ORSON SCOTT CARD Chaos (Przek?ad: Piotr W. Cholewa) WST?P Pomi?my kwesti?, dlaczego kto? w ogóle staje si? pi­sarzem. Sama arogancja wiary, ?e inni ludzie powinni p?aci? za czy­tanie naszych s?ów, dowodzi, ?e my, pisarze, nie nadajemy si? do ?ycia w przyzwoitej spo?eczno?ci. Jednak niewiele jest spo?eczno?ci wynagradzaj?cych skromno?? i pogardzaj?cych tymi, którzy wpy­chaj? si? w ?wiat?o reflektorów. Natomiast wszystkie ludzkie spo­?eczno?ci t?skni? za tymi, co opowiadaj? historie; a tych, których historie lubimy, sk?onni jeste?my dobrze wynagradza?. Równocze­?nie ci, co opowiadaj?, bez przerwy na nowo okre?laj? i definiuj? spo?ecze?stwo. A spo?ecze?stwo p?aci nam za k?sanie r?ki, która karmi. Jeste?my ptakami, które niszcz? i na nowo odbudowuj? ka?­de gniazdo na drzewie. Dlatego zapomnijmy o pytaniu, czemu zosta?em pisarzem. Zamiast niego zadajmy ?atwiejsze: dlaczego postanowi?em pisa? science fiction? Prosta odpowied? brzmi, ?e wcale nie postanowi?em. Niektórzy rodz? si? do fantastyki, inni wybieraj? fantastyk?, a jeszcze innym fantastyka zostaje wmuszona. Ja nale?? do tej trzeciej kategorii. Z wy­boru by?em dramatopisarzem. Owszem, zacz??em studiowa? arche­ologi?, jednak szybko odkry?em, ?e by? archeologiem niekoniecznie oznacza by? Thorem Heyerdahlem czy Yigaelem Yadinem. Oznacza raczej sortowanie o?miu miliardów skorup. Oznacza przesypywanie góry ?y?eczk? do herbaty. Krótko mówi?c, oznacza prac?. A zatem nie jest to dziedzina dla mnie. W czasie dwóch semestrów, jakie zaj??o mi dokonanie tego od­krycia, wys?ucha?em czterech wyk?adów o teatrze na ka?dy wyk?ad z archeologii, i w?a?nie w teatrze sp?dza?em wi?kszo?? czasu. Ucz?sz­cza?em do szko?y Brighama Younga, wi?c zanim jeszcze rozpocz?­?em studia, bra?em udzia? w uniwersyteckich zaj?ciach teatralnych. Przez wszystkie lata studiów zajmowa?em si? produkcj? i wyst?po­wa?em na scenie. Jako aktor nie osi?gn??em wiele - by?em zbyt inte­lektualny, nie potrafi?em w dostatecznym stopniu wykorzystywa? cia?a, na scenie nie wypada?em wi?c swobodnie. Ale ?e ?wietnie czy­ta?em na przes?uchaniach, stale dostawa?em role. I kiedy zrezygno­wa?em z archeologii, teatr na mnie czeka?. Po raz pierwszy ?wiado­mie podj??em decyzj? opart? na mojej autobiografii. Zamiast analizowa? swoje uczucia (które i tak zmienia?y si? co godzina) albo uk?ada? ?mieszn? list? “za" i “przeciw", która zawsze wydaje si? taka racjonalna, po prostu spojrza?em na kilka ostatnich lat ?ycia. Prze­kona?em si?, ?e jedyne, do czego stale wraca?em, nie dbaj?c, czy przyniesie mi jak?kolwiek korzy??, to teatr. Zmieni?em wi?c kieru­nek studiów, w ten sposób okre?laj?c w?asn? przysz?o??. Pierwszym skutkiem tej decyzji by?a utrata stypendium. Studio­wa?em na Uniwersytecie Brighama Younga z pe?nym stypendium prezydenckim - czesne, ksi??ki, mieszkanie. Musia?em jednak utrzy­mywa? wysok? ?redni?, co wprawdzie by?o ?atwe w przedmiotach naukowych, ale diabelnie trudne w subiektywnym ?wiecie sztuki. Sprawa by?a wyj?tkowa - ?aden z prezydenckich stypendystów nie zajmowa? si? dot?d sztuk?, nie istnia? wi?c mechanizm przeliczania subiektywnych ocen. Je?li pracowa?em ile si? nad tematem akade­mickim, dostawa?em bardzo dobry. Kropka. ?adnych problemów. Ale pracuj?c nad sztuk? mog?em zaharowa? si? na ?mier?, stara? si? ze wszystkich si?, a mimo to otrzyma? dostateczny, poniewa? wyk?a­dowca nie zgadza? si? z moj? interpretacj?, nie odpowiada?o mu moje rozegranie akcji albo zwyczajnie mnie nie lubi? i kto zechcia?by si? k?óci?? Nie by?o w tym nic mierzalnego. Zatem studia artystyczne kosztowa?y mnie sporo pieni?dzy. Nauczy?y te?, ?e nie da si? zado­woli? krytyka, który postanowi? nie lubi? twojego dzie?a. Musia?em starannie dobiera? wyk?adowców albo godzi? si? na z?e oceny. Ro­bi?em jedno i drugie. Ale je?li nie pracowa?em dla stopni i nie próbowa?em zmieni? si? tak, by pasowa? do z góry przyj?tych przez wyk?adowców za?o­?e?, jakie powinno by? moje dzie?o, to, nad czym w?a?ciwie praco­wa?em? Odpowied? u?wiadamia?em sobie stopniowo, ale kiedy ju? j? zrozumia?em, nigdy si? nie cofn??em. Odrzuci?em sugesti? jedne­go z profesorów literatury, ?e cz?owiek powinien pisa? dla siebie. Jego zachowanie by?o oczywistym zaprzeczeniem wznios?ej idei “tworz? dla siebie i dla Boga". Przez pó? ?ycia wciska? swoje teksty ka?demu, kto tylko zechcia? je przeczyta? albo wys?ucha?. Cz?owiek ten u?wiadomi? mi to, czego sam si? ju? domy?la?em: sztuka to dia­log z publiczno?ci?. Jedynym powodem tworzenia sztuki jest przed­stawienie jej innym ludziom; a przedstawia si? j? innym ludziom po to, by ich zmieni?. To, co tworz?, musi zmienia? ?wiat, uzna?em, inaczej nie warto si? tym zajmowa?. W ci?gu roku od uzyskania dyplomu pisa?em sztuki. Nie plano­wa?em tego. Nie uznawa?em pisania za sposób zarabiania na ?ycie. W mojej rodzinie pisanie by?o czym?, co si? po prostu robi. Tato cz?sto kupowa? “Writer's Digest"; par? razy, jako nastolatek, bra?em udzia? w ich konkursach. G?ównie jednak uwa?a?em, ?e pisanie to skecze i obrazki w szkole albo przy ko?ciele - mormoni zawsze ce­nili teatr. Pisanie oznacza?o te?, ?e mog?, je?li tylko mam jakie? po­j?cie o temacie, bez wi?kszego k?opotu stworzy? prac? egzamina­cyjn?. Ale to przecie? nie zawód. Jako pocz?tkuj?cy re?yser prze?y?em frustracje zwi?zane z re­alizacj? nieodpowiednich scenariuszy. Kiedy asystowa?em przy stu­denckiej produkcji kwiatów dla Algernona, znalaz?em w ko?cu pro­fesora - re?ysera - który przyzna? mi racj?: drugi akt by? straszny. Czyta?em opowiadanie i zachwyci?o mnie, dlatego tak mocno by?em rozczarowany b??dnymi wyborami, jakich dokona? autor adaptacji. Za zgod? re?ysera wróci?em do domu i napisa?em drugi akt na nowo. Wykorzystali?my moj? wersj?. Mniej wi?cej w tym samym czasie (tak mi si? wydaje) ucz?sz­cza?em na zaj?cia z interpretacji, obejmuj?ce te? teatr czytelnika. Podoba?a mi si? koncepcja ogo?ocenia sceny i pozwolenia aktorom - w zwyk?ych ubraniach, bez przygotowania - na odegranie historii przed publiczno?ci?. W ramach zaj?? napisa?em adaptacj? Tell Me that You Love Me, Junie Moon Marjorie Kellogg. Uwielbia?em t? ksi??k?, a adaptacja by?a (i wci?? jest) jednym z moich najlepszych utworów, poniewa? zachowuje zarówno fabu??, jak i ostry styl pisa­nia. Poprosi?em o zgod? na re?yserowanie przedstawienia. Odpowie­dziano mi, ?e na interpretacji nie przewiduje si? re?yserowania przez studentów. Tylko na jednych zaj?ciach uczniowie mog? re?ysero­wa? sztuk?, odby?em ju? te zaj?cia, zaliczy?em na dostateczny i to wszystko. Ale to nie by?o wszystko. Mój wyk?adowca, Preston Gledhill, okaza? zrozumienie, nagi?? troch? przepisy i dosta?em swoje przed­stawienie: dwie noce w Teatrze Eksperymentalnym, gdzie robi?em teatr czytelnika tak, jak jeszcze nigdy przedtem. Publiczno?? ?mia?a si? w odpowiednich miejscach. Szlochali na ko?cu. Oklaski na sto­j?co by?y zas?u?one. Aktorzy do dzi? pami?taj? - ja równie? - ?e stworzyli?my co? niezwyk?ego. Owszem, wykorzysta?em cudz? opo­wie??, ale ta studencka produkcja po raz pierwszy przekona?a mnie, ?e potrafi? stworzy? scenariusz i przedstawienie, które publiczno?? przyjmie do siebie. Zmieni?em ludzi. Po tych dwóch udanych adaptacjach postanowi?em na powa?nie spróbowa? dramatopisarstwa. Charles Wnitman, w tamtych czasach (pó?ne lata sze??dziesi?te) ulubieniec studentów, wyk?ada? te? dramatopisarstwo i by? gor?cym entuzjast? teatru mormo?skiego. Uwa­?a?, ?e zajmuj?cy si? teatrem m?odzi mormoni powinni tworzy? sztu­ki dla w?asnej spo?eczno?ci. Zgadza?em si? z nim - i wci?? si? zgadzam. Nigdy nie przesta?em tworzy? mormo?skich sztuk, cz?sto daj?c im pierwsze?stwo przed bardziej widoczn? i lukratywn? ka­rier? “w ?wiecie". Wyk?ady Whitmana otworzy?y ?luz?: napisa?em kilkana?cie sztuk. Próbowa?em swych si? w realizmie, komedii, dra­macie wierszem, jednoaktówkach - we wszystkim, co nie ucieka?o na drzewo i pozwoli?o si? pisa?. Adaptowa?em opowie?ci z historii mormonów i z Ksi?gi Mormona; wykorzystywa?em historie z ?ycia w?asnego i rodziców. A przez ca?y ten czas wci?? uwa?a?em si? g?ów­nie za aktora i re?ysera. Z faktu, ?e pisa?em wiele sztuk, nie wynika jeszcze, ?e by?em dra­matopisarzem. Projektowa?em te? kostiumy, robi?em charakteryzacje, budowa?em dekoracje. Nie zajmowa?em si? ?wiat?em z tego tylko po­wodu, ?e cierpia?em na zdrowy l?k przestrzeni. Nie, nie by?em drama­topisarzem, by?em teatralnym cz?owiekiem do wszystkiego. ?wiado­m? decyzj? o pisarstwie podj??em jednak dopiero pewnego dnia, kiedy z grup? kolegów siedzieli?my na Wydziale Teatralnym - chyba by?o to jakie? zebranie, ale nie pami?tam. Mijaj?cy nas przypadkiem profe­sor zwróci? si? do mnie: “A wi?c chcesz zosta? dramatopisarzem?" Co? w tych s?owach mnie urazi?o. Pomy?la?em, ?e stworzy?em z tuzin sztuk wystawianych przy pe?nej sali. By?em pisarzem w takim samym stopniu, w jakim on by? aktorem, re?yserem czy nauczycielem - po­niewa? spróbowa?em tego i zdo?a?em usatysfakcjonowa? publiczno??. Odpowiedzia?em wi?c do?? ch?odnym tonem: ,,Nie chc? by? dramato­pisarzem. Ja jestem dramatopisarzem". Wkrótce potem odbywa?y si? akurat jego zaj?cia i wobec ca?ej grupy nawi?za? do naszej rozmowy. “Niektórzy z was zostan? akto­rami, niektórzy re?yserami, a niektórzy dramatopisarzami", powie­dzia?. Po czym wskaza? mnie palcem. “Z wyj?tkiem tego oto Scotta Carda, który ju? jest dramatopisarzem". Wszyscy si? ?miali. Drwi­na, jak? - zdawa?o mi si? - us?ysza?em w jego g?osie, rozgniewa?a mnie i rozczarowa?a. Potem dowiedzia?em si?, ?e ten komentarz mia? wyra?a? szacunek; pó?niej pracowali?my razem nad kilkoma pro­jektami. Wtedy jednak odbiera?em wszystko z paranoj? typow? dla przeczulonych, dojrzewaj?cych ch?opców. Uzna?em jego s?owa za wyzwanie. Rozmy?la?em o nich przez kilka dni. Tygodni. W ko?cu doszed?em do wniosku, ?e przecie? jestem dramatopisarzem, a wszyst­kie inne zaj?cia teatralne s? nieistotne. Mog?em osi?gn?? w nich suk­ces lub ponie?? pora?k?, ale nie zrobi?oby to wielkiej ró?nicy - moja przysz?o?? wi?za?a si? z pisarstwem. Przeskocz? teraz kilka lat. Lat, w czasie których zorganizowa­?em zespó? teatralny, który - w pewnym sensie - odniós? wielki suk­ces. Jednak po tych kilku latach mia?em dwadzie?cia tysi?cy dola­rów d?ugów przy pi?ciu tysi?cach dolarów rocznego dochodu. Moje sztuki by?y popularne, jednak b??dne decyzje finansowe - moje de­cyzje, musz? zaznaczy? - doprowadzi?y do katastrofy. Rozwi?za?em zespó? i powinienem wtedy og?osi? bankructwo firmy i w?asne. Za­miast tego postanowi?em wszystko sp?aci?. Jak? Moje dochody jako redaktora w wydawnictwie Uniwersy­tetu Brighama Younga nie wystarcza?y, ?eby znacz?co zmniejszy? kwot? zad?u?enia. Musia?em zarobi? jakie? dodatkowe pieni?dze. W jaki sposób? Potrafi?em tylko pisa?, a ?e moje sztuki przeznaczo­ne by?y dla mormo?skiej publiczno?ci, w ?aden sposób nie mog?y mi przynie?? takich zysków. Po prostu nie wystarczy?oby widzów z pe?nymi portfelami. Zastanawia?em si?, czy nie pisa? dla publicz­no?ci nowojorskiej, to jednak by?oby ryzykowne i wymaga?oby tak wielkich inwestycji czasowych, ?e zrezygnowa?em z pomys?u. Po­stanowi?em pisa? beletrystyk?. W pewien sposób by?o to równie ci??kie zadanie, jak pisanie sztuk teatralnych dla ameryka?skiej publiczno?ci jako takiej. Ró?ni­ca polega na tym, ?e cz?owiek szybciej odkrywa, i? poniós? kl?sk?. Mo?na przez lata wysy?a? swoje sztuki do teatrów nowojorskich i nie osi?gn?? niczego - sko?czy? bez publiczno?ci, bez pieni?dzy i bez przysz?o?ci. A w tej samej sytuacji mo?na si? znale?? po zaledwie kilku miesi?cach rozsy?ania maszynopisów powie?ci i opowiada?. A kiedy zastanowi?em si?, jaki typ literatury mi odpowiada, bez trudu wybra?em science fiction. Chcia?em zacz?? od opowiada?, a pod tym wzgl?dem science fiction gwarantuje najszerszy rynek. Po pierw­sze dlatego, ?e zarabia si? na tym niewiele, wi?c znani powie?ciopi­sarze trzymaj? si? zwykle z daleka, oddaj?c pole krótkich tekstów nowym nazwiskom. Po drugie, poniewa? science fiction ?ywi si? niezwyk?o?ci?, wi?c nowi twórcy s? w niej witani ch?tniej ni? gdzie indziej. Prawdziwa niezwyk?o?? wymaga geniuszu, ale jej dobrym substytutem jest niezwyk?o?? zawarta w unikalnym g?osie ka?dego twórcy. Kiedy wi?c autor science fiction jest równocze?nie nowy i kompetentny, rozb?yskuje pozornym geniuszem i fantastyka przyj­muje go z otwartymi ramionami (inni mogliby powiedzie?, ?e prze­?uwa go, po?yka, a potem wymiotuje, ale takie stwierdzenie by?oby wulgarne i nieuprzejme; nie zawsze przecie? tak si? dzieje). Tak wi?c, z czysto finansowych wzgl?dów, zad?u?ony po uszy, wybra?em science fiction. Mia?em szcz??cie i ju? drugie wys?ane opowiadanie sprzeda?o si? po kilku zaledwie próbach (o których opowiadam w innym miejscu), po czym zaj??o drugie miejsce w ple­biscycie nagrody Hugo i zyska?o dla mnie Nagrod? Campbella dla najlepszego debiutu. Dopóki zatem ludzie p?acili mi zapisanie science fiction, dlaczego mia?bym przesta?? To by?a barwna, dowcipna, swobodna odpowied?. A tak?e oszu­stwo. Poniewa? przez ca?y czas, kiedy “by?em" dramatopisarzem, pi­sa?em te? science fiction. Zanim stworzy?em jak?kolwiek sztuk?, w wieku szesnastu lat wpad?em na pomys? opowiadania, które w ko?­cu sta?o si? Gr? Endera. Chodzi?em na kursy pisarskie w BYU i cho­cia? mia?em do?? rozs?dku, ?eby nie oddawa? SF na sprawdzianach, to sercem by?em przy historiach Worthingów, które pisa?em, zanim jeszcze wystawiono moj? pierwsz? sztuk?. Podobnie jak sztuki, moje opowiadania powstawa?y na liniowanych kartkach z ko?onotatników i na pocz?tku matka przepisywa?a mi je na maszynie. Wysy?a?em je potem i jak skarb przechowywa?em wszystkie odmowy. Nie by?o ich wiele - par? opowiada?, kilka odpowiedzi. Ale mi?dzy odmowami -i mi?dzy sztukami - zajmowa?em si? literatur? z takim zapa?em, jak niczym innym w ?yciu. Zostawmy wi?c dowcipne odpowiedzi i spytajmy jeszcze raz: dlaczego science fiction? Dlaczego opowiadania, jakie przychodz? mi do g?owy, zawsze nale?? do science fiction i fantasy? Nie dlate­go, ?e nie czyta?em nic poza SF. Wr?cz przeciwnie; kilka razy prze?y?em co prawda okres zauroczenia fantastyk?, jednak w szkole ?red­niej i na studiach czyta?em tylko SF i fantasy, które by?o w modzie. Czyta?em Diun?, kiedy wszyscy czytali Diun?; tak samo W?adc? Pier­?cieni, Fundacj?, I Sing the Body Electric i S?onecznikowe wino. Równocze?nie czyta?em The Wall and the White Lotus Herseya, Fo­untainhead Ayn Rand, Stanyan Street and Other Sorrows Roda McKuena. Do licha, czyta?em nawet Khalila Gibrana. Mo?e nie bra­?em prochów, ale te? nie by?em ca?kiem odizolowany od swojego pokolenia (na szcz??cie, zanim ukaza?a si? Mewa, zd??y?em wystar­czaj?co wydoro?le?, ?eby natychmiast uzna? j? za ?miecie). Nigdy, ani razu, nawet przez chwil? nie my?la?em o sobie jako “czytelniku science fiction". Niektóre fantastyczne ksi??ki by?y dla mnie obja­wieniem, to prawda, ale nie bardziej ni? inne - a ?adna nie wywar?a takiego wp?ywu, jak Szekspir i Joseph Smith, dwaj pisarze, którzy bardziej ni? ktokolwiek inny uformowali styl, w jakim my?l? i pisz?. Je?li nie by?em czytelnikiem science fiction jako takim, dlacze­go impuls opowiadania historii objawi? si? u mnie w formie fanta­styki? My?l?, ?e z tej samej przyczyny, dla której impuls pisania sztuk zawsze wyra?a? si? w tre?ciach przeznaczonych dla publiczno?ci mormo?skiej. Mo?liwo?? transcendencji to tylko cz??? wyja?nienia. Wa?niejszy jest fakt - gdy? mormonizm nie jest religi? transcenden­taln? - ?e science fiction, podobnie jak mormonizm, dostarcza s?ow­nika dla racjonalizacji transcendencji. To znaczy, ?e w granicach science fiction mo?liwe jest odnalezienie sensu ?ycia bez uciekania si? do Tajemnicy. Nie lubi? Tajemnicy (chocia? uwielbiam tajemni­ce); uwa?am, ?e to nazwa, jak? nadajemy naszej decyzji, by nie sta­ra? si? rozumie?. Od Josepha Smitha nauczy?em si? odrzuca? ka?d? filozofi?, która wymaga prze?kni?cia paradoksu, jakby by? wyrazem g??bi; nauczy?em si?, ?e je?li co? nie ma sensu, to prawdopodobnie jest bzdur?. W ramach science fiction mog?em zrzuci? kajdany reali­zmu i tworzy? ?wiaty, w których problemy, o jakie mi chodzi?o, by?y wyra?one czysto i wyra?nie. Histori? mo?na opowiedzie? wprost. Mo?e o czym? mówi?. Od tego czasu pozna?em sposoby, by bardziej realistyczna lite­ratura tak?e o czym? mówi?a - ale nie takie, jakich próbowali mnie nauczy? moi profesorowie. M?tne sposoby, stosowane przez wspó?­czesnych literatów ameryka?skich, prowadz? do bankructwa, ponie­wa? zaniedbuj? publiczno??. S? jednak pisarze, którzy poza fanta­styk? dokonuj? tego, o czym w wieku dwudziestu trzech lat s?dzi?em, ?e jest mo?liwe tylko w jej granicach. My?l? tu o Cold Sassy Tree Olive Ann Bums jako kamieniu milowym, który przekona? mnie, ?e wszystkich tak zwanych Tajemnic mo?na dosi?gn?? poprzez opo­wie?ci o mi?o?ci, o seksie i o ?mierci, o potrzebie przynale?enia, o pragnieniach cia?a i poszukiwaniu indywidualnych warto?ci; Spo­?eczno??, Cielesno??, To?samo??. Tak naprawd? wszystkie opowie­?ci dotycz? tej triady. Najlepsze z nich to te, które czyni? to lepiej dla konkretnej publiczno?ci, w konkretnym miejscu i czasie. Stop­niowo próbuj? wi?c pisa? inne utwory, dla czytelników spoza spo­?eczno?ci mormonów i spo?eczno?ci science fiction. Nie zmienia to faktu, ?e w?a?nie w science fiction po raz pierwszy znalaz?em mo?li­wo?? mówienia do niemormonów o sprawach dla mnie najwa?niej­szych. Dlatego pisa?em science fiction, pisz? science fiction i b?d? pisa? science fiction jeszcze przez wiele lat. l. TYSI?C ?MIERCI - Nie b?dziesz przemawia? - uprzedzi? oskar?yciel. - Nie s?dz?, ?eby mi pozwolili - odpar? Jeny Crove, udaj?c pewno?? siebie, której wcale nie czu?. Oskar?yciel nie zachowywa? si? wrogo; bardziej przypomina? re?ysera szkolnego przedstawienia ni? cz?owieka, który d??y? do ?mierci Jerry'ego. -Nie tylko ci nie pozwol?- ostrzeg? -ale je?li spróbujesz, sko?­czy si? to dla ciebie o wiele gorzej. Mamy ci? jak na talerzu. Znale?­li?my wi?cej dowodów, ni? potrzebowali?my. - Niczego nie wykazali?cie. - Wykazali?my, ?e wiedzia?e? - nie ust?powa? oskar?yciel. -Teraz nie warto si? k?óci?. Wiedzia?e? o zdradzie i nie zameldowa­?e?, a to równa si? pope?nieniu zdrady. Jerry wzruszy? ramionami i odwróci? g?ow?. ?ciany celi by?y z szarego betonu, drzwi z litej stali. Zamiast ?ó?ka dosta? hamak zawieszony na wbitych w mur hakach. Za toalet? s?u?y?o wiadro ze zdejmowanym plastykowym siedzeniem. Uciecz­k? trudno by?o sobie nawet wyobrazi?. W?a?ciwie nie by?o tu nic, co mog?oby zaj?? inteligentnego cz?owieka na d?u?ej ni? pi?? minut. Przez trzy tygodnie, jakie tu sp?dzi?, nauczy? si? na pami?? ka?dej szczeliny betonu, ka?dej ?rubki w drzwiach. Nie mia? ju? na co pa­trze? - z wyj?tkiem oskar?yciela. Niech?tnie spojrza? mu w oczy. - Co powiesz, kiedy s?dzia spyta, czy przyznajesz si? do winy? - Nolo contendere. - Dobrze, ale by?oby ?adniej, gdyby? powiedzia?: jestem winny - poradzi? oskar?yciel. - Nie podoba mi si? to s?owo. -Nie zapominaj o jednym. B?d? ci? filmowa? trzy kamery. Pro­ces zostanie nadany na ?ywo. Jeste? reprezentantem wszystkich Amerykanów. Musisz zachowywa? si? godnie i spokojnie uzna? fakt, ?e twój wspó?udzia? w zabójstwie Petera Andersena... - Andrejewicza... - Andersena, doprowadzi? ci? na próg ?mierci, a teraz wszystko zale?y od ?aski s?du. Id? na lunch. Zobaczymy si? jeszcze wieczo­rem. I pami?taj: ?adnych przemówie?. ?adnych k?opotów. Jerry kiwn?? g?ow?. Nie warto si? k?óci?. Przez ca?e popo?udnie ?wiczy? koniugacje nieregularnych czasowników portugalskich. ?a­?owa?, ?e nie mo?e cofn?? si? w czasie i odwróci? tej chwili, kiedy zgodzi? si? rozmawia? ze starcem, który odkry? mu plan zabójstwa Andrejewicza. - Teraz musz? ci zaufa? - powiedzia? wtedy starzec. - Temos que confiar no senhor americano. Kochacie wolno??, ne? Kochamy wolno??? Kto jeszcze o tym wiedzia?? I czym jest wol­no??? ?e wolno robi? szmal? Rosjanie byli sprytni; wiedzieli, ?e je?li pozwol? Amerykanom zarabia?, nikt si? nie b?dzie przejmowa?, ja­kim j?zykiem mówi rz?d. Zreszt? rz?d i tak mówi po angielsku. Propaganda, któr? go karmili, wcale nie by?a zabawna. By?a a? nazbyt prawdziwa. Stany Zjednoczone nigdy nie zazna?y tak d?ugie­go okresu spokoju. Od czasów hossy po wojnie w Wietnamie, trzy­dzie?ci lat temu, gospodarka nigdy jeszcze nie znajdowa?a si? w tak kwitn?cym stanie. Leniwi, potulni Amerykanie jak zwykle zajmo­wali si? interesami, jakby zawsze marzyli o portretach Lenina na ?cia­nach i na plakatach. Niczym si? od nich nie ró?ni?em, przypomnia? sobie. Wys?a?em podanie o prac? razem z przysi?g? wierno?ci. Pokornie przyj??em propozycj? pracy guwernera u jakiego? wysokiego dzia?acza partii. Przez trzy lata, w Rio, uczy?em nawet jego przekl?te dzieciaki. Powinienem pisa? sztuki. Ale o czym mam pisa?? Mo?e komedie? Jankes i komisarz -?mieszna opowie?? o kobiecie komisarzu, która wychodzi za m?? za Amerykanina b??kitnej krwi, producenta maszyn do pisania. Oczy­wi?cie nie ma kobiet komisarzy, ale trzeba podtrzymywa? iluzj? rów­nego i wolnego spo?ecze?stwa. - Bruce, kochanie - mówi komisarz z delikatnym, ale bardzo seksownym rosyjskim akcentem. - Twoja fabryka maszyn do pisa­nia jest podejrzanie bliska uzyskania dochodu. - A gdyby przynosi?a straty, donios?aby? na mnie, co, moja ma?a kluseczko? (Wybuchy ?miechu Rosjan na widowni; Amerykanie nie s? roz­bawieni, ale w ko?cu p?ynnie mówi? po angielsku i nie potrzebuj? takich prostych dowcipów. Zreszt? partia i tak musi zaaprobowa? wszystkie recenzje, wi?c nie trzeba si? martwi? o krytyków. Niech Rosjanie si? bawi? i pieprzy? ameryka?sk? widowni?!) Dialog trwa dalej: - Wszystko dla dobra Matki Rosji. - Pieprzy? Matk? Rosj?. - Zrób to koniecznie - mówi Natasza. - Mo?esz mnie uzna? za jej wcielenie. O, tak. Rosjanie uwielbiaj? seks na scenie. W Rosji jest oczy­wi?cie zakazany, ale przecie? wiadomo, ?e Amerykanie s? deka­dentami. Równie dobrze móg?bym projektowa? karuzele w Disneylandzie, my?la? Jerry. Albo pisa? teksty do wodewilu. Albo jeszcze lepiej: wsadzi? g?ow? do piekarnika. Chocia? przy moim szcz??ciu pewnie by?by elektryczny. Móg? zasn?? - nie by? tego pewien. Ale drzwi otworzy?y si?, a on uniós? powieki, cho? nie s?ysza? zbli?aj?cych si? kroków. Cisza przed burz?... a teraz burza. ?o?nierze byli m?odzi, ale to nie S?owianie. Pos?uszni, cho? byli Amerykanami. Niewolnicy S?owian. Mo?na by to umie?ci? w jakim? wierszu, pomy?la?, gdyby pozosta? jeszcze kto?, kto chce czyta? po­lityczne wiersze. M?odzi ameryka?scy ?o?nierze (maj? nieodpowiednie mundury; nie pami?tani ju? dawnych, ale te nie s? szyte dla ameryka?skich cia?) prowadzili go przez korytarze, po schodach, przez drzwi, a? w ko?cu znale?li si? na dworze i wsadzili go do opancerzonej furgo­netki. Czy oni sobie wyobra?aj?, ?e nale?y do spisku i towarzysze przyb?d? mu na ratunek? Czy nie wiedz?, ?e cz?owiek w jego sytu­acji nie ma ju? ?adnych przyjació?? Jerry widzia? ju? co? takiego w Yale. Doktor Swick by? cz?owie­kiem lubianym, chyba najlepszym wyk?adowc? na wydziale. Potrafi? najgorsze ?mieci zmieni? w sztuk?, obsadzi? fatalnych aktorów i spra­wi?, ?eby dobrze wypadli, wpu?ci? apatyczn? widowni? i zmieni? ich w ludzi pe?nych entuzjazmu i nadziei. A potem, pewnego dnia, policja wpad?a do jego domu i odkry?a, ?e Swick wraz z czwórk? aktorów wystawiali sztuk? dla grupy najwy?ej dwudziestu przyja­ció?. Có? to by?o... Kto si? boi Virginii Woolf?, przypomnia? sobie Jeny. Smutna sztuka, rozpaczliwa, ale ostra. Dowodz?ca, ?e rozpacz jest czym? paskudnym, niszczycielskim. Ukazuj?ca k?amstwa jako samobójstwo. Krótko mówi?c, sztuka budzi?a w widzach uczucie, ?e, na Boga, co? jest nie tak z ich ?yciem, ?e spokój jest tylko iluzj?, dobrobyt oszustwem, ?e ambicje Ameryki zosta?y wypalone i tak wiele znikn??o z tego, co dobre i dumne... Jerry u?wiadomi? sobie, ?e ma ?zy w oczach. ?o?nierze, siedz?­cy z nim w opancerzonej furgonetce, odwracali g?owy. Jerry wytar? oczy. Gdy tylko rozesz?a si? wie?? o aresztowaniu Swicka, nagle oka­za?o si?, ?e nikt go nie zna. Ktokolwiek mia? jego listy, wiadomo?ci od niego czy nawet notatki z wyk?adów z jego nazwiskiem, znisz­czy? je natychmiast. Nazwisko znikn??o z ksi??ki telefonicznej. Kla­sy, gdzie wyk?ada?, ?wieci?y pustk?, poniewa? nikt nie przychodzi?. Nikt nawet nie liczy? na zast?pstwo, gdy? uniwersytet nie posiada? informacji, ?e w ogóle by? taki wyk?ad, a nawet taki profesor. Dom zosta? sprzedany, ?ona si? wyprowadzi?a i nikt nawet jej nie po?e­gna?. A potem, prawie rok pó?niej, w wiadomo?ciach CBS (gdzie zawsze nadawano sprawozdania z oficjalnych procesów) pokazali dziesi?? minut Swicka, który p?aka? i powtarza?: - Ameryka nie zazna?a niczego lepszego ni? komunizm. Z mo­jej strony by?o to g?upie i niedojrza?e pragnienie wykazania si? i zak­pienia z w?adz. Niczego nie planowa?em. Myli?em si?. Rz?d okaza? mi wi?cej ?aski, ni? na to zas?u?y?em. I tak dalej. G?upie s?owa, ale Jerry patrzy? ca?kowicie przekona­ny. Mo?e sam tekst nie mia? znaczenia, lecz twarz Swicka wyra?a?a skupienie; mówi? szczerze. Samochód zahamowa? i tylne drzwi otworzy?y si? w?a?nie w chwili, gdy Jerry przypomnia? sobie, ?e spali? egzemplarz pod­r?cznika dramatopisarstwa Swicka. Spali?, ale najpierw przepisa? wszystkie g?