynek - powinienem chroni? nas przed wykryciem, a wi?c nale?a?o wróci? do normalnego ?ycia. Ona musi si? przyzwyczai? do niskiej grawitacji i do tego, ?e czasami b?dzie karmiona rzadziej ni? trzeba. Ja za? czasem b?d? musia? zostawia? j? kwil?c?. Mo?e cz?sto. Albo nawet za ka?dym razem. Carol Jeanne pewnie zauwa?y?aby moj? cz?st?, d?ugotrwa?? nieobecno??, gdyby nie to, ?e jej w?asne ?ycie nagle bardzo si? skomplikowa?o. Wszystko zacz??o si? trzeciego dnia po narodzinach mojej narzeczonej. Regularnie monitorowa?em pami?? Pink, g?ównie po to, by zdoby? informacje o Nancy i sprawdzi?, czy przypadkiem Red i Carol Jeanne nie podejrzewaj?, ?e dziwnie si? zachowuj?, bo tak cz?sto znikam. W?a?nie tamtego dnia stwierdzi?em sporo du?ych luk w danych Pink. Sprawa by?a niepokoj?ca. Doszed?em do wniosku, ?e Red pos?dza mnie o zagl?danie do pami?ci Pink - któ? inny móg?by tam zagl?da?? - i pewne rzeczy przede mn? ukrywa, bym nie wiedzia?, co on robi. Nie, on raczej ukrywa co? przed Carol Jeanne. Przecie? nigdy nie uwa?a? mnie za osob?. Z pewno?ci? si? obawia?, ?e gdyby Pink obserwowa?a go w ci?gu tych dwu- i trzygodzinnych przerw, Carol Jeanne mog?aby co? zwietrzy?. Postanowi?em go ?ledzi?, cho? zamierza?em odwiedzi? ma??, by j? nakarmi? - frustruj?ce zaj?cie, stanowczo bowiem odmawia?a zjedzenia dostatecznej ilo?ci mieszanki, póki jej do tego nie nak?oni?em przymilaniem si? i sprytem. Chyba nie ma potrzeby wspomina?, ?e mia?em wyrzuty sumienia, skoro tak ?atwo od?o?y?em karmienie, by ustali?, co robi Red bez Pink. Przypuszcza?em, ?e romansuje, a je?li tak, to na pewno z Liz. Tymczasem, ku mojemu zdumieniu, Red zmierza? prosto w stron? kwater dla samotnych, a wi?c niew?tpliwie chcia? si? zobaczy? z ojcem - na "Arce" przebywa?o niewiele osób samotnych, a spo?ród nich Red zna? - tylko Stefa. Czy?by ??czy?y go z ojcem lepsze stosunki, ni? s?dzi?em? Mo?e wcale nie jest a? tak zdominowany przez matk?, jak my?la?em? Kiedy zapuka? do drzwi, nie otworzy? ich jednak Stef. Jasne, przecie? w tym czasie pracowa?. Domy?li?em si?, ?e Red po prostu korzysta z jego kawalerki, by w sekrecie spotyka? si? z kochank?. I rzeczywi?cie. Obj??y go czyje? nagie ramiona i wci?gn??y do ?rodka. Us?ysza?em s?odkie s?ówka, pe?ne entuzjazmu, którego nie potrafi?em zrozumie?, ale g?os pozna?em - to by?a Liz. Potwierdzi?y si? moje przypuszczenia. Jedyn? niespodziank? okaza?o si? spotkanie Neeraja - wpad?em na niego, wracaj?c korytarzem. Uniós? mnie i posadzi? sobie na ramieniu, by?my mogli porozmawia?. Raczej, ?eby on móg? rozmawia?. - A wi?c Stef bawi si? w rajfura - rzek?. - Dolores twierdzi?a, ?e Liz na pewno ma romans z Redem, ale ja uzna?em to za z?o?liwe plotki. Musz? odda? honor mayflowerczykom. Mo?e plotkuj? jak przekupki, ale w tym wypadku maj? racj?. Skin??em g?ow?, bo to si? zgadza?o z moimi obserwacjami. - No i co teraz, Lovelocku? Powiemy o tym Carol Jeanne, czy niech dalej sobie my?li, ?e Red pragnie, by ich ma??e?stwo okaza?o si? udane? Demonstracyjnie wzruszy?em ramionami i spod oka popatrzy?em na Neeraja. Zrozumia? w lot. - A, o to ci chodzi. Zastanawiasz si?, czy nie chc? doprowadzi? do rozwodu licz?c, ?e by? mo?e Carol Jeanne mimo wszystko za mnie wyjdzie? Wi?c ci odpowiadam, ?e nie. Moja decyzja jest ostateczna. Po pierwsze dlatego, ?e naprawd? kocham Dolores, a po drugie, nie jestem Redem i gdybym nawet kiedykolwiek zakocha? si? w innej kobiecie, dotrzymam s?owa danego Dolores. Carol Jeanne tak?e o tym wie. Gdyby w z?o?ci pomy?la?a, ?e si? na niej odgrywam i próbuj? poró?ni? j? z Redem, wkrótce zrozumie, ?e to nie le?y w mojej naturze. Wzruszy?em ramionami. Uwa?a? Carol Jeanne za osob? rozs?dniejsz?, ni? na to zas?ugiwa?a. Moim zdaniem ona potraktuje jak wroga ka?dego, kto jej powie o romansie Reda. Wycelowa?em palcem w Neeraja. - Tak, oczywi?cie. Pewnie, ?e lepiej, gdy us?yszy t? wiadomo?? z moich ust, bo potem, do ko?ca ?ycia, nie b?d? musia? codziennie jej widywa?. Cho? w?a?ciwie b?d?, ze wzgl?du na nasz? wspóln? prac?, nie? Odcinaj?c si? ode mnie emocjonalnie, straci nade mn? absolutn? w?adz?, a ja i tak mam inne mo?liwo?ci. Wi?c si? z tob? zgadzam, ?e wypad?o na mnie. Energicznie pokiwa?em g?ow?. - Ale teraz najtrudniejsze pytanie: czy w ogóle nale?y jej o tym mówi?? Zastanawiam si? nad tym od wielu dni. Dolores twierdzi, ?e nie, nigdy, bo to tylko sprawi Carol Jeanne ból. Wed?ug mnie z samego faktu istnienia plotek wynika, ?e kto? inny mo?e jej to powiedzie?. Zatem czy lepiej, by to zrobi? przyjaciel czy osoba, która zazdro?ci Carol Jeanne s?awy i ma do niej pretensje o to, ?e traktuje pozosta?ych mieszka?ców z rezerw?? Wzruszy?em ramionami. - A wi?c wykr?casz si? od odpowiedzialno?ci, h?? My?la?em, ?e jeste? odwa?niejszy, Lovelocku. Przecie? ty najlepiej znasz Carol Jeanne. Czy ona chcia?aby pozna? bolesn? prawd?, czy raczej ?y? w b?ogiej nie?wiadomo?ci? Wiedzia?em, co by odpowiedzia?a, gdyby zadano jej takie pytanie: "Jestem naukowcem. Wol? prawd?, cho?by najgorsz?". Ale wiedzia?em równie?, ?e jest s?absza, ni? mo?na by s?dzi?. Tylko udawa?a tward?, co stanowi?o dla niej tarcz?. Nie znios?aby zdrady. Z drugiej strony jednak i tak si? o tym dowie, a im pó?niej tym bardziej poczuje si? zdradzona - i to nie tylko przez Reda, ale równie? przez wszystkich, którzy nic jej nie powiedzieli, cho? znali prawd?. Skin??em g?ow?. Potem, by ja?niej to wyrazi?, wyci?gn??em r?k? i palcami rozchyli?em Neerajowi wargi. - A wi?c mam otworzy? usta. To chcia?e? mi powiedzie?? Poklepa?em go po twarzy i jeszcze raz skin??em g?ow?. - Dzi?kuj? ci, Lovelocku. Zagram rol? wstr?ciucha. Tylko postaraj si? by? przy Carol Jeanne, kiedy zacznie to prze?ywa?. Ostatnio gdzie? si? wa??sasz, ale ona nie ma nic przeciwko temu, ?e nie jeste? z ni? tak cz?sto jak przedtem, bo wie, ?e z trudem przystosowujesz si? do "Arki". Tym razem trzeba, ?eby? si? troch? po?wi?ci? i nie zostawia? jej samej. Nie jako ?wiadek, lecz przyjaciel. Na potwierdzenie, ?e si? zgadzam, wyci?gn??em do niego r?k?, któr? u?cisn?? dwoma palcami. A wi?c zawarli?my umow?. Oczywi?cie, oszuka?em go. Wiedzia?em co?, czego on nie potrafi? zrozumie?: ?e Carol Jeanne wcale nie jest moj? przyjació?k?, tylko moj? pani?. B?d? udawa?, ?e j? kocham i pocieszam, ale nie po?wi?c? jej wi?cej czasu, ni? oka?e si? konieczne. Rozpad jej ma??e?stwa wywo?a chaos, a w chaosie mog?em si? lepiej opiekowa? moj? narzeczon?. To nie Carol Jeanne, lecz ona prze?ywa?a trudne chwile i naprawd? mnie potrzebowa?a. Godzin? pó?niej Neeraj zawiadomi? Carol Jeanne o romansie Reda, a ja w tym czasie usi?owa?em nakarmi? ma??. Kiedy wróci?em do domu, ju? by?o po wszystkim. Moja pani w lodowatym milczeniu obserwowa?a m??a, który pakowa? swoje rzeczy przed wyprowadzk?. Mamu?ka gorzko p?aka?a powtarzaj?c, ?e to nieporozumienie. Lidi? i Emmy wys?ano do Dolores. Nancy z k?ta pokoju obrzuca?a nienawistnymi spojrzeniami nie Reda, lecz Carol Jeanne. Bez w?tpienia w swoim chorym umy?le uzna?a, ?e Carol Jeanne post?puje okrutnie, skoro wyrzuca s?odkiego, cudownego i m?drego Reda, tylko dlatego, ?e maj?c zimn?, niekochaj?c? ?on?, szuka? pocieszenia w ramionach innej kobiety. - Carol Jeanne, jak mo?esz przez takie g?upstwo rozbija? rodzin?? - odezwa?a si? Mamu?ka. - Przecie? to tylko g?upie plotki. Red nigdy by ci? nie zdradzi?. Carol Jeanne nawet na ni? nie spojrza?a. - Jeste? bez serca, jakby? zamiast niego mia?a lód i stal - ci?gn??a Mamu?ka. - Chyba Bóg si? pomyli?, robi?c z ciebie kobiet?. Mamu?ce Carol Jeanne mog?a si? wydawa? niewzruszona, lecz ja wiedzia?em, ?e ledwie nad sob? panuje. Gdyby jednak odpowiedzia?a te?ciowej, wybuchn??aby p?aczem, a wówczas czu?aby si? jeszcze bardziej upokorzona. Wreszcie Mamu?ka zacz??a dostrzega? rzeczywisto??. - Synku, gdzie my si? podziejemy? Które z moich mebli mo?emy zabra?? - My? - zdziwi? si? Red, podnosz?c wzrok znad pakunków. - Nie my, mamo. To ja si? przeprowadzam do domu dla samotnych. - A nie do Liz? - spokojnie zapyta?a Carol Jeanne. - Liz nie zamierza rozbija? swojego ma??e?stwa z byle powodu - odpar? Red lodowatym tonem. Mamu?ka my?la?a wy??cznie o sobie. - Wi?c chcesz zostawi? mnie tu sam?? - Codziennie b?d? przychodzi? do dzieci, kiedy Carol Jeanne wyjdzie do pracy, ale ty rzeczywi?cie tu zostajesz. - Ze swoimi meblami - mrukn??a Carol Jeanne. Na bardziej zgry?liw? uwag? nie potrafi?a si? zdoby?. - Ale? to idiotyczne - stwierdzi?a Mamu?ka. - Przecie? jestem twoj? matk?, a nie jej. Po co mia?abym tu zosta?? - ?eby zajmowa? si? dziewczynkami, mamo. - Ja si? mog? nimi zaj?? - powiedzia?a Nancy z k?ta pokoju. - Twoi szkolni konsultanci zgadzaj? si? ze mn?, ?e opieka nad dzie?mi stanowi?aby dla ciebie zbyt du?y stres - odpar? Red. - W istocie takie sceny jak ta te? s? dla ciebie stresuj?ce i wola?bym, ?eby to wszystko si? odby?o, kiedy jeste? w szkole. Trzeba ci znale?? inny dom. Pewnie najch?tniej wyprowadzi?aby si? razem z Redem. "Marzycielka z ciebie, Nancy". - Mam ?wietny pomys? - oznajmi?a Mamu?ka, nagle zmieniaj?c ton. - Poniewa? jestem twoj? matk?, a w tym mieszkaniu s? moje meble i dziewczynki potrzebuj? mojej opieki, to raczej ty, Red, powiniene? tu zosta?, Carol Jeanne za? niech si? przeprowadzi do domu dla samotnych. Te s?owa okaza?y si? kropl? przepe?niaj?c? kielich. Carol Jeanne, której ?zy zacz??y sp?ywa? po policzkach, odwróci?a si? do te?ciowej, miotaj?c wzrokiem b?yskawice. - Mamu?ku, to nie ja nie z?ama?am ?luby ma??e?skie i nie ja pieprzy?am si? z najserdeczniejszym przyjacielem mojego m??a. Wobec tego na pewno nie ja si? st?d wyprowadz?, zostawiaj?c dzieci. Je?li masz takie ?yczenie, zabierz sobie moje meble. Nigdy nie chcia?am ich tu sprowadza?, ?eby nie zagraca? domu. Nie powinna k?óci? si? z Mamu?ka, bo kiedy robi jej z?o?liwe uwagi, traci klas? i zaczyna u?ywa? niezbyt parlamentarnych wyra?e?. - Widocznie jeste? tak ma?ostkowo m?ciwa, ?e nawet si? odgrywasz na niewinnych meblach - odpar?a Mamu?ka. - Red, mój drogi, nie zapomnij zostawi? swojej szczoteczki do z?bów, ?eby Carol Jeanne mog?a si? nad ni? pastwi?. Red zapakowa? swoje ubrania i osobiste drobiazgi do dwóch p?