ówne tezy. Niewa?ne, czy Swick o tym wiedzia?, czy nie, ale co? po sobie zostawi?. A co ja zostawi?? - zastanawia? si? Jerry. Dwójk? rosyjskich dzieciaków, które pewnie teraz mówi? ju? po angielsku, a których ojciec wylecia? w powietrze na ich oczach; jego krew zachlapa?a im twarze, poniewa? Jerry go nie uprzedzi?? Có? za dziedzictwo. Przez chwil? poczu? wstyd. ?ycie to ?ycie, niewa?ne, czyje i jak prze?ywane. A potem przypomnia? sobie t? noc, kiedy Peter Andrejewicz (nie, Anderson; ostatnio modne jest udawanie Amerykanina, pod warun­kiem ?e naprawd? jest si? Rosjaninem) wezwa? go po pijanemu i ja­ko pracodawca (tzn. w?a?ciciel) za??da?, ?eby Jerry na przyj?ciu odczyta? go?ciom swoje wiersze. Jerry próbowa? si? roze?mia?, ale Peter nie by? a? tak pijany; nalega?. Jerry wróci? wi?c na gór?, przy­niós? wiersze i czyta? je grupie m??czyzn, którzy ich nie rozumieli, i grupie kobiet, które rozumia?y i by?y tylko rozbawione. Ma?y Andre powiedzia? potem: - To by?y dobre wiersze, Jerry. Ale Jerry czu? si? jak dziewica, która zosta?a zgwa?cona, a po­tem dosta?a od gwa?ciciela dwa dolary napiwku. Rzeczywi?cie Peter da? mu premi?, a Jerry j? wyda?. Charlie Ridge, adwokat Jerry'ego, czeka? na niego tu? za pro­giem s?du. - Jerry, ch?opie, nie?le sobie dajesz rad?. W ogóle nie straci?e? na wadze. - Na diecie z czystego krochmalu musia?bym ca?y dzie? biega? dooko?a celi, ?eby zachowa? lini?. ?miech. Cha, cha. Ale? si? ?wietnie bawimy. Ale? jeste?my jowialni. - Pos?uchaj, Jerry. Musisz to zrobi? jak nale?y. Sam wiesz. Oni mierz? reakcj? widowni i potrafi? oceni?, w jakim stopniu jeste? szczery. Musisz mówi? z przekonaniem. - Czy dawniej adwokaci nie próbowali walczy? o swoich klien­tów? - spyta? Jerry. - Takie podej?cie do niczego ci? nie doprowadzi. Nie ?yjemy w dawnych dobrych czasach, kiedy mogli cz?owieka uniewinni? z po­wodu jakiego? formalnego uchybienia, a dobry prawnik potrafi? od­k?ada? proces przez pi?? lat. Jeste? winny jak diabli, lecz je?li b?­dziesz wspó?pracowa?, nic ci nie zrobi?. Po prostu ci? deportuj?. - Niez?y z ciebie kumpel - odpar? Jerry. - Kiedy stoisz po mojej stronie, to naprawd? nie mam si? o co martwi?. - S?usznie - powiedzia? Charlie. - I nie zapominaj o tym. W sali s?dowej sta?y kamery. (Jerry s?ysza?, ?e za dawnych cza­sów wolnej prasy cz?sto usuwano kamery z sali s?dowej. Ale wtedy oskar?ony zwykle si? nie przyznawa? i prawnicy z obu stron nie mogli realizowa? tego samego scenariusza. Mimo wszystko zosta?a jesz­cze prasa i dziennikarze wygl?dali tak, jakby wierzyli, ?e s? wolni.) Przez prawie pó? godziny Jeny nie mia? nic do roboty. Widow­nia (ciekawe, czy im p?ac?, zastanawia? si? Jeny; w Ameryce na pew­no) zaj??a miejsca i przedstawienie zacz??o si? dok?adnie o ósmej. Wszed? s?dzia; wygl?da? imponuj?co w swojej todze, g?os mia? d?wi?czny i silny, jak ojciec w serialu, upominaj?cy zbuntowanego syna. Ktokolwiek przemawia?, zwraca? si? do kamery, nad któr? p?o­n??o czerwone ?wiate?ko. Jeny by? zm?czony. Wci?? by? zdecydowany wykorzysta? ten proces dla swoich ce­lów, ale zastanawia? si?, co mu z tego przyjdzie. Czy rzeczywi?cie zrealizuje jakie? cele? Z pewno?ci? ukarz? go bardziej surowo. Z pew­no?ci? si? rozz?oszcz? i odetn? mu mikrofon. Ale przygotowa? swo­j? mow?; by?aby to pe?na pasji scena fina?owa jakiej? sztuki (“Crove przeciwko komunistom", a mo?e “Ostatni krzyk wolno?ci"), a on by? bohaterem, który z rado?ci? oddaje ?ycie za mo?liwo?? wzbudzenia odrobiny patriotyzmu (odrobiny inteligencji, do diab?a z patrioty­zmem!) w sercach i umys?ach milionów Amerykanów przed telewi­zorami. - Geraldzie Nathanie Crove, wys?ucha?e? postawionych ci za­rzutów. Wyst?p i powiedz, czy przyznajesz si? do winy. Jeny wsta? i przeszed? - mia? nadziej?, ?e z godno?ci? - by za­trzyma? si? na X z ta?my przyklejonej do pod?ogi, gdzie kaza? mu stan?? oskar?yciel. Spojrza? na kamer? z czerwonym ?wiate?kiem. Patrzy? na ni? w skupieniu, szczerze i zastanawia? si?, czy jednak nie lepiej b?dzie powiedzie? nolo contendere, a nawet Jestem winny" i mie? to ju? za sob?. - Panie Crove - zaintonowa? s?dzia. - Ameryka patrzy. Czy przy­znaje si? pan do winy? Ameryka rzeczywi?cie patrzy?a. A Jeny otworzy? usta i przemó­wi? nie po ?acinie, lecz po angielsku, s?owami, które tak cz?sto wy­g?asza? w my?lach: - Jest w?a?ciwy czas na odwag? i czas na tchórzostwo, czas, kiedy cz?owiek mo?e si? podda? tym, którzy proponuj? mu wyro­zumia?o??, i czas, kiedy musi si? opiera? dla osi?gni?cia wy?szych celów. Ameryka by?a kiedy? wolnym narodem, ale dopóki oni p?a­c? nam pensje, jeste?my chyba zadowoleni, ?e zrobili z nas nie­wolników! Nie przyznaj? si? do winy, gdy? ka?de dzia?anie, które pozwala os?abi? rosyjsk? dominacj? nad dowolnym narodem na ?wiecie, jest ciosem wymierzonym w imieniu wszystkiego, co czy­ni ?ycie wartym prze?ywania, przeciwko tym, dla których si?a jest jedynym bogiem! Aha, elokwencja. Kiedy to uk?ada?, nie s?dzi?, ?e dojdzie tak daleko, a mimo to jako? mu nie przerywali. Odwróci? si? do kamery, spojrza? na oskar?yciela, który notowa? co? na ?ó?tej kartce. Spojrza? na Charliego. Adwokat z rezygnacj? kr?ci? g?ow? i chowa? papiery do teczki. Nikt si? specjalnie nie martwi?, ?e Jeny mówi? to wszyst­ko w telewizji. A przekazy by?y na ?ywo - wielokrotnie podkre?lali, ?e musz? zrobi? wszystko jak nale?y za pierwszym razem, gdy? trans­misja idzie na ?ywo. K?amali, oczywi?cie. Jerry urwa? przemow? i wbi? r?ce w kie­szenie tylko po to, by odkry?, ?e garnitur, który mu dali, nie ma kie­szeni (oszcz?dzaj pieni?dze, unikaj?c rzeczy niewa?nych, mówi? slo­gan reklamowy) i d?onie zsun??y si? bezsensownie po udach. Oskar?yciel spojrza? zdziwiony, kiedy s?dzia chrz?kn?? zna­cz?co. - Przepraszam bardzo - powiedzia?. - Przemowy trwaj? zwykle o wiele d?u?ej. Gratuluj? panu, panie Crove, tej zwi?z?o?ci. Jeny skin?? g?ow? z drwi?cym podzi?kowaniem, ale nie by?o mu weso?o, - Zawsze przeprowadzamy prób? - powiedzia? oskar?yciel -aby wy?apa? wszystkich, którzy licz? na ostatni? szans?. - Wszyscy o tym wiedzieli? - Wszyscy oprócz pana, oczywi?cie. No dobrze, mo?ecie ju? i?? do domu. Widzowie wstali i spokojnie wyszli. Oskar?yciel i Charlie podeszli do sto?u. S?dzia opar? podbródek na d?oni; nie zachowywa? si? ju? po ojcowsku, by? tylko troch? znu­dzony. - Ile pan ??da? - zapyta?. - Nieograniczony - odpar? oskar?yciel. - Naprawd? jest taki wa?ny? Równie dobrze Jeny'ego mog?o tu nie by?. - W Brazylii likwiduj? prawdziwych zamachowców. - Pan Crove jest Amerykaninem - przypomnia? oskar?yciel -który pozwoli? na zabójstwo rosyjskiego ambasadora. - Dobrze, dobrze - mrukn?? s?dzia, a Jerry zdziwi? si?, ?e nie mia? ?ladu rosyjskiego akcentu. - Geraldzie Nathanie Grove, s?d uznaje pana za winnego mor­derstwa i zdrady Stanów Zjednoczonych Ameryki i jej sprzymierze?­ca, Zwi?zku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Ma pan co? do powiedzenia, zanim og?osz? wyrok? - Zastanawiam si? tylko - powiedzia? Jeny - dlaczego wszyscy mówicie po angielsku. - Poniewa? - odpar? lodowatym tonem oskar?yciel - jeste?my w Ameryce. - Dlaczego w ogóle robicie sobie k?opot z procesami? - ?eby powstrzyma? innych debili od tego, co ty zrobi?e?, tylko chce si? k?óci?, Wysoki S?dzie. S?dzia uderzy? m?otkiem. - S?d skazuje Geralda Nathana Crove na ?mier? ka?dym do­st?pnym sposobem, do chwili, kiedy przekonuj?co przeprosi lud ameryka?ski za swoje dzia?anie. Rozprawa zako?czona. O Bo?e, ale? mnie boli g?owa. Nie marnowali czasu. Pewnie go obserwowali, poniewa? o pi?­tej rano, ledwie Jeny zd??y? zasn??, natychmiast go obudzili ostrym wstrz?sem elektrycznym poprzez metalow? pod?og?, na której le?a?. Dwóch stra?ników - tym razem Rosjan - wkroczy?o, rozebra?o go i powlok?o za sob? do komory ?mierci, chocia? gdyby mu tylko po­zwolili, móg?by sam pój??. Oskar?yciel ju? czeka?. - Przydzielono mnie do pa?skiej sprawy - powiedzia? - poniewa? wygl?da na to, ?e b?dzie pan sporym wyzwaniem. Ma pan bardzo cieka­wy profil psychologiczny, panie Crove. Chcia?by pan zosta? bohaterem. - Nie zdawa?em sobie z tego sprawy. - Wykaza? pan to w sali s?dowej. Z pewno?ci? wie pan, zreszt? sugeruje to pa?skie drugie imi?, jak brzmia?y ostatnie s?owa jednego ze szpiegów podczas rewolucji ameryka?skiej, niejakiego Nathana Hole'a. Powiedzia?: “?a?uj?, ?e mam tylko jedno ?ycie, by odda? je dla mojego kraju". Odkryje pan, jak bardzo si? myli?. Powinien si? cieszy?, ?e ma tylko jedno ?ycie. Zaczerpn?? tchu. - Poniewa? aresztowali?my pana kilka tygodni temu w Rio de Janeiro, zd??yli?my ju? wyhodowa? ca?? seri? pa?skich klonów. Przy­spieszyli?my ich rozwój, ale do dzisiaj przebywa?y w ?rodowisku bezwra?eniowym. Ich umys?y s? ca?kiem czyste. S?ysza? pan z pew­no?ci? o somecu, panie Crove? Jeny kiwn?? g?ow?. ?rodek usypiaj?cy ze statków kosmicznych. - W rym przypadku nie jest nam, oczywi?cie, potrzebny, panie Crove. Ale metoda rejestracji zawarto?ci umys?u, której u?ywano w lotach mi?dzygwiezdnych, okaza?a si? bardzo u?yteczna. Podczas egzekucji b?dziemy ca?y czas rejestrowa? stan pa?skiego mózgu. Wszystkie pa?skie wspomnienia zostan? do?? bezceremonialnie wt?o­czone w g?ow? pierwszego klona, który natychmiast stanie si? pa­nem. B?dzie jednak doskonale pami?ta? ca?e pa?skie ?ycie, ??cznie z chwil? ?mierci. Przerwa?, czekaj?c, a? sens jego s?ów dotrze do Jerry'ego. - W dawnych czasach ?atwo by?o zosta? bohaterem, panie Crove. Wtedy nie wiedzia?o si? na pewno, czym jest ?mier?. Czy jest wielkim snem, wielkim cierpieniem emocjonalnym, szybkim opusz­czeniem cia?a przez dusz?... ?adna z tych mo?liwo?ci nie jest prze­sadnie dok?adna. Jeny by? przera?ony. Oczywi?cie, s?ysza? ju? kiedy? o wielokrot­nej ?mierci - podobno istnia?a ze wzgl?du na swe odstraszaj?ce dzia­?anie. “O?ywiaj? ci? i zabijaj? znowu, i znowu", jak wyczyta? w ja­kim? opowiadaniu grozy. Teraz wiedzia?, ?e jest prawdziwe. A przynajmniej chcieli, by w to wierzy?. By? przera?onym rodzajem ?mierci, jaki dla niego wybrali: z haka w suficie zwisa?a p?tla. Mo?na by?o j? wci?ga? i opuszcza?, ale nie by?o ani ?ladu zapadni i szansy na szybki, gwa?towny upadek i skr?­cenie karku. Jeny kiedy? niemal ud?awi? si? o?ci?. Wra?enie nie­mo?no?ci oddychania budzi?o w nim l?k. - Jak mog? tego unikn??? - spyta?. D?onie mia? mokre od potu. - Pierwszego razu w ?aden sposób - odpar? oskar?yciel. - Wi?c równie dobrze mo?e by? pan dzielny i przy tej okazji okaza? swój heroizm. Potem zrobimy panu próbne zdj?cia i zobaczymy, jak bar­dzo przekonuj?ca b?dzie pa?ska skrucha. Wie pan, jeste?my spra­wiedliwi, staramy si? nie robi? takich rzeczy niepotrzebnie. Prosz? usi???. Jeny usiad?. M??czyzna w bia?ym fartuchu za?o?y? mu na g?ow? metalowy he?m. Kilka igie? uk?u?o go w czaszk?. - Pa?ski pierwszy klon w?a?nie uzyskuje ?wiadomo?? - poin­formowa? oskar?yciel. - Ma ju? wszystkie pa?skie wspomnienia. W tej chwili prze?ywa pa?sk? panik?, czy te? raczej pa?skie próby odwagi. Niech pan si? skoncentruje na tym, co si? za chwil? stanie. B?dzie pan chcia? pami?ta? ka?dy szczegó?. - Prosz? - odezwa? si? Jeny. - Odwagi, m?ody cz?owieku. - Oskar?yciel u?miechn?? si? lek­ko. - W s?dzie by?e? znakomity. Oka? teraz nieco tego szlachetnego oporu. Stra?nicy podprowadzili go do p?tli i za?o?yli mu j? na szyj? -ostro?nie, ?eby nie przesun?? he?mu. Zacisn?li mocno i zwi?zali mu r?ce na plecach. Szorstki sznur ?askota? w szyj?. Jeny czeka?, a? unios? go w powietrze. Napina? mi??nie szyi i stara? si? je usztywni?, cho­cia? wiedzia?, ?e to na nic. Kolana si? pod nim ugina?y. Wci?? cze­ka?, a? poci?gn? za lin?. Pokój by? zwyczajny. Nie mia? na czym zatrzyma? wzroku, a oskar­?yciel wyszed?. W ?cianie naprzeciw umieszczono lustro. Ledwie móg? na nie spojrze? bez odwracania ca?ego cia?a. By? pewien, ?e to okno obserwacyjne. Oczywi?cie, ?e b?d? patrze?. Mia? ochot? i?? do ?azienki. Pami?taj, powtarza? sobie. Naprawd? nie umrzesz. Za chwil? obudzisz si? w innym pokoju. Ale cia?o nie by?o przekonane. Nie mia?o dla? znaczenia, ?e kiedy to wszystko si? sko?czy, jaki? Jerry Crove wstanie i odejdzie. Ten Jerry Crove na pewno zginie. - Na co czekacie? - zapyta?, i jakby to by? sygna?, stra?nicy po­ci?gn?li lin? i unie?li go w powietrze. Od samego pocz?tku by?o gorzej, ni? przypuszcza?. Sznur strasz­liwie mocno zaciska? szyj?; nie by?o mowy, ?eby mu si? opiera?. Z pocz?tku nie odczuwa? mocno braku powietrza - przypomina?o to nurkowanie ze wstrzymanym oddechem. Ale sam sznur sprawia? ból, uciska? szyj? tak, ?e Jerry chcia? krzykn?? z bólu, ale g?os nie móg? si? przebi? przez gard?o. Przynajmniej na pocz?tku. Czu? jakie? szarpni?cia liny, podskakiwa? w gór? i w dó?, kiedy stra?nicy przywi?zywali j? do haka w ?cianie. Raz nawet dotkn?? sto­pami ziemi. Zanim jednak znieruchomia?, skutki duszenia by?y coraz silniej­sze i zapomnia? o bólu. Krew dudni?a mu w g?owie. Czu? obrzmie­waj?cy j?zyk. Nie potrafi? zamkn?? oczu. Marzy? o oddechu... Mu­sia? odetchn??... Cia?o ??da?o powietrza. Nie panowa? ju? nad nim. Wiedzia? przecie?, ?e nie potrafi si?­gn?? pod?ogi, wiedzia?, ?e ?mier? b?dzie tylko chwilowa, ale teraz nie mia? ?adnego wp?ywu na mi??nie. Kopa? nogami i walczy?, by dosi?gn?? ziemi. R?ce napina?y wi?zy. Od tych wysi?ków tylko bar­dziej wytrzeszcza? oczy, wypychane ci?nieniem krwi nie mog?cej przep?yn?? przez p?tl?. Ale tylko coraz bardziej ?akn?? powietrza. Nie by?o dla niego ratunku, lecz stara? si? wo?a? o pomoc. D?wi?k przebi? si? przez krta?, ale kosztem powietrza. Mia? wra?enie, ?e co? wpycha mu j?zyk do nosa. Kopa? coraz gwa?towniej, cho? ka?dy ruch przyspiesza? agoni?. Obraca? si? na linie, a? zobaczy? siebie w lustrze. Twarz mia? fioletow?. Ile to jeszcze potrwa? Z pewno?ci? ju? nied?ugo! Ale trwa?o d?ugo. Gdyby znalaz? si? pod wod? i wstrzymywa? oddech, na pewno ju? by zrezygnowa? i uton??. Gdyby mia? pistolet i woln? r?k?, zabi?by si? natychmiast, by sko?czy? z cierpieniem i zwyk?ym fizycznym przera?eniem przed brakiem tchu. Ale nie mia? pistoletu, nie móg? nabra? powietrza, krew dudni?a mu w g?owie, a oczy widzia?y wszystko w odcieniach czer­wieni. A? wreszcie nie widzia? ju? nic. Nic, oprócz tego, co dzia?o si? w jego umy?le, a by? tam chaos, jak gdyby ?wiadomo?? szale?czo stara?a si? znale?? jaki? sposób wyj?cia z tej sytuacji. Ci?gle widzia? siebie w strumyku za domkiem, do którego wpad? jako dziecko; kto? rzuca? mu lin?, ale nie móg?, nie potrafi? jej z?apa?. I nagle ta lina owin??a si? wokó? jego szyi i wci?­gn??a go pod wod?. Czarne p?atki k?u?y w oczy. Cia?o obrzmia?o, a potem wybuch?o; jelita, p?cherz i ?o??dek wyrzuci?y ca?? zawarto??, tyle ?e wymioty stan??y w gardle i parzy?y. Dr?enia cia?a zmieni?y si? w konwulsyjne szarpni?cia i spazmy. Przez moment Jerry czu?, ?e osi?ga tak oczekiwany stan nie?wiado­mo?ci. A potem nagle odkry?, ?e ?mier? nie jest takim dobrodziej­stwem. Nie istnieje co? takiego, jak spokojne odej?cie we ?nie, nic ta­kiego, jak natychmiastowa ?mier? czy te? ?mier? ?askawie ko?cz?ca ból. ?mier? zbudzi?a go z nie?wiadomo?ci -by? mo?e na czas jednej dziesi?tej sekundy, ale ta jedna dziesi?ta sekundy rozci?gn??a si? w wieczno??. W jej trwaniu do?wiadczy? niesko?czonej agonii zbli­?aj?cego si? nieistnienia. ?ycie nie przemkn??o mu przed oczami, natomiast brak ?ycia eksplodowa? i Jerry do?wiadczy? w duchu bólu i strachu wi?kszego ni? wszystko, co przynios?o powieszenie. A potem umar?. Przez chwil? zawis? w przedpieklu: nie czu? i nie widzia? nicze­go. Pó?niej w oczy zak?u?o ?wiat?o i zdarto mu ze skóry cienk? pian­k?. Oskar?yciel sta? przed nim i patrzy?, jak dyszy, próbuje wymio­towa? i chwyta si? za gard?o. Sama mo?liwo?? oddechu wydawa?a si? nieprawdopodobna. Gdyby mia? za sob? tylko duszenie, móg?by teraz odetchn?? z ulg? i powiedzie?: prze?y?em to raz i ju? nie boj? si? ?mierci. Ale duszenie to nic, duszenie by?o tylko preludium. I na­dal ba? si? ?mierci. Zmusili go, by wszed? do pokoju, gdzie umar?. Zobaczy? swoje cia?o o poczernia?ej twarzy, zwisaj?ce z sufitu, wci?? z he?mem na g?owie i wysuni?tym j?zykiem. - Odetnij to - poleci? oskar?yciel. Przez chwil? Jerry czeka?, a? który? z ?o?nierzy us?ucha rozka­zu. Ale oni tylko wr?czyli mu nó?. Wci?? pami?taj?c swoj? ?mier?, Jerry odwróci? si? i zaatakowa? oskar?yciela, jednak stra?nik chwyci? go mocno za r?k?, a drugi przy­?o?y? pistolet do g?owy. - Chcesz tak szybko umrze? znowu? - spyta? oskar?yciel. Jerry j?kn??, uj?? nó? i spróbowa? odci?? siebie z liny. Musia? stan?? na palcach, ?eby si?gn?? powy?ej w?z?a. Musia? stan?? tak blisko cia?a, ?e go dotyka?. Smród by? nie do wytrzymania. I fakt, ?e ?mier? by?a nieunikniona. Jerry ca?y dr?a? i z trudem panowa? nad r?kami, lecz w ko?cu odci?? lin? i zw?oki spad?y na ziemi?, powalaj?c go. Rami? upad?o mu na nogi, a twarz spojrza?a mu pro­sto w oczy. Jerry krzykn??. - Widzisz kamer?? Skin?? g?ow? w ot?pieniu. - Spojrzysz w obiektyw i przeprosisz za wszystko, co zrobi?e? przeciwko rz?dowi, który zaprowadzi? pokój na ?wiecie. Jerry kiwn?? g?ow?, a prokurator rzuci?: - Mów. - Drodzy Amerykanie - zacz?? Jerry. - Bardzo mi przykro. Po­pe?ni?em straszliwy b??d. Myli?em si?. Nie mam nic przeciwko Ro­sjanom. Pozwoli?em, ?eby zgin?? niewinny cz?owiek. Wybaczcie mi. Rz?d by? dla mnie bardziej ?askawy, ni? na to zas?uguj?. I tak dalej. Jerry papla? przez ca?? godzin?, t?umacz?c, ?e by? pod?y, ?e jest winny, ?e jest zupe?nie bezwarto?ciowym cz?owiekiem, a rz?d tylko Bogu ust?puje dobroci?. A kiedy sko?czy?, wróci? oskar?yciel i pokr?ci? g?ow?. - Panie Crove, na pewno potrafi pan to zrobi? lepiej. ?aden z widzów nawet przez moment panu nie uwierzy?. Nikt z próbnej widowni, nawet jedna osoba nie uzna?a, ?e mówi pan szczerze. Nadal pan uwa?a, ?e ten rz?d nale?y obali?. Musimy wi?c powtó­rzy? kuracj?. - Mo?e spróbuj? wyzna? to jeszcze raz. - Zdj?cia próbne to zdj?cia próbne, panie Crove. Musimy lepiej zaznajomi? pana ze ?mierci?, zanim pozwolimy panu zaanga?owa? si? w ?ycie. Tym razem Jeny wrzeszcza? od samego pocz?tku. Nawet nie próbowa? udawa? odwa?nego. Obwi?zali go pod pachami i zawiesi­li nad d?ugim cylindrem pe?nym wrz?cego oleju. Opuszczali powoli. ?mier? nadesz?a, gdy olej si?ga? mu do piersi. Do tego czasu nogi mia? ju? ca?kiem ugotowane, a mi?so du?ymi kawa?ami odchodzi?o od ko?ci. Potem kazali mu wróci?, i kiedy olej by? ju? dostatecznie ch?od­ny, wy?owi? wszystkie kawa?ki w?asnego cia?a. Tym razem szlocha?, wyznaj?c swe winy, lecz próbna widownia pozosta?a nieprzekonana. - Ten facet oszukuje - mówili. - Nie wierzy w ani jedno swoje s?owo. - Mamy problem - wyzna? oskar?yciel. - Po ?mierci wydaje si? pan ch?tny do wspó?pracy, ale ma pan pewne opory. Nie mówi pan z g??bi serca. Musimy jeszcze raz panu pomóc. Jerry wrzasn?? i rzuci? si? na oskar?yciela. Kiedy stra?nicy go odci?gn?li, a oskar?yciel rozciera? rozbity nos, Jerry krzycza?: - Oczywi?cie, ?e k?ami?! Cho?by?cie zabili mnie nie wiem ile razy, nie zmieni to faktu, ?e ten rz?d w?ada g?upcami, a sk?ada si? ze zbrodniczych i k?amliwych drani! - Wr?cz przeciwnie - odpar? oskar?yciel, staraj?c si? zachowa? dobre maniery i uprzejmy wyraz twarzy mimo ?ciekaj?cej mu z nosa krwi. - Je?li zabijemy pana dostateczn? ilo?? razy, ca?kowicie zmie­ni pan zdanie. - Nie zmienicie prawdy! - Zmienili?my j? dla ka?dego, kto przez to przeszed?. A nie jest pan pierwszym, który dotar? do trzeciego klona. Ale tym razem, pa­nie Crove, niech pan nie zapomina o bohaterstwie. Obdarli go ?ywcem ze skóry, zaczynaj?c od r?k i nóg, wykastro­wali go, a potem zdarli skór? z brzucha oraz piersi. Umar? w milcze­niu, kiedy rozci?li mu krta?. Nie, nie w milczeniu, tyle ?e bez g?osu. Odkry?, ?e nawet bez g?osu mo?e szeptem wydawa? krzyk, który dzwoni? mu w uszach, kiedy si? zbudzi? i musia? przenie?? swe pokrwawione zw?oki do sk?adnicy odpadków. Raz jeszcze wyzna? swoje winy, lecz widownia nie by?a przekonana. Powoli rozgnietli go na miazg?, a kiedy si? zbudzi?, musia? ze­skroba? krew z t?oka, ale widownia stwierdzi?a tylko: kogo ten czu­bek chce oszuka?? Wypruli mu flaki i spalili na jego oczach. Zarazili go w?ciekli­zn? i pozwolili, by umiera? przez dwa tygodnie. Ukrzy?owali go i od­czekali, a? zginie z wycie?czenia i pragnienia. Dwana?cie razy zrzu­cili go z dachu jednopi?trowego budynku, dopóki nie umar?. A jednak widownia wiedzia?a, ?e Jeny Crove nie ?a?uje za swo­je winy. - Wielki Bo?e, Crove, my?li pan, ?e jak d?ugo jeszcze to wy­trzymam? - zapyta? oskar?yciel. Nie wydawa? si? ju? weso?y. Jerry pomy?la?, ?e wygl?da na zroz­paczonego. - Robi si? to dla pana k?opotliwe? - zapyta?, wdzi?czny za t? rozmow?, gdy? oznacza?a, ?e ma jeszcze kilka minut do nast?pnej ?mierci. - Za jakiego cz?owieka mnie pan uwa?a? Powtarzam sobie: i tak za chwil? przywrócimy go do ?ycia, ale nie po to zaj??em si? t? pra­c?, ?eby wymy?la? nowe ohydne sposoby mordowania ludzi. - Nie podoba si? to panu? A przecie? ma pan taki naturalny ta­lent. Oskar?yciel spojrza? ostro. - Czy?by ironia? Potrafi pan jeszcze ?artowa?? Czy ?mier? nic dla pana nie znaczy? Jerry zamruga? tylko, próbuj?c powstrzyma? ?zy, które ostatnio co kilka minut nieproszone nap?ywa?y mu do oczu. - Crove, to sporo kosztuje. My?li pan, ?e to wszystko jest tanie? Wydali?my na pana dok?adnie miliardy rubli. To masa pieni?dzy, nawet uwzgl?dniaj?c inflacj?. - W bezklasowym spo?ecze?stwie pieni?dze nie s? potrzebne. - Co to ma znaczy?, do cholery? Teraz próbuje si? pan bunto­wa?? Teraz próbuje pan by? bohaterem? - Nie. - Nic dziwnego, ?e musieli?my pana zabi? osiem razy! Ci?gle wymy?la pan chytre argumenty przeciwko nam! - Przykro mi. Bóg ?wiadkiem, ?e mi przykro. - Poprosi?em, ?eby zwolnili mnie z tego zadania. Najwyra?niej nie potrafi? pana z?ama?. - Z?ama? mnie! Tak jakbym sam nie marzy?, ?eby si? z?ama?. - Zbyt wiele nas pan kosztuje. Sk?anianie przest?pców, ?eby przekonuj?co kajali si? w telewizji, przynosi wyra?ne zyski. Ale pan staje si? zbyt drogi. Stosunek kosztów do zysków ju? jest ?mieszny. Jest pewna granica sumy, jak? mo?emy na pana wyda?. - Znam sposób, ?eby?cie zaoszcz?dzili pieni?dze. - Ja te?. Prosz? przekona? t? przekl?t? publiczno??! - Kiedy nast?pnym razem mnie zabijecie, nie zak?adajcie mi he?mu. Oskar?yciel wydawa? si? zaszokowany. - To by by?a kara g?ówna. Jeste?my humanitarnym rz?dem. Ni­kogo nie zabijamy na sta?e. Strzelili mu w brzuch i pozwolili wykrwawi? si? na ?mier?. Zrzu­cili go ze ska?y do morza. Pozwolili, ?eby rekin zjad? go ?ywcem. Powiesili go za nogi tak, ?e g?ow? mia? tu? pod wod?. Kiedy w ko?­cu si? zm?czy?, trzymaj?c j? nad powierzchni?, uton??. Ale przy tym wszystkim Jerry coraz bardziej przyzwyczaja? si? do cierpienia. Umys? nauczy? si? w ko?cu, ?e ?aden z tych zgonów nie jest trwa?y. Teraz, kiedy nadchodzi?a chwila ?mierci, to cho? na­dal by?a straszna, znosi? j? lepiej. Mniej krzycza?, spokojniej do tego podchodzi?. Przyspiesza? nawet ca?y proces, ?wiadomie wci?gaj?c do p?uc wielkie porcje wody, ?wiadomie machaj?c r?kami, by zwa­bi? rekina. Kiedy kazali stra?nikom skopa? go na ?mier?, wrzeszcza? “mocniej", dopóki nie straci? g?osu. Kiedy wreszcie zarz?dzili próbne zdj?cia, gor?czkowo t?uma­czy? widowni, ?e rosyjski rz?d to najstraszniejsze imperium, jakie zna? ?wiat, poniewa? tym razem na zewn?trz nie pozosta?o ju? ?adne miejsce, z którego mogliby przyj?? barbarzy?cy, i poniewa? omami­li najbardziej wolny naród w historii i przekonali go, ?eby pokocha? niewol?. Mówi? z g??bi serca - nienawidzi? Rosjan i kocha? pami?? o tym, ?e kiedy? w Ameryce panowa?y wolno??, prawo i sprawiedli­wo??. Oskar?yciel wszed? do pokoju poszarza?y na twarzy. - Ty draniu - powiedzia?. - Aha. Czy to znaczy, ?e tym razem przekaz by? na ?ywo? - Dla stu lojalnych obywateli. A ty zdemoralizowa?e? ich wszyst­kich z wyj?tkiem trzech. - Zdemoralizowa?em? - Przekona?e? ich. Po chwili milczenia oskar?yciel usiad? i ukry? twarz w d?oniach. - Straci pan prac?? - spyta? Jeny. - Oczywi?cie. - Przykro mi. By? pan w tym dobry. Oskar?yciel spojrza? na niego z nienawi?ci?. - Nikt jeszcze nigdy dot?d nie zawiód? przy takim zleceniu. I nig­dy nie musia?em nikogo prowadzi? dalej ni? do drugiej ?mierci. Pan zgin?? dwana?cie razy, Crove, i ju? si? pan przyzwyczai?. - Nie chcia?em tego. - Jak pan to robi? - Nie wiem. - Co z pana za zwierz?, Crove? Nie potrafi pan wymy?li? k?am­stwa i w nie uwierzy?? Crove zachichota?. (Za dawnych czasów na tym poziomie roz­bawienia zarycza?by ze ?miechu. Ale przyzwyczajony do ?mierci czy nie, mia? blizny. Ju? nigdy g?o?no si? nie roze?mieje.) - To by?a moja praca jako dramatopisarza. ?wiadome zawiesze­nie niewiary. Drzwi otworzy?y si? i wszed? wa?ny z wygl?du m??czyzna w obwie­szonym medalami wojskowym mundurze, a zanim czterech rosyjskich ?o?nierzy. Oskar?yciel westchn?? i wsta?. - ?egnaj, Crove. - Do widzenia - odpar? Jerry. - Jest pan bardzo silnym cz?owiekiem. - Pan równie?. Oskar?yciel wyszed?. ?o?nierze zabrali Jerry'ego z wi?zienia w ca?kiem inne miejsce. Do du?ego kompleksu budynków na Florydzie. Cape Canaveral. Skazali go na wygnanie, u?wiadomi? sobie Jerry. - Jak tam jest? - zapyta? technika, który przygotowywa? go do lotu. - A kto to wie? - odpar? tamten. - Nikt jeszcze nie wróci?. Do diab?a, nikt nawet nie dotar? na miejsce. - Kiedy zasn? na somecu, czy nie b?d? mia? k?opotów z przebu­dzeniem? - W laboratoriach, tutaj na Ziemi, nie. Ale tam... Kto mo?e wie­dzie?? - Ale my?li pan, ?e prze?yjemy? - Wysy?aj? was na planety, które wygl?daj? na zdatne do za­mieszkania. Je?li nie, to trudno. Najgorsze, co mo?e wam si? zda­rzy?, to ?e zginiecie. - Tylko tyle? - mrukn?? Jerry. - Prosz? si? po?o?y?, a ja zapisz? stan pa?skiego mózgu. Jerry po?o?y? si? i he?m raz jeszcze zarejestrowa? jego my?li. Nie mo?na si? od tego powstrzyma?, u?wiadomi? sobie Jerry. Kiedy cz?owiek wie, ?e jego my?li s? nagrywane, nie mo?e si? nie stara?, by pomy?le? o czym? wa?nym. Jakby wyst?powa? na scenie. Tyle ?e widownia sk?ada si? tylko z jednej osoby. Jego samego, kiedy si? obudzi. A my?la? tak: pasa?erowie tego kosmolotu i innych, które zosta­?y czy zostan? wys?ane, aby kolonizowa? wi?zienne ?wiaty, nie s? tymi, za kogo uwa?aj? ich Rosjanie. To prawda, wi??niowie wys?ani na gu?agowych statkach b?d? lecieli ca?e wieki, zanim wyl?duj?. Wielu, mo?e nawet wi?kszo??, nie prze?yje. Ale niektórym si? uda. Mnie si? uda, my?la? Jerry, gdy he?m odczytywa? wzorce jego mózgu i przekazywa? je na ta?m?. Gdzie? tam Rosjanie tworz? w?asnych barbarzy?ców. Ja b?d? Hunem Attyl?. Moje dziecko b?dzie Mahometem, a wnuk D?yngis-chanem. Pewnego dnia jeden z nas spali Rzym. Kiedy wstrzykn?li mu somec, który ogarn?? go wielk? fal? i za­bra? mu ?wiadomo??, Jerry zdumiony zrozumia?, ?e to tak?e jest ?mier?, ale ?mier? oczekiwana. Nie przeszkadza?a mu. Poniewa?, kiedy tym razem si? obudzi, b?dzie wolny. Nuci? weso?o, dopóki pami?ta?, jak si? nuci. A potem jego cia?o z setk? innych u?o?yli na statku i wypchn?li w kosmos, gdzie mieli niesko?czenie spada? w gór?, do gwiazd. Do domu. 2. KLA?NIJ I ZA?PIEWAJ Na ekranie jaki? kaleka krzycza? do kobiety, przeko­nuj?c j?, ?e nie powinna ucieka?. Wymachiwa? certyfikatem: - Jestem zarejestrowanym gwa?cicielem, do diab?a! - wo?a?, -Nie uciekaj tak szybko! Musisz uwzgl?dni? prawa niepe?nospraw­nych. Bieg? za ni?, dziwacznie kulej?c na lew? nog?. Gigantyczna pro­teza fallusa ko?ysa?a si? wariacko, niczym uszkodzone ?mig?o, która jako? nie potrafi zastartowa?. Widownia ?mia?a si? ob??ka?czo. Có? za zabawna, ?mieszna scena! Stary Charlie siedzia? przygarbiony w fotelu i czu? si? tak przy­padkowy i niewzruszony jak pozosta?o?? lodowca. Jestem tu przy­padkiem, ale nigdy si? nie poruszam. Nie wy??cza? telewizora. Wi­downia znowu wybuchn??a ?miechem. Nagrane czy na ?ywo? Po osiemdziesi?ciu latach ogl?dania telewizji Charlie nie umia? ju? tego odgadn??. To nie znaczy, ?e nagrany ?miech sta? si? bardziej rzeczywisty: to raczej prawdziwy ?miech zmieni? si? w taki blasza­ny i sztuczny. Jak gdyby by? nastawiony, ?eby wybuchn?? akurat te­raz, niewa?ne, co si? stanie, a biedni aktorzy staraj? si?, ?eby wyko­na? swoje gagi w odpowiedniej chwili, ale zawsze robi? to odrobin? za wcze?nie lub za pó?no. - Ju? pó?no - powiedzia? telewizor. Charlie ockn?? si?, lekko zdziwiony, ?e program si? zmieni?. Teraz by?a to demonstracja wygodnej elektrycznej pompki do piersi, pozwalaj?cej magazynowa? mleko matki na chwile, kiedy nie mo?e by? przy dziecku. - Ju? pó?no. - Cze??, Jock - mrukn?? Charlie. - Nie zasypiaj znowu przed telewizorem, Charlie. - Daj mi spokój, ?wintuchu - odpar? Charlie. A potem doda?: -No dobrze, wy??cz go. Nie sko?czy? jeszcze zdania, gdy ekran telewizora zamigota?, pobiela?, a potem pojawi?a si? na nim sta?a wiosenna scena, która oznacza?a “wy??czony". Ale w tym migotaniu Charlie mia? wra?e­nie, ?e dostrzega... kogo? Imi?? Z dalekiej przesz?o?ci. Dziewczy­n?. Zanim przypomnia? sobie jej imi?, nadesz?o wspomnienie: ma?a d?o?, spoczywaj?ca lekko na jego kolanie, kiedy siedzieli obok sie­bie - tak lekka, jak d?ugonogi komar na wodzie. We wspomnieniu nie odwróci? si?, by na ni? spojrze?, rozmawia? z kim? innym. Ale wiedzia? dok?adnie, gdzie by si? znajdowa?a, gdyby spojrza?. Drob­na, z mysimi w?osami, jej twarz jednak zawsze nale?a?a do ma?ej Juliet. Nie Juliet, nie tak mia?a na imi?, cho? we wspomnieniach by?a w jej wieku. Ja jestem Charlie, pomy?la?. A ona to Rachel. Rachel Carpenter. Do niej nale?a?a twarz, któr? w migotaniu ekranu przywo?a? przypadkowy rozb?ysk ?wiat?a. Dlatego przypo­mnia? sobie Rachel, kiedy podnosi? z fotela podstarza?e cia?o; my­?la? o Rachel, kiedy ?ci?ga? ubranie z kruchego szkieletu, delikat­nie, ?eby jaki? gwa?towny ruch nie zdar? pomarszczonej skóry niczym celofanu. A Jock, który oczywi?cie nie wy??czy? si? razem z telewizorem, wyrecytowa?: - Cz?ek stary marn? jest istot?, niczym na wieszaku p?aszcz z wy­tartej we?ny. - Zamknij si? - rozkaza? Charlie. - Chyba ?e dusza kla?nie. - Powiedzia?em, zamknij si?! - I za?piewa, za?piewa z ochot? dla ka?dej fa?dy i zmarszczki na szacie ?miertelnej. - Sko?czy?e?? - spyta? Charlie. Wiedzia?, ?e Jock sko?czy?, w ko?cu sam go zaprogramowa?, ?eby co wieczór recytowa? ten w?a?nie fragment, w chwili gdy jego szorty opadaj? na pod?og?. Sta? nagi na ?rodku pokoju i wspomina? Rachel, o której nie my?la? od lat. Na tym polega?a sztuczka staro?ci: ?e ten pokój tak ?atwo znika?, a na jego miejscu pojawia?y si? wspomnienia. Zrobi­?em maj?tek na maszynach czasu, pomy?la?. A teraz odkrywam, ka?dy stary cz?owiek sam jest tak? maszyn?. Sta? nagi. Nie, to tylko u?uda pami?ci, która czasem wyczynia takie sztuczki. Nie by? nagi. Tylko czu? si? tak, gdy Rachel siedzia?a obok niego w samochodzie. Jej g?os - niemal zapomnia?, jak brzmi - by? delikatny. Nawet kiedy krzycza?a, stawa? si? bardziej szelesz­cz?cy. Wi?c kiedy krzykn??a, g?os by? jak wiatr: nie s?ysza? go, czu? tylko ch?ód na nagiej skórze. Tym g?osem mówi?a teraz: kocha?am ci?, kiedy mia?am dwana?cie lat, i kiedy mia?am trzyna?cie, i czter­na?cie. Ale kiedy wróci?e? z tej swojej zabawy w Boga w Sao Paulo, nie zadzwoni?e? do mnie. Wszystkie te listy, a potem milczenie przez trzy miesi?ce. Pomy?la?e?, wiedzia?am o tym, ?e by?am tylko dziec­kiem i zakocha?am si? w... Imi?? Zapomniane imi?. Zakocha?am si? w jakim? ch?opcu. Od tego czasu traktowa?e? mnie jak... Jak? Nie, nigdy nie powiedzia?a “smarkul?", nie tym g?osem. Trzeba usun?? troch? gniewu... teraz dobrze. Oto s?owa: Mog?e? mnie mie?, Char­lie, ale teraz wszystko, do czego jeste? zdolny, to sprawi?, ?ebym cierpia?a. Jest za pó?no, czas si? sko?czy?, wi?c przesta? mnie kryty­kowa?. Zostaw mnie sam?. Od pocz?tku do ko?ca, wszystko w jednej pigu?ce. S?owa s? nie- wa?ne, u?wiadomi? sobie Charlie. Dwana?cie kobiet, w?ród nich jego ukochana zmar?a ?ona, wypowiada?o do niego te same s?owa. Za ka?dym razem brzmia?y równie p?aczliwie i nieciekawie. Ró?nica polega?a na tym, ?e kiedy mówi?y to inne, Charlie czu? si? odizolowany tysi?cznymi warstwami oboj?tno?ci. Ale kiedy Rachel mówi?a to do jego wspomnie?, sta? nagi po?rodku pokoju, a zimny wiatr osu­sza? pergamin jego pomarszczonej skóry. - Co si? sta?o? - spyta? Jock. A tak, drogi komputerze, zmiana zachowania ograniczone; przyzwyczajeniami starca. Od razu podejrzewasz... Co? Atak ca? Blisk? ?mier?? Dezorientacj?? - Imi? - powiedzia? Charlie. - Rachel Carpenter. - ?yje czy zmar?a? Charlie skrzywi? si? znowu, tak jak za ka?dym razem, gdy Jock zadawa? to pytanie. A jednak by?o ono wa?ne i o wiele za cz?sto odpowied? brzmia?a: zmar?a. - Nie wiem. - ?ywych i zmar?ych mam w samych archiwach firmy dwa tysi?ce czterysta osiemdziesi?t. - By?a dwunastolatk?, kiedy mia?em... dwadzie?cia lat. Tak, dwadzie?cia. Mieszka?a w Provo, w Utah. Jej ojciec by? pianist?. Mo?e kiedy doros?a, zosta?a aktork?. Marzy?a o tym. - Rachel Carpenter. Urodzona w 1959. Provo, Utah. Ucz?szcza?a... - Nie popisuj si?, Jock. Wysz?a za m??? - Trzykrotnie. - I nie na?laduj moich manieryzmów. ?yje jeszcze? - Zmar?a dziesi?? lat temu. Oczywi?cie. Zmar?a. Spróbowa? j? sobie wyobrazi?... gdzie? - Gdzie umar?a? - To nieprzyjemne. - Powiedz mimo wszystko. Mam dzi? wisielczy nastrój. - W domu opieki dla psychicznie chorych. W?a?ciwie to nic dziwnego. W ostatnich czasach ludzie ?yli cz?­sto d?u?ej ni? ich umys?y. Ale to smutne. Zawsze by?a b?yskotliwa. My?li miewa?a czasem dziwaczne, ale prowadzi?y zwyk?e do czego? wartego tej cz?sto spl?tanej ?cie?ki. U?miechn?? si?, zanim sobie przypomnia?, z czego si? ?mieje. Tak. Patrze? kolanami. Gra?a Hel­len Keller w “Cudotwórczym" i powiedzia?a mu, jak wreszcie zro­zumia?a, co to ?lepota. - To nie jest tak, jak wida? czerwie? przy zamkni?tych powie­kach, to wiedzia?am. To nawet nie to, co widzie? czer?. To jakby próbowa? widzie? tam, gdzie nigdy nie by?o oczu. Patrze? kolanami. Cho?by? nie wiem jak próbowa?, tam po prostu nie ma wzroku. Polubi?a go, bo si? nie roze?mia?. - Powiedzia?am bratu, ale ?mia? si? ze mnie - wyja?ni?a. Ale Charlie si? nie ?mia?. To by? pocz?tek ??cz?cej ich sympatii, sympatii do tej dwuna­stolatki, która nigdy nie potrafi?a si? trzyma? normalnej, rozpozna­walnej ?cie?ki, ale musia?a brn?? w?asn? drog? przez krzaki g?ste i jaskrawe od kwiatów. - My?l?, ?e Bóg ju? dawno przesta? na nas zwraca? uwag? -powiedzia?a. - Tak samo jak Micha? Anio? nie chcia?by widzie?, jak maluj? na bia?o Kaplic? Syksty?sk?. Wiedzia?, ?e to zrobi, zanim jeszcze zrozumia?, co takiego. Ona sko?czy?a w przytu?ku dla psychicznie chorych, a on - z najlepsz? opiek? medyczn?, jak? mo?na kupi? - sta? nagi w pokoju i przypo­mina? sobie czasy, kiedy nami?tno?? wci?? czai?a si? za kratami cno­tliwo?ci i z wi?kszym prawdopodobie?stwem prowadzi?a do wier­sza ni? do stosunku. Przesadzi?e? z t? histori?, powiedzia? pomarszczonemu starco­wi, który kpi? z niego w lustrze. Ona ci? kusi, bo si?. nudzisz. Szu­kasz pretekstu, bo jeste? okrutny. Po??dasz jej, bo twój stary fiut ni? jest ju? do niczego zdolny. I us?ysza?, jak stary dra? odpowiada: zrobisz to, poniewa? mo­?esz. Ze wszystkich ludzi na ?wiecie ty jeden. Wyobrazi? sobie, ?e widzi, jak Rachel patrzy na niego, zachwy­cona, ?e jest pi?kna w wieku czternastu lat, ?mieje si? z ?artu losu, z wiedzy, ?e jest podziwiana przez cz?owieka, którego ona tak?e pra­gnie. ?miej si?, ile chcesz, zwróci? si? Charlie do tej wizji. Wtedy by?em dla ciebie za delikatny. Obawiam si?, ?e teraz wyma?? t? m?o­dzie?cz? dobro?. - Wracam - powiedzia? g?o?no. - Znajd? mi jaki? dzie?. - W jakim celu? - zapyta? Jock. - To moja sprawa. - Je?li nie znam twoich celów, jak mog? ci znale?? dzie?? A wi?c musia? to powiedzie?. - Chc? j? mie?, je?li tylko zdo?am. Nagle zad?wi?cza? cichy dzwonek i g?os Jocka zast?pi? inny. - Ostrze?enie. Nielegalne wykorzystanie THIEF-a do manipu­lacji przesz?o?ci? dopuszczaj?cej zmiany tera?niejszo?ci. Charlie u?miechn?? si?. - Badania wykaza?y, ?e zmiana jest dopuszczalna. Kasacja. -I zamkni?cie programu: - Bizancjum. - Ale? z ciebie sukinsyn - powiedzia? Jock. - Znajd? mi dzie?. Dzie?, kiedy skutki b?d? najmniej drastycz­ne, kiedy mog?... - Dwudziesty ósmy pa?dziernika tysi?c dziewi??set siedemdzie­si?tego trzeciego. To by?o wtedy, gdy wróci? po podpisaniu kontraktu z Sao Paulo. Sta? si? kapitalist?, zanim sko?czy? dwadzie?cia trzy lata. Ba? si? do niej zadzwoni?, poniewa?, na lito?? bosk?, mia?a dopiero czterna­?cie lat. - Jakie to b?dzie mia?o skutki dla niej, Jock? - Sk?d mog? wiedzie?? A co to dla ciebie za ró?nica? Raz jeszcze spojrza? w lustro. - Ró?nica. Nie zrobi? tego, powiedzia? sobie, wchodz?c do THIEF-a, naj­bardziej ostentacyjnego symbolu bogactwa: w?asny THIEF w pry­watnym mieszkaniu. Nie zrobi? tego, postanowi? raz jeszcze, nastawiaj?c maszyn?, by zbudzi?a go za dwana?cie godzin, czy b?dzie tego chcia?, czy nie. Potem wspi?? si? na legowisko i naci?gn?? na g?ow? kaptur, zrozpaczony, ?e nawet to, nawet zrobienie jej takiej krzywdy, jest dla niego mo?liwe. Dawno temu odruchowo powstrzy­mywa? si? przed pewnymi czynami, gdy? wiedzia?, ?e s? nies?uszne. Och, co za czasy, pomy?la?. Ale wiedzia? te?, ?e sam si? ok?amuje. Ju? dawno zrezygnowa? ze s?uszno?ci i nies?uszno?ci, zadowalaj?c si? prostszymi normami skuteczno?ci i nieskuteczno?ci, dobroczyn­no?ci i szkodliwo?ci. Podró?owa? ju? w THIEF-ie: odby? kilka typowych wypraw w przesz?o??. Wszed? w umys? kogo? z publiczno?ci na pierwszym wykonaniu “Mesjasza" Haendla i s?ucha?. Ten biedak, którego uszy wykorzystywa?, niczego nie pami?ta?, a zatem przysz?o?? si? nie zmieni?a. To by?o bezpieczne: siedzie? w sali i s?ucha?. By? w umy­?le farmera, odpoczywaj?cego przy wiejskiej drodze, kiedy przecho­dzi? Wordsworth. Zatrzyma? poet? i zapyta? go o nazwisko, a Word­sworth u?miechn?? si?; oboj?tny i ch?odny, zachwyca? si? okolic? bardziej ni? ci, których praca stworzy?a to pi?kno. Ale to by?y pod­ró?e legalne - Charlie nie zrobi? niczego, co mog?oby zmieni? bieg historii. Tym razem jednak zmieni ?ycie Rachel. Oczywi?cie, nie w?a­sne, to niemo?liwe. Ale Rachel zapami?ta, co si? sta?o, a ta pami?? zepchnie j? ze ?cie?ki, któr? powinna pod??a?. Mo?e tylko odrobi­n?, mo?e to nie b?dzie nic wa?nego. Mo?e po prostu znielubi go troch? wcze?niej lub troch? bardziej. Ale to i tak zbyt wielka zmia­na, ?eby by?a legalna, gdyby go kto? przy?apa?. Ale nie z?api? go. Nie Charliego. Nie cz?owieka, który posiada? THIEF-a, a wi?c móg? zdoby? ?wiat. Wszystko by?o zbyt tajne, zbyt wielu agentów wykorzystywa?o jego maszyn?, by uczestniczy? w naj­bardziej sekretnych naradach wroga. Zbyt cz?sto prokurator gene­ralny przes?uchiwa? nagrania najdoskonalszych pods?uchów. Zbyt cz?sto politycy, którzy godzili si? zosta? d?u?nikami Charliego, otrzy­mywali zgod? na doprowadzenie przeciwnika do b??du, kosztuj?ce­go g?osy w wyborach. Wszystko to si?ga?o dalej, ni? pozwala?o pra­wo. Kto o?mieli si? narzeka?, je?eli teraz tak?e Charlie nagnie prawo dla w?asnych celów? Nikt, oprócz Charliego. Nie mog? tego zrobi? Rachel, my?la?. A potem THIEF przeniós? go wstecz do w?asnego umys?u, do w?a­snego cia?a, dwudziestego ósmego pa?dziernika tysi?c dziewi??set siedemdziesi?tego trzeciego roku, o dziesi?tej, w?a?nie kiedy k?ad? si? do ?ó?ka. By? troch? zm?czony, poniewa? o szóstej rano obudzi? j go telefon z Brazylii. Jak zawsze nast?pi?a chwila oporu, a potem spokój, kiedy jego ja?? z tamtego czasu odp?yn??a w nie?wiadomo??. Stary Charlie prze­j?? cia?o i spojrza? nie w przesz?o??, ale w tera?niejszo??. Chwil? przedtem sta? przed lustrem, patrz?c na sw? pomarsz­czon? sm?tn? twarz. Teraz u?wiadamia? sobie, ?e patrzenie w lustro przed snem to przyzwyczajenie ca?ego ?ycia. Jestem narcyzem, mó­wi? sam do siebie, niepi?knym czcicielem w mojej w?asnej kaplicy. Tylko ?e teraz wcale nie jest taki brzydki. W wieku dwudziestu dwóch lat cia?o wci?? ma j?drn?, m?od? skór?. Brzuch mi?kki, poniewa? nie jest atlet?, ale jest w nim jaka? gibko??, której ju? d?ugo nie zacho­wa. Teraz s?abo pami?tane potrzeby, które pchn??y go do tej podró­?y, znajduj? fizjologiczn? podstaw?. To, co by?o tylko wspomnie­niem, teraz go rozpala. Dzi? w nocy nie b?dzie spa?, niepr?dko. Ubiera si? znowu, ze zdziwieniem odkrywaj?c dziwaczne, kiedy? modne kolorowe koszule, szerokie u do?u spodnie i buty z pi?ciocentymetrowymi obcasami. Wielki Bo?e, i ja to nosi?em, my?li, a potem wk?ada ubranie. Rodzi- na nie zadaje pyta?; cicho schodzi na dó? i siada do samochodu. W gara?u ?mierdzi benzyn?- zapach nostalgiczny jak bez i wosko­we ?wiece. Wci?? pami?ta drog? do domu Rachel, chocia? zaskakuj? go nie zbudowane jeszcze budynki, niewybrukowane drogi i skrzy?owania bez ?wiate?; wie zreszt?, ?e wkrótce je uzyskaj?. Ju? powinny mie?; patrzy na zegarek, to pewnie odruch cia?a, w którym si? znalaz?, po­niewa? on od dziesi?cioleci nie nosi zegarka. Rami? jest opalone brazylijskim s?o?cem. Nie ma starczych plam ani b??kitnych ?y?, wykre?laj?cych z?o?one mapy pod skór?. Jest wpó? do jedenastej. Na pewno posz?a ju? do ?ó?ka. Niemal go to powstrzymuje. W jego osobistym katalogu grze­chów nie zachowa?o si? wiele, ale to z pewno?ci? tak. Spojrza? w siebie, by znale?? wol? i oprze? si? ??dzom wy??cznie dlatego, ?e jego spe?nienie zrani inn? osob?. Zapomnia? ju?, jak si? to robi. Tak do­k?adnie zapomnia?, ?e nie mo?e znale?? powodu do oporu. Pal? si? ?wiat?a, a jej matka, pani Carpenter, niemodna i roz­koszna, roztrzepana w najbardziej czaruj?cy sposób, otwiera drzwi podejrzliwie, ale rozpoznaje go. - Charlie - wo?a. - Czy Rachel jeszcze nie ?pi? - Daj mi minut?, a nie b?dzie! Czeka, czuje w ?o??dku mrowienie wyczekiwania. Nie jestem prawiczkiem, przypomina sobie, ale cia?o tego nie wie. Cia?o jest napi?te, poniewa? nie uformowa?o jeszcze odruchów pozbawionej znaczenia nami?tno?ci, któr? Charlie zna a? nazbyt dobrze. I wresz­cie Rachel schodzi po schodach. S?yszy, jak tupie po drewnianych stopniach, potem zatrzymuje si? i idzie dalej powoli, udaj?c, ?e si? nie spieszy. Pojawia si? zza rogu, patrzy na niego. Jest w wyblak?ym szlafroku... Nie pami?ta, ?eby j? w nim kie­dy? widzia?. W?osy ma rozczochrane, a po oczach wida?, ?e spa?a. - Nie chcia?em ci? budzi?. - Jeszcze nie zd??y?am zasn??. Zreszt? pierwsze dziesi?? minut i tak si? nie liczy. U?miecha si?. ?zy staj? mu w oczach. Tak, mówi bezg?o?nie. To jest Rachel. W?ska twarz, skóra tak przejrzysta, ?e mo?e zajrze? w ni? jak w nefryt, smuk?e ramiona poruszaj? si? nie?mia?o z nie?wiado­m? gracj?. - Nie mog?em si? doczeka?, ?eby ci? zobaczy?. - Jeste? w domu od trzech dni. My?la?am, ?e zadzwonisz. U?miecha si?. W rzeczywisto?ci nie zadzwoni do niej jeszcze przez d?ugie miesi?ce. Ale t?umaczy: - Nie znosz? telefonów. Chc? z tob? porozmawia?. Wyjdziesz na przeja?d?k?? - Musz? zapyta? mamy. - Zgodzi si?. Zgadza, si?. ?artuje i mówi, ?e ufa Charliemu. A Charlie, które­go ona zna, jest godny zaufania. Ale nie ja, my?li Charlie. Oddajesz swoje brylanty w r?ce z?odzieja. - Jest zimno? - pyta Rachel. - Nie w samochodzie. Dlatego nie bierze p?aszcza. Nie szkodzi. Nocny wiatr nie jest ch?odny. Charlie zaczyna, gdy tylko zamykaj? si? za nimi drzwi. Obej­muje j? w talii. Rachel nie odsuwa si?, nie przyjmuje tego oboj?tnie. Nigdy wcze?niej tak si? nie zachowywa?, poniewa? ona ma tylko czterna?cie lat, jest dzieckiem, ale wtula si? w niego, kiedy id?, jak­by robi?a to wcze?niej setki razy. Zaskakuje go, jak zawsze. - T?skni?em za tob? - mówi. Ona u?miecha si?, a w oczach b?yszcz? jej by. - Ja te? za tob? t?skni?am. Rozmawiaj?c niczym. I bardzo dobrze. Charlie niewiele pami?ta z wyprawy do Brazylii, nie pami?ta, co robi? przez trzy dni od po­wrotu. ?aden k?opot; wydaje si?, ?e ona chce mówi? tylko o dzisiej­szym wieczorze. Jad? do zamku, a Charlie opowiada jego histori?. Wyczuwa ironi? tego faktu. W ko?cu to z jej powodu zna t? histori?. Za kilka lat Rachel b?dzie cz?onkiem zespo?u teatralnego, który wy­korzysta zamek jako publiczny amfiteatr. Teraz jednak budowla z wol­na popada w ruin?. Pomnik dawnego biura robót publicznych, wiel­ki zamek z wie?yczkami i parapetami z miejscowego kamienia. Jest w?asno?ci? stanowego szpitala dla psychicznie chorych, lecz prawie nikt o tym nie wie. S? sami, kiedy wysiadaj? z samochodu i po kru­sz?cych si? stopniach przechodz? na kamienn? scen?. Rachel jest oczarowana. Staje po?rodku sceny, twarz? do ?awek. Charlie patrzy, jak podnosi r?k?, a monolog zastyga jej na wargach. Przypomina co? sobie... Tak, tym gestem ?egna?a opiekunk? w “Ro­meo i Julii". Nie ?egna?a. Raczej po?egna. Ale gest ju? w niej tkwi, czeka, a? wydob?dzie go ta scena. Odwraca si? do niego i u?miecha, gdy? miejsce jest obce i dziw­ne, nie pasuje do Provo, ale pasuje do niej. Powinna si? urodzi? w re­nesansie, mruczy cicho Charlie. Rachel s?yszy go. Musia? powie­dzie? to g?o?no. - Powinna? nale?e? do wieku, gdzie muzyka by?a czysta i delikatna, a kobiety nie u?ywa?y makija?u. Nikt nie móg?by si? z tob? równa?. ?mieje si? z tej pró?no?ci. - T?skni?am za tob? - mówi. Dotyka jej twarzy. Rachel nie odsuwa si?. Przytula policzek do jego d?oni, a Charlie wie, ?e ona rozumie, po co j? tutaj przywióz? i co chce zrobi?. Piersi ma kszta?tne, cho? ma?e, po?ladki ch?opi?ce, szczup?e, jedyne w?osy na ciele to te, które opadaj? na ramiona, które trzeba odgarn?? z twarzy, ?eby znów j? poca?owa?. - Kocham ci? - szepcze Rachel. - Kocham ci? przez ca?e ?ycie. Jest dok?adnie tak, jak w marzeniach, tyle ?e cia?o jest namacal­ne, ekstaza rzeczywista, wiatr coraz ch?odniejszy, kiedy Rachel znów si? ubiera. Nie rozmawiaj? ju?, kiedy odwozi j? do domu. Jej matka zasn??a na sofie w saloniku ze stronicami “Daily Heralda" u stóp. Dopiero wtedy Charlie przypomina sobie, ?e dla Rachel przyjdzie jutro, a jutro on nie zadzwoni. Nie zadzwoni przez trzy miesi?ce, a ona go znienawidzi. Próbuje to za?agodzi?. Próbuje, mówi?c: - Niektóre rzeczy mog? si? przydarzy? tylko raz. Co? takiego móg?by wtedy powiedzie?. Ale ona k?adzie mu pa­lec na wargach i mówi: - Nigdy nie zapomn?. Potem odwraca si? i idzie w stron? matki, aby j? zbudzi?. Ogl?­da si? jeszcze i daje znak Charliemu, ?eby wyszed?; macha do niego. On te? ?egnaj? skinieniem, zamyka za sob? drzwi i wraca do domu. Le?y w ?ó?ku, nie mog?c zasn?? - w ?ó?ku, które jest dla niego jak samo dzieci?stwo. Chcia?by, ?eby to trwa?o wiecznie. Powinno trwa? wiecznie, my?li. Ona nie jest dzieckiem. Nie by?a dzieckiem, powin­no to brzmie?, gdy? THIEF przerzuca go do domu. - Co si? sta?o, Charlie? - zapyta? Jock. Charlie zbudzi? si?. Min??o kilka godzin, odk?d THIEF sprowa­dzi? go z powrotem. By?a noc. Charlie u?wiadomi? sobie, ?e p?aka? przez sen. - Nic - odpar?. - P?aczesz, Charlie. Nigdy jeszcze nie widzia?em ci? p?acz?cego. - Wsad? sobie milion woltów, Jock. Mia?em sen. - Jaki sen? - Zniszczy?em j?? - Nie, wcale nie. - Zachowa?em si? jak pod?y egoista. - Zrobi?by? to jeszcze raz. Ale nie zrani?e? jej. - Mia?a tylko czterna?cie lat. - Wcale nie. - Jestem zm?czony. Spa?em. Daj mi spokój. - Charlie, skrupu?y nie s? w twoim stylu. Charlie, nad?sany, naci?gn?? koc na g?ow? i zastanawia? si?, czy ta dzieci?ca reakcja to nie kolejny dowód, ?e dziecinnieje na staro??. - Charlie, opowiem ci bajk? na dobranoc. - Wykasuj? ci?. - Bardzo dawno, dziesi?? lat temu, pewna stara kobieta imie­niem Rachel Carpenter z?o?y?a pro?b? o jeden dzie? z w?asnej prze­sz?o?ci. To by? dzie? z kim?, a dok?adnie dzie? z tob?. System wy­wo?a? mnie rutynowo, jak zawsze, kiedy pojawia si? twoje nazwisko. Znalaz?em jej ten dzie?. Chcia?a odwiedzi? ten czas i prze?y? jesz­cze raz dobry dzie?. By?em zdziwiony, Charlie. Nie wiedzia?em, za w twoim ?yciu by?y dobre dni. Program ju? zbyt d?ugo tkwi? w Jocku. Wiedzia?, jak mu do­gry??. - I rzeczywi?cie nie by?o dni tak dobrych, jak sobie to wyobra­?a?a - podj?? Jock. - Jedynie oczekiwanie i rozczarowanie. Tyle tyl­ko potrafi?e? da?, Charlie. Oczekiwanie i rozczarowanie. . - Wiedzia?em, ?e mnie nie zawiedziesz. - Ta kobieta by?a w przytu?ku dla psychicznie chorych. Dlatego da?em jej ten dzie?. Tylko zamiast rozczarowania czy obietnic, o któ­rych wiedzia?a, ?e nie b?d? dotrzymane, podarowa?em jej dzie? odpo­wiedzi. W?a?ciwie noc odpowiedzi, Charlie. - Nie mog?e? wiedzie?, ?e ka?? ci to zrobi?. Nie mog?e? tego wiedzie? dziesi?? lat temu. - Masz racj?. Ale baw si? ze mn? dalej. Przecie? i tak ?nisz, prawda? - Wi?c nie bud? mnie. - I tak stara kobieta wróci?a do cia?a m?odej dziewczyny, dwu­dziestego ósmego pa?dziernika tysi?c dziewi??set siedemdziesi?te­go trzeciego, a m?oda dziewczyna nigdy si? nie dowiedzia?a, co za­sz?o. A wi?c nie zmieni?o to jej ?ycia, rozumiesz? - To k?amstwo. - Nie. Nie potrafi? k?ama?, Charlie. Zaprogramowa?e? mnie, ?ebym nie k?ama?. My?lisz, ?e pozwoli?bym ci wróci? tam i j? skrzyw­dzi?? - Ona by?a taka sama. Taka, jak? pami?tam. - To by?o jej cia?o. - Nie zmieni?a si?. Nie by?a star? kobiet?, Jock. By?a dziew­czynk?. I Charlie pomy?la? o starej kobiecie umieraj?cej w przytu?ku, otoczonej przez ?ó?te ?ciany, jasnoszar? po?ciel i zas?ony. Wyobra­zi? sobie m?od? Rachel w tej pomarszczonej formie, uwi?zionej w cie­le, które nie potrafi?o si? rusza?, schwytan? w umy?le, który nie pro­wadzi? jej ju? niezwyk?ymi, tajemniczymi szlakami. - Pokaza?em ci jej zdj?cie w telewizorze - powiedzia? Jock. A jednak, my?la? Charlie, dlaczego ma to by? trudniejsze do zniesienia ni? to, ?e pi?kny ch?opak, który tak bardzo chcia? zrobi? to, co w?a?ciwe, ?e wszystko zrobi? ?le i straci? szans?, teraz nie mo?e si? wyrwa? z sumy wszystkich b??dnych wyborów? Wszed?em na drog?, któr? chcieli pod??y? wszyscy; dotar?em na szczyt, ale nie tam powinienem zmierza?. Wci?? jestem tym ch?opcem. Nie musia?em k?ama?, kiedy poszed?em do niej do domu. - Znam ci? dobrze, Charlie - mówi? Jock. - Wiedzia?em, ?e jeste? draniem w dostatecznym stopniu, ?eby tam wróci?. I dosta­tecznie porz?dnym cz?owiekiem, ?eby zrobi? to jak nale?y, kiedy ju? tam trafisz. Wróci?a szcz??liwa, Charlie. Wróci?a zadowolona. A wi?c ta noc z cudownym dzieckiem by?a oszustwem; to nie by?a m?oda Rachel, a on nie by? m?odym Charliem. Szuka? w sobie gniewu, ale nie móg? go znale??. Zmar?a kobieta ofiarowa?a mu dar i przyj??a dar od niego. I ten dar wci?? by? s?odki. - Pora spa?, Charlie. ?pij dalej. Chcia?em ci tylko powiedzie?, ?e nie masz powodu do wyrzutów sumienia. Nie ma si? czym d?u?ej dr?czy?. Charlie przykry? si? szczelnie; nie pami?ta?, ?e to przyzwyczaje­nie pochodzi?o sprzed lat, kiedy dziwne mroczne kszta?ty ukrywa?y si? w szafie i tylko pod kocem by? bezpieczny. Naci?gn?? go wi?c na g?ow?, zamkn?? oczy i poczu?, jak g?aszcze go jej d?o?. Czu? dotyk jej piersi, biodra i uda, us?ysza? jej g?os, jak oddech na policzku. - Jak wielki kasztan - powiedzia? Jock, tak jak go tego nauczy? - ...co rozkwit? nad ?wiatem. - Czy li?ciem jeste?, czy pniem, czy kwiatem? - Wzroku rozja?niony, muzyko weso?a. - Kto tancerza od ta?ca odró?ni? dzi? zdo?a? Widownia w jego my?lach klaska?a przez chwil?, a Charlie zsu­n?? si? w sen. Zdziwi?o go wra?enie, ?e klaszcz? szczerze. Wyobra­zi? sobie, ?e u?miechaj? si? i kiwaj? g?owami. U?miechaj? si? do dziewczyny z uniesion? r?k?; kiwaj? na m??czyzn?, który stan?? na wieczno??, a potem wszed? na scen?. 3. PIESER Znalaz?em si? tam przypadkiem. Tylko dla Piesera wpakowa?em si? w t? histori?. Pieser uzna?, ?e mog? si? przyda?, co by?o prawd?. Powiedzia? jeszcze, ?e mog? si? zabawi?, co ju? zmy­?li?, gdy? to, co ró?ni ludzie robili ze mn?, by?o o wiele bardziej zabawne od tego, co ja robi?em z nimi. Kiedy mówi?, ?e my?l? wertykalnie, to oznacza, ?e jestem meta- fizyczny, to znaczy symulowany, to znaczy, ?e martwy, tylko mój mózg jeszcze o tym nie wie i dalej rusza nogami. Oberwa?em, kiedy mia?em dziewi?? lat. Le?a?em spokojnie w ?