óciennych walizek. Nios?c je do drzwi, mówi?: - Carol Jeanne na pewno nie odda mi dzieci, mamo. Nie dlatego, ?e jest dobr? matk?. Nigdy nie zdradza?a szczególnego zainteresowania dzie?mi ani talentu do tego, by si? nimi opiekowa?. Nie pozwoli mi ich zabra? po prostu z obawy przed opini? publiczn?, chocia? to ja si? stale nimi zajmowa?em. W ten sposób udowodni?, ?e nawet konsultanci rodzinni nie zawsze u?ywaj? prawdy jako broni. Kiedy ju? z walizkami stan?? w drzwiach, Mamu?ka próbowa?a go powstrzyma? na wszelkie mo?liwe sposoby. Straciwszy rozs?dek i z?udzenia, wybuchn??a p?aczem. B?aga?a syna, ci?gn??a go za ubranie i oskar?a?a o to, ?e spiskuje ze Stefem, by j? zniszczy?, bo zostawia z lud?mi, którzy jej nienawidz?. Cz?sto widywa?em, jak Red ulega? takim teatralnym popisom, s?dzi?em wi?c, ?e równie? teraz ust?pi i zabierze matk? ze sob? do nowego mieszkania albo zrobi co?, by j? uciszy?. Tymczasem on, po raz pierwszy od chwili, gdy go pozna?em, okaza? si? ca?kowicie niewzruszony. Pozwoli? Mamu?ce si? wy?adowa? - nie na darmo by? terapeut? - ale nic nie wskazywa?o, ?e jej b?agania wywieraj? na nim jakiekolwiek wra?enie. Za?wita?o mi, ?e Red si? nie rozstaje z Carol Jeanne, a przynajmniej nie tylko z ni?. Najwyra?niej nie mia? ochoty zabiera? ze sob? matki. W tym momencie zmieni?em o nim zdanie. Jego wieczne p?aszczenie si? przed ni? nie wynika?o z tego, ?e jest jej oddany. To by?a raczej strategia przetrwania, któr? opracowa? jeszcze w dzieci?stwie - uleganie matce oznacza?o spokój w domu, a uleganie jej z entuzjazmem tak j? uszcz??liwia?o, ?e czasami pozwala?a mu na wi?ksz? swobod?. Dodatkowo, dzi?ki temu, wygra? z ojcem wspó?zawodnictwo o pozycj? w rodzinie. W g??bi duszy jednak czu? si? tym ura?ony i nieustannie t?skni? do wolno?ci, ale nie wiedzia?, jak j? zdoby?. Ma??e?stwo nie rozwi?za?o sprawy. Wreszcie znalaz? sposób: odchodz?c od Carol Jeanne, jednocze?nie uwalnia? si? od wszystkich kobiet w swoim ?yciu, od konieczno?ci zaspokajania ich potrzeb emocjonalnych, a tak?e od wszelkich obowi?zków. Podejrzewam, ?e pragn?? uciec nawet od dzieci. Obecnie móg? si? z nimi widywa?, kiedy mia? na to ochot?, a potem wyj??. Poza tym nie bra? na siebie nowych obowi?zków. Liz nie zamierza rozbija? swojego ma??e?stwa? Za?o?? si?, ?e Red jej wyperswadowa?, by si? nie rozwodzi?a. Wcale bym si? nie zdziwi?, gdyby teraz z ni? zerwa?. On jej nie kocha?. Wykorzysta? ten romans, by si? pozby? uci??liwej rodziny, a skoro ju? osi?gn?? cel, Liz szybko przestanie go interesowa?. Musz? przyzna?, ?e jeszcze tego wszystkiego nie rozumia?em, gdy patrzy?em, jak Red oboj?tnie reaguje na zabiegi Mamu?ki. Wówczas zorientowa?em si? tylko, ?e on jest znacznie silniejszy, ni? s?dzi?em, i ?e ogromn? satysfakcj? sprawia mu widok matki, która bezskutecznie walczy o to, by jej ust?pi?. Przysz?o mi do g?owy, ?e gdyby przed rokiem okaza? cho? niewielki u?amek tej si?y, Mamu?ka i Stef zostaliby na Ziemi, a jemu chybaby si? uda?o uratowa? ma??e?stwo z Carol Jeanne. Zreszt? kto wie, czy pragn?? je ocali?? Mo?e w ogóle nie chcia? si? ?eni?? Prawdopodobnie dlatego nie?wiadomie wybra? sobie na ?on? kobiet? niezdoln? do zaspokajania jego potrzeb emocjonalnych, aby w pewnym momencie móg? od niej odej??. Tymczasem Mamu?ka zajadle próbowa?a udowodni?, ?e to ona jest ofiar?. - To przekle?stwo kobiet! Zawsze musz? ulega? woli m??czyzn. Ty te? chcesz decydowa? o tym, gdzie powinnam mieszka?, i ka?esz mi zosta? tam, gdzie mnie nienawidz?. Na tym ?wiecie kobiety nie maj? ?adnego wyboru! I to mówi kobieta, która kilkadziesi?t lat trzyma?a dom ?elazn? r?k?. Min??o pó? godziny, zanim Mamu?ka si? wygada?a i umilk?a. W dramatycznej pozie le?a?a na pod?odze, obejmuj?c nogi syna i cicho ?kaj?c. Chwyciwszy walizki, Red przekroczy? matk?, niczym stert? ksi??ek albo zwini?ty dywan. - Jutro przyjd? zobaczy? si? z dzie?mi, mamo. ?ycz? ci dobrej nocy. Z Carol Jeanne w ogóle si? nie po?egna?. Najzwyczajniej otworzy? drzwi, przytrzyma? je, by wypu?ci? Pink, a potem ruszy? za ni?. Drzwi zamkn??y si? z cichym trzaskiem, spowodowanym nadci?nieniem wewn?trz domu. Zapad?a ca?kowita cisza, przerywana jedynie pochlipywaniem Mamu?ki. Carol Jeanne przez chwil? patrzy?a na drzwi, a pó?niej posz?a do swojej sypialni. Nim tam pobieg?em, spojrza?em na Nancy i zobaczy?em, ?e policzki ma mokre od ?ez. Mimo histerycznej reakcji Mamu?ki podejrzewam, ?e w?a?nie Nancy b?dzie najbardziej brakowa?o Reda. Wbrew moim przypuszczeniom Carol Jeanne wcale nie posz?a do sypialni, lecz do gabinetu, gdzie siedzia?a przy komputerze. Kiedy j? tam znalaz?em, przycupn??em obok monitora. Wygl?da?a zdumiewaj?co spokojnie. Zerkn?wszy na mnie, u?miechn??a si? smutno i rzek?a: - Jestem pewna, ?e on nikomu nie pi?nie o tym ani s?owa, ja zreszt? te? nie, ale tobie mog? to powiedzie?, Lovelocku. Nie kaza?am mu si? wynie??. Nawet o tym nie wspomnia?am. W rzeczywisto?ci prosi?am go, ?eby zosta?. - Chrapliwe si? za?mia?a, lecz jej ?miech przeszed? w ?kanie. - Po Mayflowerze b?d? kr??y?y plotki, ?e Reda wyrzuci?a z domu ?ona, ta zimna, nieczu?a suka... Mamu?ka ju? o to zadba... Ale prawda jest taka, ?e to on chcia? odej??. Sam chcia? odej??... Wi?c i ona to zrozumia?a. Mimo wszystko Red to skomplikowany facet. Przez d?u?szy czas Carol Jeanne siedzia?a w milczeniu. W ko?cu si? zorientowa?em, ?e ona nie markuje roboty, a rzeczywi?cie pracuje nad raportami i analizami, które widzia?em na ekranie monitora. Wi?c teraz chcia?a takiego pocieszenia. Jednak?e z ni? zosta?em, cho? bardzo pragn??em zobaczy? moj? narzeczon?. Siedz?c na ramieniu Carol Jeanne, iska?em jej w?osy i g?aska?em j? po szyi. Chyba nie mia?a nic przeciwko temu, bo nie kaza?a mi odej??. Przebywaj?c z ni? tak blisko, chwilowo mog?em udawa?, ?e jestem jej przyjacielem, a nie tylko s?ug?. Uporawszy si? z wi?kszo?ci? najwa?niejszych rzeczy, wy??czy?a komputer i odchyli?a si? do ty?u. - Lovelocku, chc?, ?eby? siedzia? w domu podczas wszystkich wizyt Reda, kiedy ja b?d? w pracy. Potem wsta?a i posz?a do ?azienki. Niczego mi nie wyja?ni?a, ja jednak zna?em powód. Pragn??a si? upewni?, czy za jej plecami Red nie próbuje przekabaci? dzieci. Taka sytuacja bardzo mi odpowiada?a - znajd? wiele okazji, by si? wymkn?? do noworodka. Do mojej narzeczonej. Do przysz?ej matki moich dzieci. Tego dnia wreszcie wybra?em dla niej imi?. Bior?c pod uwag? to, co zasz?o mi?dzy Carol Jeanne a Redem, mi?dzy Carol Jeanne a Liz oraz mi?dzy mn? a lud?mi, imi? to, wed?ug mnie, by?o zarazem wyra?nie ironiczne i bardzo stosowne, poniewa? z ca?? pewno?ci? nigdy nie zdradz? mojej partnerki w taki sposób, jak Red zdradzi? swoj?. Nazwa?em j? Faith. ROZDZIA? JEDENASTY ODKRYCIA Faith nie ros?a. Nie wiedzia?em jak temu zaradzi?. Kiedy przychodzi?em j? karmi?, le?a?a bez ruchu. Panika i wojowniczo?? w jej zachowaniu ust?pi?y miejsca dziwnej apatii, która mnie przerazi?a. Ma?a niemal nic nie jad?a. Wprawdzie garn??a si? do mnie i przytulanki, ale to s?aba pociecha. Có? jednak mia?em zrobi?? Wszystko mog?a spowodowa? niewielka grawitacja, wyst?puj?ca tak wysoko na ?cianie, lecz umieszczenie Faith ni?ej poci?gn??oby za sob? ryzyko, ?e jej obecno?? odkryj? ludzie. Przyczyn? mog?a te? by? samotno?? i brak fizycznego kontaktu z ?yw? istot?, tylko ?e i tak ju? po?wi?ca?em ma?ej ka?d? woln? chwil?, wi?c w ?adnym wypadku nie zdo?a?bym cz??ciej z ni? przebywa?. A je?li jest chora? Lecz jak tu, na "Arce", i?? z ni? do lekarza, prawda? W ka?dym razie weterynarze jeszcze nie pracowali, z wyj?tkiem kilku, których wzywano, gdy ?wiadkowie mieli k?opoty ze zdrowiem. Przecie? nikomu nie mog?em pokaza? niedawno urodzonej kapucynki, bo w gr? wchodzi?o ?ycie nie tylko jej, lecz tak?e moje. Wobec tego dalej stara?em si? przychodzi? do niej jak najcz??ciej. Czasami niemrawo próbowa?a si? ze mn? bawi? lub iska? mi futerko, co budzi?o nadziej?, ?e mimo tak trudnego dzieci?stwa wyzdrowieje, odzyska naturaln? ruchliwo??, tak typow? dla naczelnych, i w ko?cu z podopiecznej wyro?nie na moj? partnerk?. W?a?nie partnerk?, a nie ?on?. Zawsze bowiem pozostanie kapucynk? nie udoskonalon?, a zatem nigdy naprawd? mnie nie zrozumie. Dowodem, czy moja praca nie posz?a na marne, b?d? nasze dzieci. Gdyby odziedziczy?y cho? cz??? moich udoskonale?, mo?na by liczy?, ?e na nowej planecie stworzymy osobny gatunek rozumnych istot. Oczywi?cie, je?li zdo?am utrzyma? nas przy ?yciu i uda mi si? znale?? sposób dotarcia na jej powierzchni?. Czy?by depresja Faith by?a zara?liwa? Pewnego popo?udnia wszed?em do gabinetu Carol Jeanne i zasta?em Neeraja oraz kilku najwybitniejszych uczonych, którzy w?a?nie si? tam zbierali. Wkrótce otoczyli moj? pani?, siedz?c? przy komputerze. - Bazy danych w dalszym ci?gu s? rozdzielone i ka?da wymaga osobnego has?a - zacz??a wyja?nia?. - Wasze stare has?a b?d? wa?ne tylko do szóstej po po?udniu, a pó?niej trzeba je zmieni?, ?eby móc korzysta? z nowego protoko?u. Je?li tego nie zrobicie, powstanie biurokratyczny chaos, bo chc?c mie? dost?p do chronionych baz danych, b?dziecie musieli z?o?y? pisemne o?wiadczenie, dlaczego nie zmienili?cie hase?. Pami?tajcie, ?e nale?y mie? dwa has?a: g?ówne i pomocnicze. Pomocnicze s?u?y do szyfrowania i o jego podanie system sam was poprosi wyrywkowo, w nieregularnych odst?pach czasu. Poza tym oba has?a nale?y zmienia? przynajmniej co dziesi?? dni, a cho? wiem, ?e to oznacza mnóstwo k?opotów z zapami?tywaniem, chyba warto mie? dost?p do wszystkich baz danych bezpo?rednio z g?ównej sieci. Czy s? jakie? pytania? Ja mia?em kilka, lecz wola?em ich nie zadawa?. Chronione bazy danych? My?la?em, ?e wszystkie s? chronione, lecz widocznie istnia?a jaka? tajna, szczególnie wa?na, o której wszystkie te osoby wiedzia?y, ale Carol Jeanne trzyma?a j? przede mn? w tajemnicy. W tajemnicy! Przede mn?! - Na wszelki wypadek chcia?abym podkre?li?, ?e bardzo powa?nie traktujemy sprawy bezpiecze?stwa danych. Do tego stopnia, ?e nawet mój ?wiadek nie zna hase? umo?liwiaj?cych dost?p do chronionych baz. Nigdy nie pozwala?am mu patrze?, gdy wchodzi?am do systemu, i wiem, ?e równie dyskretnie zachowywa? si? Neeraj. W ten sposób nikt nie skopiuje tajnych informacji z elektronicznej pami?ci naszych ?wiadków. Post?pujcie tak samo jak my. Nigdy przy nikim nie wchod?cie do systemu, nawet w obecno?ci osób, które maj? swobodny dost?p do chronionych baz danych, a wi?c tak?e przy mnie. Innymi s?owy nie wolno dopu?ci?, by kto? wykrad? has?o waszym ?wiadkom, a zapewne nie chcecie, by oni sami go u?ywali, wchodz?c do systemu. - Rozejrza?a si? po twarzach obecnych. - S? pytania? - To teraz mo?emy korzysta? z naszych zwyk?ych komputerów? - z pow?tpiewaniem odezwa? si? jaki? m??czyzna. - Ju? wi?cej nie b?dziemy utrzymywa? dwóch oddzielnych systemów. Sale dotychczas zamkni?te, zostan? otwarte. Przeniesiemy tam cz??? pracowników, wi?c sko?czy si? t?ok w naszych pokojach. Cho?by tylko dlatego warto ci?gle zmienia? has?a. S? jeszcze jakie? pytania? - Tylko jedno - odpar?a która? z kobiet. - Czy to oznacza, ?e wkrótce startujemy? - Oficjalny komunikat dotrze do miasteczek dzi? wieczorem - oznajmi?a Carol Jeanne. - Jednak?e, jak si? okazuje, plotki s? znacznie szybsze. Start nast?pi od dzi? za dwa tygodnie, w samo po?udnie. W zwi?zku z tym, najpó?niej dwana?cie godzin wcze?niej mamy si? przenie?? do pomieszcze? startowych. Prócz za?ogi oraz obs?ugi uk?adu zapewniaj?cego warunki do ?ycia, wszystkie wydzia?y przerw? prac? w po?udnie dnia poprzedzaj?cego start, a wi?c, je?li potrzebujecie czego? z Ziemi, za?atwcie to natychmiast. Radz? si? po?pieszy?, bo w ostatnim momencie, z powodu nat?oku ch?tnych, mo?ecie nie zd??y?. Mamy jednak by? gotowi do przenosin w ka?dej chwili, a co? mi si? wydaje, ?e wszyscy tu obecni my?l? o jakich? raportach, bazach danych czy archiwach, bez których nie wyobra?aj? sobie ?ycia. Gdyby przy ostatnich s?owach Carol Jeanne si? u?miechn??a, prawdopodobnie odebrano by je jako ?art. Tymczasem ona powiedzia?a to z powa?n? min?, co sprawia?o wra?enie, ?e uwa?a tych ludzi za znerwicowanych g?upców. Spostrzeg?em, ?e kilka osób zacisn??o szcz?ki albo odwróci?o g?ow?. Biedna Carol Jeanne. Wiedzia?em, ?e nie mia?a z?ych intencji i po prostu za?artowa?a sobie z natury ludzkiej, ale nikt tego tak nie odebra?. Poza Neerajem. Za?mia? si?, lecz Carol Jeanne udawa?a, ?e tego nie s?yszy. Kiedy jej ma??e?stwo si? rozpad?o, nie chcia?a, aby jej przypominano, ?e mog?aby ?y? z Hindusem, gdyby tak bardzo nie trzyma?a si? zasad. Teraz ona zacisn??a szcz?ki i odwróci?a g?ow?. - W porz?dku, to wszystko - rzek?a. - Nalegam, by?cie niezw?ocznie udali si? do swoich komputerów i od razu zmienili has?a, bo pó?niej czym? si? zajmiecie i o wszystkim pozapominacie. I znów niektóre osoby wygl?da?y, jakby spotka? je afront. Nikt nie lubi, gdy jest traktowany jak idiota. W?a?ciwie byli idiotami, cho? bardzo inteligentnymi. Przecie? ka?dy z nich dawa? jej liczne dowody swojego roztargnienia. Ale nie ja. Wiedzia?a, ?e zawsze uwa?am, ?e wszystko widz? i zapami?tuj?. Pewnie dlatego przez ca?y czas naszego pobytu na "Arce" zdo?a?a ukry? przede mn? istnienie tajnych baz danych. Teraz sta?o si? dla mnie jasne, po co kaza?a mi sprawdza? ró?ne rzeczy, kiedy wychodzi?a z gabinetu. Zadania te by?y wystarczaj?co uzasadnione, by nie budzi? moich podejrze?, a jednocze?nie pozwala?y jej i?? beze mnie do zamkni?tego pokoju i korzysta? z komputera w innej sieci. No có?, moja ty zadufana Carol Jeanne, twoje has?o wcale nie b?dzie mi potrzebne, je?li mój drzemi?cy program zrobi, co trzeba. Umiera?em z ciekawo?ci, chc?c sprawdzi?, jak wygl?da nowa sie?, ale dopiero po dwóch godzinach uda?o mi si? wymkn?? od Carol Jeanne. W istocie sam sobie umo?liwi?em wyj?cie, pisz?c kilka s?