ó?ku, a jeden cap za ?cia­n? strzeli? do swojej damy. Pocisk przeszed? przez ?cian? i trafi? mnie w g?ow?. Wszyscy polecieli do nich, bo robili mnóstwo ha?asu, wi?c by?em ju? w trzech czwartych trupem, zanim ktokolwiek zauwa?y?, ?e oberwa?em. Zapakowali mi g?ow? superdobrem i ?wiat?owodami, ale nie wiedzieli, który neutron powinien stuka? w który s?siedni i mój al­chemiczny mózg z galarety sta? si? jak diament. Dobry Ch?opak. Kryszta?owy Dzieciak. Od owego jasnego, elektrycznego dnia nie uros?em ani o cal, w ?adnym miejscu. Kula nie trafi?a w okolice genitaliów. Po prostu prze??czy?a przycisk dojrzewania w g?owie. ?wi?ty Pawe? mówi?, ?e zosta? eunuchem dla Jezusa, ale dla kogo ja jestem eunuchem? Najgorsze, ?e mam ju? prawie trzydziestk? i ci?gle musz? wzy­wa? barmanów do s?du, zanim podadz? mi piwo. Mamy zysk, bo chocia? s?dzia przyznaje mi racj? i to oni p?ac? koszty, cia?o mam tak ma?e, ?e zalewam si? ju? ma?ym piwem, a po du?ym sikam i pa­dam. Nie nadaj? si? na partnera do picia. Poza tym ka?dy, kto si? ze mn? pokazuj e, wygl?da na pedofila. Nie, nie próbuj? wyciska? z was ?ez. Jestem przyzwyczajony, jasne? By? mo?e królowa balu nigdy nie okaza?a mi Prawdziwej Mi?o?ci z podparciem na cztery punkty, ale mam pewien talent, nie­zwykle wa?ny dla niektórych ludzi, i zawsze jako? sobie radz?. Ubie­ram si? dobrze, je?d?? metrem i nie p?ac? podatku dochodowego. Jestem H-manem, Facetem od Hase?. Dajcie mi pi?? minut z czyim? ?yciorysem, czy mo?e raczej z jego autopsychoskopi?, a dziewi?? razy na dziesi?? podaj? has?o i wprowadzam was w jego najpaskud­niejsze, ?liskie, s?odkie zbiory. Szczerze mówi?c, s? to zwykle trzy razy na dziesi??, ale to i tak o wiele wi?ksza szansa, ni? kaza? kom­puterowi traci? rok na próby wystukania pi?tnastu znaków w taki sposób, ?eby utworzy?y w?a?ciwe H-s?o. Szczególnie ?e po trzeciej pomy?ce blokuj? wam telefon, blokuj? pliki docelowe i wzywaj? gliny. Niedobrze wam si? robi? Taki mi?y ch?opiec jak ja, zaanga?o­wany w pot?pienia godn?, karaln? i nielegaln? dzia?alno??? By? mo?e mam metr dwadzie?cia i pó? szklanki wzrostu, ale umiem was zasy­mulowa? lepiej ni? w?asna mamusia, a im dok?adniej was poznam, tym mocniejszego mam haka. Znam nie tylko wasze aktualne has?o. Mog? napisa? s?owo na kartce, wsadzi? j? w kopert? i zaklei?. a wy idziecie do domu, zmieniacie has?o, otwieracie kopert? i ono tam jest - wasze nowe H, trzy razy na dziesi??. Jestem wertykalny i Pie­ser o tym wiedzia?. Dziesi?? procent wi?cej dobra i nawet formalnie nie by?bym cz?owiekiem. Jestem jednak ci?gle poni?ej granicy, a to wi?cej, ni? móg?bym powiedzie? o paru ludziach, którzy maj? w g?o­wie sto procent zoo. Pieser podszed? do mnie pewnego dnia na Carolina Circle, gdzie stoj?c na sto?ku, grywam w elektryczny bilard. Nic nie mówi?, tylko trzepn?? mnie w rami?, wi?c - naturalnie - oberwa? ?okciem w jaja. Sporo dwunastolatków próbuje mnie popycha? przy grze, wi?c cza­sem musz? dawa? im szko??. Jack Pogromca Olbrzymów. Bohater czwartoklasistów. Na ogó? wal? w ?o??dek, tyle ?e Pieser nie by? dwunastolatkiem, wi?c mój ?okie? trafi? ni?ej. W chwili gdy uderzy?em, wiedzia?em, ?e nie jest dzieciakiem. Nie zna?em go wcale, ale wygl?da? na takiego, co dawniej cz?sto chodzi? g?odny, a teraz nie dba o to, co je. Teraz oczywi?cie nie my?la? o jedzeniu, siedzia? tylko na pod?o­dze oparty o gr? “Bij Szyitów" i patrzy? na mnie tak, jakbym by? dzidziusiem, którego w?a?nie ma przewin??. - Mam nadziej?, ?e jeste? Dobry Ch?opak - nawija. - Bo jak nie, to odnios? ci? do mamusi w trzech ma?ych plastikowych salaterkach Nie brzmia?o to tak, jakby chcia? mi grozi?. Raczej jakby by? g?ówn? p?aczk? na w?asnym pogrzebie. - Chcesz robi? interesy, to u?ywaj j?zyka zamiast ?ap - odpo­wiadam. A mówi? to naprawd? zraszaj?ce, czyli przepraszaj?co z podkre?leniem, ?e ci?gle go jeszcze olewam. - Chod?my st?d - mówi. - Musz? sobie za?atwi? wsparcie. Po­datek p?aci si? od zarobków. Poszli?my do Iveya i stan?li?my ko?o odzie?y dzieci?cej. Wy­t?umaczy? mi, o co chodzi. - Jedno H-s?o - mówi. - Tylko ?adnych pomy?ek. Je?li nie trafi­my, facet traci robot? i mo?e idzie do pud?a. Powiedzia?em “nie". Trzy trafienia na dziesi?? to najlepsze, na co mnie sta?. ?adnych gwarancji. Moje wyniki ?wiadcz? o mnie, ale nikt nie jest doskona?y, a ja nawet si? nie zbli?y?em do doskona?o?ci. - Daj spokój - rzuca. - Musz? by? jakie? sposoby, ?eby mie? pewno??. Je?li mo?esz trafi? trzy razy na dziesi??, to co si? stanie, kiedy b?dziesz wiedzia? o facecie wi?cej? Kiedy si? z nim spotkasz? - No dobra. Mo?e pó? na pó?. - Pos?uchaj, nie mo?emy próbowa? drugi raz. Mo?e nie zgad­niesz. Ale czy wiesz, kiedy nie trafiasz? - Mniej wi?cej co drugi raz, kiedy si? pomyl?, wiem, ?e si? po­myli?em. - Czyli mamy trzy czwarte szansy, ?e b?dziesz wiedzia?, czy je znalaz?e?? - Nie - t?umacz?. - Bo co drugi raz, kiedy trafiam, nie wiem, ?e trafi?em. - Szlag-g - mówi. - To tak, jak robi? interesy z moim m?odszym bratem. - I tak ci? na mnie nie sta?. Bior? przynajmniej dwie dychy, a two­ja karta ledwie chyba wystarczy na ?niadanie. - Proponuj? ci udzia?. - Nie chc? udzia?u. Chc? gotówk?. - To pewna sprawa - przekonuje, rozgl?daj?c si? uwa?nie. Jak gdyby podejrzewa?, ?e za?o?yli pods?uch w tabliczce z tekstem “Szor­ty ch?opi?ce, rozmiary 10-12".- Mam wtyk? w Kodach Federalnych, - To pestka. Ja mam pluskw? w ty?ku Pierwszej Damy i czter­dzie?ci godzin nagrania jej pierdni??. Mam niewyparzon? g?b?. Wiem o tym i po raz kolejny przeko­nuj? si? dobitnie, kiedy pakuje mi twarz w stos krótkich spodenek. - Popróbuj tego, Dobry. Nie cierpi?, kiedy ludzie mnie popychaj?. I wiem, jak ich zmu­si?, ?eby przestali. Tym razem wystarczy?o, ?ebym zacz?? p?aka?. G?o?no, jakby mnie bola?o. Wszyscy si? ogl?daj?, kiedy dziecko za­czyna p?aka?. - Ju? b?d? grzeczny - powtarza?em. - Nie bij mnie! B?d? grzeczny. - Zamknij si? - powiedzia?. - Wszyscy na nas patrz?. - To uwa?aj z ?apami - mówi?. - Jestem przynajmniej dziesi?? lat starszy od ciebie i przynajmniej dziesi?? razy sprytniejszy. Teraz wyjd? ze sklepu i je?li zobacz?, ?e za mn? leziesz, zaczn? wrzesz­cze?, ?e rozpi??e? rozporek i pokaza?e? mi siusiaka. Kiedy raz za­czn? ci? podejrzewa?, ?e napastujesz dzieci, b?d? ci? zwija? za ka?­dym razem, kiedy w promieniu stu mil od Greensboro oberwie jaki? szczeniak. Zrobi?em to ju? kiedy? i to dzia?a, a Pieser nie by? durniem. Nie­potrzebne przes?uchania przez gliny by?y rzecz?, której na pewno wola?by unika?. My?la?em wi?c, ?e ka?e mi si? odpieprzy? i na tym sprawa si? sko?czy. A on mówi zamiast tego: - Przepraszam ci?, Dobry. Czasem nie panuj? nad r?kami. Nawet ten cap, który mnie postrzeli?, nigdy nie powiedzia?, ?e przeprasza. Z pocz?tku pomy?la?em, co to za oferma, ?e tak si? p?asz­czy. Potem postanowi?em trzyma? si? go, ?eby sprawdzi?, jaki cz?o­wiek potrafi pokaja? si? przed dzieciakiem wygl?daj?cym na dzie­wi?? lat. Nie wierzy?em zreszt?, ?eby naprawd? by?o mu przykro. Potrzebowa? mnie do trafienia H-s?a i wiedzia?, ?e nie ma wyboru. Z tym ?e wi?kszo?ci ulicznych bokserów brakuje inteligencji nawet na to, ?eby pod wp?ywem stresu wymy?li? w?a?ciwe k?amstwo. Od razu wiedzia?em, ?e to nie zwyczajny oszust czy drugorz?dny po­mocnik, bo tacy zawsze przez jakie? g?upstwo pieprz? ka?d? robot?. W jego twarzy by?a g??bia, to znaczy, ?e na szyi ros?o mu co? wi?cej ni? tylko podstawka pod w?osy, czyli ?e w ?rodku mia? do?? mózgu, ?eby umie? wsadzi? r?ce do kieszeni w innym celu ni? bawienie si? fiutem. Dok?adnie wtedy uzna?em, ?e jest wrednym, k?amliwym su­kinsynem. Akurat dla mnie. - Po co chcesz si? dosta? do Kodów Federalnych? - spyta?em, -Kasacja zapisu? - Dziesi?? otwartych zielonych - on na to. - Kodowanych na; nieograniczone podró?e mi?dzypa?stwowe. Z ca?? identyfikacj?, jak dla prawdziwej osoby. - Prezydent ma zielon? kart? - mówi?. - Szefowie Po??czonych Sztabów maj? otwarte zielone. Ale to ju? wszyscy. Nawet wicepre­zydent USA nie otrzyma? wystarczaj?cych uprawnie?. - Owszem, otrzyma?. - Rozumiem, wiesz wszystko najlepiej. - Potrzebne mi H. Mój cz?owiek mo?e nam zrobi? czerwone i niebieskie, ale otwarte zielone musi za?atwia? taki biurowy szczur, dwa poziomy w gór?. Ten mój wie, jak si? do tego zabra?. - Na pewno nie chodzi tylko o has?o - my?l? g?o?no. - Ten go??, który robi zielone karty, musi przy?o?y? do tego swój palec. - Wiem, jak za?atwi? ten palec. Potrzebny jest i palec, i has?o. - Je?li zabierzesz mu palec, on to gdzie? zg?osi. A nawet je?li go przekonasz, ?eby nie, to i tak kto? zauwa?y, ?e znikn??. - Lateks - rzuca. - We?miemy odcisk. I nie zaczynaj mnie uczy?, jak mam wykona? swoj? cz??? roboty. Ty za?atwiasz H-s?o, ja palce. Wchodzisz? - Za gotówk?. - Dwadzie?cia procent. - Ma?o. - Facet w Kodach dostaje dwadzie?cia, dziewczyna, która za?a­twia palec, dostaje dwadzie?cia, a ja bior? cholerne czterdzie?ci. - Nie sprzedasz ich chyba na ulicy. - S? warte milion za sztuk? - mówi. - Dla pewnych nabywców. Oczywi?cie, mia? na my?li Organiczn? Mafi?. Sprzeda dziesi?? i moje dwadzie?cia procent urasta do dwóch baniek. Nie do??, ?eby by? bogatym, ale wystarczy na wycofanie si? z ?ycia publicznego, a mo?e nawet na pewne kosztowne leki, które mog? wywo?a? zarost na mojej twarzy. Musz? przyzna?, ?e brzmia?o to nie?le. No wi?c wzi?li?my si? do roboty. Przez par? godzin stara? si? to za?atwi?, nie informuj?c, jak si? nazywa ten jego biuroszczur, prze­kazuj?c tylko dane od faceta w Kodach Federalnych. Ale to by?o g?upie, dawa? mi takie rzeczy z drugiej r?ki, zw?aszcza ?e potrzebo- wa? stuprocentowej pewno?ci. Szybko to zrozumia? i wci?gn?? mnie do ko?ca. Nie cierpia? zdradzania w?asnych tajemnic. Kiedy ju? do- wiem si? wszystkiego, to co mnie powstrzyma od za?atwienia roboty samemu? Ale nie mia? innego sposobu znalezienia H-s?a, wi?c mu­sia? je dosta? ode mnie, a skoro mia?em je zgadn??, musia?em wie­dzie? wszystko. Pieser mia? pod czaszk? mózg, cho? tylko bioroz­k?adalny. Wiedzia?, ?e s? takie momenty, kiedy trzeba komu? zaufa?. Kiedy trzeba wierzy?, ?e stara si? jak najlepiej nawet wtedy, gdy si? go nie pilnuje. Zabra? mnie do swojego taniego mieszkania w campusie daw­nego Guildford College, niedaleko metra. By?o to wygodne, bo bez ?adnych problemów mog?em dojecha? do Charlotte, Winston czy Raleigh. Nie mia? mi?kkiej pod?ogi, tylko zwyk?e ?ó?ko, ale du?e, wi?c chyba si? przesadnie nie umartwia?. Mo?e kupi? je za dawnych czasów, kiedy by? alfonsem i zdoby? przezwisko. Prowadzi? wtedy ?a?cuszek piesków o pi?knych imionach: Szprycha, Pi?a albo Ksi??­niczka, prawdziwe suczki zadzieraj?ce nogi pod latarniami, ?wietne w tym ?ciskanym interesie. Widzia?em, ?e kiedy? miewa? pieni?dze, ale teraz ju? nie. Znalaz?em kup? ?wietnych ciuchów, robionych na miar?, ale zu?ytych i zdesynchronizowanych. Z tych najstarszych powyrywa? wszystkie przewody, ale wci?? by?o wida?, gdzie kiedy? ?wieci?y diody. Mówimy o czasach neandertalczyków. - Marno?? nad marno?ciami ko?czy si? blu?nierstwami - stwier­dzam trzymaj?c r?kaw kurty, która ?wieci?a kiedy? jak schodz?cy do l?dowania samolot. - Za wygodne, ?eby to wszystko wyrzuci? - odpowiada, ale po g?osie od razu mo?na pozna?, ?e nie ma nadziei nikogo oszuka?. - Niech to b?dzie dla ciebie lekcj? - stwierdzam. - To w?a?nie si? zdarza, kiedy Treser nie prowadzi. - Treserzy maj? sta?? robot?. Ale ja, kiedy interes szed? dobrze, czu?em si? obrzydliwie, a kiedy szed? ?le, to ?wietnie. Kiedy prowa­dzasz kociaki, to masz mo?e jaki? powód do dumy. Ale gdy prowa­dzasz pieski i wiesz, ?e krzywdz? je za ka?dym razem... - Maj? wbudowany prze??cznik i nic nie czuj?. To dlatego gliny nigdy si? nie czepiaj? tych od piesków. Bo nikt naprawd? nie cierpi. - Owszem. Tylko powiedz, co jest gorsze: kiedy j? ?ciskaj?, a? wrzeszczy, ?eby zrobi? dobrze jakiemu? staremu zbocze?cowi, czy kiedy jej wycinaj? pó? mózgu tak, ?e kiedy stary zboczeniec ?ciska, ona nic nie czuje? Mia?em ko?o siebie te kobiece cia?a i wiedzia?em, ?e kiedy? by?y lud?mi. - Mo?na by? ze szk?a - mówi? - i jeszcze by? cz?owiekiem. Zauwa?y?, ?e odbieram to personalnie. - Daj spokój - przeprasza. - Jeste? poni?ej granicy. - Pieski te?. - Zgadza si? - przyznaje. - Ale kiedy dziewczyna wraca, opo­wiada, co z ni? robili, i ?mieje si?, musisz wyznaczy? w?asn? gra­nic?. Rozgl?dam si? po jego n?dznym mieszkaniu. - Twój wybór. - Chcia?em czu? si? czysty. Ale to nie znaczy, ?e musz? by? biedny. - Wi?c ustawiasz ten numer, ?eby powróci?y dawne czasy spo­koju i domestykacji. - Domestykacji? - powtarza. - Co to niby jest? Czemu, do dia­b?a, stale u?ywasz takich s?ów? - Bo je znam. - Wcale ich nie znasz, bo co drugi raz wstawiasz je w nieodpo­wiednie miejsca. Zademonstrowa?em mu swój najlepszy u?miech ma?ego ch?op­czyka. - Wiem - mówi?. Prawie nikt nigdy nie zauwa?a, ?e u?ywam ich nieprawid?owo, i na tym w?a?nie polega zabawa - ale o tym mu nie mówi?em. Pieser nie by? zwyczajnym alfonsem. Zreszt?, ?aden normalny alfons nie wycofuje si? z interesu z powodu zwichni?tego kr?gos?upa moralnego. Pieser musia? mie? w mózgu par? dziwnych po??cze? i uzna?em, ?e ciekawie b?dzie obejrze?, jak to si? wszystko tam styka. W ka?dym razie wzi?li?my si? do roboty. Cel nazywa? si? Jesse H. Hunt i naprawd? rozpracowa?em go solidnie. Kryszta?owy Dzie­ciak pod??czy? si? na powa?nie. Pieser mia? jakie? dwie strony ró?­nych g?upot: data urodzenia, miejsce urodzenia, p?e? przy urodzeniu (od tego czasu ?adnych zmian), wykszta?cenie, miejsca zatrudnie­nia. Przypomina?o to wysoki stos pustych pude?ek. Wy?mia?em go. - Masz gdzie? wej?cie do biblioteki miejskiej? - spyta?em, a on pokaza? mi gniazdo w ?cianie. Pod??czy?em si?, z wizj? na kieszonkowym sony i w?asn? krysz­ta?ow? g?ówk? na ró?ne pi-po-pi-pi. Nie ka?dy, kto ma tyle dobra w mózgu, potrafi my?le? do?? wyra?nie, ?eby tak to za?atwi? - wie­cie, przes?a? czysty zapis zwyczajnie my?l?c odpowiednie rzeczy przez port interfejsu za lewym uchem. Pokaza?em Pieserowi, jak si? robi badanie. Potrwa?o to dziesi?? minut. Znam drog? wprost przez Bibliotek? Publiczn? Greensboro. Mam H-s?a ka?dego bibliotekarza i jestem tak delikatny, ?e nawet si? nie domy?laj?, kiedy p?yn? pod pr?d ich kana?ami dost?pu. Z Bi­blioteki mo?na si? przedosta? a? do Archiwum Pomocnej Karoliny w Raleigh, a stamt?d do danych personelu federalnego w ca?ym kra­ju. Co oznacza, ?e pod koniec tego niezwykle pracowitego dnia mie­li?my wydruki ka?dego dokumentu na temat Jesse'ego H. Hunta, jaki tylko istnia?: od ?wiadectwa urodzenia i zestawienia ocen z pierw­szej klasy, po dane chorobowe i raporty bezpiecze?stwa z czasów, kiedy zaczyna? pracowa? dla rz?du. Pieser wiedzia? do?? du?o, by okaza? nale?yty podziw. - Je?li tyle potrafisz - powiada - mo?esz zwyczajnie wyci?gn?? jego H-s?o. - Nie tak ?atwo, dziecinko - t?umacz? z czaruj?cym u?miechem. - Wyobra? sobie dane federalne jako zamek. Akta osobowe p?ywa­j? w fosie. Jest tam par? aligatorów, ale ja ca?kiem nie?le p?ywam. Gor?ce dane trzymaj? w lochu. A H-s?a... H-s?a s? pod ty?kiem kró­lowej. - Ka?dy system daje si? z?ama?. - Sk?d si? tego dowiedzia?e?? Z napisu na ?cianie w sraczu? Gdyby system hase? dawa? si? z?ama? cho?by odrobin?, ci klienci, którym chcesz sprzeda? karty, byliby ju? w ?rodku i ogl?dali nas przez okienka, zamiast p?aci? ulicznemu z?odziejaszkowi milion za otwar­t? zielon?. Problem w tym, ?e Pieser by? ju? nale?ycie wstrz??ni?ty ca?ym tym ch?amem, jaki wyci?gn??em na temat Jesse'ego H., ale ja sam nie wiedzia?em wiele wi?cej ni? poprzednio. Oczywi?cie, mog?em zgadn?? kilka hase?, ale nic ponadto. Tylko zgadywanie. Nie wie­dzia?em nawet, które H ma najwi?ksze szans?. Jesse by? zwyk?ym, sm?tnym szczurem. Regulaminowo dobre stopnie w szkole, regula­minowo dobre oceny pracy, zapewne regulaminowo wype?nia? obo­wi?zki ma??e?skie - wed?ug rozk?adu tygodniowego. - Chyba nie wierzysz, ?e tej twojej dziewczynie uda si? za?atwi? jego palec - mówi? z obrzydliw? pogard?. - Nie znasz jej. Gdyby?my potrzebowali fiuta, dostaliby?my odciski w pi?ciu rozmiarach. - Nie znasz faceta. To najbardziej typowy przeci?tniak w okoli­cy. Nie wierz?, ?eby oszukiwa? w?asn? ?on?. - Zaufaj mi. B?dzie mie? jego palec tak elegancko, ?e on si? nawet nie zorientuje, kiedy wzi??a odcisk. Nie uwierzy?em. Mam talent do poznawania si? na ludziach, a Jes­se H. nie udawa?. Chyba ?e zacz?? w wieku pi?ciu lat, a to zdarza si? raczej rzadko. Na pewno nie przeleci pierwszej dziewczyny, na wi­dok której zrobi mu si? ciasno w rozporku. Poza tym by? sprytny. Droga kariery dowodzi?a, ?e zawsze znajdowa? si? we w?a?ciwych miejscach. Odpowiedni ludzie zawsze znali jego nazwisko. Co ozna­cza, ?e nie nale?a? do typu, któremu mózg przestaje dzia?a?, kiedy portki robi? si? gor?ce. Powiedzia?em to. - Jeste? chodz?c? orkiestr?- mówi na to Pieser. - Nie umiesz mi poda? H-s?a, ale doskonale wiesz, ?e facet jest impotentem albo zbo­cze?cem. - Ani jednym, ani drugim. Jest twardy i zupe?nie zwyczajny. Ale je?li dziewczyna zacznie si? do niego lepi?, nie pomy?li, ?e s?ysza?a o jego fiucie na lewarach. Pomy?li, ?e czego? chce, i nie da spokoju, dopóki si? nie dowie, o co chodzi. Tylko wyszczerzy? z?by. - Znalaz?em najlepszego go?cia od hase? w kraju, prawda? Mam cudotwórc?, zwanego Dobrym Ch?opcem, prawda? Lodowy mózg, który nazywaj? Kryszta?owym Dzieciakiem. Mam go, prawda? - Mo?e - mówi?. - Mam go albo go zabij? - o?wiadcza i pokazuje wi?cej z?bów, ni? powinien mie? przedstawiciel naczelnych. - Masz mnie - przyznaj?. - Ale jako? sobie nie wyobra?am, ?eby? móg? mnie zabi?. ?mieje si? tylko. - Mam ciebie, i je?li jeste? tak dobry, to mo?esz chyba uwie­rzy?, ?e mam te? dziewczyn?, która w swoim fachu jest przynajmniej równie dobra. - Nie ma takiej. - Podaj mi to H-s?o, a b?d? wstrz??ni?ty. - Chcesz szybkich wyników? To go popro?, ?eby sam ci je poda?. Pieser nie nale?y do tych, którzy potrafi? ukry? w?asn? w?cie­k?o??. - Chc? wyniku - informuje. - I je?eli tylko zaczn? podejrzewa?, ?e nie mo?esz mi go poda?, wyrw? ci j?zyk. Przez nos. - ?wietnie. Najlepiej my?l?, gdy klient grozi mi przemoc? fi­zyczn?. Naprawd? wiesz, jak mnie zdopingowa?. - Nie chc? ci? dopingowa?. Chc?, ?eby? mi poda? jego has?o. - Najpierw musz? si? z nim spotka?. Pochyli? si? nade mn?, a? poczu?em jego zapach. To znaczy, ?e mam silnie rozwini?te receptory olfaktoryczne i mog? wam powiedzie?, ?e cuchn?? testosteronem. Czyli damy mog? si? wype?nia? dzidziusiami od samego w?chania jego potu. - Spotka? si?? - pyta. - Czemu go nie poprosisz, ?eby wype?ni? ankiet?? - Czyta?em wszystkie jego ankiety. - A w jaki sposób taki szklany ?eb jak ty ma zamiar spotka? pana Federalnego? - pyta. - Za?o?? si?, ?e zawsze zapraszaj? was na te same przyj?cia. - Nie dostaj? zaprosze? na doros?e przyj?cia - wyja?niam. -Chocia?, z drugiej strony, na doros?ych przyj?ciach raczej nie zwra­caj? uwagi na takie mi?e dzieci jak ja. Westchn??. - Naprawd? musisz si? z nim spotka?? - Chyba ?e ci wystarczy prawdopodobie?stwo pó? na pó?. Zupe?nie nagle wybuch? jak Nova. Zmiót? szklank? ze sto?u, a? rozbi?a si? o ?cian?, potem kopn?? stó?, a ja ca?y czas kombinowa­?em, jak si? wydosta? ?ywy. Ale ?e w?a?nie dla mnie robi? to przed­stawienie, wi?c raczej nie by?o sposobu. Potem przysun?? si? bli?ej i wrzasn?? mi prosto w twarz: - Nie chc? wi?cej s?ysze? tych twoich pó? na pó?, sze??dziesi?t na czterdzie?ci i trzy razy na dziesi??, Dobry. Jasne? A ja odzywam si? naprawd? delikatnie i s?odziutko, bo ten facet jest dwa razy wi?kszy ode mnie i trzy razy ci??szy i nie mam ?adne­go oparcia. Wi?c mówi?: -Nic nie poradz?, Pieser. Musz? mówi? o prawdopodobie?stwie i procentach. Jestem wertykalny, pami?tasz? Mam tu szklane no?ni­ki, a one wydzielaj? procenty tak ?atwo, jak pot u innych ludzi. Paln?? d?oni? we w?asn? g?ow?. - To te? nie jest bu?ka z kie?bas?. Ty wiesz i ja wiem, ?e kiedy podajesz mi wszystkie te dok?adne wyliczenia, to i tak tylko zgadu­jesz. Nie wiesz, jak? masz szans? z tym szczurem, tak samo jak ja nie wiem. - Nie znam rozk?adu dla niego, Pieser, ale znam w?asny. Przy­kro mi, ?e ci si? nie podoba ten ?cis?y sposób wyk?adu, ale w mojej Krystalicznej pami?ci znajduje si? ka?de H-s?o, jakie kiedykolwiek odgrzeba?em. To znaczy, ?e mog? ci poda? z dok?adno?ci? do trze­ciego miejsca po przecinku, jak cz?sto trafi?em za pierwszym razem Po spotkaniu z obiektem, a jak cz?sto, gdy pos?ugiwa?em si? tylko jego ?yciorysem. W tej chwili, je?li do spotkania nie dojdzie i b?d? dysponowa? tylko tym, co zdobyli?my, masz 48,838 procent szansy, ?e trafi? H-s?o za pierwszym razem, i 66,667 procent szansy, ?e przy pierwszych trzech próbach. To go troch? uspokoi?o i bardzo dobrze, bo od tego szk?o-trza­skania, sto?o-kopania i gor?cego-oddechu-prosto-w-twarz zaczyna­?y mi puszcza? zwieracze. Cofn?? si?, wsadzi? r?ce w kieszenie i sta­n?? oparty o ?cian?. - No wi?c wybra?em w?a?ciwego H-mana, co? - mówi, ale si? nie u?miecha. Nie, wypowiada te s?owa, ale nie ma ich w oczach; jego oczy mówi?: nie próbuj mi tu b?yszcze?, bo widz? ci? na wylot, mam najlepsze wewn?trzne filtry, czysta polaryzacja, wygaszam ten twój po?ysk, widz? ci? wyra?nie. Nigdy nie widzia?em takich oczu. Jakby mnie zna?. Nikt mnie nigdy nie pozna? i nie s?dz?, ?eby jemu si? uda­?o, ale nie podoba?o mi si? wcale, ?e patrzy na mnie tak, jakby my?la?, ?e mnie zna. A to dlatego, ?e ja siebie nie znam i denerwowa?o mnie, ?e on mo?e mnie zna? lepiej ode mnie, je?li ?apiecie, o co mi chodzi, - Wystarczy, ?e b?d? ma?ym ch?opcem, który zgubi? si? w skle­pie - mówi?. - A je?li on nie jest z tych, co pomagaj? ma?ym ch?opcom, któ­rzy si? zgubili? - My?lisz, ?e nie zwraca uwagi, jak p?acz?? - Nie wiem. A je?li nie? Co wtedy? My?lisz, ?e ujdzie ci drugie spotkanie? - No dobra, wi?c ch?opiec zgubiony w sklepie odpada. Mog? rozbi? swój rower na trawniku przed jego domem. Mog? mu sprze­da? magazyny telewizji kablowej. Ale on ju? mnie wyprzedzi?. - Co do magazynów, to zamyka ci drzwi przed nosem, o ile w ogó­le je otworzy. Je?li chodzi o rower, to chyba straci?e? rozum w tym swoim szklanym mózgu. Mam dziewczyn?, która go w?a?nie obra­bia. To potwornie skomplikowane, bo facet nie jest z tych, co ?api? ka?d? okazj?, wi?c ona musi wykona? naprawd? emocjonalne wej­?cie typu, ?e w?a?nie rzuci? j? ch?opak i Hunt ma jedyne rami?, na którym mo?e si? wyp?aka?, a jego ?ona jest szcz??liwa, maj?c takie­go m??czyzn?. W to jeszcze mo?e uwierzy?. I wtedy nagle jaki? ma?y ch?opiec przewraca mu si? na trawniku, a ?e facet jest paranoikiem zaczyna si? zastanawia?, co si? w?a?ciwie dzieje. Zgadza si?? Wiem, ?e jest paranoikiem, bo nie doszed?by tak wysoko, gdyby nie umia? pilnowa? pleców i zabija? nieprzyjació?, zanim jeszcze si? zorientu­j?, ?e to oni na niego poluj?. I taki facet zaczyna podejrzewa?, przez jeden moment, ?e kto? chce go wykiwa?. Co robi? Wiedzia?em ju?, do czego zmierza Pieser. Mia? racj?, wi?c po­zwoli?em mu na to zwyci?stwo, a tak?e by s?owa, które chcia? us?y­sze?, wymaszerowa?y równym szeregiem. - Zmienia wszystkie swoje has?a, wszystkie zwyczaje i przez ca?y czas ogl?da si? za siebie. - A mój ma?y projekcik zmienia si? w kup? nawozu. ?adnych otwartych zielonych. Wtedy poj??em, dlaczego ten ch?opak z ulicy, by?y alfons, dla­czego w?a?nie on mo?e wykona? t? robot?. Nie by? wertykalny jak ja i nie mia? wewn?trznego haka jak ten facet z federalnych, ani wypu­k?o?ci pod swetrem, wi?c nie móg? robi? za dziewczyn?. Mia? za to oczy na ?okciach i uszy na kolanach, co oznacza, ?e zauwa?a? wszyst­ko, co by?o do zauwa?enia, a potem my?la? o nowych rzeczach, jesz­cze wtedy niezauwa?alnych, i te? je zauwa?a?. Zas?ugiwa? na swoje czterdzie?ci procent. I jeszcze dzia?k? z moich dwudziestu. Na razie czekali?my, a? dziewczyna wype?ni puste, st?sknione ramiona Jesse'ego i zwinie mu palec. Ca?y czas te? pracowali?my nad tym, ?eby doprowadzi? do naszego spotkania, powoli, ale pew­nie i bez komplikacji. Sp?dza?em z Pieserem sporo czasu. Nie prosi? mnie o to, ale jako? tak wychodzi?o, ?e je?dzi?em w kó?ko autobu­sem po jego trasie, dopóki mnie nie zabra?, albo jad?em u Bojan­gle'a, kiedy przychodzi?, ?eby rzuci? kurcz?ta cajun na swój owrzo­dzony ruszt. Pilnowa?em, czy mu to nie przeszkadza, bo nie mia?em ochoty go zra?a? teraz, gdy pozna?em majestat jego gniewu, ale je?li chcia? mnie odstraszy?, to jako? si? nie ba?em. Nie próbowa? mnie sp?awi? nawet po paru dniach, kiedy zacz??y nas ?ciga? upiory zimnej, twardej ulicy. Nie wy??czaj?c przypadku, gdy Dzwon powiedzia?: - Widz?, ?e nie rozprowadzasz ju? piesków. Zaj??e? si? ch?op­cami? Ma?e peda?ki, co? Nazwiemy ci? chyba Pedalerem. A mo?e trzymasz go do osobistego u?ytku? Przerzuci?e? si? na dzieciaki? Zawsze uwa?a?em, ?e kto? kiedy? zabije Dzwona tylko po to, ?eby go wygarbowa? i pokry? jego skór? dach kabrioletu. Ale Pieser tylko machn?? r?k? i szed? dalej, gdy ja wykonywa?em w stron? Dzwo­na ró?ne ?wi?skie gesty. Wi?kszo?? ludzi ka?e mi si? zmy?, kiedy tylko kto? zaczyna nadawa?, ?e wol? ma?ych ch?opców, ale nie Pie­ser. Nie powiedzia?, ?e jeste?my tylko przyjació?mi ani ?e nic nas nie ??czy. Nie kaza? mi te? spieprza?, co oznacza, ?e nie znalaz?em si? nagle w wodach Trójk?ta Bermudzkiego z ty?kiem ?ci?gni?tym do kostek, co oznacza, ?e nie wstydzi? si? pokazywa? ze mn? na ulicy. Mo?e dla was nie jest to sze?ciominutowy orgazm, ale dla mnie by?o jak ch?odny powiew w sierpniu. Nie prosi?em go o to i nie wierzy­?em, ?e potrwa d?ugo, ale póki trwa?o, podoba?o mi si? bardzo. Spotka?em w ko?cu Jesse'ego H. Rozwi?zanie by?o genialne, najlepsze, jakie w ?yciu wymy?li?em. Sam si? zastanawia?em, dla­czego nie pomy?la?em o tym wcze?niej, tyle ?e jeszcze nigdy nie mia?em Piesera powtarzaj?cego jak papuga “Idiotyczny pomys?" przy ka?dej mojej propozycji. Niemal ton??em w najja?niejszym blasku swego promieniowania. To znaczy, chodzi?em na prawie sto watów, zanim w ko?cu by? zadowolony. Najpierw sprawdzali?my, kto pilnuje ich dzieci, kiedy Jesse H. i pani Hunt wychodz? do miasta (dla Eleganckich Ludzi w G-boro oznacza to, ?e spaceruj? sobie deptakiem marz?c, by znalaz?o si? co? do zrobienia, a potem id? si? wysika? w publicznej toalecie). By?y dwie nastolatki, które za odpowiedni? op?at? regularnie nie zwraca?y uwagi na ich bachory. Kiedy jednak obie panieny mia?y inne zaj?cia, czyli zgodzi?y si?, by za hamburgera i kino jaki? nie do ko?ca roz­pi?ty szczeniak po?ciska? je i przelecia? w bramie, dzwonili do Po­gotowia Opieki Domowej Mamy Hubbard. Z najwy?sz? ostro?no?ci? wszed?em do szacownej instytucji Mamy Hubbard, udaj?c ?a?o?nie niedojrza?ego czternastolatka, wy­specjalizowanego w pó?nocno-zachodniej cz??ci miasta i dalej, w przedmie?ciach. Zaj??o to tydzie?, ale Pieser si? nie spieszy?. Rób wolno, ale pewnie, mówi?. Je?li dzia?asz za szybko, kto? zauwa?y b?ysk, spojrzy w nasz? stron? i za?atwi nas samym patrzeniem. Ten facet mia? horyzontalny umys?. Wreszcie nadesz?a ta wspania?a noc, kiedy Huntowie wyszli si? zabawi?, a obie ich panieny by?y akurat ?ciskane w najbardziej przy­jemny ze sposobów (a my mieli?my ?wietny ubaw, namawiaj?c dwóch szczeniaków, ?eby za?atwili to ?ciskanie akurat tej nocy). Wie?ci dotar?y do pana i pani Hunt w ostatniej chwili, wi?c nie mieli wyj­?cia i musieli wezwa? Mam? Hubbard. Czy? to nie cudowny zbieg okoliczno?ci, ?e akurat pó? godziny wcze?niej zadzwoni? s?odki, ma?y Stevie Queen, czyli moi, informuj?c, ?e jednak mo?e tej nocy pilno­wa? czyich? bachorów. Ein i ein jest zwei i oto wysiada?em z samo­chodu Mamy Hubbard przed drzwiami Jesse'ego Hunta, po czym nie tylko mog?em spojrze? na wznios?? twarz pana Federalnego, ale te? zosta?em pog?askany przez pani? Federaln?. Nast?pnie skorzy­sta?em z przywileju przygotowania czego? na kolacj? dla niegrzecz­nego Federa?a Juniora i wrzaskliwej Federa?ki, pi?cio- i trzylatka, podczas gdy roczny Mikrofedera? (jeszcze nie cz?owiek i je?li mam s?dzi? po charakterze, nie po?yje do?? d?ugo, by si? nim sta?) obla? mi twarz kwasem moczowym podczas przewijania. Wszyscy ?wiet­nie si? bawili. Dzi?ki mym heroicznym wysi?kom wszystkie te ma?e kreatury znalaz?y si? wcze?nie w ?