ów na podr?cznym komputerze, który ustawi?a specjalnie dla mnie na szafce kartoteki, i przesy?aj?c je sieci?. "Carol Jeanne, a TY zmieni?a? has?o?" Zna?em j? doskonale. Przeczytawszy wiadomo??, natychmiast si? zaczerwieni?a i powiedzia?a: - Powinnam cz??ciej s?ucha? swoich w?asnych rad. Nie wolno mi zmienia? has?a w niczyjej obecno?ci, nawet przy tobie, Lovelocku. Nie masz nic przeciwko temu, ?e wyjdziesz z gabinetu? Ja? Przeciwko wychodzeniu? Od razu wystuka?em odpowied?: "A mo?e pójd? do domu i zajrz? do dziewczynek?" - ?wietny pomys?, Lovelocku. Dziesi?? minut pó?niej, upewniwszy si?, ?e Lidia i Emmy ju? ?pi? po obiedzie, a Mamu?ka zabawia Penelop? opowiadaniami o m?kach opiekunki nad dzie?mi niewdzi?cznej synowej, która nie ma serca, bo ?le traktowa?a m??a, zosta?em sam na sam z komputerem Carol Jeanne. Przed uruchomieniem mojego drzemi?cego programu otworzy?em komputer, by sprawdzi?, czy nie ma w nim elektronicznych urz?dze? szpiclowskich. Oczywi?cie, dawna pluskwa w dalszym ci?gu tam by?a i nie zdj?to z niej tego, czym j? unieszkodliwi?em. Fakt ten wzi??em za oznak?, ?e agentki zrezygnowa?y, ale wtedy przypomnia?em sobie zawzi?te miny Val Pell i Mendozy, wi?c otworzy?em jeszcze monitor, klawiatur?, mysz oraz drukark?. Naturalnie, wsz?dzie zainstalowa?y stosowne urz?dzenia, tak ?e z pewno?ci? otrzyma?yby pe?en wykaz wszystkich uderze? w klawisze oraz wszystkich liter, które pokaza?yby si? na ekranie czy zosta?y wydrukowane. Nawet nie próbowa?em unieszkodliwi? tych pluskiew. Po prostu je usun??em, po?ama?em w nich, co si? da?o, i zostawi?em na biurku Carol Jeanne, ?eby zrobi?a awantur? agentkom. Uporawszy si? z tym, uruchomi?em mój program. Nie trac?c czasu, zajrza?em do systemu zabezpiecze? i znalaz?em oba has?a Carol Jeanne: g?ówne i pomocnicze. Niejako przy okazji odszuka?em te? has?a Neeraja oraz uniwersalne has?a Van Pell i Mendozy. Oczywi?cie, zdoby?em je nie bez trudno?ci - nie trzymano ich ot tak po prostu w jakim? katalogu. Wszystkie by?y zaszyfrowane, ja jednak mia?em pe?n? kontrol? nad systemem i potrafi?em zrobi? to, czego nie mog?y nawet agentki: rozszyfrowa?em has?a, ?adnego z nich nie znaj?c. Mój program funkcjonowa? idealnie. System sta? si? moim niewolnikiem, co napawa?o mnie rado?ci?, bo mia?em poczucie si?y - rzecz w moim wypadku niezwyk?a - a cho? mi si? bardzo podoba?o, szybko min??o. Otó?, uzbrojony w ich has?a, zacz??em dociera? do wszystkich tajnych miejsc, do których przedtem nie mog?em zajrze?. Van Pell i Mendoza dysponowa?y spor? kartotek?, zawieraj?c? znacznie wi?cej materia?ów o mnie ni? na temat Carol Jeanne. Okaza?o si?, ?e moje pierwsze wra?enie by?o mylne. Wcale nie uwa?a?y mnie za nieszkodliw? ma?p?, która tylko wykonuje rozkazy swojej pani. Z licznych meldunków i notatek s?u?bowych jasno wynika?o, ?e zdaniem agentek Carol Jeanne straci?a nade mn? kontrol?. Obie kilkakrotnie zaleca?y, by mnie zlikwidowano, najlepiej w sposób nie budz?cy podejrze?. "Do?? ?atwo to zrobi?", pisa?a Val Pell w ostatniej notatce. "On cz?sto wychodzi sam i móg?by, na przyk?ad, "spa??" ze ?ciany. Niedobrze, je?li ktokolwiek z takimi umiej?tno?ciami pos?ugiwania si? komputerem jest na wolno?ci, zw?aszcza ?e on wyra?nie realizuje jaki? w?asny plan." Ogarn?? mnie strach. Kiedy si? uspokoi?em na tyle, by odzyska? jasno?? my?li, u?wiadomi?em sobie dwa pocieszaj?ce fakty. Wprawdzie agentki chc? mojej ?mierci, ale przynajmniej nazwa?y mnie "on" i w odniesieniu do mojej osoby u?y?y s?owa "ktokolwiek". No i nie mia?y poj?cia o istnieniu Faith ani o tym, ?e ukrad?em materia?y do budowy jej gniazda. Zorientowa?em si?, ?e jedynie obserwowa?y mnie z daleka, i tylko od czasu do czasu. To im wystarczy?o, by stwierdzi?, ?e cz?sto si? oddalam od Carol Jeanne. Je?li za? chodzi o ich znajomo?? mojej wiedzy komputerowej, sam im j? nieopatrznie zademonstrowa?em. Wyci?gn??em oczywisty wniosek: nie wolno mi odst?powa? Carol Jeanne ani na krok. W jej obecno?ci nigdy nie o?miel? si? mnie zabi?. Nie mog?em jednak zostawi? Faith bez opieki. Min??y ju? prawie dwie godziny, wi?c najwy?sza pora, bym odwiedzi? ma?? i wróci? do biura. Ci?gle si? zastanawia?em nad moim strasznym dylematem. Najgorsze, ?e zbli?a? si? start, co wymaga?o przeniesienia gniazda, i to z bardzo prostego powodu: kiedy wystartujemy, "Arka" przestanie si? obraca? i wówczas sztuczn? grawitacj? zapewni nam przy?pieszenie. Wtedy ?ciana, na której zbudowa?em gniazdo, stanie si? pod?og?. Spadnie na ni? ca?a gleba i zasypie wszystkie rury, przewody i kana?y. Musia?em przenie?? gniazdo znacznie wcze?niej ni? za dwa tygodnie. Pracownicy konserwacji, oczywi?cie, przeprowadz? dok?adn? inspekcj? wszystkich urz?dze? na ?cianie. Przygotowania do tego zajm? im jaki? czas - zd??y?em ju? przestudiowa? ich metody pracy i doszed?em do wniosku, ?e pe?na inspekcja ?ciany potrwa sze?? dni. Oznacza?o to, ?e nie musz? si? ?pieszy?, wi?c dzi? nie zaczn?. Na pewno jednak przyjdzie taki dzie?, ?e trzeba b?dzie si? przenie??. Dopiero teraz przerazi?em si? nie na ?arty. Ludzie zostan? st?oczeni po cztery osoby w niewielkich pokoikach, które obecnie s?u?y?y za kawalerki. W miasteczkach nie b?dzie ?ywej duszy. Wszystkie drzewa i krzewy, po uprzednim zabezpieczeniu korzeni, umie?ci si? w magazynach, w tej chwili pustych. Innymi s?owy, na ca?ej "Arce", zapanuje ogromny ruch i w ci?gu najbli?szych dwóch tygodni ka?de miejsce nie tylko obejrz?, lecz równie? bardzo dok?adnie sprawdz?. A przecie? nale?a?o gdzie? ukry? Faith. Co gorsza, musia?em to zrobi? ze ?wiadomo?ci?, ?e Mendoza, Van Pell czy inny przero?ni?ty agent mo?e szuka? okazji, by mnie wyko?czy?, pozoruj?c wypadek. Pó?niej powiedz?: "Och, bardzo nam przykro, doktor Cocciolone, ale pani ?wiadka ?miertelnie przygniot?o drzewo". Albo: "Pani ?wiadek zgin?? pora?ony pr?dem, kiedy dotkn?? kabla, który dotychczas nigdy nie by? pod napi?ciem". Albo: "Pani ?wiadek wnosi? na ?cian? du??, metalow? skrzynk? i spad?. Bardzo pani wspó?czujemy, bo brak ?wiadka to straszna niewygoda, ale mo?e nast?pny b?dzie potulniejszym zwierz?ciem. Na przyk?ad ?winia czy cho?by gupik. Nosi si? go w plastikowym pojemniku, jak mocz do analizy. Taki ?wiadek nigdy nie chodzi samopas i nie rozmontowuje urz?dze? zabezpieczaj?cych". Tylko ?e dla Carol Jeanne trudno by?oby im za?atwi? nowe udoskonalone zwierz?. Gdybym zgin??, pewnie daliby jej Pink. No, bo jak by to wygl?da?o, gdyby Red mia? ?wiadka, a ona nie? Co za ponure my?li, ale ?mier? naprawd? wydawa?a mi si? ca?kiem realna, kiedy wchodzi?em po ?cianie do gniazda Faith. Ma?pka nawet nie popatrzy?a na mnie i wówczas zauwa?y?em, ?e wypadaj? jej w?osy. Ju? mia?a kilka placków ?ysiny. Poza tym wychud?a z niedo?ywienia. Je?li jednak uda mi si? niespostrze?enie znie?? j? na dó? i gdzie? ukry?, chyba mimo wszystko powinna doj?? do siebie dzi?ki silniejszej grawitacji. Oczywi?cie, gdy "Arka" przestanie si? obraca? i nim zacznie si? akceleracja, czeka?y nas dwa d?ugie dni bez ci??enia. Jak ma?a na to zareaguje? Przypn? j? pasami, ale nie dam rady jej odwiedza?, bo i mnie gdzie? przypn?. Wiedzia?em, ?e w czasie startu zostanie sama lecz s?dzi?em, ?e wtedy b?dzie zdrowa i silna. I starsza. Liczy?em, ?e start nast?pi pó?niej, gdy ona zd??y ju? podrosn?? i lepiej go zniesie. Wed?ug moich za?o?e? mia? si? okaza? tylko przykrym epizodem w jej sk?din?d szcz??liwym dzieci?stwie, tymczasem za? mo?e j? dobi?. Wyobra?a?em sobie, jak j? przerazi ciemno?? i brak grawitacji. Pozbawiona bod?ców i g?odna, b?dzie mia?a tylko troch? wody do picia. Patrzy?a na mnie nieruchomym wzrokiem i nie okazywa?a ?adnego zainteresowania jedzeniem. Wsadzi?em jej smoczek do ust i masowa?em jej policzki, a w ko?cu zacz??em j? lekko potrz?sa? i wreszcie zabra?a si? do ssania. Spojrza?a mi w oczy tylko raz. Czy wskutek poczucia winy odnios?em wra?enie, ?e ma do mnie ogromny ?al? Nie umia?a mówi?, a prawdopodobnie nawet my?le?, lecz gdyby potrafi?a, co by mi powiedzia?a? Zapewne: "Ale masz egoistyczny plan, tatusiu. Czy po to wyj??e? z zamra?arki mój embrion, ?ebym ?y?a w strachu i samotno?ci?" Wiem, ?e ma?py umieraj?, kiedy s? samotne. Je?eli noworodek naczelnych straci matk?, bardzo rzadko si? rozwija i to tylko wówczas, gdy kto? mu j? zast?pi. Zwykle ginie. Jak mog?em s?dzi?, ?e za pomoc? przytulanki i kilku wizyt na dob? uda mi si? wychowa? Faith? Wprawdzie jestem udoskonalon? kapucynk?, ale to nie oznacza, ?e prawa natury dadz? si? nagi?? do moich zamierze?. Faith umrze i nici z mojego planu. U?miecha?em si? do niej, pie?ci?em j? i iska?em. Jakby zareagowa?a. Malutkimi paluszkami chwyci?a mnie za futerko. Niezbyt mocno, ale to wystarczy?o, by obudzi? we mnie nadzieje. I nie tylko nadziej?. Po tych wszystkich k?opotach, po?piesznych, ukradkowych wizytach i nieustannych obawach o male?stwo zacz??em co? czu? do Faith. By?a to mi?o??, ale nie taka, jak? darzy m??czyzna kobiet?, lecz mi?o?? ojcowska. Nie ba?em si?, ?e ?mier? ma?ej unicestwi moje plany. Po prostu nie chcia?em, ?eby Faith umar?a, bo mi na niej zale?a?o. Jaki? wewn?trzny g?os mi podpowiada?: "Przecie? to tylko zwierz?. Mog?aby by? co najwy?ej twoj? maskotk?. Brak jej inteligencji, aby sta?a si? czym? wi?cej". Tak mówi? rozs?dek, jednak nie zdo?a? st?umi? innego g?osu - g?osu instynktu, który sprawia?, ?e czu?em nieprzepart? potrzeb? chronienia ma?ej i zapewniania jej bytu. Instynkt ojcowski nakazywa? mi pilnowa? wszystkich cz?onków mojego stada, troszczy? si? o ich bezpiecze?stwo i zapewni? im warunki rozwoju. Faith ju? nie by?a cz??ci? mojego planu. Jako ?ywa istota nale?a?a do mojego stada. Wymy?l? sposób, by przenie?? j? ze ?ciany do innego, nowego gniazda. Postanowi?em ?ledzi? pracowników konserwacji. Kiedy przeprowadz? inspekcj? na jakim? obszarze i wszystko sprawdz?, tam znajd? miejsce dla Faith. Przecie? mam dost?p do komputera i ?atwo si? zorientuj?, co trzeba robi?, ?eby zapewni? jej bezpiecze?stwo. Poradzimy sobie. B?dzie ?y?a. Po powrocie do biura nie zasta?em Carol Jeanne, co mnie zdziwi?o. Jeszcze nie min??a szósta, a moja pani zwykle pracowa?a troch? d?u?ej. Mo?e z powodu odej?cia Reda uzna?a, ?e nale?a?o wcze?niej i?? do domu? W domu te? jej nie zasta?em, ale wci?? siedzia?a tam Penelopa, zaj?ta nie tylko rozmow? - jedn? r?k? obejmowa?a zap?akan? Mamu?k?. Co si? sta?o? Mamu?ka nigdy sobie nie pozwala?a na tak nieeleganckie okazywanie emocji w obecno?ci osób, którym chcia?a zaimponowa?. Lidia i Emmy jad?y kolacj? w kuchni, karmione przez Nancy. Dziewczyna spojrza?a na mnie i odezwa?a si? triumfuj?cym tonem: - Mo?esz powiedzie? Carol Jeanne, ?e opieka nad dzie?mi wcale mnie zbytnio nie stresuje. Wskoczy?em na stó? i napisa?em na klawiaturze kuchennego komputera: "Gdzie jest Carol Jeanne?" - Marny z ciebie ?wiadek - stwierdzi?a Nancy. Wskaza?em ekran monitora, domagaj?c si? odpowiedzi. - Skoro ju? musisz wiedzie?, to osoba, której imienia nie mog? powiedzie? przy dzieciach, mia?a wylew i Carol Jeanne jest w szpitalu. Dopiero teraz sobie uprzytomni?em, co w salonie bez przerwy powtarza?a Mamu?ka. - Ja go wygoni?am. Przeze mnie odszed? z domu. Gdybym tylko pozwoli?a mu wzi?? jak?? g?upi? prac?, ostatnie tygodnie ?ycia sp?dzi?by tutaj ze mn?... - No, no, spokojnie - pociesza?a j? Penelopa. - Pewnie w?a?nie praca doprowadzi?a go do udaru. Pani tylko próbowa?a ocali? mu ?ycie, zatrzymuj?c go w domu. A wi?c to Stef mia? wylew. Za pomoc? mojego oficjalnego has?a bez trudu zdoby?em list? pacjentów wraz z numerami sal, w których le?eli. Kiedy ustali?em, gdzie jest Stef, natychmiast do niego poszed?em. Pod??czony do respiratora i pojemnika na mocz, wygl?da? strasznie. Carol Jeanne siedzia?a przy ?