ó?kach, a ja, jako niezwykle czujna opie­kunka, przeszuka?em dom, czy nie ma w nim jakich? w?amywaczy, zupe?nie przypadkiem trafiaj?c na nadzwyczaj u?yteczne informacje o rym biuroszczurze, którego tajemne, wybrane imi? mia?em odgad­n??. Po pierwsze, zostawi? w?os w ka?dej szufladzie biurka, tak ?e gdybym mia? ochot? co? ukra??, wiedzia?by o nielegalnej próbie do­st?pu. Stwierdzi?em, ?e on i jego ?ona maj? w ?azience wszystko osob­no, nawet past? do z?bów, chocia? u?ywali tego samego gatunku. To on, nie ona, zajmowa? si? dzia?alno?ci? profilaktyczn? (i trzeba przy­zna?, je?li si? pozna?o ich dzieci, ?e s?usznie si? ni? zaj??). Nie by? typem, który korzysta?by z ró?nych ma?ci czy rozkosznych ?ebro­wa?. Wy??cznie regulaminowa rz?dowa produkcja z twardej jak be­ton gumy. Mój z?o?liwy umys? doszed? do wniosku, ?e w po?cieli prze?ywa tyle samo przyjemno?ci co ja. Zdoby?em najró?niejsze zabawne informacje, wy??cznie drobia­zgi, wy??cznie najwy?szej wagi. Nigdy nie wiem, które z trzyma­nych nici po??cz? si? gdzie? lumenami moich najja?niejszych g??bi. Ale te? nigdy jeszcze nie mia?em szansy spacerowania bez przeszkód po mieszkaniu osoby, której H-s?a szuka?em. Czyta?em uwagi, jakie dzieci przynosi?y ze szko?y, magazyny, które prenumerowa?, i coraz lepiej rozumia?em, ?e Jesse H. Hunt prawie nie styka? si? ze swoj? rodzin?. Jak paj?k wodny sta? na powierzchni ?ycia i nawet nie mo­czy? stóp. Móg?by umrze? i gdyby nikt nie potkn?? si? o jego cia?o, zauwa?yliby to dopiero po paru tygodniach. I to nie dlatego, ?e o nich nie dba?. Po prostu by? bardzo, ale to bardzo staranny. Przygl?da? si? wszystkiemu, ale przez drugi koniec mikroskopu, wi?c wi?kszo?? spraw wydawa?a mu si? ma?a i daleka. Pod koniec nocy by?em ju? bardzo smutnym ma?ym ch?opcem. Szepn??em Mikrofedera?owi, ?e Powinien ?wiczy? siusianie na twarze doros?ych, bo tylko wtedy jego tatu? mo?e zwróci? na niego uwag?. - A je?li zechce odwie?? ci? do domu? - spyta? mnie Pieser, a ja odpowiedzia?em: - Wykluczone, nikt tego nie robi. Ale on i tak za?atwi?, ?ebym mia? gdzie i?? i oczywi?cie to on , a ja spud?owa?em. Przejecha?em si? wozem biurasa, autentyczn? ameryka?sk? drogow? salonk? b?yszcz?c? jak choinka, do domu na sprzeda?, gdzie czeka?a na mnie ponura Mama Pryszcz. Kaza?a Hun­towi odjecha? z?a, ?e wracam tak pó?no. Kiedy tylko drzwi si? za­mkn??y, Mama Pryszcz za?mia?a si? i zachichota?a, z pokoju wyszed? osobi?cie Pieser i powiedzia?: - Mamo Pryszcz, jeste? mi winna jedn? przys?ug? mniej. A ona na to: - Nie, ch?opaczku, to ty jeste? mi winien jedn? wi?cej. I poca?owali si? nami?tnie, je?li mo?ecie w to uwierzy?. Wyobra­?acie sobie, ?eby kto? kiedy? ca?owa? w ten sposób Mam? Pryszcz? Pieser jest pe?en niespodzianek. - Znalaz?e? wszystko, co chcia?e?? - spyta?. - H-s?a ta?cz? mi w g?owie - mówi?. - Jutro we ?nie poznam to s?owo. - Trzymaj go i nic nie mów. Nie chc? go zna?, póki nie b?d? mia? palca. Magiczny dzie? oddalony by? ledwie o par? godzin, gdy? dziew­czyna - jej imienia nigdy nie pozna?em i nie widzia?em jej twarzy -w?a?nie jutro mia?a rzuci? czar na pana Federalnego. Jak zauwa?y? Pieser, to nie by?a sprawa na sexy bielizn?. Dziewczyna nie ubiera?a si? dobrze i brakowa?o jej og?ady, ale by?a dobr? sekretark? i prze­chodzi?a w?a?nie najtrudniejszy okres ?ycia, jako ?e wyci?to jej ma­cic? - biedne dziecko, tak w?a?nie powiedzia?a Federalnemu - i tra­ci?a w?asn? kobieco??, a nigdy jeszcze naprawd? nie czu?a si? kobiet?. A on by? dla niej taki dobry, przez ca?e tygodnie by? dla niej taki dobry. Pieser opowiada? mi pó?niej, jak Federalny zamkn?? na klucz drzwi gabinetu, tylko na par? minut, i tuli? j?, i ca?owa?, ?eby poczu­?a si? kobiet?. A kiedy tylko jego palce odcisn??y si? na cieniutkiej warstwie elektryzowanego mikroplastiku, pokrywaj?cego jej nagie plecy i piersi, zacz??a p?aka?. Powiedzia?a, ?e nie chce, by zdradza? dla niej ?on?, ?e ju? da? jej cudowny prezent przez to, ?e by? taki mi?y i pe?en zrozumienia, ?e czuje si? lepiej, gdy taki m??czyzna jak on potrafi? jej dotyka?, cho? jest zdefeminizowana. I ?e ma teraz do?? si?, by ?y? dalej. Bardzo przekonywuj?ce i obliczone na to, ?eby dosta? jego ciep?e jeszcze odciski, a jednocze?nie nie powodowa? wyrzutów sumienia, co mog?oby zmieni? jego pogl?dy i podsun?? ca?y zestaw nowych H. Palce odbi?y si? na mikrowarstwie pod ró?nymi k?tami, wi?c Walker w ci?gu jednej nocy wykona? model dla naszej wtyczki. Pra­wy wskazuj?cy. Przyjrza?em mu si?, chyba troch? sceptycznie, bo w?tpliwo?ci ta?czy?y ju? jak ma?e ?wietlne punkciki w najbardziej wewn?trznych partiach mózgu. - Tylko jeden palec? - Mo?emy strzela? tylko raz - wyja?ni? Pieser. - Jedna próba. - Je?li si? pomyli, je?li pierwsze has?o jest b??dne, móg?by spró­bowa? drugi raz ?rodkowym. - Powiedz, mój wertykalny my?laku, czy twoim zdaniem Jesse H. Hunt jest biurakiem, który si? myli? Musia?em przyzna?, ?e nie, a jednak wci?? mia?em w?tpliwo?ci, a wszystkie odnosi?y si? do tego, ?e potrzebujemy drugiego palca. No có?, jestem wertykalny, co oznacza, ?e widz? tera?niejszo?? tak g??boko, jak tylko zechc?. Przysz?o?? jednak nie do mnie nale?y, ?ue sera sera. Z tego, co opowiedzia? mi Piesio, stara?em si? wyobrazi? sobie reakcj? pana Federalnego na to mi?kkie cia?o, które ?ciska?. Gdyby nie ograniczy? si? do u?cisków, wp?yn??oby to pewnie na zmian? H-s?a. Ale kiedy mu powiedzia?a, ?e nie chce, by zmienia? swe nie­naruszalne zasady, umocni? si? we w?asnej opinii o sobie jako naj­bardziej regularnym czy nawet regulaminowym facecie. Nie zmieni? w?asnego obrazu i H-s?o tak?e pozosta?o bez zmian. - Invictus-XYZrwr - podyktowa?em Pieserowi, gdy? to by?o w?a?nie jego has?o. Nigdy jeszcze nie czu?em takiej pewno?ci. - Sk?d, do diab?a, to wytrzasn??e?? - zdziwi? si?. - Pieser, gdybym wiedzia?, jak to robi?, trafia?bym za ka?dym razem - t?umacz?. - Nie mam nawet poj?cia, czy bior? to z tego ca?ego dobra w g?owie, czy z zoologii. Wszystkie fakty sp?ywaj? do ?rodka, mieszaj? si? i wyskakuj? jako ta?cz?ce has?a, malutkie ka­wa?eczki H. - Owszem, ale przecie? nie wymy?li?e? tego tak sobie. Co to znaczy? - Invictus to poemat w ramce za szk?em, który trzyma w szufla­dzie biurka. Prezent od mamusi, kiedy by? jeszcze ma?ym przysz?ym Federalnym. XYZ on uwa?a za uk?ad losowy, rwr by? pierwszym pre­zydentem USA, który wzbudzi? jego podziw. Nie mam poj?cia, czemu wybra? akurat takie s?owa. Sze?? tygodni temu mia? inne H-s?o z mas? cyfr, za sze?? tygodni zmieni je znowu, ale teraz... - Sze??dziesi?t procent pewno?ci? - pyta Pieser. - Tym razem ?adnych procentów. Nigdy przedtem nie p?ta?em si? po ?azience obiektu. To jest to albo mo?esz mi za?atwia? ty?ko­amputacj?. W ?yciu nie by?em pewniejszy. Teraz, kiedy zna? ju? H-s?o, jego wtyka zacz?? codziennie nosi? magiczny palec, czekaj?c na moment, kiedy zostanie sam w gabine­cie Federalnego. Za?o?y? ju? podstawowe zbiory, jak dla typowego wystawienia zielonej karty, i zakopa? je gdzie? w swoim obszarze roboczym. Teraz musia? tylko wej??, wpisa? si? jako Hunt, i je?li system uzna jego nazwisko, has?o i palec, wywo?a? te zbiory, zaak­ceptowa? i znikn?? w ci?gu minuty. Ale ta minuta by?a niezb?dna. A? nadszed? ów cudowny, czarodziejski dzie?, kiedy j? otrzy­ma?. Federalny mia? spotkanie, sekretarka prysn??a wcze?niej i nasz Wtyczka wkroczy? nios?c absolutnie prawdziw? notk? do Hunta. Usiad? przed terminalem, wbi? nazwisko, H-s?o, przy?o?y? fa?szywy palec - a maszyna rozsun??a swe pi?kne nogi i poprosi?a pi?knie, by w ni? wszed?. Przerzuci? pliki w ci?gu czterdziestu sekund, przyci­sn?? palec do ka?dej karty, po czym od??czy? si? i wyszed?. ?adnego znaku, ?adnego krzyku, ?e co? si? nie zgadza. S?odkie jak letni wie­czór, g?adkie jak lód. Pozosta?o nam tylko siedzie? grzecznie i cze­ka?, a? karty przyjd? poczt?. - Komu masz zamiar je opchn??? - spyta?em. - Nikomu, dopóki nie b?d? ich trzyma? w r?ku - mówi. Bo Pie­ser jest ostro?ny. To, co si? sta?o, nie wynik?o z braku ostro?no?ci. Codziennie obchodzili?my dziesi?? miejsc, do których mia?y sp?yn?? koperty. Wiedzieli?my, ?e przez co najmniej tydzie? nie ma na co czeka? - na dobre czy z?e, tryby rz?dowej machiny kr?ci?y si? powoli. Codziennie sprawdzali?my u Wtyki, którego nazwiska i twa­rzy mo?ecie si? domy?li?, cho? na nic si? to nie przyda, jako ?e z pew­no?ci? ma ju? inne. Za ka?dym razem mówi?, ?e nic si? nie dzieje i nie zmienia. I mówi? prawd?, bo urz?d trwa? ponury i uroczysty, nie zdradzaj?c si? z niczym. Nawet Hunt nie wiedzia?, ?e co? si? wydarzy?o w jego ma?ym królestwie. Ale nawet bez ?adnych sygna?ów, które móg?bym pokaza? pal­cem, by?em okropnie nerwowy, a nocami nie umia?em zasn??. - Chodzisz, jakby? musia? biec do ubikacji - mówi mi Pieser i s?usznie. Co? nie gra, powtarzam sobie, co? strasznie nie gra, ale nie mam poj?cia co, wi?c milcz? albo ok?amuj? si? i próbuj? znale?? powody. - To moja wielka szansa - t?umacz?. - By? w dwudziestu p: centach bogatym. - Bogatym - poprawia. - Nie tylko w jednej pi?tej. - Wi?c ty b?dziesz bogaty podwójnie. A on si? u?miecha, bo jest silnym, milcz?cym facetem. - W?a?ciwie dlaczego nie sprzedasz tylko dziewi?ciu? - pytam. - Zostaw sobie jedn?. B?dziesz mia? szmal, ?eby za to p?aci?, i zie­lon? kart?, ?eby je?dzi?, gdzie ci przyjdzie ochota. Ale on tylko si? ?mieje. - G?uptas z ciebie, mój mi?y, ostrog?owy, ?wiat?omózgi, ma?y przyjacielu. Je?li kto? zobaczy takiego alfonsa jak ja, wsuwaj?cego gdzie? zielon? kart?, zawiadomi kogo trzeba, bo od razu si? zorien­tuje, ?e zasz?a omy?ka. Tacy jak ja nie dostaj? otwartych zielonych. - Przecie? nie b?dziesz si? ubiera? jak alfons ani mieszka? w ho­telach alfonsów. - Jestem szmat?awym alfonsem - t?umaczy mi. - Jakkolwiek bym si? ubra?, b?dzie to w?a?nie strój alfonsa. Gdziekolwiek si? za­trzymam, b?dzie to szmat?awy hotel alfonsów, dopóki nie wyjad?. - By? alfonsem to nie choroba - nie ust?puj?. - Nie tkwi w go­nadach ani w genach. Gdyby twoim ojcem by? Kroc, a mam? lacoc­ca, nie by?by? alfonsem. - Akurat bym nie by? - mówi. - Tyle ?e wysokiej klasy, jak mama i tata. Jak ci si? zdaje, kto u?ywa zielonych kart? Nie da si? sprzedawa? dziewic na ulicy. My?la?em wtedy, ?e nie ma racji, i dalej tak uwa?am. Je?li kto­kolwiek móg?by przeskoczy? z dna na szczyt w ci?gu tygodnia, to tylko Pieser. Potrafi? by? ka?dym i robi? wszystko. No, prawie wszyst­ko. Gdyby nie to “prawie", jego historia sko?czy?aby si? inaczej. Ale to nie jego wina. Chyba ?e ma si? pretensje do ?wi?, ?e nie fru­waj?. To ja jestem wertykalny, nie? Powinienem opowiedzie? o swo­ich podejrzeniach. Wtedy by nie pchn?? tych kart. Trzyma?em je w d?oni tam, w jego pokoiku, kiedy rozsypa? je na ?ó?ku. Wszystkie dziesi??. Z rado?ci podskakiwa? tak wysoko, ?e stuka? g?ow? o sufit, a? p?ytki si? trz?s?y i sypa?y kurzem dooko?a. - B?ysn??em mu jedn?, tylko jedn?- krzyczy. - A on rzuci? okr?­g?y milion. Pytam: a je?li dziesi??? Roze?mia? si? i kaza? samemu wypisa? czek. - Powinni?my je sprawdzi? - mówi?. - Nie mo?na ich sprawdzi?. Jedyny sposób to u?y? jednej, ale wtedy twoje odciski i twarz zostaj? na sta?e w jej pami?ci i nie damy rady jej sprzeda?. - Wi?c sprzedaj jedn? i upewnij si?, ?e jest czysta. - Umowa jest na ca?o?? - wyja?nia. - Je?li sprzedam jedn?, oni pomy?l?, ?e mam wi?cej i trzymam, ?eby podnie?? cen?. Mog? nie "O?y? wyp?aty za pozosta?e dziewi??. Mog? mie? wypadek i straci? te maluszki. Dzi? wieczorem spuszczam wszystkie dziesi?? i na za­wsze wychodz? z biznesu zielonych kart. Ale tej nocy ba?em si? bardziej ni? zwykle. On wyszed? i sprze­daje zielone grupie mi?ych d?entelmenów, znanych jako Organiczna Mafia, a ja le?? w jego ?ó?ku, dr?? i ?ni? mi si? koszmary, bo wiem, ?e co? pójdzie absolutnie fatalnie, a ci?gle nie wiem co i dlaczego. Boisz si?, bo nic ci nigdy nie wysz?o, nie mo?esz uwierzy?, ?e kiedy­kolwiek staniesz si? bogaty i bezpieczny. Powtarzam to sobie bez przerwy, a? w ko?cu sam zaczynam wierzy?, ?e w to wierz?, ale nie do ko?ca, nie naprawd?, wi?c znów dr?? i wybucham p?aczem. Moje cia?o wci?? zachowuje si?, jakbym mia? dziewi?? lat, a kana?y ?zowe dziewi?ciolatków s? bardzo ?atwo dost?pne, bez ?adnych hase?. A on wraca pó?no i my?li, ?e ?pi?, wi?c chodzi po cichutku zamiast ska­ka? z rado?ci, ale s?ysz? t? rado?? we wszystkich jego ruchach i wiem, ?e ma pieni?dze z?o?one bezpiecznie w banku i kiedy pochyla si? nade mn?, ?eby si? upewni?, ?e zasn??em, pytam: - Mo?esz mi po?yczy? stów?? Wtedy klepie mnie w rami?, ?mieje si?, ?piewa i ta?czy, a ja pró­buj? si? przy??czy?, naprawd?, wiem, ?e powinienem si? cieszy?, ale w ko?cu on mówi: - Zwyczajnie nie umiesz si? z tym pogodzi?, co? Nie dajesz rady? Wtedy p?acz? na ca?ego, a on obejmuje mnie ramieniem jak fil­mowy tatu? i klepie mnie po g?owie. - Znajd? sobie ?on? - mówi. - Mo?e nawet sam? Mam? Pryszcz. Adoptujemy ci? i b?dziemy mieli ma?y domek w Summerfield, i ko­siark? do trawy, i prawdziwy trawnik. - Jestem starszy od ciebie i Mamy Pryszcz - wtr?cam, ale on tylko si? ?mieje. ?mieje si? i ?ciska mnie, a? wreszcie my?li, ?e mi przesz?o. - Nie wracaj do domu - prosi mnie wtedy, ale ja wiem, ?e musz? i??, bo zaraz znowu zaczn? p?aka?, ze strachu albo co, a nie chc?, ?eby pomy?la?, ?e jego kuracja nie wystarczy?a na d?ugo. - Nie, dzi?ki - mówi?, ale on nie s?ucha. - Zosta? tu i p?acz, ile ci si? podoba, Dobry, ale nie wracaj dzi? do domu. Nie chc? by? sam i widz?, ?e ty te? nie. Wi?c spa?em w jego ?ó?ku, jak z bratem, a on szturcha? mnie, szczypa?, ?askota? i opowiada? ?wi?skie dowcipy o swoich dziwkach. To by?a najlepsza, najbardziej naturalna noc w moim ?yciu, z praw­dziwym przyjacielem. Wiem, ?e nie uwierzycie, obracaj?c, ?lini?c i ob?ciskuj?c te swoje brudne my?li. Nic si? nie sta?o wtedy, bo nikt nie szuka? przyjemno?ci cudzym kosztem, po prostu Pieser by? szcz?­?liwy i nie chcia?, ?ebym si? smuci?. A kiedy zasn??, strasznie chcia?em wiedzie?, komu je sprzeda?, ?ebym móg? zadzwoni? i powiedzie?: - Nie u?ywajcie tych zielonych, bo nie s? czyste. Nie wiem jak i dlaczego, ale federalni w tym siedz?. Je?li wykorzystacie karty, przy­bij? wam paluchy do twarzy. Tylko pewnie by mi nie uwierzyli. Byli ostro?ni. Inaczej nie za­j??oby to tygodnia. Dali jedn? kart? jakiemu? nic nie znacz?cemu facetowi, ?eby j? sprawdzi?. Nic si? nie sta?o. Wtedy oddali je swoim siedmiu grubym rybom, trzymaj?c dwie w rezerwie. Nawet Orga­niczna Mafia, Wszystkowidz?ce Oko, przepu?ci?a te karty tak samo jak my. My?l?, ?e Pieser by? jednak troch? wertykalny. Chyba wiedzia?, ?e co? si? tu nie zgadza, tak samo jak ja. Dlatego sprawdza? nasz? wtyczk? - nie wierzy?, ?eby uda?o si? tak ?atwo. Dlatego nie wyda? ani centa ze swojej dzia?ki. Siedzieli?my spokojnie, jedli?my te same ?wi?stwa co przedtem i p?acili?my tym, co on zarobi? na ulicy albo ja na jakiej? kasacji zapisu. - Jedzenie ludzi bogatych ma swój smak - mówi?. A mo?e nie by? wertykalny, tylko my?la?, ?e mo?e jednak mam racj? s?dz?c, ?e co? nie zagra?o. Cokolwiek jednak my?la?, by? dla mnie coraz gorszy, a? pewnego dnia poszed? zobaczy? si? z wtyczk? i wtyczki nie by?o. Facet znikn??. Na czysto. Jakby nigdy nie istnia?. Jego mieszkanie by?o do wynaj?cia, oczyszczone od pod?ogi po sufit. Dzwonili?my do urz?du. Powiedzieli, ?e wyjecha? na urlop, co znaczy?o, ?e go maj?, ?e nie przeprowadzi? si? zwyczajnie, korzystaj?c ze zdobytego bogac­twa. Stali?my tam, w tych jego pustych pokojach, w brudnym, pustym mieszkaniu, i tak dziesi?? razy lepszym ni? cokolwiek, w czym w ?y­ciu mieszkali?my. I Piesio mówi do mnie spokojnie. Tak mówi: - O co chodzi? Co ?le zrobi?em? My?la?em, ?e jestem jak Hunt. My?la?em, ?e przy tej robocie nie zrobi?em ?adnego b??du. Przy tej jednej robocie. I to by?o to, wtedy do mnie dotar?o. Nie przed tygodniem, kiedy mia?oby jakie? znaczenie. W?a?nie wtedy zrozumia?em ostatecznie, co zrobi? Hunt. Jesse nigdy nie pope?nia? b??dów. Ale by? te? parano­ikiem i zostawia? w?osy w szufladach, ?eby sprawdzi?, czy opiekun dzieci nie próbuje go okra??. Wi?c cho? nigdy przypadkiem nie po­myli? H-s?a, robi? to celowo. - Powtarza? za ka?dym razem - mówi? Piesowi. - Jest tak dia­belnie ostro?ny, ?e zawsze wybija z?e has?o, a potem powtarza z dru­gim palcem. - No wi?c raz trafia od pierwszej próby. I co z tego? - pyta, bo nie zna komputerów tak jak ja, sam w po?owie ze szk?a. - System pami?ta? ten wzorzec, to z tego. Jesse H. jest tak do­k?adny, ?e nigdy go nie zmienia?, wi?c kiedy my trafili?my za pierw­sz? prób?, zadzia?a? alarm. To moja wina, Pies. Wiedzia?em, ?e to paranoiczny wariat. Wiedzia?em, ?e co? nie gra, ale a? do teraz nie mia?em poj?cia co. Powinienem si? domy?li?, kiedy trafi?em jego has?o. Powinienem. Przepraszam... lepiej by by?o, gdyby? znalaz? do tej roboty kogo? innego. Gdyby? mnie s?ucha?, kiedy mówi?em, ?e co? nie gra. Powinienem si? domy?li?. Przepraszam. Co ja zrobi?em Piesiowi, cho? nigdy tego nie chcia?em! Co ja mu zrobi?em! Ca?y czas mog?em na to wpa??, wszystko by?o w mo­jej ma?ej, szklanej g?owie, ale nie, nic nie wymy?li?em, a? zrobi?o si? za pó?no. Mo?e dlatego, ?e naprawd? chcia?em si? myli? co do tych zielonych, ale jakkolwiek by na to spojrze? zrobi?em to, co zrobi­?em. Nie jestem biskupem na z?otym tronie, a to oznacza, ?e nie mog? by? sprytniejszy, ni? jestem. Od razu zatelefonowa? do tych panów z Ofermiastej Mafii, ?eby ich uprzedzi?, ale ja pod??czy?em si? ju? do biblioteki i ssa?em wia­domo?ci najszybciej, jak mog?em. Wiedzia?em wi?c, ?e to na nic, bo z?apali wszystkie siedem grubych ryb i tego niewa?nego faceta-son­d?. Zamkn?li ich mocno i szczelnie za nadu?ycie kart. To, co powiedzieli przez telefon, wyja?ni?o wiele spraw. - Jeste?my martwi - stwierdzi? Pieser. - Daj im czas na uspokojenie - poradzi?em. - Nigdy si? nie uspokoj? - on na to. - Nie mamy szans. Nigdy nam nie daruj?, nawet je?li dowiedz? si? ca?ej prawdy. Spójrz, komu dali te karty: najwi?kszym facetom z pogranicza, takim, co przeku­puj? prezydentów mniejszych pa?stw, ?ci?gaj? szmal od takich o?miornic jak Shell czy ITT, a od czasu do czasu zabijaj? kogo? i wy­chodz? z tego czy?ci. A teraz siedz? w pudle, a w ich mózgach cze­ka ca?a historia gangu. Nikogo nie zainteresuje, czy tego chcieli?my, czy nie. Gang cierpi, a jedyny sposób, jaki maj? na cierpienie, to przerzuci? je na kogo? innego. Czyli na nas. Chc?, ?eby?my cierpie­li, naprawd? mocno i bardzo d?ugo. W ?yciu nie widzia?em tak przera?onego Piesera. Tylko dlatego sami poszli?my do federalnych. Nie chcieli?my sypa?, ale potrzebowali?my ich ochrony. To by? jedyny powód. Zaproponowali?my, ?e powiemy, jak to zrobili?my. Nawet nie za immunitet, byle tylko zmie­nili nam bu?ki i wsadzili do jakiego? spokojnego wi?zienia, gdzie mogliby?my odpracowa? wyrok i wyj?? ?ywi. Tyle tylko chcieli?my. Ale federalni nas wy?miali. Mieli nasz? wtyczk? i on mia? zo­sta? uniewinniony za zeznania. - Nie jeste?cie potrzebni - mówi?. - Nie obchodzi nas, czy pój­dziecie siedzie?, czy nie. Chcieli?my dorwa? te grube ryby. - Je?li nas pu?cicie - nie ust?puje Pieser - oni pomy?l?, ?e ich wystawili?my. - Rozbaw nas jeszcze troch? - proponuje federalny. - My mamy pracowa? z takimi ?achami z ulicy? Oni wiedz?, ?e nie schylamy si? tak nisko. - Od nas kupowali - upiera si? Pieser. - Dla nich byli?my do­brzy, wi?c dla glin te? jeste?my dobrzy. - Co ty na to? - pyta federalny swojego bli?niaczego asystenta. - Te weso?ki prosz?, ?eby ich posadzi?. S?uchajcie uwa?nie, ch?op­cy. A mo?e nie mamy ochoty bra? was na utrzymanie podatników? Pomy?leli?cie o tym? Poza tym, u nas by?cie tylko siedzieli, a tamci za?atwi? wam co? wi?cej, co nas nie b?dzie kosztowa? nawet dziesi?taka. Co mogli?my zrobi?? Pies wygl?da?, jakby kto? w?a?nie odessa? mu ze trzy litry krwi, taki by? blady. - Teraz si? dowiemy, co znaczy umiera? - powiedzia?, kiedy wychodzili?my z urz?du. - Piesiu - mówi?. - Nie wsadzili ci jeszcze lufy w z?by, nie wbili no?a w oko. Jeszcze oddychamy, mamy nogi, wi?c chod?my st?d. - Chod?my! - powtarza. - Kiedy wychodzisz z G-boro, szklanog?owy, trafiasz mi?dzy drzewa. - To co? - pytam. - Mog? si? pod??czy? i ?ci?gn?? wszystkie dane na temat ?ycia w lesie. Tam jest du?o pustych terenów. Jak my?lisz, gdzie ro?nie marihuana? - Jestem miejski ch?opak - mówi. - Miejski ch?opak. Stali?my na ulicy przed urz?dem. Rozgl?da? si? dooko?a. - W mie?cie mam jak?? szans?. Znam miasto. - Mo?e w Nowym Jorku albo w Dallas - próbuj?. - G-boro jest za ma?e, nieca?e pó? miliona ludzi. Nie dasz rady si? tu zgubi?. - No, dobra - przerywa mi i stale si? rozgl?da. - Teraz to i tak nie ja sprawa, Dobry. Oni nie maj? pretensji do ciebie, tylko do mnie. - Ale to moja wina. Zostaj? z tob?, ?eby im to powiedzie?. - My?lisz, ?e b?d? s?ucha?? - Pozwol? si? naszprycowa? gadaczem, wi?c b?d? wiedzie?, ?e mówi? prawd?. - To niczyja wina. Do ?wier?metrowego fiuta, nie interesuje mnie, czyja. Jeste? czysty, ale je?li b?dziesz si? mnie trzyma?, te? wpad­niesz w bagno. Nie potrzebuj? ciebie ani ty mnie. Robota sko?czo­na. Za?atwione. Sp?ywaj. Tego nie mog?em zrobi?. Tak samo, jak on nie potrafi? ci?gle rozprowadza? piesków. Nie mog?em prysn??, ?eby on oberwa? za mój b??d. - Oni wiedz?, ?e by?em twoim H-manem - mówi?. - Na mnie te? zaczn? polowa?. - Mo?e przez par? dni. Ale prze?lesz swoj? dzia?k? na Warsztat Twarzy Bobby Joe'ego, ?eby nie chcieli od ciebie forsy, potem prze­siedzisz gdzie? spokojnie jaki? tydzie? i zapomn?. Mia? racj?, ale nic mnie to nie obchodzi?o. - Wszed?em w interes za dwadzie?cia procent bogactwa, wi?c wchodz? na pi??dziesi?t procent k?opotów. Wtedy nagle zobaczy? to, czego szuka?. - Tam s?, Dobry. Te ch?opaki, których po mnie wys?ali. W tym mercedesie. Spojrza?em, ale widzia?em tylko ?wiat?a. Potem poczu?em jego r?k? na ramieniu. Pchn?? mnie tak, ?e polecia?em z chodnika prosto w krzaki, a kiedy si? wyczo?ga?em, Pies znikn??. Przez jak?? minuty trz?s?em si?, ?e oberw? w rym g?szczu, zanim zrozumia?em, ?e usu­n?? mnie z drogi, ?eby mnie nie zastrzelili, zad?gali czy przeci?li laserem, cokolwiek planowali dla niego, ?eby wyrówna? rachunki. By?em bezpieczny, nie? Powinienem pryska?, zmy? si? z mia­sta. Nie musia?em nawet zwraca? forsy. Mia?em do??, ?eby wyje­cha? z kraju i sp?dzi? reszt? ?ycia tam, gdzie nawet Odmó?d?ona Mafia by mnie nie znalaz?a. My?la?em o tym. Sp?dzi?em noc w budzie Mamy Pryszcz, wie­dz?c, ?e b?d? pilnowa? mojego mieszkania. Ca?? noc my?la?em o miejscach, gdzie móg?bym pojecha?. Australia. Nowa Zelandia. Czy nawet jaki? obcy kraj. Sta? mnie by?o na dobry kryszta? s?owni­kowy, wi?c bez trudu z?apa?bym nowy j?zyk. Ale rano nie by?em w stanie. Mama Pryszcz nie prosi?a mnie w?a?ciwie, ?ebym zosta?, ale wydawa?a si? taka zmartwiona, a ja mog?em tylko powiedzie?, ?e pchn?? mnie w krzaki i teraz nie wiem, gdzie jest. Kiwn??a g?ow? i dalej szykowa?a ?niadanie. Tylko r?ce jej dr?a?y ze zdenerwowania. Wiedzia?a, ?e Pieser nie ma najmniej­szej szansy przeciw Og?upionej Mafii. - Przykro mi - mówi?. - Co mo?esz poradzi?? Kiedy ci? chc?, to ci? bior?. Je?li fede­ralni nie dadz? ci nowej twarzy, nigdzie si? nie ukryjesz. - A je?li go nie chc?? Za?mia?a si?. - Ca?a ulica zna t? histori?. O aresztowaniach by?o w gazetach i teraz wszyscy wiedz?, ?e mocni faceci szukaj? Piesera. Chc? go tak mocno, ?e wszyscy to czuj?. - A gdyby wiedzieli, ?e to nie jego wina? - pytam. - Gdyby kto? im powiedzia?, ?e to wypadek? Pomy?ka? Mama Pryszcz patrzy na mnie z ukosa - niewielu ludzi potrafi zgadn??, kiedy patrzy z ukosa, ale ja tak - i mówi: - Tylko jeden ch?opak mo?e im to powiedzie? tak, ?eby uwierzyli. - Wiem. - I je?li ten ch?opak wejdzie i powie: wyt?umacz? wam, czemu nie chcecie robi? krzywdy mojemu przyjacielowi Pieserowi... - Nikt nie twierdzi, ?e ?ycie jest bezpieczne - mówi?. - Zreszt?, co mog? mi zrobi? gorszego ni? to, co mi si? zdarzy?o, kiedy mia?em dziewi?? lat? Wtedy podesz?a i po?o?y?a mi r?k? na g?owie. Nic wi?cej. Po prostu trzyma?a j? tam przez chwil? i wiedzia?em, co musz? zrobi?. I zrobi?em to. Poszed?em do Grubego Jacka i powiedzia?em, ?e chc? pogada? z Ma?ym Mi?t? o Pieserze. W pó? minuty wynie?li mnie w alej­k?, wrzucili do samochodu i powie?li gdzie? z bu?k? wci?ni?t? w po­d?og?, ?ebym nie domy?li? si?, gdzie jad?. Durnie. Nie wiedzieli, ?e kto? tak wertykalny jak ja potrafi poda? liczb? obrotów ka?dego ko?a i wy­kre?li? dok?adn? trajektori? ka?dego zakr?tu. Mog?em im wyrysowa? map? miejsca, do którego mnie zabrali. Tyle ?e gdyby si? o tym dowie­dzieli, nigdy bym stamt?d nie wyszed?. A by?a spora szansa, ?e sko?cz? napompowany gadaczem. Wiec wykasowa?em pami??. I bardzo dobrze - to by?a pierwsza rzecz, o jak? mnie zapytali zaraz po zastrzyku. Dali mi dawk? dla doros?ego, wi?c praktycznie opowiedzia?em im ca?? histori? swojego ?ycia, przekaza?em opinie na temat ich samych i wszystkich innych oraz ca?? reszt?. Sesja trwa?a par? godzin, wed?ug mnie przez wieczno??, ale w ko?cu wiedzieli, wiedzieli z ca?? pewno?ci?, ?e Pieser gra? z nimi czysto. Wi?c kiedy dzia?anie gadacza mija?o i zaczyna?em rozumie?, co mówi?, prosi?em ich, b?aga?em: dajcie mu ?y?! Pu??cie go. Odda pieni?dze, ja te? oddam, tylko go zostawcie. - Dobra - mówi ten facet. Nie uwierzy?em. - Nie, naprawd?, wypu?cimy go. - Macie go tutaj? - Przywie?li?my go, zanim jeszcze si? zjawi?e?. To nie by?o trudne, - I nie zabili?cie go? - Zabi?? Musieli?my najpierw odzyska? szmal, wi?c by? nam potrzebny ?ywy a? do rana. A potem ty przyszed?e? i twoja historyj­ka zmieni?a nasz? opini?, naprawd?. Zrobi?o nam si? g?upio i ?al tego szmat?awego alfonsa. Przez par? sekund naprawd? wierzy?em, ?e wszystko b?dzie dobrze. Ale zaraz wiedzia?em - z tego, jak na siebie patrzyli, co ro­bili - wiedzia?em tak samo, jak wiem, kiedy szukam has?a. Wprowadzili Piesera i dali mi ksi??k?. Pieser by? bardzo spo­kojny, sztywny i zdawa?o si?, ?e wcale mnie nie poznaje. Nie musia­?em nawet patrze? na t? ksi??k?, ?eby wiedzie?, co to jest. Oni wy­montowali mu ca?y mózg i zast?pili go szk?em, tak jak mnie, tyle ?e poza granic?, daleko, bardzo daleko poza granic?. W jego g?owie nie zosta?a ani odrobina Piesera, tylko to dobro i ?wiat?owody. Ksi??ka by?a instrukcj? obs?ugi i poucza?a, jak go programowa? i sterowa?. Patrzy?em na niego i to by? Pieser, ta sama twarz, te same w?osy, wszystko. A potem si? rusza? albo odzywa? i by? martwy, by? kim? innym ?yj?cym w ciele Piesera. - Dlaczego? - pytam ich. - Czemu zwyczajnie go nie zabili?cie, zamiast robi? co? takiego? - Za du?a sprawa - mówi?. - Wszyscy w G-boro wiedz?, co si? sta?o, wszyscy w kraju, na ca?ym ?wiecie. Nawet je?li to pomy?ka, nie mo?emy pu?ci? tej historii. ?adnych pretensji, Dobry. On ?yje. Ty te?. I tak zostanie, pod warunkiem, ?e b?dziesz si? stosowa? do kilku prostych regu?. On jest powy?ej granicy, wi?c musi mie? w?a­?ciciela. Ty nim b?dziesz. Mo?esz go wykorzystywa?, jak zechcesz - wynajmowa? do magazynowania danych, wypo?ycza? jako m?sk? dziwk?, wszystko jedno. Tyle ?e zostaje z tob?. Na zawsze. I co­dziennie ma spacerowa? po ulicy, tutaj, w G-boro, ?eby?my mogli przywozi? ludzi i pokazywa?, co spotyka facetów, którzy pope?niaj? b??dy. Mo?esz nawet zachowa? swoj? dzia?k? z zielonych, ?eby? nie musia? kombinowa?, je?li nie masz ochoty. Sam widzisz, jak ci? lu­bimy, Dobry. Ale je?li on wyjedzie z G-boro albo nie wyjdzie na spacer cho?by przez jeden dzie?, b?dzie ci bardzo przykro przez ostatnie sze?? godzin ?ycia. Zrozumia?e?? Zrozumia?em. Zabra?em go ze sob?. Kupi?em mieszkanie, ciuchy i tak to leci od tego czasu. Dlatego codziennie wychodzimy na ulic?. Przeczyta?em ca?? instrukcj? i wysz?o mi, ?e mo?e zosta?o gdzie? w ?rodku z dziesi?? procent Piesera. I ta cz??? nie mo?e si? przebi? na powierzchni?, nie umie mówi?, rusza? si? ani nic w tym rodzaju, nie jest zdolna do wspomnie? ani ?wiadomego my?lenia. Mo?e jednak w?óczy si? po wn?trzu tego, co kiedy? by?o jego g?ow?, mo?e czasem ogl?da dane, zmagazynowane przez to ca?e dobro. Mo?e pewnego dnia trafi nawet na t? histori? i b?dzie wiedzia?, ?e próbowa?em go ratowa?. Na razie jednak to jest moja ostatnia wola i testament. Widzicie, robi? ró?ne badania na temat Orgiastycznej Mafii, tak ?e pewnego dnia b?d? wiedzia? dosy?, by si?gn?? do wn?trza systemu i rozmon­towa? go. Rozmontowa? ca?o??, ?eby te sukinsyny straci?y wszyst­ko, tak jak wszystko odebra?y Pieserowi. Problem w tym, ?e do pew­nych miejsc nie mo?na zajrze? bez zostawiania ?ladów. Dobro to tylko dobro, zawsze to powtarzam. Dowiem si?, ?e nie jestem taki ?wietny, jak mi si? wydawa?o, kiedy pewnego dnia kto? podejdzie i wepchnie mi twarz w gor?c? stalow? szczot?. Wtedy rozwal? sobie mózg. Ale jest jeszcze ten drobiazg, ukryty w paruset lokalizacjach w systemie. Trzy dni po tym, jak nie prze?l? swojego kodu do pew­nego programu w pewnym punkcie, ca?a historia wyjdzie na jaw. Fakt, ?e j? czytacie, oznacza, ?e jestem trupem. Albo te?, ?e im odp?aci?em i przesta?em j? ukrywa?, bo ju? mi nie zale?y. Tak wi?c mo?e to moja pie?? ?ab?dzia, a mo?e pie?? zwy­ci?stwa. Tego si? nie dowiecie, ch?opcy. Ale b?dziecie si? zastanawia?. To dobrze. B?dziecie o nas my­?le?, kimkolwiek jeste?cie, my?le? o starym Dobrym Ch?opcu i Pie­serze, zgadywa?, czy te k?y, które rozdar?y czaszk? Piesia i zmieni?y go w przedmiot, zap?aci?y za wszystko, a? do ostatniej odrobinki. Tymczasem mam maszyn? napchan? dobrem, której musz? pil­nowa?. To tylko w dziesi?ciu procentach cz?owiek, ale w ko?cu sam nim jestem w czterdziestu procentach. Razem tworzymy po?ówk?. Ale t? po?ówk?, która si? liczy. Po?ówk?, która wci?? czego? chce. Dobro w jego g?owie i dobro w mojej to tylko ?wiat?owody i elek­tryczno??. ?wietlne ?mieci. Ale mnie pozosta?o par? pragnie? i mo­?e Pieserowi te?, cho? pewnie jeszcze mniej. I dostaniemy to, czego chcemy. Ka?dy okruch. Ka?d? iskierk?. Mo?ecie mi wierzy?. 4. STARAMY SI? TEGO NIE OKAZYWA? Nie by?o kolejki. Hiram Cloward zwróci? na to uwa­g? stoj?cemu za lad? cz?owiekowi o w?skiej twarzy. - Nie ma kolejki. - To departament skarg. Jeste?my dumni, ?e tak niewiele osób si? skar?y. - Cz?owiek o w?skiej twarzy u?miecha? si? z wy?szo?ci?, co Hirama irytowa?o. - Co si? sta?o z pa?skim telewizorem? - Pokazuje tylko mydlane opery, to si? sta?o. I jakie? krety?skie horrory. - No có?... to sprawa programowania, prosz? pana, a nie uszko­dzenie mechaniczne. - Jest mechaniczne. Nie mog? tego dra?stwa wy??czy?. - Prosz? poda? nazwisko i numer ubezpieczenia. - Hiram Cloward. 528-80-693883-7. - Adres? -ARF-487-U7b. - To dla osób samotnych. Dlatego nie mo?e pan wy??czy? tele­wizora. - Czy to znaczy, ?e nie mog? wy??czy? telewizora, bo nie jestem ?onaty? - Wed?ug autoryzowanych przez Kongres bada? naukowych, prowadzonych w okresie trzech lat od tysi?c dziewi??set osiemdzie­si?tego dziewi?tego do tysi?c dziewi??set dziewi??dziesi?tego pierwszego, niezb?dne jest, aby osoba mieszkaj?ca samotnie mia?a przez ca?y czas zapewnione towarzystwo telewizora. - Lubi? samotno?? i cisz?. - Ale Kongres wyda? takie prawo, prosz? pana, a nie mo?emy narusza? prawa... - Czy mog? porozmawia? z kim? inteligentnym? Cz?owiek o w?skiej twarzy rozz?o?ci? si? chyba, gdy? uszy za­p?on??y mu czerwieni?. Ale natychmiast si? opanowa?. - Szczerze mówi?c - odpar? spokojnym g?osem - gdy ktokol­wiek ze sk?adaj?cych skarg? staje si? agresywny czy z?o?liwy, na­tychmiast kierujemy go do sekcji A6. - A co tam jest? Pluton egzekucyjny? - To za tymi drzwiami. Hiram spojrza? we wskazanym kierunku, na szklane drzwi na drugim ko?cu poczekalni. Za nimi by? gabinet pe?en wygodnych domowych sprz?tów: kilka krzese?, biurko... I m??czyzna tak wyzy­waj?co nordycki, ?e nawet Hitler by go nie cierpia?. - Dzie? dobry - powiedzia? ciep?o Aryjczyk. - Cze??. - Prosz? usi???. Uprzejmo?? i ciep?o wzbudza?y w Hiramie jeszcze wi?ksz? od­raz?. Czy?by chcieli go przekona?, ?e wcale nie nadu?ywaj? jego cierpliwo?ci? - A wi?c nie podoba si? panu co? w pa?skim oprogramowaniu -stwierdzi? Aryjczyk. - W waszym oprogramowaniu, chcia? pan powiedzie?. Na pewno nie jest moje. Nie wiem, dlaczego Bell Television uwa?a, ?e ma prawo przez dwadzie?cia cztery godziny na dob? narzuca? mi swoje pomys?y co do zabawy i rozrywki. W ka?dym razie ja mam tego dosy?. Ju? wcze?niej by?o ?le, ale przynajmniej mia?em jak?? odmian?, a przez ostatnie dwa miesi?ce zosta?y tylko mydlanki i horrory. - I dopiero po dwóch miesi?cach pan to zauwa?y?? - Stara?em si? nie zwraca? uwagi na telewizor. Lubi? czyta?. Mo?e by? pan pewien, ?e je?li mia?bym troch? wi?cej pieni?dzy ni? ta idiotycznie ma?a emerytura od waszego ukochanego rz?du, zap?a­ci?bym za pokój bez telewizora i mia?bym wreszcie troch? spokoju. - Nie mog? nic poradzi? na pa?sk? sytuacj? finansow?. A prawo jest prawem. - Tyle tylko od pana us?ysz?? Prawo? To samo mówi? ten chu­derlawy czubek na zewn?trz. - Panie Cloward, patrz?c w pa?skie akta, rzeczywi?cie widz?, ?e opery mydlane i horrory nie s? dla pana w?a?ciwym programem. - Nie s? w?a?ciwe dla nikogo, kto ma IQ powy?ej o?miu. Aryjczyk pokiwa? g?ow?. - Uwa?a pan, ?e ludzie, którzy lubi? opery mydlane i horrory, nie dorównuj? inteligencj? ludziom, którzy ich nie lubi?. - Jasne. Mam doktorat z literatury, na lito?? bosk?! Aryjczyk by? uosobieniem wspó?czucia. - Oczywi?cie, ?e nie lubi pan oper mydlanych! Jestem pewien, ?e to pomy?ka. Staramy si? nie robi? pomy?ek, ale jeste?my tylko lud?mi. Z wyj?tkiem komputerów, oczywi?cie. To mia? by? ?art, ale Hiram si? nie roze?mia?. Aryjczyk papla? o niczym, patrz?c na zakryty przed Hiramem ekran monitora. - Mo?e i jeste?my jedyn? sieci? telewizyjn? w mie?cie, ale... - Ale staracie si? tego nie okazywa?. - Tak. No có?, musia? pan s?ysze? nasze reklamy. - Nieustannie. - Zobaczmy. Hiram Cloward. Doktorat, Uniwersytet Nebraska 1981. Literatura angielska dwudziestego wieku i literatura rosyjska. Praca magisterska o wp?ywie Dostojewskiego na pisarzy angloj?zycz­nych. Prawie doskona?y indeks obecno?ci studentów na zaj?ciach, reputacja cz?owieka aroganckiego, lecz kompetentnego. - Jak du?o w ogóle o mnie wiecie? - Tylko standardowe dane badawcze konsumenta. Ale istotnie mamy pewien problem. Hiram czeka?, ale Aryjczyk wcisn?? tylko klawisz, odchyli? si? i popatrzy? na niego. Oczy mia? ?agodne, ciep?e, skupione. Hiram poczu? si? nieswojo. - Panie Cloward... - Tak? - Jest pan bezrobotny. - Nie z w?asnej woli. -Niewielu ludzi jest bezrobotnych z w?asnej woli, panie Cloward. Nie ma pan pracy. Nie ma pan tak?e rodziny. Nie ma pan przyjació?. - To s? badania rynku? A co, tylko ludzie z przyjació?mi kupuj? ry?owe chrupki? - Je?li ju? o tym mowa, chrupki ry?owe preferuj? ludzie samot­ni. Musimy wiedzie?, kto najprawdopodobniej b?dzie reagowa? na reklam? i zgodnie z tym uk?adamy nasze programy. Hiram przypomnia? sobie, ?e prawie codziennie jada na ?niada­nie ry?owe chrupki. Poprzysi?g? sobie, ?e przerzuci si? na co? inne­go. Na owsiank?, na przyk?ad. Na pewno jest bardziej towarzyska. - Rozumie pan wag? ustawy o selektywnym doborze progra­mów z roku osiemdziesi?tego pi?tego, prawda? - Tak. - S?d Najwy?szy uzna?, ?e to niesprawiedliwe, ?eby wszystkie programy by?y kierowane do wi?kszo?ci, przez co mniejszo?ci s? pokrzywdzone. Tak wi?c Bell Television uzyska? zamówienie na przy­gotowanie indywidualnie dobieranego systemu nadawania, tak aby ka?dy uczestnik we w?asnym domu odbiera? programy dla niego ide­alne. - Wiem o tym wszystkim. - Musz? jednak jeszcze raz panu przypomnie?, panie Cloward, poniewa? chc? pomóc panu zrozumie?, dlaczego nie mo?emy zmie­ni? pa?skiego programowania. Hiram zesztywnia? na krze?le i zacisn?? palce. - Wiedzia?em, ?e niczego nie zmienicie, dranie. - Panie Cloward, my, dranie, z rado?ci? zmieniliby?my pa?ski program. Ale jeste?my ?ci?le kierowani przez rz?d i mamy obowi?­zek ka?demu ameryka?skiemu obywatelowi zapewni? najzdrowsze dla niego programy. A teraz, pozwoli pan, wróc? do wywiadu. - A ja wróc? do domu, je?li to panu nie przeszkadza. - Panie Cloward, jeste?my sk?onni przygotowa? program dla mniejszo?ci tak niewielkich, jak dziesi?? tysi?cy ludzi, ale nie mniej. Nawet dla dziesi?ciotysi?cznych grup programowanie jest niesamo­wicie kosztowne. Produkcja wzrokominuty programu, ogl?danego przez tak niewielk? grup?, kosztuje o wiele wi?cej ni? tego, który ogl?da trzydzie?ci czy czterdzie?ci milionów osób. Jednak pan nale­?y do mniejszo?ci o wiele mniej licznej ni? dziesi?? tysi?cy. - Czuj? si? wyj?tkowy. - Co wi?cej, ustawa o ochronie konsumenta programów z sze??­dziesi?tego dziewi?tego roku oraz zarz?dzenia konsumenckiej agencji telewizyjnej wytyczaj? nam bardzo ?cis?e tory dzia?ania. Panie Clo­ward, nie mo?emy pokaza? panu programu, w którym wyst?puj? akty przemocy. - Dlaczego nie? - Poniewa? ma pan sk?onno?? do agresji, któr? ogl?danie prze­mocy tylko podwy?szy. Podobnie nie mo?emy pozwoli? panu na ogl?danie programu erotycznego. Cloward zaczerwieni? si?. - Nie ma pan ?adnego ?ycia seksualnego, panie Cloward. Czy zdaje sobie pan spraw?, jakie to niebezpieczne? Nawet si? pan nie masturbuje. Pa?skie wewn?trzne napi?cia i stresy musz? by? gigan­tyczne. Cloward poderwa? si? na nogi. S? pewne granice tego, co cz?o­wiek mo?e znie?? spokojnie. Ruszy? do drzwi. - Przepraszam pana, panie Cloward. - Aryjczyk ruszy? za nim. - Nie wymy?lam sobie tego. Nie chcia?by pan raczej wiedzie?, dla­czego zapadaj? takie decyzje? Hiram zatrzyma? si? z r?k? na klamce. Aryjczyk mia? racj?. Le­piej wiedzie? dlaczego, ni? ich za to nienawidzi?. - Jak? - spyta? Hiram. - W jaki sposób wiedz?, co robi?, a cze­go nie robi? w swoim domu? - Nie wiemy, oczywi?cie, ale jeste?my niemal pewni. Studiujemy ludzi od lat i wiemy, ?e ci, którzy realizuj? pewien wzorzec zakupów, pewien wzorzec ?ycia, zachowuj? si? w ten w?a?nie sposób. Niestety, ma pan bardzo silne sk?onno?ci destrukcyjne. T?umienie i odmowa to pa?skie g?ówne sposoby reakcji na stres. Czasami tak?e wybuch. - Co to w?a?ciwie znaczy, do diab?a? - To znaczy, ?e ok?amuje pan siebie, a gdy ju? nie pan d?u?ej mo?e, wtedy zwraca si? pan przeciwko sobie. Hiram czu? ?ar na twarzy i pulsowanie w skroniach. Musz? wy­gl?da? jak pomidor, pomy?la? i z wysi?kiem si? uspokoi?. Nie obcho­dzi mnie to, stwierdzi?. I tak nie maj? racji. Durne naukowe testy. . - Czy nie ma ?adnych filmów, które mogliby?cie mi zaprogra­mowa?? - Przykro mi, ale nie. - Nie we wszystkich filmach wyst?puje seks i przemoc. Aryjczyk u?miechn?? si? ?agodnie. - Te, w których nie wyst?puj?, i tak by pana nie zaciekawi?y. - Wi?c wy??czcie to dra?stwo i pozwólcie mi czyta?! - Tego nie mo?emy zrobi?. - Nie mo?ecie tego wy??czy?? - Nie. - Rzygam ju?, s?ysz?c o Sarze Wynn i jej cholernym ?yciu uczu­ciowym! - A czy Sara Wynn nie jest atrakcyjna? - zapyta? Aryjczyk. Hiram znieruchomia?. Czasami ?ni? o Sarze Wynn. Milcza?. Nic go w Sarze Wynn nie poci?ga?o. - Jest, prawda? - naciska? Aryjczyk. - Kto jest kim? - Sara Wynn. - A kto tu mówi o Sarze Wynn? A co z filmami dokumental­nymi? - Panie Cloward, by?by pan wyj?tkowo agresywny, gdyby?my nadawali do pana wiadomo?ci. Sam pan wie. - Walter Cronkite ju? nie ?yje. Mo?e teraz by mi si? bardziej podoba?o. - Pana nie obchodz? wiadomo?ci z prawdziwego ?wiata, panie Cloward, prawda? -Nie. - Wi?c sam pan widzi, jak to wygl?da. Ani sekunda naszych programów nie jest dla pana odpowiednia. Ale dziewi??dziesi?t pro­cent jest dla pana wr?cz szkodliwe. Nie mo?emy jednak wy??czy? telewizora ze wzgl?du na ustaw? o samotno?ci. Rozumie pan nasz problem? - A pan rozumie mój? - Oczywi?cie, panie Cloward. I bardzo panu wspó?czuj?. Pro­sz? znale?? jakich? przyjació?, panie Cloward, a wy??czymy panu telewizor. Spotkanie dobieg?o ko?ca. Przez dwa dni Cloward chodzi? sm?tny. Przez ca?y ten czas Sara Wynn rozpacza?a po swoim trzydniowym ma??onku, który zgin?? w wypadku samochodowym przy Wiltshire Boulevard, gdziekolwiek by to by?o. Ale teraz, kiedy cia?o ju? wystyg?o, jej dawni konkurenci ofiarowywali si? z pomoc?, próbowali da? sw? mi?o??. - Czy nie mo?esz uzale?ni? si? ode mnie, cho?by troch?? - py­ta? Teddy, ten przystojny i bogaty. - Nie lubi? by? zale?na od ludzi - odpar?a Sara. - By?a? zale?na od George'a. - George to m??, ten co zgin??. - Wiem - powiedzia?a i zap?aka?a. P?acz rzeczywi?cie dobrze jej wychodzi?. Hiram Cloward odwróci? kolejn? kartk? Braci Karamazow. - Potrzebujesz przyjació? - nalega? Teddy. - Och, Teddy, wiem o tym - odpar?a szlochaj?c. - B?dziesz moim przyjacielem? - Kto pisze te bzdury? - zapyta? na g?os Hiram Cloward. Mo?e Aryjczyk w biurze stacji telewizyjnej mia? racj?? Znajd? przyjació?. Niech wy??cz? ten cholerny telewizor, niezale?nie od kosztów. Wsta? i wyszed? na korytarz budynku. Na ?cianach wywieszono kilka og?osze?: Kó?ko szachowe 17-21 ?rody. Grupy zapoznawcze codziennie o 19. Robótki r?czne 18.30 (przynie? w?óczk? i druty). Gry, gry i gry w pokoju gier (w piwnicy). Chcesz porozmawia?? Przyjaciele Rodziny codziennie od 19.30 do 22.30 Przyjaciele Rodziny? Hiram parskn??. Rodzina to jego p?aczli­wa matka i jej bezustanny szloch rozpaczy nad ?yciem, które by?o dla niej takie trudne. Narzeka?a nieustannie, ?e nikt przy zdrowych zmys?ach nie urodzi?by si? kobiet?, gdyby tylko mia? jaki? wybór. Ale nie by?o ?adnego wyboru. Ma??e?stwo to tylko pu?apka, jak? m??czy?ni zastawiaj? na kobiety, daj?c im par? minut rozkoszy za ca?e ?ycie harówki. Kln? si? na Boga, ?e gdyby nie mój ma?y Hira­mek, rzuci?abym drania na dobre. To dla ciebie zostan?, mój malut­ki, poniewa? gdybym odesz?a, wyrós?by? na takiego drania jak ten twój ojciec z brzuchem wielkim od piwa. A przyjaciele? Jacy przyjaciele mogli si? zjawi?, gdy dobry ta­tu? pi? wód? i bi? pasem ka?dego, kogo tylko z?apa?? Czytam. To w?a?nie robi?. Ksi??? i ?ebrak, Jankes na dworze króla Artura, Duma i uprzedzenie. ?wiaty w ?wiatach, wszystkie ta­kie ?liczne, eleganckie i zabawne jak diabli. Przyjaciele Rodziny... Mo?e warto spróbowa?. Hiram dotar? do windy i zjecha? osiemna?cie pi?ter w dó?, na poziom rozrywkowy. Przyjació? Rodziny znalaz? w ca?kiem sporym pomieszczeniu z alkoholem po jednej stronie i z wod? sodow? po drugiej. Zdziwi? si?, ?e powróci?a nazwa “woda sodowa". Podszed? do sto?u i poprosi? kobiet? o coca-col?. - Ile fili?anek kawy dzi? pan wypi?? - spyta?a. - Trzy. - Przykro mi, ale nie mog? panu poda? napoju z kofein?. Mog? zaproponowa? sprite'a? - Nie mo?e pani - odpar? Hiram, zaciskaj?c z?by. - Za bardzo nas nia?cz?. - Tak samo uwa?am - odezwa?a si? kobieta ze sprite'em w r?ku. - Chroni? nas, chroni? i chroni?, i na co to wszystko? Ludzie i tak umieraj?. - Podejrzewa?em to - odpar? Hiram, u?miechaj?c si? z wysi?­kiem. Nie by? pewien, czy jego ?art wyda si? zabawny, czy tylko sarkastyczny. Chyba zabawny. Kobieta roze?mia?a si?. - Zabawny pan jest - powiedzia?a. - Czym si? pan zajmuje? • - By?em kiedy? wyk?adowc? literatury w Princeton. - Ale jak mo?e pan mieszka? tutaj i pracowa? tam? Wzruszy? ramionami. - Nie pracuj? tam. Powiedzia?em: by?em. Kiedy wprowadzili te nowe wyk?ady przez telewizj?, mia?em za ma?o studentów. Nie je­stem osobowo?ci? telewizyjn?. - Niewielu z nas jest - odpowiedzia?a z m?dr? min?. Kiwn??a g?ow? i u?miechn??a si?. - Och, t?skni? za dawnymi czasami. Kiedy brzydcy m??czy?ni, tacy jak David Brinkley, mogli czyta? wiado­mo?ci. - Pami?ta pani Brinkleya? - Szczerze mówi?c, nie - odpar?a ze ?miechem. - Matka mi o nim opowiada?a. Hiram przyjrza? si? jej z uznaniem. Nos niezbyt prosty, rzeczy­wi?cie, ale to chyba jedyne, co by jej przeszkadza?o w telewizji. Mi?y g?os. ?adna twarz. Cia?o. Po?o?y?a d?o? na jego udzie. - Co dzisiaj robisz? - spyta?a. - Ogl?dam telewizj?- skrzywi? si?. - Naprawd?? A co masz? - Sar? Wynn. Pisn??a z rado?ci. - To cudownie! Musimy by? pokrewnymi duszami! Ja te? mam Sara Wynn! Hiram spróbowa? si? u?miechn??. - Czy mog? wst?pi? do twojego mieszkania? Sygna? zagro?enia. D?o? na udzie. Zaproszenie do mieszkania. Seks. -Nie. - Dlaczego nie? Hiram przypomnia? sobie, ?e aby pozby? si? telewizji, musi wykaza?, ?e nie jest samotny. A u?o?enie sobie ?ycia seksualnego... to znaczy rozpocz?cie ?ycia seksualnego, na pewno pozwoli na zmia­n? tych przekl?tych profili. - Chod?my - powiedzia? i bez wi?kszych ceregieli zostawi? Przy­jació? Rodziny. W mieszkaniu natychmiast zdj??a buty, bluzk? i usiad?a na sta­romodnej sofie przed telewizorem. - Ojej - powiedzia?a. - Tyle ksi??ek. Naprawd? jeste? profeso­rem, co? - Owszem - przyzna?, wyczuwaj?c, ?e nast?pny ruch nale?y do niego. Tyle ?e nie mia? poj?cia, co w?a?ciwie powinien zrobi?. Przypomnia? sobie swoj? jedyn? niezr?czn? prób? seksu, kiedy mia? (ile) trzyna?cie? (nie) czterna?cie lat, a dziewczyna pi?tna?cie i robi?a to dla kawa?u. Posz?a z nim wzd?u? koryta strumienia (wtedy by?y jeszcze strumienie i otwarty teren), nagle zatrzyma?a si? i od­pi??a mu spodnie (wtedy by?y jeszcze zaniki b?yskawiczne), ale sko?­czy?, zanim ona jeszcze porz?dnie zacz??a. Wi?c zrezygnowa?a nie­ch?tnie, zabra?a jego spodnie i uciek?a. Mia?a na imi? Diana. Wróci? do domu bez spodni i nie potrafi? sensownie wyja?ni? tego matce. Matka przyj??a go ze wzgard? i przez d?ugie lata powraca?a do tego tematu, powtarzaj?c, ?e m??czyzna zawsze pozostaje m??czyzn? i cho?by nie wiadomo jak go traktowa?, zale?y mu tylko na jednym, a o biedn? dziewczyn? w ogóle nie dba. Ale Hiram przyzwyczai? si? do takich rozmów i s?owa sp?ywa?y po nim jak woda. Wspomina? tylko nieopanowane dr?enie cia?a, ekstaz?, a potem wyraz niesmaku na twarzy dziewczyny. Pomy?la?, ?e to dlatego... mniejsza z tym. Mniejsza z tym, wi?cej o tym nie b?d? my?la?. - No chod? - powiedzia?a kobieta. - Jak ci na imi?? - zapyta? Hiram. Spojrza?a w sufit. - Agnes, na mi?o?? bosk?. No chod?. Pomy?la?, ?e zdj?cie koszuli mo?e by? niez?ym pocz?tkiem. Przy­gl?da?a mu si? przez chwil?, a potem próbowa?a pomóc. - Nie - powiedzia?. - Co? - Nie dotykaj mnie. - Co z tob?, na mi?o?? bosk?? Jeste? impotentem? Nie. Wcale nie. Po prostu go to nie interesuje. A co, nie wolno? - Pos?uchaj: nie mam ochoty na zabaw? z psycholem. Mam inne sprawy do za?atwienia. Bior? stów? za numer. Standardowy, jasne? Standardowe co? Hiram pokiwa? g?ow?, poniewa? nie ?mia? spy­ta?, o czym ona mówi. - Ale ty najwyra?niej, Bóg wie w jaki sposób, ch?opie, nie masz poj?cia, co si? dzieje na ?wiecie. Dwadzie?cia dolców. Wystarczy za te dziesi?? minut, które mi wyrwa?e?. Zgoda? - Nie mam dwudziestu dolców - o?wiadczy? Hiram. Jej oczy spochmurnia?y. - Niech to licho porwie. Ale trafi?am. S?uchaj ch?opie, nast?p­nym razem, gdy zechcesz poderwa? panienk?, najpierw si? zasta­nów, co chcesz z ni? robi?. Dobra? Zabra?a buty i bluzk?, i wysz?a. Hiram zosta? sam. - Nie, Teddy - powiedzia?a Sara Wynn. - Ale jeste? mi potrzebna. Rozpaczliwie potrzebna – zapewnia? Teddy na ekranie. - Min??o dopiero kilka dni. Jak mog? i?? do ?ó?ka z innym m??­czyzn? kilka dni po ?mierci George'a? Ledwie cztery dni temu, ra­zem z... nie, Teddy. Prosz?. - Wi?c kiedy? Jak d?ugo? Tak bardzo ci? kocham. ?miecie, uzna?a analityczna cz??? umys?u Hirama, w oczywisty sposób oparte na historii Penelopy. Bez w?tpienia jej George, jej Odyseusz powróci, cudownie o?ywiony, gotów porwa? j? znowu w ma??e?sk? rozkosz. Ale, jak na razie, s? zalotnicy: wystarczaj?ca ich liczba, ?eby sprzeda? pi?tna?cie tysi?cy samochodów, sto tysi?­cy pude?ek podpasek i czterysta tysi?cy paczek ry?owych chrupek. Jednak nieanalityczna cz??? mózgu zupe?nie nie przejmowa?a si? Penelop?. Nie wiedzia? dlaczego, ale zaciska? i rozprostowywa? palce. Nie wiedzia?, dlaczego ca?y dr?a?. Nie wiedzia?, dlaczego osu­n?? si? na kolana przy sofie, ?ciska? Zbrodni? i kar?, a oczy próbo­wa?y p?aka?, lecz nie potrafi?y. Sara Wynn p?aka?a. Ale ona ?atwo p?acze, pomy?la? Hiram. To nieuczciwe, ?e ona tak ?atwo potrafi p?aka?. Tkaj len, Penelopo. Zadzwoni? budzik, ale Hiram ju? nie spa?. Przy ?