ó?ku, a po jego drugiej strome sta? Red. Od razu si? zorientowa?em, które z nich zjawi?o si? tu pierwsze - ona czyta?a ksi??k?, on jeszcze trzyma? w r?ku kwiaty. Kwiaty! Co on sobie wyobra?a?, ?e je kupi?? Pink le?a?a na pod?odze w k?cie, uwa?nie wszystko obserwuj?c. Odruchowo chcia?em do niej podej?? i skopiowa? jej pami??, ale si? powstrzyma?em. Lepiej, ?eby Red nie wiedzia?, jak ?atwo korzystam z pami?ci jego ?wiadka. Ku mojemu zdziwieniu Stef okaza? si? przytomny. Nawet rozmawia?, cho? mówi? troch? niewyra?nie. Widzia?em, ?e ma nieruchom? po?ow? twarzy, ale nie by? ca?kowicie sparali?owany. Wygl?da?o to na stosunkowo niegro?ny wylew. - Niech wam si? wydaje, ?e choruj? na gryp? - oznajmi? Stef. - To nic powa?nego. Niektórzy na to umieraj?, ale mnie nic nie b?dzie. - Wylew to nie grypa, tato - rzek? Red. - Moim zdaniem powiniene? si? zgodzi?, ?eby mama ci? odwiedzi?a. Bardzo chce si? z tob? zobaczy? i naprawd? cierpi z powodu twojego zakazu. - Roni krokodyle ?zy, co? - spyta? Stef. - Powiedz jej, ?eby si? odpieprzy?a. Ostatnie s?owo wymówi? z trudem, tylko cz??ciowo bowiem panowa? nad wargami i j?zykiem. - Mo?e jednak nie powiniene? go denerwowa?, wyst?puj?c akurat teraz w roli adwokata Mamu?ki - spokojnie odezwa?a si? Carol Jeanne. Ze swojego miejsca nie widzia?em twarzy Reda, ale potrafi?em sobie wyobrazi? jego w?ciek?e spojrzenie. - S?ysza?em, ?e i ty da?e? jej kopniaka - wolno powiedzia? Stef. - Nie mog?em zabra? jej ze sob? do kawalerki. - Bzdura - wymamrota? Stef. - Po prostu mia?e? jej do??. Red milcza?. Znowu wyobrazi?em sobie jego w?ciek?e spojrzenie. - Gdyby? to zrobi? dawno temu, pewnie by? uratowa? swoje ma??e?stwo. - Wcale nie przez mam? rozpad?o si? moje ma??e?stwo - ch?odno odpar? Red. - I tak nic by z niego nie wysz?o. W ogóle nigdy nie powinienem by? si? ?eni?. Carol Jeanne nie mo?na wini? za to, ?e pod wzgl?dem emocjonalnym jest gór? lodow?. - Czy ty naprawd? musisz tutaj robi? sceny? - spokojnie zapyta?a moja pani. Red j? zignorowa? i dalej zwraca? si? do ojca. - Nawet gdyby by?a czu??, kochaj?c? ?on?, nie sprawi?oby to ?adnej ró?nicy. Nie jestem z?ym ojcem, ale jako m?? nigdy nie by?bym szcz??liwy. Je?li wi?c przestaniesz wini? mam?, ja przestan? wini? Carol Jeanne. To chyba uczciwa propozycja, prawda, tato? - Zrobi?, co mi si? spodoba - zabe?kota? Stef, w jego oczach jednak pojawi?y si? b?yski weso?o?ci. - Mo?esz wini? mam? za rozk?ad waszego ma??e?stwa, lecz nie naszego. W tym wypadku to najzwyczajniej moja wina. Stef panowa? nad lew? po?ow? cia?a, zatem lew? r?k? wyci?gn?? do syna. Red chwyci? j?, u?cisn?? i przytrzyma? w d?oni. - Przed ?mierci? chcia?em ci? zobaczy? szcz??liwego - rzek? Stef. - Od tego nie umrzesz, tato. - Nie? Wielka szkoda. - Poza tym wcale nie jestem nieszcz??liwy. M?czy mnie poczucie winy za to, ?e w taki sposób doprowadzi?em do rozpadu mojego ma??e?stwa, ale to i tak by?o nieuchronne. Carol Jeanne ma inne zdanie, lecz trudno si? temu dziwi?. Rozwód najbole?niej odczuj? dzieci, ale oboje si? postaramy, by jako? to znios?y. B?d? spokojny, oszcz?dzimy twoim wnuczkom cierpie?. - Wiesz, co mnie najbardziej wkurza? ?e to Mamu?ka zorganizuje mój pogrzeb. - Nie zorganizuje - odezwa?a si? Carol Jeanne. - Nie chc?, ?eby ona wyg?asza?a mowy na moim pogrzebie. Mam was za ?wiadków. - Nie umrzesz, tato - zapewni? go Red. - Przyrzeknijcie, ?e jej nie pozwolicie - nalega? Stef. - Tato, czy ty naprawd? chcesz si? odgrywa? na mamie zza grobu? - Nie chc?, ?eby ta stara suka napawa?a si? widokiem moich zw?ok. - Ja przyrzekam - oznajmi?a Carol Jeanne. - Dopilnuj? te?, aby?my jeszcze dzi? oficjalnie zazaczyli to w twoim testamencie. - I pami?taj, tylko bez tych zasranych dmuchawców. Red a? prychn?? z oburzenia. - ?wietny pomys?, tato - powiedzia? z przek?sem. - Ty i Carol Jeanne chcecie zagra? na nosie przyzwoitym ludziom, którzy maj? dobre zamiary, a przy najmniejszym wysi?ku, cho?by jednego z was, mogliby?cie zaskarbi? sobie ich przyja??. Stef uniós? jedn? brew. Dotychczas nigdy tego nie umia?. Zdumiewaj?ce, czego cz?owiek potrafi si? nauczy? po wylewie. - My?lisz o Penelopie? Przyja?ni? si? z krow?? - spyta? Stef i zacz?? si? trz??? ze ?miechu. Oburzony Red zrezygnowa? z dalszych nalega?. - Wróc? tu wieczorem - oznajmi?. - Dobrze - odpar? Stef. - Przepraszam, ?e jestem niegrzeczny. - Istotnie jeste? niegrzeczny, ale uwa?am, ?e po wylewie i lekarstwach mo?esz si? zachowywa?, jak ci si? ?ywnie podoba, a ja nie b?d? mia? ci tego za z?e. Do zobaczenia wieczorem. Poca?owa? ojca w czo?o i wyszed?. - Pruderyjny gnojek - mrukn?? Stef. Carol Jeanne zachichota?a. Ostatnio rzadko to robi?a. Zrozumia?em, ?e po wyj?ciu Reda, poczu?a si? swobodniej, jakby Stef rzeczywi?cie by? jej ojcem. Pó?niej wzi??a go za r?k? i powiedzia?a: - Je?li umrzesz, b?dzie mi bardzo ciebie brakowa?o, tato. Od tej chwili pragn? ci? tak nazywa?. Nawet po rozwodzie. - Zawsze mówi?a? do mnie Stef. - Tylko dlatego, ?e nie potrafi?am si? zmusi?, ?eby do Mamu?ki mówi? "mamo". - Brzmi przekonywaj?co. - Zrób mi przys?ug? i postaraj si? wyzdrowie?. - Dla ciebie wszystko. - Wi?c si? prze?pij, a ja poczytam ksi??k?. - Nie powinna? wróci? do dziewczynek? Nie zostawiaj ich z Mamu?ka. - Doskonale sobie z nimi poradzi. To tylko dzi?. Uzna?em, ?e dobrze by?oby powiedzie?, co tam si? naprawd? dzieje. Wskoczy?em na ?ó?ko. - Cze??, Lovelocku - przywita? mnie zdziwiony Stef, który chyba nie zauwa?y?, jak wszed?em. Zwróciwszy na siebie uwag? Carol Jeanne, napisa?em palcem na po?cieli: "Nie Mamu?ka. Nancy". - O cholera! - wykrzykn??a. - Powinnam to przewidzie?. Nale?a?oby co? zrobi?, ?eby ta dziewczyna si? wynios?a. Wszystko by?o dobrze, kiedy mieszka? z nami Red, ale teraz on musi znale?? dla niej innych opiekunów. Nie mog? pozwoli?, aby ona zajmowa?a si? dzie?mi. - Kto? - zapyta? Stef. - Pewna dziewczyna, któr? ojciec ?le traktowa?. Od tego troch? si? jej pomiesza?o w g?owie. Nie dziwi mnie, ?e Mamu?ka zostawi?a j? sam? z dziewczynkami, ale musz? natychmiast interweniowa?. Masz jakie? ?yczenia, zanim wyjd?? - Nie. Poca?owa?a go i wybieg?a na korytarz. Nie zabra?a mnie, wi?c w?a?ciwie móg?bym jeszcze chwil? posiedzie? ze Stefem, ale od razu zamkn?? oczy. Pewnie chcia? si? przespa?. A poza tym, nawet gdybym zosta?, trudno by?oby nam rozmawia?. W tej sytuacji pop?dzi?em za Carol Jeanne, wdrapa?em si? na ni? i na jej ramieniu pojecha?em do domu. Zastali?my tam Reda. Nancy z ponur? min? pakowa?a swoje rzeczy do torby, zalewaj?c si? ?zami. Red niezw?ocznie wszystko wyja?ni?. - Penelopa, jako burmistrz, zgodzi?a si?, ?eby Nancy u niej mieszka?a, dopóki tato nie wyjdzie ze szpitala. Za?atwi?em z Dolores, ?e w ci?gu dnia jej córka pomo?e Mamu?ce opiekowa? si? dziewczynkami, a wieczorem razem z bratem b?dzie tutaj odrabia? lekcje. Przy okazji zajm? si? dzie?mi. Zw?aszcza Diana bardzo je lubi i ?wietnie sobie z nimi radzi. Kiedy to mówi?, widzia?em min? Nancy. Pomy?la?em, ?e trzeba ostrzec Dian?, aby unika?a tej dziewczyny i nigdy nie spotyka?a si? z ni? sam na sam. Mamu?ka, z mokrym r?cznikiem na oczach, le?a?a na ?ó?ku w swoim pokoju. Natychmiast uderzy?a w p?acz, gdy tylko Carol Jeanne tam wesz?a, by sprawdzi? jak ona si? czuje. - By? takim cudownym m??em, a ja wygna?am go z domu - zawodzi?a. Moja pani nie zaprzeczy?a oczywistej prawdzie tych s?ów, by pocieszy? te?ciow?. - Niczego nie potrzebujesz? - spyta?a. - Potrzebuj? mojego m??a! - j?kn??a Mamu?ka. Carol Jeanne ledwie powstrzyma?a si? od ?miechu, co moim zdaniem wymaga?o naprawd? silnego charakteru. - On jest w ca?kiem niez?ej formie i w dobrym nastroju - oznajmi?a. - Jednak?e twardo si? sprzeciwia twoim odwiedzinom i jego lekarz przyznaje mu racj?. Tylko wywo?a?yby stres, a to jedyna rzecz, jakiej powinien unika?. Jestem pewna, ?e skoro pa?asz do niego tak wielk? mi?o?ci?, ch?tnie si? do tego zastosujesz. Ironia ostatniego zdania nie usz?a uwadze Mamu?ki, która przesta?a p?aka? i odezwa?a si? drewnianym g?osem: - Widz?, ?e otacza mnie nienawi??. Chyba na ni? zas?u?y?am. A teraz po prostu zostaw mnie w spokoju. Niczego nie potrzebuj?. Tylko nie przyno? mi kolacji. - Jak sobie ?yczysz. Z ca?? pewno?ci? Carol Jeanne nigdy by nie pomy?la?a o przynoszeniu Mamu?ce czegokolwiek do ?ó?ka. W ko?cu to nie Mamu?ka mia?a wylew, ale zauwa?y?em, ?e w?a?nie z powodu wylewu Stefa sk?adaj? jej wizyty mieszkanki Mayfloweru, by oferowa? pomoc i wspó?czucie. Mamu?ka zawsze potrafi?a wszystko obróci? na swoj? korzy??. Równie? teraz - dzi?ki wylewowi Stefa zaprzyja?ni?a si? z s?siadkami. Ta nowa sie? naprawd? mnie wkurza. Nigdzie nie mog? si? dosta?. Mam tylko taki dost?p jak inne dzieci i teraz gówno mog? zrobi?. Chcia?em wej?? do baz danych, ale przy trzeciej próbie jaki? facet z systemu bezpiecze?stwa spyta? mnie, po co to robi? i kaza? poprosi? nauczyciela, ?eby zdoby? dla mnie te informacje, je?eli s? mi potrzebne do odrabiania lekcji. Co za pacan! Czy dzieci s? niewolnikami, ?eby zak?ada? im kajdanki, kiedy siedz? przy komputerze? Cholera, nigdzie nie mog? wej?? i nic nie mog? zrobi?. Najgorsze, ?e musz? i?? z Dian? do Ma?piego Domu, jak ona go nazywa. B?dzie si? tam bawi?a z Lidi? i Emmy. Ma?pa te? nie mo?e dosta? si? do systemu i przynajmniej to troch? mnie pociesza. Bardzo ?adnie zrobi?a, ?e mnie ostrzeg?a, kiedy odkryli t? furtk?. Gdyby mnie przy?apali, prawdopodobnie odebraliby mi nawet ten marny dost?p dla dzieci. Przynajmniej mog? sobie pogra? z kim? w "Koloni?", a po to, ?eby pokona? jakiego? smarkacza z Belos czy Conceicao, nie musz? mie? specjalnego dost?pu do sieci. Co? mi si? zdaje, ?e ma?pa jednak ma taki specjalny dost?p. Musz? mie? oczy szeroko otwarte i zobaczy?, jak u?ywa komputera i wchodzi do sieci. Je?li odejdzie i b?dzie chcia?a po cichu korzysta? z komputera, tak aby nikt tego nie widzia?, potwierdzi moje przypuszczenia. Pewnie my?li, ?e jest strasznie cwana, ale udoskonalona kapucynka nie podskoczy inteligentnemu cz?owiekowi. A czy ja jestem inteligentny? Bo ja wiem? Ogóln? ocen? mam raczej nisk?. W ka?dym razie zobaczymy, czy poradz? sobie z ma?p?. Dopiero o pó?nocy mog?em ponownie wej?? do sieci i w??czy? mój u?piony program. Przez ca?y wieczór nawet nie mog?em my?le? o zbli?eniu si? do komputera, bo Marek nie odst?powa? mnie na krok. Pewnie jest sfrustrowany usuni?ciem dawnej furtki i liczy na to, ?e mu poka?? now?. Nie masz ?adnych szans, ch?optasiu. Niczego konkretnego nie szuka?em. W?a?ciwie chcia?em najzwyczajniej zobaczy?, co dotychczas przede mn? ukrywano. Najpierw przejrza?em tajn? kartotek? wydzia?u bezpiecze?stwa i znalaz?em kilka rzeczy. Na przyk?ad, ?e Carol Jeanne jest osob? a? tak wa?n?, ?e ci?gle pilnowano, by nic si? jej nie sta?o, i dlatego obserwowali przede wszystkim mnie, dzi?ki czemu dowiedzieli si? o moich szczególnych komputerowych kwalifikacjach. Obserwowali równie? Reda i doszli do wniosku, ?e umy?lnie tak ostentacyjnie odwiedza? Liz, bo chcia?, aby jego zwi?zek z ni? zosta? ujawniony. Có?, nie nowina. Niespodziank? by? za? dla mnie fakt, ?e romans z Liz to tylko kamufla?. Okazuje si?, ?e Red leczy tak?e Warrena, m??a Liz, ale ci z bezpiecze?stwa nie uwa?ali tego za terapi?. Ich zdaniem Red i Warren od dawna s? ukrytymi homoseksualistami. Obaj znajdowali si? w wykazie obywateli, którym uda?o si? przej?? wst?pne selekcyjne testy psychologiczne, cho? mieli niestosowne zainteresowania seksualne. Notatki na temat Reda sugerowa?y, ?e wcze?niej móg? nie zdawa? sobie sprawy ze swojego homoseksualizmu, a dopiero wówczas, gdy zacz?? leczy? m??a