ó?ku telewizor ?piewa? o myde?ku Dove z lanolin?. Produkty si? nie zmieniaj?, my­?la? Hiram. Nigdy si? nie zmieniaj?. Reklamowali Dove z lanolin? na takich ma?ych straganach wokó? krzy?a, na którym Jezus wykrwa­wi? si? na ?mier?. By? tego pewien. Dla delikatnej skóry. Wsta?, ubra? si? i usi?owa? czyta?, nie mog?c sobie przypomnie?, co zdarzy?o si? zesz?ej nocy i dlaczego jest taki rozdra?niony i ner­wowy. Nie potrafi?. W ko?cu postanowi? wróci? do Aryjczyka w biu­rze Bell Television. - Pan Cloward - powita? go Aryjczyk. - Jest pan psychiatr?, prawda? - spyta? go Hiram. - Nie, panie Cloward, jestem przedstawicielem biura skarg po­ziomu A6 w Bell Television. Co mog?, dla pana zrobi?? - Nie mog? ju? wytrzyma? z Sara Wynn - odpar? Hiram. - To fatalnie. Mniej wi?cej za dwa tygodnie wszystko jej si? zacznie lepiej uk?ada?. Wbrew sobie, Hiram mia? ochot? spyta?, co si? stanie. To nie­uczciwe, ?e ten nordycki nadcz?owiek na d?ugie tygodnie przede mn? wie, co zrobi ma?a Sara. Zwalczy? jednak to uczucie, zawstydzony, ?e da? si? wci?gn?? g?upiej mydlance. - Prosz? mi pomóc. - Jak mam panu pomóc? - Mo?e pan zmieni? moje ?ycie. Mo?e pan usun?? z mojego mieszkania telewizor. - Ale? dlaczego, panie Cloward? - spyta? Aryjczyk. - Prze­cie? to w ?yciu jedyna rzecz, która jest absolutnie za darmo. Tyle ?e musi pan ogl?da? reklamy. A wie pan równie dobrze jak ja, ?e reklamy s? zabawne. Nie uwierzy pan, ale s? nawet ludzie, którzy podwajaj? czas reklam w swoich osobistych programach. Dostaje­my dziennie tysi?ce pró?b o ostatni filmik McDonalda. Nie ma pan nawet poj?cia. - Mam doskona?e poj?cie. Chc? czyta?. Chc? by? sam. - Wr?cz przeciwnie, panie Cloward, marzy pan, ?eby nie by? samotnym. Rozpaczliwie potrzebuje pan przyjaciela. Gniew. - A sk?d jest pan taki cholernie pewien? - Poniewa?, panie Cloward, pa?skie reakcje s? ca?kowicie ty­powe dla pa?skiej grupy. To grupa, o któr? bardzo si? martwimy. Nie dysponujemy bud?etem, ?eby specjalnie dla was opracowa? program. Jest was tylko dwa tysi?ce w ca?ym kraju. Zreszt? bud?et niewiele by tu pomóg?, bo nie wiemy, jakich programów tak na­prawd? chcecie. - Nie nale?? do ?adnej grupy. - Nale?y pan do niej tak bardzo, ?e mo?na by pana nazwa? typo­wym. Dominuj?ca matka, nieobecny lub wrogi ojciec, ?adnych d?u­goterminowych zwi?zków. ?adnego ?ycia seksualnego. - Mam ?ycie seksualne. - Je?eli istotnie próbowa? pan podj?? aktywno?? seksualn?, to z pewno?ci? z prostytutk?, a ona oczekiwa?a od pana zbytniego wy­rafinowania. ?atwo pana zawstydzi?, nie móg? pan sobie z tym pora­dzi?, a zatem do stosunku nie dosz?o. Zgadza si?? - Kim pan jest?! Co pan chce ze mn? zrobi??! - Jestem psychoanalitykiem, oczywi?cie. Ka?dy, czyjej skargi nie potrafi za?atwi? nasza biurokratyczna figura w pierwszym poko­ju, potrzebuje pomocy, a nie innego biurokraty. Chc? panu pomóc. Jestem pa?skim przyjacielem. Nagle gniew zosta? zast?piony przez ca?kowicie bzdurn? wizj? nordyckiego nadcz?owieka, który chce pomóc ma?emu Hiramowi Clowardowi. Bezrobotny profesor roze?mia? si? g?o?no. - Humor! Bardzo zdrowo! - pochwali? go Aryjczyk". - O co tu chodzi? My?la?em, ?e psychiatrzy powinni by? sub­telni. - Wobec pewnych ludzi, zw?aszcza typów paranoidalnych, któ­rym pan nie jest, i schizoidalnych, którym tak?e pan nie jest. - A czym jestem? - Powiedzia?em panu. Strategia odmowy i represji. Bardzo nie­zdrowe. Niezdolny do dzia?ania, jeszcze mniej zdrowe. Ale jest pan wyj?tkowo inteligentny, pod wieloma wzgl?dami uzdolniony. Oso­bi?cie uwa?am za skandal, ?e nie mo?e pan uczy?. - Jestem ?wietnym nauczycielem. - Testy ze studentami wykaza?y, ?e wyj?tkowo silnie podkre?la pan wszystko, co ezoteryczne. Tylko ludzie podobni do pana lubili­by wyk?ady takiej osoby, jak pan. A nie ma wielu takich ludzi. Nie pasuje pan do typowych kategorii. - Dlatego jestem prze?ladowany. - Niech pan nie próbuje udawa? paranoika. - Aryjczyk u?miech­n?? si?. Hiram odpowiedzia? u?miechem. To szale?stwo. Lewisie Car­rollu, gdzie jeste?, kiedy naprawd? ci? potrzebuj?? - Je?li jest pan psychiatr?, to powinienem swobodnie z panem rozmawia?. - Je?li tylko pan chce. - Nie chc?. - A dlaczego? - Dlatego, ?e jest pan tak cholernie doskona?ym Aryjczykiem. Aryjczyk pochyli? si? z zaciekawieniem. - Czy to panu przeszkadza? - Mam ochot? si? wyrzyga?. - Dlaczego? Zaciekawiony wzrok by? zbyt czujny, zbyt zachwycony. Hiram nie móg? si? oprze?. - Nic pan nie wie o moich prze?yciach z czasów wojny, nie myl? si?, prawda? - Jakiej wojny? Nie mieli?my ostatnio ?adnej... - By?em jeszcze bardzo ma?y. W Niemczech. Wie pan, moi rodzi­ce nie s? moimi prawdziwymi rodzicami. Pracowali w Niemczech w ambasadzie ameryka?skiej. W Berlinie, w tysi?c dziewi??set trzy­dziestym ósmym, zanim wybuch?a wojna. Moi prawdziwi rodzice te? tam byli: niemieccy ?ydzi albo na wpó? ?ydzi. Prawdziwy ojciec, daj­my temu spokój, nie potrzebuje pan pe?nej genealogii. Powiedzmy tyle, ?e mia?em dopiero jedena?cie dni, gdy zd??yli mnie zarejestro­wa? i mój ?ydowski ojciec zabra? mnie do swojego przyjaciela, pana Clowarda z ambasady ameryka?skiej, którego ?ona niedawno poroni­?a. “We? moje dziecko", powiedzia? ojciec. “Dlaczego?", spyta? Clo­ward. “Poniewa? mamy z ?on? doskona?y, ca?kowicie pewny plan za­mordowania Hitlera. Tyle ?e w ?aden sposób nie zdo?amy tego prze?y?". I tak Cloward, mój adoptowany ojciec, wzi?? mnie na wy­chowanie. A nast?pnego dnia przeczyta? w gazecie, ?e moi rodzice zgin?li w “wypadku" na ulicy. Zbada? t? spraw? i odkry?, ?e ca?kiem przypadkiem, kiedy wprowadzali w ?ycie swój doskona?y plan, jakie? brunatne koszule zauwa?y?y ich na ulicy. Kto? krzykn??, ?e to ?ydzi. M?odzi nudzili si? i dlatego zaatakowali. Naturalnie nie mieli poj?cia, ?e ratuj? ?ycie Hitlerowi. Ci nordyccy nadludzie zacz?li bi? moj? mat­k? i zmusili ojca, by patrzy?, jak rozbieraj? j? i gwa?c?, a potem roz­pruwaj? brzuch. Na ojcu potem eksperymentowano najnowszy model zgniatacza j?der. W ko?cu z bólu odgryz? sobie j?zyk i wykrwawi? si? na ?mier?. Nie lubi? nordyckich typów. Hiram usiad?. Oczy mia? pe?ne ?ez i ?alu. U?wiadomi? sobie, ?e rzeczywi?cie potrafi p?aka? - nie za wiele, ale dawa?o to nadziej?, i - Panie Cloward - powiedzia? Aryjczyk. - Urodzi? si? pan w Mis­souri w tysi?c dziewi??set pi??dziesi?tym pierwszym roku. Pa?scy zarejestrowani rodzice s? naturalnymi rodzicami. Hiram u?miechn?? si?. - Ale to by?a w?ciekle freudowska fantazja, prawda? Zgwa?cona matka, wykastrowany ojciec, pozbawiony dziedzictwa i tak dalej... Aryjczyk u?miechn?? si?. - Powinien pan by? pisarzem, panie Cloward. - Wol? czyta?. Prosz?, pozwólcie mi czyta?. - Nie mog? zabroni? panu czytania. - Wy??czcie Sar? Wynn. Wy??czcie te posiad?o?ci, sk?d m?ode dziewczyny uciekaj? przed gro?b? ma??e?stwa z m??czyzn?, który okazuje si? przyjazny i kochaj?cy. Wy??czcie reklamówki samocho­dów i prezerwatyw. - I zostawi? pana samego, ?eby zatopi? si? pan w kataleptycz­nych fantazjach po?ród przyt?aczaj?cych, pos?pnych rosyjskich po­wie?ci? Hiram pokr?ci? g?ow?. Czy?bym ?ebra??, zastanowi? si?. Tak, zdecydowa?. - B?agam. Moje rosyjskie powie?ci nie s? przyt?aczaj?ce ani pos?pne. S? zachwycaj?ce, pobudzaj?ce, wspania?e. - To jeden z objawów pa?skiej choroby, panie Cloward. Pra­gnie pan by? przyt?oczony. - Za ka?dym razem, kiedy czytam Dostojewskiego, czuj? si? spe?niony. - Po dwadzie?cia razy przeczyta? pan wszystkie teksty Dosto­jewskiego. I dziesi?? razy wszystko To?stoja. - Za ka?dym razem, kiedy czytam Dostojewskiego, to jest pierw­szy raz! - Nie mo?emy zostawi? pana samego. - Zabij? si?! - krzykn?? Hiram. - Nie potrafi? tak d?u?ej ?y?! - Wi?c niech si? pan z kim? zaprzyja?ni - odpar? z prostot? Aryj­czyk. Hiram dysza? ci??ko, próbuj?c zapanowa? nad w?ciek?o?ci?. To si? nie zdarzy?o. Nie jestem z?y. Odsu? to, schowaj, opanuj si?, u?miechnij. U?miechnij si? do Aryjczyka. - Jest pan moim przyjacielem, tak? - spyta? Hiram. - Je?li mi pan pozwoli - odpar? Aryjczyk. - Pozwol? panu - powiedzia? Hiram. Po czym wsta? i wyszed? z gabinetu. W drodze do domu min?? ko?ció?. Cz?sto go widywa?. Co prawda religia nie bardzo go interesowa?a - jak na jego gust, zosta?a zbyt do­k?adnie przeanalizowana w powie?ciach. To co ?y?o jeszcze po Twa­inie, zwi?d?o po Dostojewskim i zgin??o po Pasternaku. Ale matka Hirama by?a szczer? prezbiteriank?. Dlatego zajrza? do ko?cio?a. W przedniej cz??ci budynku znajdowa? si? olbrzymi ekran tele­wizyjny. Z ekranu przemawia? charyzmatyczny m?ody cz?owiek. G?os wia? przyciszony i tylko ci przed ekranem mogli go s?ysze?. Ci z ty?u chyba medytowali. Cloward ukl?k? w ?awce, aby tak?e pomedytowa?. Nie potrafi? jednak oderwa? spojrzenia od ekranu. M?ody cz?o­wiek odsun?? si?, a jego miejsce zaj?? starszy, intonuj?c co? o Chry­stusie. Hiram s?ysza? tylko s?owo “Chrystus", ?adnych innych. ?ciany ozdabia?y krzy?e, kolejne rz?dy krzy?y. Ko?ció? by? pro­testancki, wi?c na ?adnym nie wisia?a krwawi?ca posta? Chrystusa, jednak wyobra?nia Hirama uzupe?ni?a ten brak. Jezus z d?o?mi i sto­pami przybitymi do krzy?a i z szyj? na przeci?ciu ramion. W?a?ciwie dlaczego krzy?? Przeci?cie dwóch ca?kowicie prze­ciwstawnych linii prostopad?ych, które stykaj? si? tylko w jednym punkcie. Wizerunek ?ycia cz?owieka, p?yn?cego przez wieczno?? i nie ogl?daj?cego si? na tych, których spotyka po drodze, ka?dego na w?asnej niesko?czenie rozbie?nej linii. Krzy?. Ale to nie jest symbol dnia dzisiejszego, uzna? Hiram. Dzisiaj ?yjemy w kulach. Dzisiaj jeste?my krzywymi, nie prostymi, i splatamy si? w sobie, stykamy ze wszystkimi, jeszcze raz i znowu, owijamy si? ma?ymi kulami, nikt nie o?miela si? wyj?? na zewn?trz. Wci?gnijcie mnie do ?rodka, krzy­czymy, wci?gnijcie i trzymajcie tam bezpiecznie, nie pozwólcie wy­pa??, nie pozwólcie skoczy? z kraw?dzi ?wiata. Ale ?wiat ma dzisiaj kraw?d?, uzna? Hiram. Wszyscy to widz?. Wiemy, gdzie ona jest, i nie chcemy pozwoli?, by ktokolwiek znalaz? w?asn? drog? na gór?. Czy ja chc? zosta? na górze? Wiek krzy?y si? sko?czy?. Weszli?my w wiek sfer. Kul. - Jeste?my twoimi przyjació?mi - powiedzia? starszy m??czy­zna na ekranie. - Mo?emy ci pomóc. Jest pewna chwa?a w tym, odpar? bezg?o?nie Hiram, ?e brnie si? samemu. - Czemu masz by? sam, skoro Jezus mo?e wzi?? twoje brze­mi?? - zapyta? m??czyzna na ekranie. Gdybym by? sam, odpowiedzia? Hiram, nie mia?bym ?adnego brzemienia. - Podnie? swój krzy?, sta? do walki po stronie dobra. Gdybym tylko potrafi? znale?? krzy? do podniesienia. I wtedy Hiram u?wiadomi? sobie, ?e nadal nie s?yszy g?osu z telewi­zora. Zamiast tego wypowiada w?asn? modlitw? i to na g?os. W g??bi ko?cio?a przygl?da?a mu si? trójka ludzi. U?miechn?? si? skr?powany, przepraszaj?co skin?? g?ow? i wyszed?. Pogwizduj?c wróci? do domu. Powita? go g?os Sary Wynn. - Teddy! Teddy! Co my zrobili?my? Patrz, co zrobili?my. - To by?o pi?kne - odpar? Teddy. - Ciesz? si? z tego. - Och, Teddy! Jak zdo?am to sobie wybaczy?? - I Sara zap?aka?a. Hiram znieruchomia? wpatrzony w ekran. Penelopa si? podda?a. Penelopa porzuci?a len i posz?a do ?ó?ka z zalotnikiem! To b??d, pomy?la?. - To b??d - powiedzia?. - Kocham ci?, Saro - powiedzia? Teddy. - Nie mog? tego znie??, Teddy - odpar?a. - W g??bi serca czuj? si? tak, jakbym zamordowa?a George'a! Zabi?am go! Penelopo, czy ju? nie ma cnoty na ?wiecie? Czy nie ma Artemidy na ?owach? Tylko Afrodyta, k?ad?ca si? co godzin? z ka?dym cz?owie­kiem, bogiem czy baranem, który obiecuje wieczno??, a darowuje tylko chwil?? Takie umowy nigdy nie s? dotrzymywane, nigdy, my?la? Hiram. I w tej w?a?nie chwili na ekranie pojawi? si? George. - Kochana - zawo?a?. - Moja najdro?sza Saro! Przez d?ugie dni w?óczy?em si? po mie?cie z amnezj?! To jaki? autostopowicz sp?on?? w moim wozie! Wróci?em do domu! A Hiram krzycza?, krzycza? i krzycza?. Wiadomo?? o tym dotar?a do Aryjczyka do?? szybko, w tym sa­mym czasie, co alarmuj?ce meldunki od grup badawczych analizu­j?cych opery mydlane. Pokr?ci? g?ow?, czuj?c, ?e ?o??dek podcho­dzi mu do gard?a. Biedny pan Cloward. Bo?e, pomy?la?, jakich cierpie? przysparzamy w imi? ochrony ludzi. - Przykro mi - powiedzia? Hiramowi. Lecz Hiram nie zwraca? na niego uwagi. Siedzia? na pod?odze, wpatruj?c si? w telewizor. Oczywi?cie, gdy tylko nadesz?y raporty, wszystkie opery mydlane, a zw?aszcza Sara Wynn, zesz?y z anteny. Teraz pokazywali teleturnieje - chwilowo, dopóki nie zastan? po­prawione wszystkie b??dy. - Przykro mi - powtórzy? Aryjczyk, ale Hiram tylko wzruszy? ramionami. Czarna kobieta w?a?nie zamieni?a jakie? pude?ko na pieni?dze w kopercie. Hiram te? by to zrobi?, i op?aca?o si?. Pi?? tysi?cy dola­rów zamiast osio?ka ci?gn?cego wózek z ma?pk? w ?rodku. Niewie­le brakowa?o, by j? wykiwali. - Panie Cloward. My?la?em, ?e to z panem s? k?opoty, ale to nieprawda. Owszem, jest pan marginalny, to fakt. Ale nie zdawali­?my sobie sprawy, co robi z lud?mi Sara Wynn. Sara-poczwara, pomy?la? wpatrzony w ekran Hiram. Czarna kobieta podskakiwa?a z rado?ci. - To ca?kowicie nasza wina. Tysi?com tak marginalnych osob­ników jak pan Sara Wynn bardzo powa?nie zaszkodzi?a. Nie mieli­?my poj?cia, jak silna jest identyfikacja. Nie mieli?my poj?cia. Oczywi?cie, ?e nie, pomy?la? Hiram. Za ma?o czytacie. Nie wie­cie, co robi? z lud?mi mity. Ale teraz zbli?a? si? Wielki Fina? i Hiram pokr?ci? g?ow?, ?eby Aryjczyk ju? sobie poszed?. - Oczywi?cie Agencja Ochrony Konsumenta b?dzie panu do?y­wotnio wyp?aca? zado??uczynienie. Trzykrotn? warto?? pa?skich obec­nych dochodów i koszty wszelkich mo?liwych kuracji. Cierpliwo?? Hirama w ko?cu si? wyczerpa?a. - Id? sobie! - zawo?a?. - Musz? si? dowiedzie?, czy ta kobieta wygra samochód. - Nie wiem, co wybra? - powiedzia?a kobieta. - Bramk? numer trzy! - krzykn?? Hiram. - O Bo?e, prosz?, bram­k? numer trzy! Aryjczyk przygl?da? mu si? w milczeniu. - Bramka numer dwa! - powiedzia?a w ko?cu kobieta. Hiram j?kn??. Prowadz?cy u?miechn?? si?. - A wi?c - powiedzia? - czy samochód znajduje si? za bramk? numer dwa? Sprawd?my! Rozsun??a si? kurtyna; za ni? siedzia? m??czyzna w ubraniu tra­pera i brzd?ka? na odrapanym banjo. Publiczno?? j?kn??a z zawodu. M??czyzna ?piewa? Domek w górach. Kobieta westchn??a. Rozsun?li wszystkie zas?ony i samochód sta? za bramk? numer trzy. - Wiedzia?em - powiedzia? Hiram. - Nigdy mnie nie s?uchaj?, i Bramka numer trzy, mówi?, a oni zawsze swoje. Aryjczyk podszed? do drzwi. - Mówi?em przecie?, prawda? - szlocha? Hiram. - Tak - przyzna? Aryjczyk. - Wiedzia?em. Zawsze wiedzia?em. Mia?em racj?. - Hiram ukry? twarz w d?oniach i zap?aka?. - Tak - odpar? Aryjczyk, po czym wyszed?, aby podpisa? doku­menty kieruj?ce Hirama na zamkni?te leczenie psychiatryczne. Te­raz nale?a? ju? do jakiej? kategorii. Nikt nie mo?e istnie? poza nimi, u?wiadomi? sobie Aryjczyk. Tworzymy nowego cz?owieka. Homo categoricus, cz?owieka sklasyfikowanego. Ale okaza?o si?, ?e jednak nie musi nic podpisywa?. Hiram po­szed? do ?azienki, nape?ni? wod? wann? i do??czy? do najwi?kszej kategorii ze wszystkich. - Niech to szlag - powiedzia? Aryjczyk, kiedy si? o tym dowie­dzia?. 5. GENOTOPIA Podró? zaj??a nam trzy tygodnie - d?u?ej ni? ktokol­wiek za naszej pami?ci przebywa? w przestrzeni. W dodatku we czwórk? t?oczyli?my si? w ma?ym kutrze Hunter III. Wzbudzi?o to w nas serdeczny podziw dla pionierów, którzy pe?zali przez kosmos z jedn? dziesi?t? pr?dko?ci ?wiat?a. Nic dziwnego, ?e za?o?yli tylko trzy kolonie. Pozostali pozjadaliby si? ?ywcem po pierwszym mie­si?cu lotu. Harold zaatakowa? Amaur ostatniego dnia. Gdyby?my nie z?a­pali sygna?u naprowadzaj?cego, kaza?bym zmieni? kurs i wraca? do Niincamais, gdzie mamusia czeka?a z szarlotk? na wszystkich oprócz mnie - ja jestem z Pensylwanii. Ale trafili?my na sygna?, komputer przeskanowa? stare mapy i po paru godzinach stan?li?my na orbicie stacjonarnej nad Prescott w Arizonie. Tak przynajmniej twierdzi? geolog, a komputery nie k?ami?. Chocia? nie przypomina?o to Arizony wed?ug starych ksi??ek. By? jednak sygna? naprowadzaj?cy, powtarzaj?cy w staroangiel­skim: “Bo?e, b?ogos?aw Ameryk?. Przybywajcie, gwarantujemy bez­pieczne l?dowanie". Komputer zapewni? nas, ?e w staroangielskim s?owo “gwarantujemy" nie jest obsceniczne, ma raczej zwi?zek ze stwierdzeniem szczególnie wiarygodnym - z czego si? troch? po­?miali?my. Byli?my te? bardzo podekscytowani. Kiedy nasi praprapra do której? tam pot?gi dziadowie i babki osiemset lat temu startowali w swoich balonach ze starej Terra Firma, uciekali przed zniszcze­niami wojny mikrobiologicznej, która w?a?nie si? zaczyna?a (par? zarazków w podst?pnym ataku na Madagaskar, szybko rozrastaj?ce si? do epidemii, i ca?y ?wiat jako zak?adnik Afryki Po?udniowej, po­siadaj?cej antidotum; szybkie uderzenia odwetowe wirusowym ra­kiem; reszty mo?na si? domy?la?). Nawet z wysoko?ci paru mil w ko­smosie by?o jasne, ?e wojna na tym si? nie sko?czy?a. A mimo to odbierali?my sygna? naprowadzaj?cy. - Obviamente automatica - zauwa?y? Amauri. - Que maquina, que nao pofa em tantos anos, bichinha! Nao acredito! - odwarkn?? Harold i zacz??em si? obawia?, ?e czeka nas powtórka poprzedniego dnia. - Po angielsku - powiedzia?em. - Mo?emy od razu si? do tego przyzwyczaja?. B?dziemy musieli mówi? po angielsku przynajmniej przez kilka dni. Vladimir westchn??: - Merda. Roze?mia?em si?. - No, dobrze, swoje skatologiczne komentarze mo?esz wyg?a­sza? w lingua deporto. - Jeste? taki pewien, ?e kto? tam jeszcze ?yje? - zapyta? spokoj­nie Vladimir. Co mog?em odpowiedzie?? ?e czuj? to w ko?ciach? Rzuci?em w niego tylko g?bk?, przez co woda pitna rozprysn??a si? po ca?ej kabinie i przez par? minut polewali?my si? ni? nawzajem. Wiem: dyscyplina, dyscyplina. Ale nie jeste?my armi?. Zreszt?, do diab?a z rym wszystkim. Wol?, ?eby moja za?oga zachowywa?a si? jak zwa­riowane dzieciaki ni? jak zwariowani doro?li. Prawd? mówi?c, nie wierzy?em, ?e przy tym poziomie techniki, jaki nasi przodkowie osi?gn?li w tysi?c dziewi??set dziewi??dzie­si?tym drugim, potrafili zbudowa? maszyn? dzia?aj?c? do roku dwa tysi?ce osiemset dziewi?tego. Na dole musia? pozosta? kto? ?ywy -albo nagle zm?drzeli. Chocia? wygl?d starej Terry nie sugerowa?, ?eby ktokolwiek tam nagle zm?drza?. Kto? na dole ?y?. A w?a?nie o tym mieli?my si? przekona?. Nie byli zachwyceni, kiedy natychmiast kaza?em im w?o?y? ma?­pie skafandry. - Przecie? na dole jest Matka Ziemia! - przekonywa? Harold. Jak na halibuta z IQ 150, czasem rzeczywi?cie zachowywa? si? jak baran. - Poka? mi miasta - odpar?em. - Poka? mi miliony ludzi, którzy biegaj? w ko?o na s?o?cu w swoich letnich kostiumach ze skóry. - Mog? tam by? zarazki - doda? Amauri swoim najbardziej z?o­?liwym tonem i natychmiast wybuch?a kolejna k?ótnia mi?dzy dwój­k? ludzi dostatecznie br?zowych, ?eby oczekiwa? od nich wi?ksze­go rozs?dku. - Post?pujemy - powiedzia?em surowym g?osem dowódcy -wed?ug standardowej procedury planetarnej, czy mamy tam Matk? Ziemi?, czy matk?... W tej w?a?nie chwili monotonny sygna? naprowadzaj?cy zmie­ni? si? nagle. - Odpowiedzcie, podajcie identyfikacj?, odpowiedzcie, bo ina­czej zestrzelimy wam ty?ki z nieba. Odpowiedzieli?my. I wkrótce potem spacerowali?my w ma?pich skafandrach poprzez g?st? grochówk? si?gaj?c? nam po p?pki (gdy­by?my potrafili znale?? bez mapy nasze p?pki, otoczone aparatur? ochronn?), czekaj?c, a? kto? otworzy nam drzwi. W ko?cu si? otworzy?y i musieli?my si? podnie?? z bardzo twar­dej pod?ogi. Troch? grochówki spad?o przez w?az razem z nami. Do sterylnej komory, gdzie czekali?my, wpu?cili jaki? gaz i wkrótce po­tem grochówka opad?a, zmieniaj?c si? w b?oto. - Mariajoseijesus! - mrukn?? Amauri. - Aquela merdi vivia! - Po angielsku - mrukn??em do mikrofonu. - I wyra?aj si? bar­dziej elegancko. - To gówno ?yje - powiedzia? Amauri, zmieniaj?c j?zyk i wyra­?aj?c si? bardziej elegancko. - Teraz ju? nie, ale my owszem. - Trudno by?o zachowa? cier­pliwo??. Nic nie wiedzieli?my. Równie dobrze to, co tutaj uchodzi?o za ludzi, mog?o zjada? astronautów. Albo sk?ada?o ich w ofierze jakim? miejscowym bóstwom. Sp?dzili?my w tej kabinie cztery nerwowe godziny. U?o?y?em ju? pi?? beznadziejnych planów ucieczki, kiedy nagle drzwi si? otworzy?y i w progu stan?? jaki? cz?owiek. Ubrany by? w bia?y kombinezon farmerski albo co? tym rodza­ju. By? bardzo niski. U?miechn?? si? uprzejmie i skin?? na nas. Do­wód pozytywny: ?ywe istoty ludzkie. Misja zako?czona sukcesem. Teraz wiemy, ?e nie by?o si? z czego cieszy?, lecz wtedy bardzo si? ucieszyli?my. Klepi?c po plecach i obejmuj?c naszego gospodarza (delikatnie, ?eby go nie zgnie??), weszli?my w labirynt Bazy Broni Mikrobiologicznej 004. Wszyscy tu byli bardzo niscy, nie wi?cej ni? metr czterdzie?ci, i od razu przysz?a mi do g?owy my?l, ?e ludzko?? bardzo przez ten czas wyros?a. Gwiazdy dobrze nam zrobi?y, pomy?la?em. Spokojny, metodyczny Vladimir, jak zwykle blady jak duch, zna­cz?co nacisn?? klamk? i dotkn?? prze??cznika ?wiat?a (naprawd? by?y mechaniczne). Oba by?y na poziomie oczu naszych ma?ych przyjació?. To nie my, koloni?ci, wyro?li?my - to nasi kuzyni ze starej Gai zmaleli. Próbowali?my dowiedzie? si? czego? o historii, ale ich intereso­wa?a tylko polityka. - Czy jeste?cie Amerykanami? - pytali ci?gle. - Pochodz? z Pensylwanii - odpar?em - ale te ofermy s? z Nun­camais. Nie zrozumieli. - Nuncamais. To znaczy “nigdy wi?cej" w lingua deporto. Znowu zdziwienie. Ale zadali kolejne pytanie. - A sk?d si? wzi??a wasza kolonia? - My?leli tylko o jednym. - Pensylwania zosta?a zasiedlona przez Amerykanów z Hawa­jów. Nie próbujemy nawet zgadywa?, dlaczego nazwali t? cholern? planet? Pensylwani?. - To jasne - zapiszcza? jeden z maluchów. - Kolebka wolno?ci. A oni? - Z Brazylii - odpar?em. Naradzali si? przez moment. Potem najwyra?niej uznali, ?e cho­cia? brazylijskie pochodzenie nie jest zbrodni?, nie implikuje jednak w pe?ni ludzkiego statusu. Od tej chwili nie próbowali nawet rozma­wia? z moj? za?og?. Obserwowali ich tylko uwa?nie i mówili do mnie. Mnie kochali. - Bo?e, b?ogos?aw Ameryk? - powiedzieli. By?em sk?onny do zgody. - Bo?e, b?ogos?aw Ameryk? - odpar?em. A potem znowu chórem wyg?osili obsceniczn? sugesti?, co ta­kiego powinienem zrobi? z Rosjanami. Zerkn??em na moich wspó?­w?drowców i wzruszy?em ramionami. Powtórzy?em ?yczenia malu­chów, dotycz?ce seksualnych rozkoszy Rosjan. Pora na fakty. Nie b?d? was nudzi? referowaniem wszystkich sprytnych pyta? i sugestii, które pozwoli?y mi uzyska? poni?sze in­formacje. Po cz??ci dlatego, ?e nie wymaga?o to ?adnych pyta?. Wydawa?o si?, ?e przez lata ?wiczyli, co powiedz? go?ciom z ko­smosu, a zw?aszcza potomkom dawno zapomnianych kolonistów. Mówili tak: Wojna biologiczna zacz??a si? na dobre jakie? trzy lata po naszym odlocie, kiedy wypuszczono trzy bardzo chytrze zapro­jektowane rakotwórcze wirusy. Pozornie nie by?o winnych, gdy? Rosjanie i Amerykanie zgodnie zaprzeczali, a Chi?czycy byli ju? martwi. Wtedy w?a?nie naukowcy zacisn?li pasa i wzi?li si? do pracy. Kiedy moi przodkowie wyruszali do gwiazd, wiedza o rekombi­nacjach DNA by?a jeszcze w powijakach, zreszt? przez ten czas nie rozwin?li?my jej zbytnio. Kiedy zasiedla si? dzikie planety, cz?o­wiek ma wa?niejsze rzeczy do roboty. Ale pod naciskiem wojny, genetyka na Ziemi dokona?a prawdziwych post?pów. - Ca?y czas opracowujemy nowe szczepy wirusów i bakterii -mówili, - Ca?y czas jeste?my bombardowani przez najnowsz? bro? Rosjan. Mieli mnóstwo roboty. Niewielu ich ju? zosta?o na tym stanowi­sku bojowym, a ataki wroga by?y coraz sprytniejsze. Wreszcie, wszyscy równocze?nie, zrozumieli?my sytuacj?. To Harold powiedzia? g?o?no: - Fossa-me mae! Chcecie powiedzie?, króliczki, ?e od o?miuset lat tkwicie tutaj na dole? Nie odpowiedzieli, dopóki to ja nie zada?em pytania - tylko uprzejmiej, gdy? zauwa?y?em pewne zaci?ni?cie szcz?k, kiedy Ha­rold nazwa? ich króliczkami. No có?, byli króliczkami, tak bia?ymi, jak to tylko mo?liwe. Jednak to nie?adnie, ?e Harold tak ich nazwa?, zw?aszcza wobec Vladimira, który te? mia? pewne tendencje do ja­snej karnacji. - Czy?by?cie wy, Amerykanie, byli tu uwi?ziem od pocz?tku wojny? - zapyta?em, staraj?c si? wyrazi? g?osem pewien podziw, co si? uda?o. Zreszt? groza nie jest a? tak od podziwu odleg?a. Rozpromienili si?, chyba z dumy. Nauczy?em si? interpretowa? pewne wyrazy ich twarzy. Dopóki dobrze mówi?em o Ameryce, wszystko by?o w porz?dku. - Tak, kapitanie Kane Kaneo, my i nasi przodkowie przebywa­my tu od samego pocz?tku. - Nie by?o wam troch? ciasno? - Ameryka?scy ?o?nierze nie dbaj? o takie rzeczy, kapitanie. Za prawo do ?ycia, wolno?ci i pogoni za szcz??ciem jeste?my sk?onni po?wi?ci? wszystko. - Nie pyta?em nawet, w jaki sposób w tej dziu­rze mo?liwe s? wolno?? i pogo? za szcz??ciem. Nasz bohater mówi? dalej: - Walczymy, by miliony mog?y ?y? swobodnie, oddychaj?c ?wie?ym ameryka?skim powietrzem, nie zagro?one szponami ko­munizmu. Potem chórem od?piewali par? hymnów na temat b??kitnych gór i z?ocistych fal, z powtarzaj?cym si? jak refren “Bo?e, b?ogos?aw Ameryk?". Zako?czyli g?o?nym okrzykiem “Lepiej zara?ony ni? czer­wony". Kiedy sko?czyli, spyta?em, czy mo?emy si? ju? po?o?y?, gdy? wed?ug czasu naszego statku trwa?a noc. Umie?cili nas w niewielkim pokoju z trzema zbyt krótkimi dla nas kojami. Zreszt?, to bez znaczenia. W naszych ma?pich skafan­drach i tak nie by?oby nam wygodnie. Gdy tylko zostali?my sami, Harold chcia? przej?? na lingua de­porto, ale zdo?a?em go przekona?, nie naciskaj?c nawet klawisza dyscyplinera w moim skafandrze. Nasi gospodarze nie powinni po­dejrzewa?, ?e mamy przed nimi jakie? tajemnice. Przyj?li?my bez dyskusji, ?e nas pods?uchuj?. W efekcie prowadzili?my rozmow?, której bezpiecznie mog?a s?ucha? banda ob??kanych patriotów. Amauri: - Jestem zdumiony ich mi?o?ci? do Ameryki, niezmienn? od tylu wieków. I t?umaczenie: - Dlaczego tym czubkom odbija na punkcie czego? tak martwe­go, jak staro?ytne imperium Stanów Zjednoczonych? Ja: - Mo?e dzi?ki swej niezachwianej lojalno?ci wobec sztandaru, Boga, ojczyzny i wolno?ci (przyznaj?, ?e troch? przesadzi?em, ale lepiej si? zabezpieczy?) zdo?ali tak d?ugo przetrwa?. T?umaczenie: - Mo?e tylko fanatyzm utrzyma? ich przy ?yciu w tej dziurze. Harold: - Ciekawe, jak d?ugo mo?emy pozosta? w tym bastionie demo­kracji, zanim niech?tnie powrócimy do naszej kolonii, b?d?cej spe?­nieniem ameryka?skich marze?. T?umaczenie: - Jakie s? szans?, ?e nas wypuszcz?? S? tak szurni?ci, ?e mog? uzna? nas nawet za szpiegów. Vladimir: - Mam tylko nadziej?, ?e b?dziemy si? mogli od nich uczy?. Ich nauka niesko?czenie przewy?sza wszystko, co dot?d osi?gn?li?my przy naszych skromnych mo?liwo?ciach. T?umaczenie: - Nigdzie si? nie ruszymy, dopóki nie b?d? móg? wykona? swo­jej roboty, to znaczy zbada? miejscow? flor? i faun?. Osiemset lat rekombinacji DNA na pewno doprowadzi?o do czego?, co mo?emy zabra? na Nuncamais. I tak to trwa?o, a? dostawali?my ju? md?o?ci od sp?ywaj?cych nam z ust kwiatów i s?odyczy. Potem poszli?my spa?. Nast?pny dzie? by? dniem wycieczki, rosyjskiego ataku, a nie­wiele brakowa?o, by sta? si? dniem ostatnim dla za?ogi dobrego stat­ku Pollywog. Podczas wycieczki prawie przez ca?y ranek na przemian wchodzili­?my i schodzili?my. Vladimir w??czy? ?ledzenie na komputerze swojego skafandra. Mój by? zbyt zaj?ty analiz? ich komentarzy, a Amauri reje­strowa? dane naukowe. Harold natomiast próbowa? znale?? sposób na d?ubanie w nosie w r?kawicach. Harold zabra? si? z nami jako ekspert od broni, tak na wszelki wypadek. I dzi?ki Bogu. Zacz?li?my odró?nia? jednego malucha od drugiego. George Washington Steiner by? naszym przewodnikiem. G?