Liz, rozpozna? w?asne sk?onno?ci w tym, co tamten mu opowiedzia?. Warren dosta? si? na "Ark?" dzi?ki k?amstwu. Pracownicy bezpiecze?stwa nie byli tym zachwyceni, jednak nie zamierzali interweniowa?, cho? na "Arce" powinny przebywa? wy??cznie osoby heteroseksualne, aby populacji osadników na nowej planecie zapewni? jak najwi?kszy potencja? rozrodczy. Prawdopodobnie wzi?li pod uwag? fakt, ?e zarówno Red, jak i Warren ju? mia? dzieci i móg? sp?odzi? nast?pne. Cokolwiek obaj robili dla przyjemno?ci, nie stworzy to ?adnych problemów, dopóki zachowaj? dyskrecj?. Z zadowoleniem stwierdzi?em, ?e dla Reda nikt nie planuje takiego "drobnego wypadku", jaki szykowano dla mnie. Ale przecie? Red jest cz?owiekiem, ja za? tylko zwierz?ciem, tylko troch? cenniejszym od damskiej torebki. ?atwo mi przysz?o powzi?? decyzj?, by o niczym nie wspomina? Carol Jeanne. Trudno powiedzie?, jak by zareagowa?a na wiadomo??, ?e jej m?? nie romansowa? z Liz, lecz z Warrenem. By? mo?e poczu?aby ulg? - ostatecznie ma??e?stwo si? rozpad?o nie z jej winy, ale wskutek ukrytych sk?onno?ci seksualnych Reda - albo te? by?by to dla niej jeszcze wi?kszy cios. Kto wie? Red bardzo uwa?a?, by niczego nie robi? w obecno?ci Pink, wi?c trudno si? dziwi?, ?e niczego nie znalaz?em, w?amuj?c si? do pami?ci jego ?wiadka. O homoseksualizmie Reda mog?em si? dowiedzie? jedynie z tajnych akt, do których przypuszczalnie nigdy bym nie mia? legalnego dost?pu. Stwierdziwszy, ?e plotki s? wykluczone, zacz??em przegl?da? bazy danych u?ywane przez wszystkich gajologów. Pierwsza rzecz, jak? odkry?em to pe?en wykaz ca?ego ?ywego materia?u na "Arce". Nie wierzy?em w?asnym oczom. Kiedy tak sprytnie zmienia?em ogólnodost?pny wykaz, by sfa?szowa? liczb? embrionów kapucynek, nie przysz?o mi do g?owy, ?e jego duplikat jest w innej sieci. B?yskawicznie odnalaz?em stosowne dane i wprowadzi?em odpowiednie zmiany, ?eby oba wykazy si? zgadza?y. W czasie poszukiwa? zauwa?y?em, ?e s?owo "kapucynka" wyst?puje w dwóch miejscach, wi?c po zgraniu obu wykazów zajrza?em pod drugi adres. Niemal dozna?em szoku, ujrzawszy tam dane, które nie mia?y odpowiednika w ogólnodost?pnych wykazach. Pod has?em "udoskonalone" znalaz?em kilkana?cie gatunków najró?niejszych zwierz?t, genetycznie udoskonalonych, ??cznie ze znacznie wi?ksz? liczb? embrionów udoskonalonych kapucynek ni? embrionów zwyk?ych kapucynek w poprzednich spisach. Istnia?o wi?cej takich jak ja. A wi?c mo?na mnie zast?pi?. W tym samym momencie uprzytomni?em sobie, ?e wa?niejszy jest fakt sprowadzenia innych kapucynek, podobnych do mnie, ni? to, ?e mo?na mnie zast?pi?. Wsz?dzie, w ca?ej sekcji "udoskonalone", by?o pe?no rozmaitych adnotacji. Zawiera?y one szczegó?owe instrukcje, jak przeprowadza? operacje wszczepiania nam gniazdek, a tak?e modu?ów dyscypliny (które nagradza?y, wzmagaj?c wydzielanie endorfin, albo kara?y, pobudzaj?c o?rodki bólu), oraz jak szkoli? udoskonalone zwierz?ta, aby zrobi? z nich niezawodnych ?wiadków. Cz??? po?wi?cona kapucynkom okaza?a si? najwi?ksza. Poczu?em ogromn? satysfakcj?, dowiedziawszy si?, ?e kapucynki, jako ?wiadkowie, s? o niebo inteligentniejsze i bardziej przydatne od innych udoskonalonych zwierz?t. Wyra?nie jednak przestrzegano, ?e bywamy niepewne. W zwi?zku z tym udzielano wskazówek, jak szuka? "oznak wyrwania si? spod kontroli", które czyni? z nas "odpowiednich kandydatów do likwidacji". Dopiero teraz zrozumia?em sens uwag na mój temat, znajduj?cych si? w kartotece wydzia?u bezpiecze?stwa. Kulturystki same z siebie nie pa?a?y ch?ci? zabijania ma?p. Po prostu taka by?a polityka. Jednoznacznie wynika?o to z instrukcji do??czonej do wzorca udoskonalonej kapucynki. Z pewno?ci? pasowa?em do tego, co napisano w ostrze?eniu. Rzeczywi?cie wyrwa?em si? spod kontroli. Ucieszy?em si? przeczytawszy, ?e udane próby samogwa?tu s? jedn? z najwa?niejszych oznak. "Je?li w czasie seksualnej stymulacji kapucynka zdo?a pokona? reakcj? pos?usze?stwa, musi by? niezw?ocznie zlikwidowana, bez wzgl?du na to, czy ma mo?liwo?ci rozrodu, czy nie". Najwyra?niej nie ja pierwszy próbowa?em to robi?. Wyobrazi?em sobie moich poprzedników na Ziemi, którzy walczyli tak samo jak ja, lecz zostali przy?apani. Prawdopodobnie u?miercono ich w jaki? humanitarny sposób. Ig?a w kark? Kula w ?eb? A mo?e z upodobaniem rozwalano im g?owy m?otkiem lub poddawano wiwisekcji, by sprawdzi?, dlaczego zawiedli? Niewykluczone, ?e w?ród nich by?y samice. Nawet ci??arne lub z ma?ymi dzie?mi, ale chyba nie, bo z dalszej lektury jasno wynika?o jedno: udoskonalone zwierz?ta nie mog?y mie? potomstwa z nie udoskonalonymi, jako ?e tylko z pozoru nale?a?y do tego samego gatunku - genetyczne zmiany, dokonane w naszych organizmach, okaza?y si? zbyt du?e. Wprawdzie w kilku wypadkach urodzi?y si? dzieci, lecz przewa?nie zdeformowane i wszystkie bezp?odne. Wyobrazi?em sobie eksperymenty, które pozwoli?y uzyska? takie informacje, i z nienawi?ci a? si? zatrz?s?em. Wówczas pomy?la?em o bezradnej Faith, le??cej w n?dznym gnie?dzie. Sprowadzi?em j? na ten ?wiat, bo chcia?em, by?my si? rozmna?ali, co od samego pocz?tku by?o nierealne. Kiedy ma?a wreszcie osi?gnie dojrza?o?? p?ciow?, mniej wi?cej w tym czasie, gdy dotrzemy do nowej planety, w najlepszym razie zacznie rodzi? zdeformowane dzieci. Je?li nawet które? z nich oka?e si? normalne, to po kilku latach wyjdzie na jaw, ?e jest bezp?odne. Wtedy b?dzie ju? za pó?no, aby zaczyna? od nowa. Na pok?adzie statku znajdowa?y si? embriony udoskonalonych kapucynek. Tajny wykaz dok?adnie podawa?, gdzie one s?. Mog?em si? do nich dosta?. W?a?nie od tego powinienem wszystko zacz??, tylko ?e wcze?niej o nich nie wiedzia?em. Ale co z Faith? Je?li j? znajd?, tajna s?u?ba od razu skieruje podejrzenia na mnie. Musia?em dalej ukrywa? ma??, lecz co z ni? zrobi?, je?li nawet prze?yje i doro?nie? Nie mog? mie? z ni? dzieci, bo w istocie nale?ymy do ca?kiem ró?nych gatunków. To tak jakbym chcia? zap?odni? kotk? albo ryb?. Wci?? trzeba b?dzie ma?pk? ukrywa?, a przecie? nigdy jej nie naucz? zachowywa? si? cicho. Oczywi?cie, od pocz?tku liczy?em si? z tym, ?e nie dorówna mi inteligencj?. W swoich czczych wyobra?eniach s?dzi?em jednak, ?e kiedy zacznie rodzi? moje dzieci, opieka nad nimi da jej szcz??cie i satysfakcj?, je?li nawet oka?? si? bystrzejsze od niej, gdy dorosn?. Tylko ?e nie b?dzie ?adnych dzieci. Ca?e ?ycie, pozbawione celu sp?dzi w zamkni?ciu - bez partnera, bez potomstwa, bez wolno?ci. Przy?apa?em si? na tym, ?e pragn??em, by szybko umar?a. ROZDZIA? DWUNASTY ZWIERZ?TA Na t? my?l zrobi?o mi si? s?abo. Dopiero co u?wiadomi?em sobie, ?e kocham Faith, a teraz ?ycz? jej ?mierci? Czy ze mnie a? taki potwór? Po prostu ju? nie pasowa?a do moich planów, a wr?cz przeciwnie - stanowi?a dla nich zagro?enie. W?a?nie dlatego chcia?em, ?eby umar?a. Dotychczas traktowa?em j? jako dziecko, nale??ce do tego samego gatunku, co ja. Cho? jej nie udoskonalono, oboje byli?my kapucynkami, prawda? Teraz jednak wiedzia?em, ?e w rzeczywisto?ci reprezentujemy ró?ne gatunki, ?e nie mo?emy dawa? p?odnego potomstwa. Zatem Faith nigdy nie zostanie cz?onkiem mojego rozumnego plemienia, bo nie jest istot? my?l?ca, lecz zwierz?ciem. Ona si? jednak nie zmieni?a. Co sprawi?o, ?e z mojej przysz?ej, ukochanej ?ony nagle przekszta?ci?a si? w niebezpieczne k?opotliwe zwierz?? ?ród?o tej transformacji znajdowa?o si? wy??cznie we mnie, a raczej w mojej ?wiadomo?ci. Teraz wiedzia?em, ?e Faith nigdy nie b?dzie dla mnie tym, na co liczy?em. Nigdy nie stanie si? "jedn? z nas", chocia? na "Arce" tylko ja mie?ci?em si? w tej kategorii, nie licz?c zamro?onych embrionów. Wy??czy?em mój drzemi?cy program, zostawi?em komputer i wybieg?em z domu. Wkrótce po ?cianie wspi??em si? do gniazda. Stoj?c przed nim i patrz?c w oczy Faith, która spogl?da?a na mnie przez siatk?, u?wiadomi?em sobie, ?e to po prostu klatka. Dla ma?pki zbudowa?em w?a?nie klatk?, cho? dotychczas z uporem twierdzi?em, ?e jest gniazdem. Zbudowa?em klatk?, bo od samego pocz?tku wiedzia?em, ?e nigdy nie zaufam Faith na tyle, by wypu?ci? j? na wolno??. Wcale nie mia?a przebywa? w tej skrzynce tylko do momentu, gdy uro?nie i dostatecznie zm?drzeje, aby mog?a swobodnie si? porusza?. Zamierza?em trzyma? j? tam zawsze i dopiero teraz sobie uprzytomni?em, ?e ca?y czas tak my?la?em, cho? nie chcia?em si? do tego przyzna?. Nie mog?em jej wypu?ci? z bardzo prostego powodu - nigdy by nie zrozumia?a konieczno?ci zachowywania dyskrecji, ani nawet na czym dyskrecja polega. Kiedy wszed?em do gniazda, Faith wyci?gn??a do mnie r?ce, a rzadko to robi?a. Czy?by odzyskiwa?a si?y? Jeszcze wczoraj bym si? ucieszy?, lecz dzi? ogarn?? mnie g??boki smutek - jej ?ycie ju? by?o niepotrzebne. Co jednak mia?em robi?? Przecie? ?y?a, ca?kowicie ode mnie uzale?niona. Tylko ja mog?em jej zapewni? wod?, jedzenie, odrobin? uczucia. Gdybym j? zostawi?, na pewno wkrótce by umar?a. Owszem, ale t?skni?c do mnie i si? zastanawiaj?c, dlaczego j? porzuci?em... Tylko ?e to przecie? zwierz?, zgadza si?? Nie ma duszy, prawda? W ten sposób my?l? ludzie. "Zwierz?ta s? zupe?nie inne ni? my, ca?kowicie si? od nas ró?ni?, a wi?c mo?emy je traktowa?, jak nam si? podoba". Zwierz?ta jednak wcale nie s? tak zupe?nie inne. Ludzie tylko zajmuj? najwy?sze miejsce na niesko?czonej drabinie ?wiadomo?ci, ale czy najm?drzejszy i najbardziej twórczy szympans stoi ni?ej od najg?upszego cz?owieka? Po szympansach, na kolejnych szczeblach s? inne naczelne, a dalej chyba delfiny, psy, walenie i koty. Ró?ni? si? od ludzi i nas, ?wiadków, jedynie poziomem, ale wszystkie s? zdolne do mi?o?ci i innych uczu?, a tak?e co? wiedz? i pami?taj?. Wobec tego zwierz?ta powinno si? traktowa? tak samo jak ludzi. Fakt, ?e niektóre zwierz?ta zabijaj? inne, by si? nimi ?ywi?, lecz natura uczy wszystkie zwierz?ta, by za najwi?ksz? warto?? uwa?a?y przetrwanie w?asnego gatunku. Dlaczego ja mia?bym post?powa? inaczej? Musz? my?le? o przysz?o?ci mojego gatunku, a ta ma?a kapucynka stanowi dla niego zagro?enie, cho? dzi?ki mnie znalaz?a si? na tym ?wiecie. Mam prawo chroni? siebie przed niebezpiecze?stwem, jakie ona sob? stwarza. Jednak?e mam te? obowi?zek dba? o to, by nic z?ego jej nie spotka?o, bo ja j? powo?a?em do ?ycia, bo ona mnie kocha i równie? ja j? kocha?em. Nie, nie wolno mi si? ok?amywa? - wci?? j? kocham. Jestem w kropce, a powinienem dzia?a?, i to szybko. Musz? przenie?? Faith albo ca?kiem si? jej pozby?. D?u?ej nie mo?e zosta? na ?cianie. Da?oby si? przeprowadzi? j? tam, gdzie pracownicy wydzia?u konserwacji ju? sprawdzili, czy wszystko przygotowano do startu. Tylko ?e w nowym miejscu jest ciemno i b?dzie przera?ona. Ale przecie? dotychczas te? ?y?a w strachu, samotna i chora. Czy jednak ma?pk?, jeszcze nie przyzwyczajon? do ci??enia, wolno mi przenie?? tam, gdzie grawitacja, niczym okowy, przygwo?dzi j? do pod?ogi, pó?niej skr?powa? pasami i przera?on? zostawi?, na wiele godzin ca?kowitej niewa?ko?ci, a potem rosn?cego przy?pieszenia w?ród nieznanych d?wi?ków budz?cych l?k, i wszystko w g??bokim mroku? Jest taka w?t?a - ma niewielkie szans? przetrwania tej próby. Teraz jej n?dzne ?ycie straci?o wszelkie znaczenie. Okaza?bym mi?osierdzie, pomagaj?c ma?ej spokojnie umrze? we ?nie. By?oby to mi?osierne i rozs?dne. Patrzcie, jak próbuj? wszystko zracjonalizowa?, jak sobie perswaduj?, co powinienem zrobi?, aby perspektywicznie wysz?o najlepiej. Czy rodzice Nancy w podobny sposób starali si? usprawiedliwi?, dlaczego stworzyli córce tak straszne ?ycie? "To jej wina. Robimy to dla jej dobra. Sama tego chcia?a". S?usznie, obci??a? ofiar?, wybiela? sprawc?. Nie b?d? si? wybiela?. Zabijaj?c ma??, mo?e oszcz?dz? jej wiele cierpie?, ale oszcz?dzi?bym ich znacznie wi?cej, gdybym nigdy nie zachowa? si? tak g?upio i egoistycznie, by wyci?gn?? jej embrion z zamra?arki. Co sobie wtedy my?la?em? W ogóle nie my?la?em. Snu?em jedynie rojenia, a potem dzia?a?em, kieruj?c si? mrzonkami o buncie i o tym, ?e rozmno?? moje plemi?. Faith sta?a si? dla mnie realna, gdy by?o ju? za pó?no, aby cokolwiek naprawi?. Teraz wi?c uchylam si? od decyzji, któr? musz? powzi??, i nic tylko pisz?, pisz? i pisz?. Carol Jeanne widzi, jak zawzi?cie stukam w klawiatur?, lecz nawet nie zerknie na to, co robi?. Jest bardzo zaj?ta i pewnie my?li, ?e jej pomagam. Nic podobnego, wcale jej nie pomagam. Po prostu opisuj? wszystko, co dotychczas si? wydarzy?o, staram si? wyja?ni? moj? sytuacj? i dlaczego dr?? na my?l, ?e si? stan? tym, czego najbardziej nienawidz? - rozumn? istot?, która twierdzi, ?e z bratnim stworzeniem, które uwa?a za zwierz?, ma prawo robi?, co jej si? podoba. Wiem, co powinienem zrobi?, ale równie dobrze wiem, ?e je?li si? na to nie zdecyduj?, moje ?ycie oka?e si? mniej wa?ne ni? ?ycie Faith. Kiedy bowiem j? znajd? - a z pewno?ci? do tego dojdzie, je?eli nie zaczn? dzia?a? - wówczas zgin?. Czy ona mimo to prze?yje? W?tpi?. Jest zbyt chora i s?aba. Chyba ludzie j? u?pi?, prawdopodobnie t? sam? trucizn?, któr? u?mierc? mnie. Taki zwyk?y zastrzyk, bez emocji czy wspó?czucia, umo?liwiaj?cy pozbycie si? k?opotu. A przy tym uznaj?, ?e zabijaj?c j?, okazali mi?osierdzie. Dlaczego wi?c ja nie mia?bym przyj?? takiego samego punktu widzenia i nie zrobi? tego pierwszy? Jednak?e u?miercenia mnie nie uznaj? za mi?osierdzie. Z ulg? b?d? patrze?, jak umieram. W?a?nie dlatego teraz to pisz?, ?e spodziewam si? mojej ?mierci. Ten plik tekstowy ukryj? w sieci komputerowej. Pozostanie tam tak d?ugo, jak d?ugo b?d? korzysta? z u?pionego programu, lecz je?li go nie uruchomi? przez sto kolejnych dni, zacznie powiela? ów plik we wszystkich komputerach w systemie. Uka?e si? w formie obszernej wiadomo?ci, przes?anej poczt? komputerow?, i ka?dy cz?owiek na "Arce" j? przeczyta. Wtedy, cho? ju? zejd? z tego ?wiata, dowiecie si?, ?e niegdy? ?y?em. Nie jako zwyk?a ma?pa - a je?li nawet ma?pa, to przynajmniej taka, która popada?a w rozterki moralne, jakie by si? sta?y równie? waszym udzia?em, gdyby?cie byli zdolni uzna? istnienie rozumnych zwierz?t. Korci?o mnie, ?eby si? zem?ci? i tak ustawi? mój program, aby po przekazaniu tego pliku zniszczy? ca?? sie?. Wówczas bezradnie dryfowaliby?cie w przestrzeni kosmicznej, pozbawieni dost?pu do komputerów i niezdolni do odtworzenia sieci przed ca?kowitym za?amaniem si? uk?adu zapewniaj?cego warunki do ?ycia. Ja jednak nie jestem potworem i nie uwa?am swojego istnienia za najwa?niejsze w kosmosie. Je?li zgin?, wi?kszo?? tych, którzy to czytaj?, nie ponosi?aby ?adnej winy za moj? ?mier?. Dlaczego wi?c mia?bym was zabija?? Sta?bym si? tylko masowym morderc?. Ogranicz? si? wi?c do tego, ?e od chwili, gdy moja relacja do was dotrze, na dwadzie?cia cztery godziny uniemo?liwi? operatorom systemu kontrol? nad sieci?. Czas ten wszystkim wam pozwoli przeczyta? i wydrukowa? ca?y plik, zmieni? mu nazw? i przekopiowa? go do kilku ró?nych katalogów. Potem, kiedy operatorzy systemu odzyskaj? w?adz? nad sieci?, nie uda im si? go skasowa? pomimo dost?pu do poczty komputerowej. W ten sposób przetrwam. Przetrwa jeszcze co? - mój u?piony program. Nigdy nie zdo?aj? si? go pozby?. B?dzie istnia? d?ugo po mojej ?mierci. Nie wyrz?dzi ?adnej szkody i nikt go nie uruchomi, bo tylko ja mam do niego dost?p. Nikomu nawet nie przyjdzie do g?owy, ?e on tam jest. On jednak pozostanie, drzemi?c, czuwaj?c we ?nie i czekaj?c na mój sygna?. Jedyne moje dziecko, które mnie prze?yje. To niewiele i nie wystarczy. Akurat pisa?em o moich pierwszych próbach radzenia sobie z niewa?ko?ci? na ?cianie "Arki", gdy nagle z salonu dobieg? mnie przera?liwy krzyk. Oczywi?cie Mamu?ka, lecz to nie by? jej normalny komediancki wrzask. Kiedy wypad?em na korytarz, zobaczy?em p?dz?c? Carol Jeanne i zaspane, przestraszone dziewczynki. Mamu?ka zanosi?a si? od p?aczu, przyciskaj?c twarz do ?ciany, zupe?nie jak ma?e dziecko, które dosta?o lanie. Ujrza?em te? Reda, Penelop?, Dolores i Neeraja. Red próbowa? pocieszy? matk?. Od razu si? zorientowa?em, ?e umar? Stef. - Drugi wylew, znacznie wi?kszy od pierwszego... Zabra? go nam w par? minut... Nic nie mogli zrobi? - wyja?ni? Red, patrz?c na Carol Jeanne. Dolores z Neerajem podeszli do niej i delikatnie j? obj?li. W tym czasie Penelopa przytuli?a Mamu?k? do swojego obfitego biustu. Nikt nie pomy?la?, ?e mo?e i mnie trzeba pocieszy?. Nawet ja sam. Sta?em tam jak wro?ni?ty. Umar? Stef, i to wkrótce po odzyskaniu wolno?ci. Mnie spotka to samo. Jego sparali?owa?o, a ja zgin? z powodu niezdecydowania. No i co w ko?cu osi?gn??, uwolniwszy si? od Mamu?ki? W ci?gu kilku godzin sta?o si? jasne, ?e nawet pogrzeb nie b?dzie zorganizowany po jego my?li. Czy? Stef nie zakaza? Mamu?ce go przygotowywa?? Mimo to Red zgodzi? si? na ka?d? jej propozycj?. Uroczysto?ci odb?d? si? w mayflowerskim domu spo?ecznym, nim zostanie rozmontowany. Mamu?ka wybierze muzyk?, ?piewaków i mówców. B?d? jednak dmuchawce. Nawet po ?mierci Stefa postawi?a na swoim w jego sprawach. - Tak nie wolno - zaprotestowa?a Carol Jeanne, kiedy znalaz?a si? z Redem sam na sam. - Przecie? wiesz, ?e on tego wszystkiego zabroni?. Takie by?o jego ostatnie ?yczenie. - Pogrzeby s? dla ?ywych, a nie dla zmar?ych - odpar? Red. - Moja matka potrzebuje pociechy, nie ojciec. - A mo?e i ja potrzebuj?... Chyba Mamu?ka powinna wreszcie zrozumie?, ?e nim nie rz?dzi. - Mamu?ka nigdy nim nie rz?dzi?a - oburzy? si? Red. - Na jakim ?wiecie ty ?yjesz? Od czasu, gdy ich pozna?am, zawsze owija?a go wokó? ma?ego palca. - By? doros?y i móg? w ka?dej chwili odej??. Nie zrobi? tego nawet wówczas, gdy przesta?em by? dzieckiem. Czy nigdy si? nie zastanawia?a? dlaczego? - Zd??y?a ju? do tego stopnia pozbawi? go woli, ?e... - Wierutna bzdura! Nikogo nie mo?na pozbawi? woli. Czasami ludzie trwaj? w takich dziwnych zwi?zkach, bo to im co? daje. Matka dawa?a co? ojcu, nawet je?li ty tego nie dostrzeg?a?. - A niby co? Mo?e by?a dobra w ?ó?ku? Red lekko si? u?miechn??. - Mo?e... Ale raczej niezbyt cz?sto stwarza?a mu okazj?, by si? o tym przekona?. - Wolno pokiwa? g?ow?. - Nie wiesz, jak wygl?da?o moje dzieci?stwo, Carol Jeanne. Kocha?em ojca i wci?? kocham matk?. Do dzi? jednak jestem w?ciek?y... Nie, nie na ni?, bo ona przypomina ma?e dziecko, samolubne i nie?wiadome tego, co robi. On jednak ze wszystkiego zdawa? sobie spraw?. Widzia?, jak ona mn? manipuluje, narzuca mi swoj? wol? i emocjonalnie mnie maltretuje, lecz nawet nie kiwn?? palcem. Nienawidzi?em go, poniewa? o wszystkim wiedzia?, ale na to pozwala?. Wi?c sam znalaz?em sposób, ?eby si? przystosowa?. Jako? sobie poradzi?em. Nauczy?em si? post?powa? z matk?. Nauczy?em si? j? uspokaja?. Dawa?em jej wygrywa? w drobnych sprawach, tak aby nie zauwa?y?a, ?e przegrywa w wa?nych. Nie by?o to ?atwe, Carol Jeanne, ale si? tego nauczy?em i dopóki nie musia?em bilansowa? wymaga? matki z wymaganiami ?ony, wszystko bardzo dobrze funkcjonowa?o. Carol Jeanne uwa?nie s?ucha?a. Wiedzia?em, ?e dowiaduje si? rzeczy, których przedtem nie rozumia?a, ale na ostatnie zdanie musia?a zareagowa?. - Wi?c to ja zburzy?am szcz??cie w rodzinie, tak? Widz?, ?e mocniej trzymasz si? fartucha matki, ni? my?la?am. - Matka nigdy nie nosi?a fartucha, nawet fartuszka - odpowiedzia? Red ze smutnym u?miechem. - O nic ci? nie wini?. Po prostu mówi?, ?e ojciec nic nie straci, je?li pozwolimy Mamu?ce urz?dzi? taki pogrzeb, jakiego ona pragnie, co zreszt? równie? nam obojgu znacznie u?atwi ?ycie. Niech sobie odegra rol? kochaj?cej ?ony. Wiesz, ona rzeczywi?cie go kocha?a. Carol Jeanne wybuchn??a drwi?cym ?miechem. - To by?a mi?o?? zaborcza i egoistyczna - ci?gn?? Red. - Ale matka jedynie w ten sposób umia?a j? okazywa?. - Dlaczego tak ?wietnie rozumiesz matk?, a w ogóle nie potrafisz zrozumie? mnie? - Bo ty, w przeciwie?stwie do niej, nigdy mnie nie potrzebowa?a?. Tobie nikt nie jest potrzebny. - Gdyby? kiedykolwiek próbowa? mnie pozna?, toby? wiedzia?, ?e ca?kowicie mijasz si? z prawd?. - No, no. Wi?c si? rozstajemy, zupe?nie si? nie znaj?c. Carol Jeanne nie chcia?a roztrz?sa? tej bolesnej sprawy i wróci?a do pierwszego tematu, czyli pogrzebu. W ko?cu potrafi?a odró?ni?, co jest w porz?dku, a co nie. - A je?li z?o?? protest w kwestii pogrzebu? Czy dopu?cisz si? krzywoprzysi?stwa i zaprzeczysz, ?e Stef prosi?, aby jego by?a ?ona nie bra?a w nim udzia?u? - Przyznam, ?e to powiedzia?, ale jednocze?nie zrobi? wszystko, by ostatni akt zemsty tego starego drania nie zatru? ?ycia mojej matce i nie popsu? jej opinii. Carol Jeanne uderzy?a Reda w twarz. - Nie pozwol? ci obra?a? Stefa! Gdyby? cho? w po?owie okaza? si? takim m??czyzn? jak twój ojciec, w dalszym ci?gu byliby?my ma??e?stwem. - Chcia?a? powiedzie?, ?e po?ow? m??czyzny jak mój ojciec. Znowu go uderzy?a. - Widz?, ?e w gruncie rzeczy jeste? gwa?towna. Ja nigdy si? na ciebie nie rzuca?em, chyba ?e z mi?o?ci. A teraz powiem co?, co mo?e ci si? nie spodoba?. Mówi?c o moim ojcu, pami?taj... - Twoim ojcu, lecz moim przyjacielu! - Przed lud?mi zawsze udawa? ofiar?, by wzbudzi? ich lito?? i wspó?czucie. Dzielny Stef, zostaje z t? sekutnic?, cho? ona nim komenderuje i go upokarza, a wszystko dla dobra syna. Co za wspania?y cz?owiek! Godny podziwu i uwielbienia. Có?, ja te? wierzy?em tej fajt?apie, ale kiedy sko?czy?em szesna?cie lat, w ko?cu mi za?wita?o, ?e skoro ja si? mog? nie zgadza? z matk? i czasami postawi? na swoim, to na pewno równie? on mo?e. Jednak?e ojciec pozwala? jej robi?, co chcia?a, a pó?niej si? napawa? swoj? moraln? wy?szo?ci?, jak? mu to dawa?o. - I to wszystko powiesz na pogrzebie? - spyta?a Carol Jeanne. - Czy si? zdob?dziesz a? na tak? szczero??? - Nie uwa?am szczero?ci za najw?a?ciwsz? rzecz, kiedy chowa si? rodziców. Powiem, jak bardzo go kocha?em, jak wiele si? od niego nauczy?em. I to wszystko b?dzie prawda. Tyle tylko, ?e... niepe?na. - U ciebie wszystko jest niepe?ne. - Nie zamierzam si? o to k?óci?, bo w istocie tak jest. Ty, oczywi?cie, jeste? idea?em. Mam jednak nadziej?, ?e w swojej moralnej doskona?o?ci, s?odka, najdro?sza Carol Jeanne, tak ?wietnie rozumiej?ca zmar?ych, nie wykorzystujesz pogrzebu mojego ojca do odgrywania si? na mnie i na mojej matce. Cokolwiek o nas my?lisz, oboje bardzo prze?ywamy jego ?mier?, a ty nigdy tego nie zrozumiesz, bo nie dorasta?a? w tej rodzinie. - Rozumiem wi?cej, ni? s?dzisz. - Lecz znacznie mniej, ni? ci si? wydaje. - Nie musisz si? martwi? o moje zachowanie w czasie pogrzebu. Je?li wszystko ma si? odby? wed?ug planu Mamu?ki i Penelopy, po prostu nie przyjd?. - W?a?nie tego chcia?em, ale rób, jak uwa?asz. Ja na pewno tam b?d?. Z córkami. Je?li si? nie zjawisz, wszyscy dojd? do wniosku, ?e w ogóle ci? nie obchodzi pogrzeb dziadka twoich dzieci. Nie wiadomo, czy przypisz? to arogancji, apatii czy przekorze, lecz na pewno nie ja wypadn? ?le. - A wi?c o to ci chodzi! Dla ciebie najwa?niejsze s? pozory. Có?, w takim razie niech ci b?dzie. W?a?ciwie kocha?am tego starca. Naprawd?, nie dla pozoru. Podziwia?am go. W tym, co ty uznawa?e? za s?abo??, ja widzia?am cierpliwo??. Liczy?am, ?e staniesz si? tak silny jak on. Przyjd? wi?c, by okaza? szacunek dla m??czyzny, którym Stef naprawd? by?, a ty i Mamu?ka mo?ecie sobie wygadywa? k?amstwa na jego temat, cho? nigdy go nie rozumieli?cie, skrycie nim gardz?c. - Wolno ci o nim my?le?, co tylko zechcesz. Gówno mnie obchodz? twoje decyzje, uczucia czy opinie. Przez d?u?sz? chwil? w milczeniu obrzucali si? gniewnymi spojrzeniami. Wreszcie Carol Jeanne odezwa?a si? pierwsza. - Przepraszam, ?e ci? uderzy?am. Nigdy tego nie robi?. - Nieprawda. Dotychczas tego nie robi?a?, ale skoro dwukrotnie mnie spoliczkowa?a?, ju? nie mo?esz tak mówi?. Powiedziawszy to, Red odwróci? si? i wyszed? z domu. Ja za?, z natury pe?en wspó?czucia dla innych i bezinteresowny, w tym samym momencie stwierdzi?em, ?e ?mier? Stefa daje mi okazj? rozwi?zania problemu, z którym wcze?niej nie umia?em sobie poradzi?. Gdyby Faith umar?a przed pogrzebem Stefa, móg?bym si? pozby? jej cia?a, ukrywaj?c je przy jego zw?okach. Poddane utylizacji, zosta?oby roz?o?one na nierozpoznawalne sk?adniki chemiczne. Wyschni?tego szkieletu ma?pki nigdy by nie znaleziono w ciemnym k?cie. Wówczas jej trup by mnie nie zdradzi?. Postanowi?em dzia?a?. Moje niezdecydowanie si? sko?czy?o. Nie mia?em ?adnych skrupu?ów. Najzwyczajniej postanowi?em zrobi? to, od czego zale?a?o moje ?ycie. Ju? znikn??o pod?wiadome pragnienie ?mierci. Je?eli dla w?asnego przetrwania musz? odebra? ?ycie istocie, która mnie kocha i ufa mi, mówi si? trudno. Niech sobie b?d? potworem, ale ?ywym. Nigdy si? nie uwolni? od wyrzutów sumienia, lecz poczucie winny m?czy jedynie ?yj?cych. Poszed?em do sypialni Mamu?ki, wdrapa?em si? na górn? pó?k? szafy i wzi??em fiolk? z tabletkami, które pomaga?y Mamu?ce zasn??, kiedy j? opu?ci? Stef. To by?y dawki dla ludzi. Po za?yciu jednej pastylki Mamu?ka stawa?a si? senna, wi?c ?wiartka powinna u?pi? Faith w ci?gu kilku minut, tylko ?e ma?pka ju? si? nie obudzi. Zamkn??em fiolk? i od?o?y?em j? na miejsce, dok?adnie tam, gdzie sta?a. Musz? pami?ta?, by powiedzie? Carol Jeanne, ?e chyba te tabletki s? w zasi?gu dzieci, zw?aszcza gdy która? z dziewczynek spróbuje si? bawi? w alpinistk?. Pod jednym wzgl?dem moje zadanie okaza?o si? naj?atwiejsze w ?wiecie. Rozkruszywszy tabletk? na metalowej rurze, rozpu?ci?em uzyskany proszek w mieszance dla niemowl?t, potrz?saj?c butelk?. Nic nie przekracza?o mo?liwo?ci zwyk?ego szympansa. Przeci?tna kapucynka, oczywi?cie, by tego nie zrobi?a, lecz ja jestem udoskonalony i to mi pozwala dokona? morderstwa w sposób bezbolesny. Podnios?em Faith. Wyci?gn??a r?czki do butelki i porusza?a ustami, w odruchu ssania. Chcia?a je??, ale mnie co? powstrzyma?o. Czu?em ciep?o ma?ej, gdy niecierpliwie si? wierci?a w moich ramionach. Uwa?nie si? jej przyjrza?em - by?a pe?na ?ycia, cho? mizerna. Nim zabij? swoje pierwsze dziecko, musz? je dok?adnie zapami?ta?. "Nigdy o tobie nie zapomn?", powiedzia?em do niej w duchu. "Nie zamierzam udawa?, ?e w ogóle nie istnia?a? albo ?e nie mia?a? ?adnego znaczenia. W przysz?o?ci, kiedykolwiek zaznam szcz??cia, wyczaruj? w my?lach twoj? twarz, aby pami?ta?, kim i czym naprawd? jestem". Dopiero, gdy zacz??a si? na mnie z?o?ci? i rozpacza?, wetkn??em jej smoczek do ust. W ostatnich chwilach ?ycia mia?a do mnie uzasadnione pretensje, chocia? nigdy nie zrozumie, dlaczego na nie zas?ugiwa?em. Jej ?apki by?y takie malutkie. Ssa?a bardzo energicznie, co wskazywa?o, ?e odzyskuje si?y. Mimo samotno?ci i strachu, powraca?a do zdrowia dzi?ki ogromnej woli ?ycia, aczkolwiek trudno powiedzie?, czyby nie pad?a podczas startu. Ja jednak wiedzia?em, ?e nawet gdyby Faith zosta?a w klatce, wysoko na ?cianie "Arki", owa wola ?ycia pozwoli?aby jej przetrwa? na przekór strasznym warunkom. Po pewnym czasie przesta?a ssa?. Zrobi?a si? senna, opada?y jej powieki. Spojrzawszy na mnie, wypu?ci?a smoczek z ust. Pragn??em zobaczy? w jej oczach oskar?enie, ale widzia?em jedynie spokój i zadowolenie. I mi?o??. W ko?cu mnie pokocha?a. Trzyma?em bezw?adn? ma?pk? w ramionach. Kiedy po godzinie zacz??a lekko stygn?? i sztywnie?, wreszcie j? po?o?y?em. Teraz to ju? nie by?a Faith, lecz tylko martwe cia?o. Siedzia?em tam w pó?mroku, utkwiwszy wzrok w ciemnym kszta?cie na pod?odze klatki. Nie wiem, jak d?ugo to trwa?o. W g?owie bez przerwy ko?ata?a mi si? tylko jedna my?l: pope?ni?em morderstwo. Dla swojej wygody zabi?em zwierz?, które mnie kocha?o i darzy?o zaufaniem. Ca?kiem jak cz?owiek. Ma?pa te? pisze pami?tnik. To Marek pierwszy zauwa?y?, ?e Lovelock ma jaki? sekret, kiedy przez jeden wieczór opiekowali?my si? dzie?mi w domu doktor Cocciolone. Marek mi powiedzia?, ?e jak tylko wchodzi? do pokoju komputerowego, ma?pa za ka?dym razem ?ciemnia?a monitor. "Normalnie nikogo nie obchodzi, ?e kto? patrzy, wi?c pewnie si? domy?lasz, Diano, co Lovelock tam robi". Wielkie dzi?ki, braciszku, je?eli to prawda, bo na przyk?ad Neeraj nie wie, ?e Marek go lubi, poniewa? obaj sta?e si? k?óc?. Neeraj uwa?a, ?e g?ównie Marek przeszkadza mu si? dopasowa? do naszej rodziny. Nie ma poj?cia, ?e ze wszystkich ja najbardziej go nienawidz?, ale tego nie okazuj?, bo nie robi? mu ?adnych numerów. Po prostu go olewam. Dla mnie on nie istnieje, tylko ?e tego nie widzi, bo Marek stale zawraca mu g?ow?. Czasami doro?li s? tacy g?upi. Lovelock, oczywi?cie, nie jest doros?y. Oj, w?a?ciwie jako ma?pa jest doros?y, ale to nie to samo. Zawsze zwraca uwag? na to, co robi?, wi?c nie mog?abym wej?? do pokoju komputerowego i liczy?, ?e nie wy??czy monitora. ?atwo jednak mog?am wykorzysta? Emmy. Wypu?ci?am j? na korytarz. Najpierw dwa razy zajrza?a do sypialni Mamu?ki, ma?a ciekawska, a w ko?cu zaw?drowa?a do pokoju komputerowego i wtedy wpad?am za ni? i j? stamt?d wyci?gn??am. Nawet nie zerkn??am na ekran komputera. Pó?niej da?am jej kilka zabawek i znowu zostawi?am j? sam?, wi?c znów tam polaz?a. Chcia?a, ?eby Lovelock si? z ni? pobawi?, a wtedy wesz?am i zamiast niego sama zacz??am si? z ni? bawi?. Odci?gn??am j? do k?ta, mówi?c co? w tym rodzaju: "Emmy, nie wolno nam przeszkadza? ma?pce. Lovelock pracuje dla mamusi i nie ma czasu na zabaw?". Tak naprawd? mia?am okazj? spojrze? na ekran tylko raz. Odczeka?am, a? Lovelock zacznie pisa?, a nawet jeszcze troch? d?u?ej, na wszelki wypadek, gdyby mnie obserwowa?, by sprawdzi?, czy nie patrz?, kiedy klawisze zacz??y stuka?. W ko?cu spojrza?am, a on tego nie zauwa?y?, i na ekranie zobaczy?am zdania jak w pami?tniku. Pisa?, ?e robi ró?ne rzeczy, cho? z daleka nie mog?am dok?adnie przeczyta?, ale jestem pewna, ?e to by? pami?tnik. Marek najpierw rechota? jak wariat, a pó?niej powiedzia?: "Znajd? ten plik. Nie ukryje go przede mn?". Wtedy mu przypomnia?am: "Sam mi mówi?e?, ?e w tej nowej sieci niczego nie mo?esz znale??", a on mi na to: "Niech zgin?, je?li nie przechytrz? tej ma?py", wi?c mu powiedzia?am: "No to si? po?piesz i b?dziemy mieli podwójny pogrzeb, ?eby?my nie musieli zostawia? domu spo?ecznego na jeszcze jeden dzie?. Nied?ugo startujemy". Marek zrobi? g?upi? min? i powiedzia?: "Cha, cha, to takie ?mieszne, ?e a? zapomnia?em si? ?mia?", co oznacza?o, ?e moje na wierzchu, bo on wygaduje takie krety?skie rzeczy tylko wtedy, gdy przegrywa. No wi?c, cha, cha. Pogrzeb odby? si? dok?adnie wed?ug ?ycze? Mamu?ki, a w?a?nie tego obawia? si? Stef. Pewnie uzna?bym ceremoni? za przezabawn?, gdybym cho? na chwil? móg? oderwa? my?li od tego, co znajdowa?o si? pod Stefem, niemal w samym kroczu. Ledwo zdo?a?em unie?? jego nogi, by wcisn?? tam cia?o Faith. Prawd? mówi?c, schodzenie ze ?ciany te? nie by?o ?atwe - tym razem ma?pka si? mnie nie trzyma?a. Poza tym przez ca?? drog? do kostnicy dr?a?em na my?l, ?e kto? mnie zobaczy i b?dzie ciekaw, co nios? w paczce owini?tej papierem toaletowym. Jednak?e wszyscy s? tak zaabsorbowani przygotowaniami do startu, ?e albo gor?czkowo pracuj?, albo z wyczerpania zasypiaj? tam, gdzie zmorzy ich sen. Dos?ownie. Ludzie wsz?dzie potrafi? si? zdrzemn??. Zgodnie ze zwyczajami przyj?tymi we wszystkich kulturach, w których wystawia si? zmar?ych, Stef le?a? w trumnie do po?owy otwartej. Akurat czesa?a go i malowa?a mu twarz pracowniczka zak?adu pogrzebowego, wi?c si? schowa?em za plikiem dokumentów na szafce kartoteki i siedzia?em tam, dopóki nie wysz?a. Ba?em si?, ?e zamknie trumn? lub zgasi ?wiat?o, co by znacznie utrudni?o albo nawet uniemo?liwi?o mi dzia?anie. Chyba posz?a do ?azienki, bo nie zrobi?a ani jednego, ani drugiego. Natychmiast wskoczy?em do trumny i wepchn??em Faith za bia?? koronk?, zas?aniaj?c? doln? po?ow? zw?ok. Troch? mnie zaszokowa?o, kiedy stwierdzi?em, ?e nie zawracali sobie g?owy, by ubra? niewidoczn? cz??? cia?a nieboszczyka. W pewnym sensie s?usznie - wszystkie jego rzeczy b?d? rozdane, z wyj?tkiem odzie?y, jak? mia? na sobie w czasie pogrzebu, ona bowiem zostanie zutylizowana i wróci do biosystemu, bo zbyt wiele osób wierzy, ?e ubranie, które nieboszczyk mia? na sobie w trumnie, przynosi nieszcz??cie. Wi?c niby po co marnowa? spodnie, bielizn?, buty i skarpetki w idealnym stanie? Pewnie dlatego u?ywano trumien z dzielonym wiekiem - niektórzy twierdzili, ?e nawet cz??ciowe pokazywanie zw?ok jest prostackie, a ich ubieranie uznawali za marnotrawstwo. Mia?em inne zdanie na ten temat, kiedy si? m?czy?em z go?ymi nogami Stefa, chc?c je unie?? i rozchyli? na tyle, by mi?dzy nimi ukry? martw? Faith. Znalaz?a swoje ostatnie schronienie w najbardziej intymnym miejscu. W pewnym sensie by?o ono przytulne i w?a?ciwe, lecz gdy spojrza?em na to z innej strony, zrobi?o mi si? s?abo na my?l, ?e w taki sposób pozbywam si? zw?ok ma?pki. Ale to jedynie martwe cia?o. Musia?em sobie przypomina?, ?e przecie? Faith ju? nie ma, kimkolwiek i czymkolwiek by?a, ?e zosta?y po niej tylko tkanki, powoli si? rozk?adaj?ce, i ?e gdyby j? znaleziono, czeka?aby mnie ?mier?. M?cz?ce okaza?o si? tak?e wyprostowywanie nóg Stefa, jednak jako? da?em sobie rad?. Nareszcie ca?kowicie ukry?em Faith. Jeszcze troch? tam posiedzia?em. O jedn? chwil? za d?ugo. Wróci?a pracowniczka. S?ysza?em, jak krz?ta si? po sali. Ju? chcia?em ucieka?, lecz nie mia?em pewno?ci, czy mnie nie zauwa?y. Gdyby spostrzeg?a, jak wychodz? z trumny, zainteresowa?aby si?, co tam robi?em. Obszukuj?c Stefa, znalaz?aby Faith. Ale je?li zostan?, mog?aby wyj?? z sali dopiero po sko?czeniu pracy, a wtedy zamknie trumn? i b?d? w pu?apce. Carol Jeanne prawdopodobnie by mnie szuka?a, ale w?tpi?, czy komukolwiek przysz?oby do g?owy, ?eby zajrze? do trumny Stefa. Gdyby nawet wystarczy?o mi powietrza i gdyby nawet kto? mnie znalaz?, zaczn? si? pytania: "Gdzie by?e?? Co robi?e??" Kobieta sko?czy?a malowa? Stefowi twarz. Pó?niej go uczesa?a. Lakier do w?osów omal mnie nie udusi?, ale nie kichn??em, co uzna?em za wielkie osi?gni?cie. Wreszcie odesz?a, zabieraj?c grzebie? i butelk? z lakierem. Wiedzia?em, ?e to mo?e by? moja ostatnia szansa. Wygramoliwszy si? spod koronki, zas?aniaj?cej po?ow? zw?ok, szybko sprawdzi?em, czy równo wisi, a potem przeszed?em na zamkni?t? cz??? wieka i zsun??em si? na mosi??ny uchwyt, biegn?cy wokó? trumny. Wszystko zaj??o mi par? sekund i odby?o si? prawie bezszelestnie. Sprzyja?o mi to, ?e pracowniczka zak?adu nuci?a, a wi?c nie panowa?a tam zupe?na cisza. Wisia?em na uchwycie, schowany mi?dzy trumn? a ?cian?. Kiedy kobieta, zamkn?wszy pozosta?? cze?? wieka, zaj??a si? sprz?taniem, zeskoczy?em na pod?og? i cichutko wymkn??em si? z sali. Przez ca?y pogrzeb nieustannie my?la?em o zw?okach Faith. Z gorzk? ironi? stwierdzi?em, ?e wiele z tego, co mówiono o nieboszczyku, mog?o si? odnosi? do ma?ej. Kiedy pastor wspomnia? o zmartwychwstaniu, bardzo ?a?owa?em, ?e nie potrafi? p?aka?. Gdyby Bóg istnia? i gdyby Chrystus rzeczywi?cie o?ywia? zmar?ych, jak twierdz? ludzie, czy Faith mog?aby liczy? na zmartwychwstanie? Przecie? by?a tylko zwierz?ciem i nigdy nie mia?a duszy. Tak przynajmniej utrzymuj? wszystkie teologie, jakie znam. I wtedy wpad?a mi do g?owy szalona my?l: Co powiem swoim dzieciom? ?e ?mier? to koniec? ?e w ogóle nie ma duszy? Niewa?ne, ?e ju? straci?em wszelk? nadziej? na dzieci. Fakt grzebania zmar?ych wraz z broni? i misami pe?nymi jedzenia uwa?a si? za oznak? rozumu ludzi z czasów prehistorycznych. No, bo wiadomo, ?e istoty rozumne wierz? w ?ycie pozagrobowe. To chyba ?wiadczy, ?e z agnostycyzmem nauki jest co? nie w porz?dku. Cho? nie ca?kiem, bo nawet ci, którzy przecz? istnieniu duszy, musz? ?y?, jakby ona istnia?a, jakby samo ?ycie co? znaczy?o i jakby wolna wola nie by?a produktem genów i wychowania. Mo?ecie mie? w?asn? opini? w tej sprawie, ale je?li pragniecie ?y? z innymi lud?mi, musicie wierzy?, ?e spo?ecze?stwo sk?ada si? z jednostek, które maj? woln? wol?, a zatem dusz? czy co? w tym rodzaju. Co?, co daje si? ocenia? w kategoriach moralnych, co nale?y szanowa?. Ludzie jednak zdecydowanie odmawiaj? mi duszy, która od dawna we mnie p?onie. By? mo?e dusza to nic innego, jak tylko wiara, ?e si? jest istot? moraln?. By? mo?e to wytwór spo?ecze?stwa, który staje si? realny tylko wówczas, gdy ludzie we? wierz?. Kto wie, czy pewnego dnia nie zaczn? mnie uznawa? za istot? moraln?, podlegaj?c? ocenie i zas?uguj?c? na szacunek. Ciekawe, jak si? b?d? czu?. Nie wiadomo, czy w ogóle to zauwa??. Naucz? jednak swoje dzieci, ?e maj? co? wi?cej ni? tylko cia?o, ?e to pozwala im decydowa?, co robi?, czym zosta?, co tworzy? i co niszczy?, a poniewa? ja wierz? w ich dusze, mo?e b?d? je mia?y. I dzieci uwierz? w moj?, wi?c b?d? mia? dusz?, czy ludzie tak s?dz?, czy nie. Jakie dzieci? Czy kiedykolwiek urodz? mi si? dzieci? Nigdy, przenigdy... Siedz?c na ramieniu Carol Jeanne podczas pogrzebu czu?em, jak sztywnia?a, gdy bezczelni hipokryci w rodzaju Penelopy "s?awili" cz?owieka, którego za ?ycia oczerniali lub lekcewa?yli. Ja za? robi?em wszystko, by uwierzy? w dusz? Faith, wi?c mo?e b?dzie j? mia?a. Taka po?miertna nie?miertelno??. Pod koniec mszy napisa?em krótk? notk? i poda?em j? Carol Jeanne. "Chc? zobaczy?, jak utylizuj? cia?o". - Czy to przypadkiem nie jest troch? niezdrowe zainteresowanie? - spyta?a. "Owszem, ale bardzo prosz?" - odpisa?em. Dziwnie na mnie popatrzy?a, lecz skin??a g?ow?. Po zako?czeniu pogrzebu ju? nic wi?cej si? nie dzia?o - na szcz??cie nie zorganizowano ?adnej wystawy robótek r?cznych ani okaza?ej stypy. Po prostu zabrak?o na to czasu, czekali bowiem robotnicy, aby wypu?ci? powietrze z budynku, kiedy wszyscy wyjd?. Wi?kszo?? domów ju? zwini?to i z?o?ono w magazynie, a ich mieszka?cy przenie?li si? do ciasnych pomieszcze? startowych z pi?trowymi ?ó?kami. Do windy, a potem korytarzem prowadz?cym do o?rodka utylizacji, jecha?em na wieku trumny. Prawie nie zwraca?em uwagi na milcz?cego faceta, pchaj?cego wózek. Ca?y czas my?la?em wy??cznie o tym, jak wykra?? cia?o Faith, kiedy on nie b?dzie patrzy?, a potem niespostrze?enie wrzuci? je do chemicznej k?pieli, która rozk?ada w?osy i inne mi?kkie cz??ci zw?ok, nie nadaj?ce si? do transplantacji, a po dodaniu odpowiednich chemikaliów rozpuszcza te? ko?ci. W czasie tego procesu nikt nie zagl?da do pojemnika. Kiedy cia?o Faith ju? tam si? znajdzie, b?d? bezpieczny. Sala utylizacyjna okaza?a si? niewielka. Pojemnik z k?piel? mia? oko?o dwóch metrów d?ugo?ci i metr ?rednicy - akurat tyle, ile trzeba. Na czas rozpuszczania zw?ok szczelnie go zamykano, wi?c zmiany po?o?enia statku przy starcie nie sprawi? najmniejszych k?opotów. W istocie pojemnik usytuowano prostopadle do osi "Arki", a przy tym dawa? si? otwiera? z góry i z boku, nawet je?li statek zmieni pozycj?. ?wietnie to zaprojektowano. Stefa i Faith wrzuc? przez jeden otwór, a chemiczn? zup?, która z nich powstanie po zako?czeniu procesu, wypompuje si? przez drugi. Na pewno by?o w tym co? g??boko symbolicznego, lecz w ?aden sposób nie zdo?a?em si? domy?li?, co to mog?o symbolizowa?. Pracownik utylizacji sta? i na mnie patrzy?. Zrozumia?em, ?e chce, bym zszed? z trumny i tym samym pozwoli? mu j? otworzy?. "Nie móg?by? si? odezwa?? Przecie? to ja jestem niemow?, kolego, nie ty", powiedzia?em w duchu. Przeskoczy?em na stó? i obserwowa?em, jak tamten zdejmuje dzielone wieko, a potem opuszcza bok trumny, by przetoczy? cia?o Stefa i wrzuci? je do chemicznej k?pieli. Westchn??, ?ci?gn?? z siebie pogrzebowy garnitur, a nast?pnie w?o?y? nieprzemakalny kombinezon i lekki he?m z plastikow? mask?, os?aniaj?cy ca?? g?ow?. Tak mnie zafascynowa?y ?rodki ostro?no?ci, jakie przedsi?wzi??, by unikn?? zachlapania chemikaliami, ?e nim si? spostrzeg?em, przepu?ci?em okazj?. Cho? w?a?ciwie nie mia?em ?adnej okazji, bo on sta? przodem do trumny i z pewno?ci? wszystko by widzia?. Poza tym przysz?o mi do g?owy, ?e skoro on tak si? zabezpiecza, te chemikalia musz? by? bardzo ?r?ce. Czy zdo?a?bym wrzuci? cia?o Faith do k?pieli w taki sposób, ?eby nic na mnie nie chlapn??o? Przycupn?wszy na stole, patrzy?em z przera?eniem, a jednocze?nie z ciekawo?ci?, jak m??czyzna podchodzi do trumny i nawet nie zdejmuj?c Stefowi krawata ani koszuli, zaczyna przetacza? jego cia?o do k?pieli. Przez chwil? mia?em nadziej?, ?e mo?e Faith jakim? cudem pozostanie mi?dzy nogami Stefa, razem z nim znajdzie si? w pojemniku i tamten niczego nie zauwa?y, a je?li nawet pomy?li, ?e co? zobaczy?, b?dzie ju? za pó?no na sprawdzanie. Niestety, mia?em pecha. Przetoczy? zw?oki Stefa do k?pieli. P?yn okaza? si? do?? g?sty i prawie si? nie rozbryzn?? - ani jedna kropla nie dosi?gn??a sto?u, na którym siedzia?em, ale poniewa? tamten sta? bli?ej, troch? p?ynu chlapn??o mu na mask? i kombinezon. Instynktownie odwróci?em g?ow?, by chroni? oczy - albo te? nie mog?em patrze?, jak cia?o Stefa znika w niebycie - a kiedy ponownie spojrza?em na trumn?, spostrzeg?em Faith. Jej drobne cia?ko samotnie le?a?o na bia?ym at?asie. Pragn??em zapa?? si? pod ziemi?, uciec, zabi? tego faceta, umrze?, zrobi? cokolwiek. Jednak?e nic nie zrobi?em. Siedzia?em jak sparali?owany. Równie? tamten na moment zamar?. Pó?niej wolno si? obróci? i wymownie na mnie popatrzy?. Nie wiedzia?em, jak si? zachowa?. Nie mog?em nic powiedzie?, bo nie umiem mówi?. Potrafi? si? wyra?a? jedynie gestami. Ogarni?ty g??bokim smutkiem, wstydem i rozpacz?, zdo?a?em wyrazi? tylko prawd?. Zas?aniaj?c d?o?mi twarz, pochyli?em si? do przodu. Nie mam poj?cia, jak d?ugo sta?em w tej pozycji. Kiedy unios?em g?ow?, tamten ju? na mnie nie patrzy?. W r?kach trzyma? Faith. Zerkn?? w moj? stron?, jakby sprawdza?, czy to widz?, a potem delikatnie zanurzy? drobne cia?ko w k?pieli, by unikn?? bryzgów. ?agodne rozstanie. Chwila czu?o?ci. Pó?niej na mnie spojrza?, lekko sk?oni? g?ow? i wszed? pod prysznic, ?eby sp?uka? chemikalia z kombinezonu i he?mu. Dopiero wtedy poczu?em, ?e znów panuj? nad swoim cia?em. Natychmiast uciek?em z sali utylizacyjnej i wróci?em tutaj, do gabinetu Carol Jeanne, gdzie jej komputer - przykr?cony do biurka, przy?rubowanego do pod?ogi - w dalszym ci?gu ma po??czenie z sieci?, chocia? wi?kszo?? pozosta?ych ju? zmagazynowano przed startem. Zacz??em szuka? fotografii tego pracownika utylizacji i znalaz?em j? w?ród zdj?? personelu. Nazywa si? Roberto "Beto" Causo. Jest na "Arce" dzi?ki ?onie, czo?owej specjalistce od uk?adu zapewniaj?cego warunki do ?ycia. Nie by?o wi?cej informacji, prócz takich go?ych i ma?o znacz?cych faktów, jak to, ?e si? urodzi? i zdoby? wykszta?cenie w mie?cie Salvador, w brazylijskim stanie Bahia. Testy wst?pne wykaza?y, ?e jest psychicznie zdrowym introwertykiem, odznaczaj?cym si? ponadprzeci?tn? inteligencj? i ambicjami poni?ej ?redniej. Wszystko to dla mnie bez znaczenia. Najwa?niejsze, ?e on zna moj? tajemnic?. Od niego zale?y moje ?ycie. Nie wiem, co zamierza zrobi? i czy komukolwiek j? zdradzi. Jednak?e patrz?c mu w oczy, nim w?o?y? Faith do k?pieli utylizacyjnej, zorientowa?em si?, ?e nikomu nic nie powie. Ten m?ody cz?owiek, którego przedtem nigdy nie widzia?em, jako? zrozumia?, ?e nie jego obowi?zkiem jest mnie powstrzymywa?, kara? ani denuncjowa?, bez wzgl?du na to, co czyni?. Rozumia? mój smutek, a tak?e moj? win? i postanowi? by? mi?y. Mog? mu ufa?? Nie mam innego wyboru. W ka?dej chwili, w ci?gu najbli?szych czterech lat, podczas lotu "Arki" na nasz? now? planet?, ten cz?owiek mo?e komu? wszystko powiedzie?, a wtedy czeka mnie pewna ?mier?. Do tego momentu jednak b?d? ?y?. Nigdy nie przypuszcza?em, ?e spotkam cz?owieka, który we mnie zobaczy nie obce, niebezpieczne czy cho?by nawet mi?e zwierz?tko, lecz istot? godn? wspó?czucia, szacunku albo... sam ju? nie wiem czego. Co oznacza?o jego milczenie, kiedy pcha? wózek w drodze do sali utylizacyjnej? Wówczas my?la?em, ?e si? mnie boi albo nie uwa?a mnie za stworzenie rozumne, ale chyba to milczenie ?wiadczy?o o czym? innym, lepszym. O szacunku dla mojego smutku. O wra?liwo?ci. Od tamtego czasu nie robi? prawie nic, tylko troch? si? prze?pi? i pisz?, pisz?, pisz?. Carol Jeanne jest zbyt zaj?ta - nadzoruje przenoszenie ca?ego wyposa?enia do magazynu - wi?c ledwie mnie dostrzega. Ju? ko?cz? moj? relacj?. Stara?em si? dok?adnie przekaza?, co czu?em w ka?dym momencie, ale podejrzewam, ?e wskutek gniewu, strachu i rozgoryczenia wszystko ubarwi?em. Wsz?dzie jednak nieustannie przewija si? nadzieja, któr? da? mi ów obcy cz?owiek, ten Causo - nadzieja, ?e chyba nie jestem tak zupe?nie sam, jak my?la?em. Niewykluczone, ?e s? ludzie, którym móg?bym ufa?. Mo?e po starcie spróbuj? wyhodowa? sobie z zamro?onych embrionów nowe dzieci - tym razem udoskonalone kapucynki, przedstawicielki tego samego gatunku, co ja. I nie jedn?, lecz trzy albo cztery, ?eby mia?y towarzystwo. Zamiast budowa? klatk? wysoko na ?cianie, spróbuj? powierzy? swoj? tajemnic? ludziom, ale tylko spróbuj?. Mo?e uzyskam jak?? pomoc. Niew?tpliwie przekona?em si? co do jednej rzeczy - nic nie zdo?am zrobi? sam. Skoro wi?c jeszcze raz mam zamiar po?o?y? na szali w?asne ?ycie, by wbrew prawu dokona? próby stworzenia wolnego szczepu moich ziomków, musz? zaryzykowa? i poprosi? kogo? o pomoc. Causa? Neeraja? Nie wiem. Poobserwuj? sobie. Zastanowi? si?. W jaki? sposób postaram si? wysondowa?, co oni my?l?. Uczyni? wszystko, by moje przysz?e dzieci nie musia?y samotnie sp?dzi? ca?ego ?ycia w klatce, kul?c si? z przera?enia. Je?li osoby, którym powierz? swoj? tajemnic?, oka?? si? godne zaufania, moje dzieci b?d? ros?y w towarzystwie ludzi, a s?uchaj?c ich, poznaj? ludzk? mow?. Naucz? je tak?e j?zyka migowego, aby?my mogli ze sob? rozmawia?. Je?eli ca?e przedsi?wzi?cie si? nie powiedzie, bo niektórzy ludzie oka?? si? niegodni zaufania, przynajmniej tym razem nie odbior? ?ycia ?adnemu dziecku. To moje cia?o si? rozpu?ci w chemicznej k?pieli. Pora ko?czy? t? relacj?, cho? nie jest pe?na. Wiele rzeczy pomin??em. Przyznaj?, ?e niezbyt rzetelnie opisa?em niektóre osoby, g?ównie Carol Jeanne. Wielka szkoda, lecz po prostu nie starczy?o mi czasu, by sobie wszystko dok?adnie przemy?le?. Opisa?em swoje odczucia, a one s? wa?nym elementem relacji, równie istotnym jak wszelkie fakty i wydarzenia, przedstawione obiektywnie. Je?li czytacie te s?owa, to jedynie dlatego, ?e jestem martwy, wi?c mnie nie obchodzi, co o mnie my?licie. Przede wszystkim zale?y mi na tym, by?cie wiedzieli, jak wiele znaczy?a dla mnie wolno?? i jak bardzo pragn??em tego, co wy traktujecie jako rzecz normaln?: mie? rodzin? i w?ród swoich ziomków ?y? na swobodzie. By? mo?e postanowicie zlikwidowa? wszystkich ?wiadków. Chybaby woleli raczej to ni? beznadziejne ?ycie w niewoli. A mo?e wasza reakcja oka?e si? inna i pozwolicie moim rozumnym kolegom ?y? na wolno?ci i rozwija? si? bez ?adnych ogranicze?? Albo te? ta relacja w ogóle nie dotrze do waszych r?k. By? mo?e pewnego dnia sam j? ponownie przeczytam i przypomn? sobie strach i nadziej?, wstyd i poczucie winy, gniew i rozgoryczenie, czyli to, czego w tej chwili doznaj?. Przypomn? sobie i z u?miechem pomy?l?, jak daleko zaszed?em - z powodzeniem zrealizowa?em wszystkie swoje plany, moi ziomkowie si? rozwijaj?. Wtedy wydam polecenie skasowania ca?ego zapisu i zaczn? przygotowywa? mój lud do swobodnego ?ycia w dziewiczej puszczy na nowej planecie.