ówny szef, który wyk?ada? nam wczoraj histori?, nazywa? si? Andrew Jackson Walli­chinsky. A facet, który dyrygowa? chórem, to RichardNixon Dixon. Komputer wyja?ni? nam, ?e s? to imiona ukochanych ameryka?skich prezydentów, do których dodane zosta?y nazwiska. Analiza komputera w moim skafandrze wyja?ni?a te?, ?e ten muzyczny dyrygent jest prawdziwym szefem, a Andy Jack Wallichin­sky to po prostu dyrektor naukowy. Wychodzi na to, ?e politycy kie­ruj? mózgowcami zamiast odwrotnie. Nasz przewodnik G.W. Steiner by? bardzo dumny z tej funkcji. Pokaza? nam wszystko. To znaczy, ?e chocia? ma?pi skafander likwi­dowa? trzy czwarte grawitacji, w porze lunchu (szybki ?yk regeneru­j?cego xixi i coco) bola?y mnie ju? nogi. To robi?o wra?enie. Znowu opowiem to w formie skróconej. Baza by?a w zasadzie hermetyczna, ale wrogie wirusy i bakterie do?? swobodnie przenika?y do ?rodka. Zdaje si?, ?e na pocz?tku dwudziestego pierwszego wieku Rosjanie zaprzestali nadawania ja­kichkolwiek audycji radiowych. (Wiem, wydaje si?, ?e to nie ma zwi?zku. Ale cierpliwo?ci.) Z pocz?tku Amerykanie z 004 s?dzili, ?e zwyci??yli. A potem nast?pi? kolejny atak zupe?nie inn? chorob?. Do tego czasu za?ogi 004 ?adna choroba nie zaatakowa?a bezpo?red­nio - hermetyzacja dzia?a?a znakomicie. Ale ich ówczesny dowód­ca. Rodney Fletcher, by? bardzo podejrzliwy. - Uwa?a?, ?e to komunistyczna sztuczka - t?umaczy? nam George Washington Steiner. Zaczyna?em pojmowa? ?ród?a patriotyzmu w historii 004. I tak Rodney Fletcher poleci? naukowcom zaj?? si? wzmacnia­niem systemu antycia? u personelu bazy. Po trzech tygodniach opra­cowali trzy nowe szczepy bakterii, które selektywnie poch?ania?y praktycznie wszystko, co nie powinno znale?? si? w ludzkim ciele. I w sam? por?, bo w?a?nie wtedy uderzy?a nowa choroba. Nie za­trzyma? jej system hermetyzacji, poniewa? nie by? to wirus, tylko dwa drobne aminokwasy i moleku?a laktozy, z?o?one razem tak jak trzeba. Przecisn??y si? przez filtry i przebi?y barier? antybiotyków. Znalaz?y si? w p?ucach ka?dego m??czyzny, kobiety i dziecka w Ba­zie 004. I gdyby Rodney Fletcher nie by? paranoikiem, wszyscy by umarli. Dzi?ki niemu prze?y?a po?owa. Te dwa aminokwasy i moleku?a laktozy miary zdolno?? wpasowa­nia si? w pewien konkretny punkt ludzkiego DNA i zmuszania go do replikacji w pewien konkretny sposób. Jedna drobna zmiana i wkrótce przestawa?y dzia?a? nerwy. Uda?o si? spowolni? dzia?anie tych aminokwasów i moleku?y laktozy do czasu, gdy znaleziono zatyczk?, która jeszcze lepiej pa­sowa?a do tego punktu w DNA i nie dopuszcza?a do niego rosyjskich maszynek. (Czy mo?na je nazwa? wirusami? Czy by?y ?ywe? Pozo­stawiam ten problem ludziom pobo?nym i filozofom.) Niestety, zatyczki powodowa?y, ?e dzieci ?o?nierzy by?y bardzo niskie, na ogó? traci?y z?by i ?lep?y w wieku trzydziestu lat. G.W. Steiner by? bardzo dumny z faktu, ?e po czterech pokoleniach uda?o im si? skorygowa? problem oczu. U?miechn?? si? po raz pierwszy i zauwa?yli?my, ?e naprawd? ma inne z?by ni? my. - Budujemy je z bakterii, które twardniej? wystawione na dzia?anie pewnego szczególnego wirusa. Wymy?li?a to moja w?asna praprababka - wyja?ni? Steiner. - Stale tworzymy nowe i u?yteczne narz?dzia. Poprosi?em, ?eby nam pokaza?, jak to robi?, co znowu doprowa­dzi?o nas do tego, co ju? ogl?dali?my podczas wycieczki. Widzieli­?my laboratoria, gdzie jedenastu naukowców bawi?o si? z DNA. Ni­czego nie zrozumia?em, ale ma?pi skafander zapewni?, ?e komputer wszystko rejestruje. Obejrzeli?my te? system u?ycia broni. Bardzo sprytny. Polega? na umieszczeniu w ma?ym pude?ku p?ytki z kultur? wyj?tkowo pa­skudnej broni. Potem zamykano klapk? i naciskano guzik, który otwiera? drug?, prowadz?c? z pude?ka w zewn?trzny ?wiat. - Czekamy, a? wiatr je rozniesie - wyja?ni? Steiner. - Wed?ug naszych szacunków, mniej wi?cej po roku nowa bro? dociera do Rosji. Przez ten czas muruje si? tak mocno, ?e jest nie do powstrzymania. Spyta?em, czym ?ywi? si? bakterie. Roze?mia? si?. - Czymkolwiek - odpar?. Okazuje si?, ?e podstaw? wszelkiej broni s? bakterie, zdolne równocze?nie do fotosyntezy i rozpuszczania wszelkich postaci ?e­laza. - Cokolwiek zmieniamy w konkretnym typie broni, to pozostaje na zawsze - wyja?ni? Steiner. - Dzi?ki temu mo?e dotrze? wsz?dzie bez gospodarza. Kwarantanna na nic si? nie przyda. Harold wpad? na pewien pomys?. By? z niego dumny. - Je?li te ma?e zarazki mog? rozpuszcza? stal, George, to dla­czego, do diab?a, nie rozpuszcz? ca?ej tej instalacji? Steiner zrobi? min?, jakby mia? nadziej?, ?e zadamy to pytanie. - Kiedy stworzyli?my nasz? kultur? podstawow?, wyhodowali­?my te? ple??, która powstrzymuje bakteri? od reprodukcji i od?y­wiania si?. Ple?? ro?nie tylko na metalu, a zarodniki gin?, je?li nie zetkn? si? zarówno z ple?ni? czy metalem w ci?gu jednej siedem­dziesi?tej siódmej sekundy. To oznacza, ?e ple?? porasta ca?? insta­lacj? i nic wi?cej. Opracowa? to mój czternasty prawujek, William Westmoreland Hannamaker. - Dlaczego - spyta?em - ca?y czas powo?ujesz si? na swoje wi?­zy rodzinne z wynalazcami? Przecie? po o?miuset latach wszyscy s? tu spokrewnieni? Zdawa?o mi si?, ?e zadaj? proste pytanie, ale G.W. Steiner spoj­rza? na mnie z niech?ci? i odwróci? si?, prowadz?c nas do kolejnego pokoju. Znale?li?my tam bakterie, które przerabia?y inne bakterie, które przerabia?y jeszcze inne bakterie, które zmienia?y ludzkie ekskre­menty w smaczne i po?ywne jedzenie. Uwierzyli?my im na s?owo, ?e by?o smaczne. Wiem, przez rurki skafandrów ci?gle zjadali?my zutylizowanych siebie. Ale przynajmniej wiedzieli?my, gdzie nasze jedzenie by?o wcze?niej. Mieli bakterie, które bez pomocy ?wiat?a s?onecznego przera­bia?y dwutlenek w?gla i wod? z powrotem na tlen i skrobi?. To tyle, je?li chodzi o fotosyntez?. Dostali?my te? list? wszystkiego, co kolejne probówki broni mog? zrobi? z nieprzygotowanym ludzkim cia?em. Gdyby ktokolwiek st?uk? je na Nuncamais, Pensylwanii czy Kijowie, wszyscy by znikn?li, ca?kowicie poch?oni?ci i wbudowani w systemy ?yciowe bakterii, wirusów i programowanych aminokwasów. Gdy tylko o tym pomy?la?em, powiedzia?em g?o?no. Ale dosze­d?em tylko do s?owa “Kijów". - Kijów? Jedna z kolonii nazywa si? Kijów? Wzruszy?em ramionami. - S? tylko trzy skolonizowane planety. Kijów, Pensylwania i Nun­camais. - Rosyjskiego pochodzenia? O ?esz, pomy?la?em. “O ?esz" to s?owo ogólnego stosowania, zast?puj?ce dowolne przekle?stwo, blu?nierstwo oraz wszelkie por­nograficzne i fekalno-analne wyra?enia, jakie przychodzi?y mi wte­dy do g?owy. W tym miejscu wycieczka dobieg?a ko?ca. W sypialni zdali?my sobie spraw?, ?e go?cinno?? naszych go­spodarzy uleg?a wyczerpa?a si?. Po chwili Harold zrozumia?, ?e to moja wina. - Kapitanie, do licha, gdyby pan nie wspomnia? o Kijowie, nie zamkn?liby nas w ten sposób! Zgodzi?em si? w nadziei, ?e to go uspokoi, ale w?cieka? si? da­lej, dopóki nie nacisn??em klawisza dyscyplinera w moim ma?pim skafandrze. Potem skonsultowali?my si? z komputerami. Mój poinformowa?, ?e we wszystkim, co nam mówiono, pomini?to ca?kowicie dwie dziedziny wiedzy. Po pierwsze, by?o jasne, ?e w przesz?o?ci ma?e ludziki intensywnie pracowa?y nad ludzkim DNA, ale nikt nawet nie sugerowa?, ?e jakiekolwiek badania prowadzone s? wspó?cze?nie. Po drugie, chocia? pokazywano nam ró?nego ro­dzaju bro? wysy?an? przeciwko Rosjanom na drugim ko?cu ?wiata, tutaj nie zobaczyli?my nawet ?ladu broni osobistej. - Oho - ucieszy? si? Harold. - Czyli je?li tylko uda si? wywa?y? drzwi, nic nas nie powstrzyma. A mog? to zrobi?, kiedy tylko zechc? - oznajmi?, bawi?c si? klawiszami skafandra. Poprosi?em go, ?eby zaczeka?, dopóki nie sko?czymy raportów. Amauri o?wiadczy?, ?e zgromadzi? do?? informacji z rozmów i przez ma?pie oczy, wi?c mo?emy wraca? do domu z ca?? wiedz? o rekombinacjach DNA, zmagazynowan? w naszych komputerach. A potem skafander Vladimira wy?wietli? holomap? Bazy 004. Jaskrawozielone, niesko?czenie cienkie linie oznacza?y ?ciany, , drzwi i korytarze. Natychmiast rozpoznali?my te, po których chodzili?my przez ca?y ranek. Odnale?li?my laboratorium i pokój, gdzie nas uwi?ziono. A potem zauwa?yli?my na ?rodku holomapy do?? spory obszar, który wydawa? si? pusty. - Widzieli?cie tak? sal?? - spyta?em. Pokr?cili g?owami. Vladimir spyta? holomap?, czy tam byli?my. Skafander odpowiedzia? swoim szeleszcz?cym ma?pim g?osem: -Nie. Oznaczy?em tylko niespenetrowany obwód i otwory, któ­re by? mo?e stanowi? wej?cia. - A wi?c tam nas nie wpu?cili - uzna? Harold. - Wiedzia?em, ?e dranie co? ukrywaj?. - Mo?emy zgadywa? - powiedzia?em. - Ta sala ma co? wspól­nego z broni? osobist? albo z pracami nad ludzkim DNA. Przez krótk? rozwa?ali?my wszystkie te wnioski i stwierdzili­?my, ?e niewiele nam daj?. Wreszcie przemówi? Vladimir. Taki pó?­królik zawsze wpadnie na jaki? pomys? niedost?pny trzem br?zo­wym. Niez?y dowód na to, ?e teoria rasowa jest tylko stekiem bzdur. - Do diab?a z broni? osobist? - rzuci? Vladimir. - Nie potrzebu­j? ?adnej broni osobistej. Wystarczy, ?e zrobi? nam ma?e dziurki w skafandrach i pozwol? dosta? si? zarazkom. - Skafandry natychmiast si? zamkn? - odpar? Amauri, ale od razu si? poprawi?. - Wirus chyba nie potrzebuje tyle czasu, ?eby si? przedosta?, prawda? Harold nie zrozumia?. - Niech tylko który? z tych króliczków spróbuje mnie dotkn?? no?em, a rozpruj? go od dupy po pachy. Nie zwracali?my na niego uwagi. - Dlaczego s?dzisz, ?e s? tu jakie? wirusy? Nasze skafandry ni­czego nie wykazuj?- zauwa?y?em. Vladimir ju? wszystko przemy?la?. - Pami?taj, co mówili o Rosjanach, którzy wprowadzili tutaj te swoje potworki z aminokwasów. - Rosjanie - parskn?? lekcewa??co Amauri. - Masz racj? - przyzna? Vladimir. - Ale nie podno? g?osu, viado. Amauri zaczerwieni? si?. - Quem e que ce chama de viado! - zawo?a? gniewnie. Przycisn??em klawisz dyscyplinera. Nie mieli?my wcze?niej cza­su na k?ótnie. - Uwa?aj, co mówisz, Vladimir. Mamy ju? do?? problemów. - Przepraszam, kapitanie, i ciebie, Amauri. Jestem troch? zde­nerwowany. - Jak wszyscy. Vladimir nabra? tchu i mówi? dalej. - Kiedy te zarazki si? tu dosta?y, 004 by?a pewnie ca?kiem prze­puszczalna. Ci, hm, Rosjanie, pompowali tu wtedy coraz wi?cej od­mian. - Dlaczego wszyscy nie umarli? - My?l?, ?e wielu ludzi zgin??o, lecz ocaleli ci, których cia?a lepiej przyjmowa?y te wymy?lone zatyczki. Teraz zatyczki s? nor­malnymi elementami przemian chemicznych w ich ciele. Przecie? musz? by?, prawda? Mówili, ?e s? przekazywane z DNA kolejnym pokoleniom. Zrozumia?em. Amauri równie?. - A zatem mieli siedem czy osiem wieków doboru ze wzgl?du na adaptowalno?? - zauwa?y?. - Czemu nie? - odpar? Vladimir. - Zauwa?y?e?? Jedenastu ba­daczy rozwija nowe ?rodki ataku, a tylko dwóch zajmuje si? obron?. Nie martwi? si? specjalnie. - Matko Ziemio... - pokr?ci? g?ow? Amauri. - Co w ciebie wst?­pi?o? - Przezi?bi?a si? - stwierdzi? Vladimir i roze?mia? si? g?o?no. -To wirus. Tak zwana ludzko??. Przez chwil? przygl?dali?my si? holomapie. Znalaz?em cztery ró?ne drogi z naszej celi do tej tajnej sali, gdyby?my chcieli si? tam dosta?. Znalaz?em te? trzy trasy do wyj?cia. Pokaza?em je pozosta­?ym. - Tak - przyzna? Harold. - K?opot w tym, ?e nie wiadomo, czy te drzwi naprawd? prowadz? do nieznanego obszaru. To znaczy, ?e za trzema lub czterema mog? by? komórki na szczotki albo jakie? warsztaty. Racja. Zastanawiali?my si?, czy powinni?my raczej ucieka? do statku, czy przekona? si?, co przed nami ukrywali. I wtedy w?a?nie rosyjski atak pomóg? nam podj?? decyzj?. Pod?oga zadr?a?a, jakby jaki? gi­gantyczny pies wzi?? Baz? 004 w z?by i potrz?sn?? ni? mocno. Po­tem ?wiat?a zamigota?y i zgas?y. - Idealna okazja - powiedzia?em w ma?pie usta. Zgodzili si?. Zapalili?my reflektory skafandrów i skierowali?my je na drzwi. Harold poczu? si? nagle bardzo wa?ny. Podszed? i prze­sun?? magicznym p?etwopalcem wzd?u? futryny. Potem cofn?? si? i dotkn?? d?wigni na skafandrze. - Lepiej si? odwró?cie - poradzi?. - Mo?e mocno b?ysn??. Chocia? patrzy?em na tyln? ?cian? celi, wybuch i tak o?lepi? mnie na par? sekund. Gdy si? odwróci?em, ?wiat?o wydawa?o si? lekko zielonkawe. Drzwi le?a?y na pod?odze w kawa?kach, a sam otwór po nich te? nie wygl?da? zbyt równo. - Niez?a robota, Haroldzie - pochwali?em go. - Gracas a deus - odpar? i musia?em si? roze?mia?. Zabawne, ?e te religijne frazy nie gin? nawet u takiego bezbo?­nego filho de punta jak Harold. Potem przypomnia?em sobie, ?e do mnie nale?y wydawanie roz­kazów. Wi?c wyda?em. Drugie ze sprawdzanych drzwi prowadzi?y do sal, które chcieli­?my obejrze?. Ale w chwili, gdy tam weszli?my, zapali?y si? ?wiat?a. - Do licha. Przywrócili funkcjonowanie bazy - mrukn?? Amauri. Ale Vladimir tylko wskaza? r?k? korytarz. Grochówka przedosta?a si? do wewn?trz. Przelewa?a si? w na­sz? stron?. - Cokolwiek zrobili Rosjanie, wybili spor? dziur? w pow?oce stacji - stwierdzi? Vladimir, mierz?c w ma? laserowym palcem. Na­wet przy pe?nej mocy, zmieni? w par? tylko niewielki punkt. Reszta zbli?a?a si? nadal. - Kto? ma ochot? pop?ywa?? - spyta?em. Nikt nie chcia?. Pogo­ni?em ich wi?c do niespecjalnie ukrytego pomieszczenia. By?o tam kilku ma?ych ludzików, kul?cych si? w ciemno?ci. Harold owin?? ich w kokony i wepchn?? do k?ta. Mogli?my si? ro­zejrze?. W?a?ciwie nie by?o nic do ogl?dania. Typowe wyposa?enie labo­ratoryjne i trzydzie?ci dwa akwaria, mniej wi?cej po metrze kwadrato­wym. Nad nimi pali?y si? lampy kwarcowe. Zajrzeli?my do ?rodka. Zwierz?ta wygl?da?y na galaretowate. Wtedy nie dotkn??em jesz­cze ?adnego, ale widzia?em, jak powoli wysuwaj? nibynó?ki. Uzna­?em, ?e ten, któremu si? przygl?dam, ma do?? tward? skór?, a w ?rod­ku galaret?. Wszystkie by?y jasnobr?zowe, ja?niejsze nawet ni? skóra Vladimira. Ale tu i tam widzia?em zielone punkty. Ciekawe, czy s? zdolne do fotosyntezy, pomy?la?em. - Patrz, w czym one p?ywaj? - rzuci? Amauri i zda?em sobie spra­w?, ?e to grochówka. - Pewnie wyhodowali gigantyczne ameby, które ?ywi? si? wszyst­kimi innymi mikroorganizmami - stwierdzi? Vladimir. - Mo?e wy­tresowali je do przenoszenia bomb. Przeciwko Rosjanom. W tej w?a?nie chwili Harold otworzy? ogie? ze swojego arsena­?u. Zauwa?y?em, ?e ma?e ludziki zebra?y si? przy drzwiach, wyra?­nie podniecone. Kilku z nich, z przodu, wygl?da?o na martwych. Harold pewnie pozabija?by wszystkich, tyle ?e wci?? stali?my przy akwarium z gigantyczn? ameb?. Kiedy krzykn??, zobaczyli?my, ?e paskudztwo chwyci?o go za nog?. Na naszych oczach upad?, dol­na po?owa nogi odpad?a, a ameba dalej w?era?a si? w udo. Gapili?my si? tak d?ugo, ?e malcy zd??yli nas z?apa?. By?o ich tylu, ?e opór straci? sens. Poza tym nie mogli?my oderwa? wzroku od Harolda. Ameba przesta?a je?? mniej wi?cej na wysoko?ci pachwiny. Ale to nie mia?o ju? znaczenia. Harold nie ?y?. Nie wiedzieli?my, jaka choroba go zabi?a, ale gdy tylko skafander si? rozerwa?, zacz?? wy­miotowa?, a twarz pokry?a si? krostami. Krótko mówi?c, Vladimir mia? racj? co do obecno?ci wirusów w Bazie 004. Ameba ukszta?towa?a si? w pi?ciok?t. Pi?cioma g?adkimi boka­mi siedzia?a na wielkiej ranie, która kiedy? by?a miednic?. Nagle, po krótkiej konwulsji, wszystkie boki podzieli?y si? na po?owy, tworz?c ostre k?ty, tak ?e teraz by?o ich dziesi??. Potem po?rodku pojawi?y si? cieniutkie p?kni?cia i - jak rozci?ta w po?owie galareta, która postanowi?a si? wreszcie rozdzieli? - obie po?ówki opad?y na boki. Szybko utworzy?y dwa nowe pi?ciok?ty, a potem znów zmieni?y si? w nieregularne bry?y i wróci?y do po?erania Harolda. - No tak - rzek? Amauri. - Maj? bro? osobist?. Gdy przemówi?, p?k? czar milczenia. Ludziki rozci?gn??y nas na sto?ach, kieruj?c w nasz? stron? ostre przedmioty. Gdyby cho? jeden z nich przebi? skafander, byliby?my martwi. Le?eli?my nieruchomo. Richard Nixon Dixon, czo?owy halibut, przes?uchiwa? nas oso­bi?cie. Zacz??o si? od pytania o Rosjan. Kiedy ich odwiedzili?my, dlaczego postanowili?my s?u?y? im, a nie Amerykanom, itd. Powta­rzali?my, ?e to bzdura. Ale kiedy zagrozili, ?e wytn? otwór w skafandrze Vladimira, uzna?em, ?e do?? tego. - Powiedz im! - krzykn??em w ma?pie usta, a Vladimir zawo?a?: - Dobrze. Ludziki odst?pi?y. - Nie ma ?adnych Rosjan - powiedzia? Vladimir. Ludziki przygotowa?y si? do wycinania dziury. - Nie, czekajcie, to prawda! Kiedy odebrali?my wasz sygna? namiarowy, przed l?dowaniem, kilka razy oblecieli?my ca?? planet?. Nie ma tam ?adnego ?ycia. Tylko tutaj! - Komunistyczne ?garstwa - uzna? Richard Nixon Dixon. - ?wi?ta prawda! - zawo?a?em. -Nie dotykaj go, cz?owieku! On mówi prawd?. Na ca?ej planecie jest tylko ta grochówka. Pokrywa ka?d? pi?d? ziemi, ka?dy centymetr wody, z wyj?tkiem paru dziur na biegunach. Dixon troch? si? zmiesza?, a ludziki poszepta?y mi?dzy sob?. Chyba mój g?os zabrzmia? szczerze. - Je?eli nie ma tam ludzi - zapyta? Dixon - to sk?d si? bior? rosyjskie ataki? Odpowiedzia? Vladimir. Szybko my?la?, jak na królika. - Spontaniczna rekombinacja. Wy i Rosjanie wyhodowali?cie nowe szczepy ka?dego mikroba, a one rozwija?y si? jak szalone. Wszyscy ludzie, wszystkie zwierz?ta i wszystkie ro?liny zgin??y. Prze­?y?y tylko mikroby, lecz ci?gle wprowadzali?cie nowe szczepy, wspó?zawodnicz?ce z tymi potworkami na zewn?trz. Te, które nie mog?y si? zaadaptowa?, gin??y. A teraz zosta?y tylko takie, które si? adaptuj?. Bez przerwy. Andrew Jackson Wallichinsky, szef naukowców, pokiwa? smut­no g?ow?. - To brzmi rozs?dnie. - Przez ostatnie tysi?c lat jednego nauczyli?my si? o komuni­stach - rzek? Richard Nixon Dixon. - Nie mo?na im ufa?. - No có? - zauwa?y? Andy Jack. - ?atwo to sprawdzi?. - Próbuj. - Dixon skin?? g?ow?. Trzech ludzików podesz?o do akwariów i ka?dy wyj?? ameb?. W jednej chwili sta?o si? jasne, ?e chc? je na nas po?o?y?. Amauri wrzasn??. Vladimir poblad?. Te? bym krzykn??, gdybym nie by? zaj?­ty po?ykaniem w?asnego j?zyka. - Spokojnie - powiedzia? Andy Jack. - Nie zrobi? wam krzywdy. - Acredito! - wrzasn??em. - Tak jak Haroldowi! - Harold zabija? ludzi. Te nic wam nie zrobi?. Chyba ?e b?dzie­cie k?ama?. ?wietnie, pomy?la?em. To jak próba czarownic. Rzuca sieje do wody i je?li si? potopi?, s? niewinne, a je?li p?ywaj?, s? winne, wi?c si? je zabija. A mo?e Andy Jack mówi? prawd? i rzeczywi?cie ameby nic nam nie zrobi?... Je?li nie pozwolimy po?o?y? na sobie tych bestii, b?d? wiedzieli, ?e k?amali?my, i przek?uj? nam skafandry. Powiedzia?em wi?c ludzikom, ?eby spróbowa?y tylko ze mn?. Nie musz? sprawdza? nas wszystkich. Potem wsun??em j?zyk mi?dzy z?by, gotów zgry?? mocno i wci?­gn?? krew do p?uc, gdyby to dra?stwo zacz??o mnie po?era?. Uzna­?em, ?e przyjemniej b?dzie zej?? z tego ?wiata samodzielnie. Po?o?yli stwora na moich ramionach. Nie przebi? skafandra. Prze­la? si? tylko w stron? g?owy. Potem obj?? szyb? he?mu i zapad?a ciemno??. - Kane Kanea - rozleg?a si? delikatna wibracja szyby. - Meu deus - szepn??em. Ameba potrafi?a mówi?. Ale ja nie musia?em jej odpowiada?. Pytania dochodzi?y przez wibracj? szyby he?mu. Le?a?em bez ru­chu, a ona zna?a odpowied?. Prosta sprawa. By?em tak przera?ony, ?e w czasie tej rozmowy dwa razy si? zsika?em. Ale mój niezawod­ny ma?pi skafander oczy?ci? wszystko i zamieni? w ?niadanie - jak zwykle. Wreszcie przes?uchanie si? sko?czy?o. Ameba zsun??a si? z he­?mu i wróci?a na ramiona jednego z ludzików, który przeniós? j? do Andy'ego Jacka i Ricky'ego Nicka. Obaj po?o?yli na niej d?onie, a po­tem spojrzeli na nas zaskoczeni. - Mówili?cie prawd?. Nie ma Rosjan. Vladimir wzruszy? ramionami. - Dlaczego mieliby?my k?ama?? Andy Jack ruszy? w moj? stron?, trzymaj?c w r?kach monstrum, które mnie przes?uchiwa?o. - Pr?dzej si? zabij?, ni? pozwol?, by to mnie znowu dotkn??o. Andy Jack zatrzyma? si? zdziwiony. - Wci?? si? boisz? - Jest inteligentne - odpar?em. - Czyta?o w moich my?lach. Vladimir by? zaskoczony, a Amauri mrukn?? co? pod nosem. Andy Jack tylko si? u?miechn??. - Nie ma w tym nic tajemniczego. Potrafi czyta? i interpretowa? fale elektromagnetyczne twojego mózgu w po??czeniu z amitronow? emisj? tarczycy. - Co to jest? - spyta? Vladimir. Andy Jack spojrza? z dum?. - Ten jest moim synem. Czekali?my na puent? tego dowcipu. Nie nadesz?a. I nagle zro­zumieli?my, ?e znale?li?my to, co nas interesowa?o: wynik bada? ma?ych ludzików nad rekombinacjami ludzkiego DNA. - Pracowali?my nad nimi od dawna. W ko?cu uda?o nam si?, jakie? cztery lata temu - wyja?ni? Andy Jack. - S? nasz? ostatni? lini? obrony. Ale teraz, gdy wiemy, ?e Rosjanie s? martwi, nie ma powodu, ?eby pozostawa?y w gniazdach. Pochyli? si? i w?o?y? ameb? do grochówki, która zalewa?a ju? pod?og? na g??boko?? oko?o sze??dziesi?ciu centymetrów. Ameba rozp?aszczy?a si? natychmiast na powierzchni, a? osi?gn??a jaki? metr ?rednicy. Przypomnia?em sobie szepcz?cy g?os, s?yszany przez szy­b? skafandra. - To jest zbyt elastyczne, ?eby mie? mózg - stwierdzi? Vladimir. - Bo nie ma - przyzna? Andy Jack. - Funkcje mózgu s? rozdzie­lone na ca?e cia?o. Gdyby go poci?? na czterdzie?ci kawa?ków, ka?­dy z nich mia?by do?? pami?ci i funkcji mózgowych, ?eby ?y? dalej. Jest niezniszczalny. A kiedy kilka z nich zbierze si? razem, generuj? pole wspó?czulne. I staj? si? wtedy bardzo inteligentne. - Klasowy prymus i w ogóle. Jasna sprawa - mrukn?? Vladimir. Nie potrafi? ukry? obrzydzenia w g?osie. Co do mnie, to stara?em si? nie wymiotowa?. Wi?c to jest kolejny etap ewolucji, my?la?em. Cz?owiek r?nie planet?, a? nadaje si? tylko dla mikrobów, a potem zmienia sam sie­bie tak, ?e ?yje na diecie z bakterii i wirusów. - To naprawd? idealny krok ewolucyjny - oznajmi? Andy Jack. - Ten maluch niemal odruchowo adaptuje si? do nowych odmian paso?ytniczych bakterii i wirusów. ?wiadomie kontroluje swój ze­staw DNA. Manipuluje DNA innych organizmów, absorbuj?c je przez pó?przepuszczalne membrany specjalizowanych komórek, potem przekszta?ca je i uwalnia. - Jako? nie mam ochoty go karmi? ani zmienia? mu pieluch. Andy Jack roze?mia? si? lekko. - Rozmna?aj? si? przez podzia?, wi?c nigdy nie s? dzie?mi. Oczy­wi?cie, je?li który? kawa?ek jest za ma?y, potrzebuje czasu, aby zy­ska? pe?ni? mo?liwo?ci. Ale w normalnym trybie zawsze s? doros?e. Andy Jack wyci?gn?? r?k? i pozwoli?, by syn owin?? mu si? wo­kó? ramienia. Potem ruszy? do miejsca, gdzie sta? Richard Nixon Dixon. Andy Jack po?o?y? mu r?k? z ameb? na ramieniu. - A przy okazji, sir- powiedzia?. - Kiedy Rosjanie s? martwi, to cholerna wojna jest zako?czona, sir. - I co? - zdziwi? si? Dixon. - Nie potrzebujemy ju? dowódcy. Zanim Dixon zd??y? odpowiedzie?, ameba przegryz?a mu szyj? i ju? nie ?y?. Do?? gwa?towny przewrót, pomy?la?em i zerkn??em na pozosta?ych ludzików, oczekuj?c jakiej? reakcji. Zdaje si?, ?e nikomu to nie przeszkadza?o. Najwyra?niej ich superpatriotyczny milita­ryzm nie si?ga? zbyt g??boko. Poczu?em niejasn? ulg?. Mo?e jednak mieli ze mn? co? wspólnego. Postanowili nas wypu?ci?, a my z zadowoleniem skorzystali?my z oferty. W drodze do wyj?cia pokazali nam jeszcze, co spowodo­wa?o wybuch przy ostatnim “rosyjskim" ataku. Ta ple??, która po­krywa?a stalowe powierzchnie instalacji, w jednym miejscu zmuto­wa?a si? lekko, dopuszczaj?c stalo?erne bakterie do symbiozy. Mutacja przypadkiem nast?pi?a w miejscu, gdzie o ?cian? opiera?y si? zbiorniki wodoru. Kiedy powsta? otwór, jeden z pierwszych uk?a­dów aminokwasów, jaki wla? si? z grochówk?, okaza? si? takim, któ­ry reaguje gwa?townie z czystym wodorem. Skutkiem by?a trzyse­kundowa eksplozja populacji. Wyrwa?a solidny kawa? Bazy 004. Kiedy wrócili?my na kuter, byli?my zadowoleni, ?e zostawili­?my star? dobr? Pollywog, unosz?c? si? jakie? czterdzie?ci metrów nad ziemi?. I tak nie obesz?o si? bez uszkodze?. Jeden z powietrz­nych mikrobów mia? talent zag??biania si? w cieniutkie szczeliny i gwa?townego rozmna?ania, przez co poszerza? mikroskopowe p?k­ni?cia w strukturze statku. Mimo to Amauri uzna?, ?e mo?emy star­towa?. Nikogo nie uca?owali?my na po?egnanie. I tak przekaza?em wam teraz prawdziw? histori? naszych odwie­dzin na Matce Ziemi w roku dwa tysi?ce osiemset dziesi?tym. Od­niesienia do obecnej sytuacji powinny by? oczywiste. Je?li pozwoli­my, aby Pensylwania da?a si? wci?gn?? w t? n?dzn? wojenk? mi?dzy Kijowem a Nuncamais, b?dziemy zas?ugiwali na to, co nas spotka. Bo to, co robi? te przekl?te konwertery antymaterii, sprawi, ?e woj­na biologiczna wyda si? przyjemna jak w?chanie go?dzików. A je?eli cokolwiek ludzkiego przetrwa t? wojn?, na pewno nie b?dzie przypomina?o tego, co nazwaliby?my cz?owiekiem. By? mo?e obecnie nie ma to dla nikogo znaczenia. Dla mnie ma. Nie podoba mi si? perspektywa ameb jako wnuków, a posiadanie kuzynów z antymaterii poci?ga mnie jeszcze mniej. Przez ca?e ?ycie by?em cz?owiekiem i zd??y?em si? przyzwyczai?. Dlatego radz?: w??czmy nasze represory i przeczekajmy t? wojn?. Czekajmy do chwili, a? unicestwi? si? nawzajem, a potem we­?my si? do pracy nad zachowaniem ludzko?ci ?ywej i ludzkiej. Tyle traktatów politycznych. Je?li zag?osujecie za wojn?, obie­cuj?, ?e niejeden kuter wyruszy w pustk?. Kiedy? kolonizowali?my planety, wi?c mo?emy to zrobi? raz jeszcze. Na wypadek, gdyby kto? nie zrozumia? aluzji, jest to wezwanie dla ochotników - o ile, je?li i kiedy. Sko?czy?em. Nie ca?kiem sko?czy?em. Po pierwszym wydruku tego progra­mu otrzyma?em wiele pyta?, dlaczego nie z?o?yli?my meldunku, kie­dy wrócili?my do domu. Odpowied? jest prosta. Na Nuncamais fa?­szowanie dziennika statku jest zbrodni?. A musieli?my to zrobi?. Gdy tylko wystartowali?my z Matki Ziemi, Vladimir kaza? kom­puterowi przedstawi? wszystkie znaleziska, wszystkie dane, wszyst­kie wnioski na temat rekombinacji DNA. A potem je wykasowa?. Pewnie bym go powstrzyma?, gdybym si? zorientowa?, co za­mierza. Ale kiedy sko?czy?, obaj z Amaurim zrozumieli?my, ?e mia? racj?. Na takie merda nie ma miejsca we wszech?wiecie. Potem systematycznie zatarli?my wszystkie ?lady. Usun?li?my wpisy dotycz?ce Bazy 004, wymazali?my wspomnienia o sygnale namiarowym. W komputerze pozosta? tylko zapis naszego lotu orbi­talnego, ukazuj?cy wy??cznie si?gaj?c? od morza do morza grochów­k?. Nie by?o to ?atwe, ale w drodze do domu dodali?my jeszcze po­wa?ne uszkodzenie systemu podtrzymywania ?ycia w skafandrze, które kosztowa?o nas istnienie naszego drogiego przyjaciela i towa­rzysza Harolda. A potem zapisali?my w dzienniku statku: “Planeta niezdatna do zamieszkania przez ludzi. Nie odkryto ?adnych ?ladów ludzkiego ?ycia". Do diab?a. To nawet nie by?o k?amstwo. 6. W PSIEJ BUDZIE Kiedy Mklikluln si? zbudzi?, odczuwa? tak? sam? depresj? jak wtedy, kiedy zasypia? dziewi??dziesi?t siedem lat temu. I chocia? wiedzia?, ?e jego nastrój tylko si? pogorszy, natychmiast przeskanowa? tyln? cz??? nieba, szukaj?c gwiazdy, która by?a s?o?­cem. Nie znalaz? jej. To znaczy?o, ?e nawet po dodaniu czasu przy­spieszania i hamowania, ?wiat?o nowej czy supernowej nie dotar?o jeszcze do systemu, który by? jego celem. Mniejsza z sentymentalizmem, pomy?la?, skupiaj?c uwag? na danych zbli?aj?cego si? uk?adu. To co, ?e lodowe urwiska stopniej?, a l?dy zmieni? si? w ogromne, pokrywaj?ce ca?? planet? jeziora? To co, ?e atmosfera uleci w ?arze? Kogo to obchodzi? Ludzko?? jest bezpieczna. Tak bezpieczna, jak tylko mog? by? bezcielesne umys?y, spo­czywaj?ce we w?asnych polach my?lowych gdzie? w kosmosie, cze­kaj?ce na natychmiastowy przekaz wie?ci, ?e tutaj dost?pne s? cia?a, tutaj jest dom dla milionów, dla których zabrak?o statków, tutaj mo­?emy raz jeszcze... Raz jeszcze co? Niewa?ne, jak daleko szukamy, przypomnia? sobie Mklikluln; nie ma ?adnej szansy natrafienia na te pi?kne, symetryczne, heksagonal­nie delikatne cia?a, jakie pozostawili?my za sob? na pastw? p?omieni. Oczywi?cie, Mklikluln wci?? jeszcze mia? swoje cia?o, ale tylko na krótko. Trzyna?cie planet, z których dwie wspó?orbitowa?y jako planeta podwójna na pozycji trzeciej. Ignoruj?c gazowe giganty i zamarz­ni?te odpryski poza zasi?giem strefy ?ycia, Mklikluln uzyskiwa? co­raz ciekawsze z?o?one dane o planecie podwójnej i o pojedynczym czerwonym karze?ku na czwartej orbicie. Czerwona by?a martwa, mniejsza z podwójnej pary jeszcze gor­sza, ale wi?ksza, b??kitno-zielona, nadawa?a si? idealnie. Nie dlate­go, ?e warunki na niej odpowiada?y ojczy?nie Mkliklulna, to by?o niemo?liwe. Ale dlatego, ?e istnia?o na niej ?ycie. Nie tylko ?ycie, lecz ?ycie inteligentne. A przynajmniej do?? rozumne. Promieniowanie energetyczne w widmie sub- i suprawidzialnym przewy?sza?o odbicie promienio­wania gwiazdy (nie, musz? my?le? o niej jako s?o?cu) i to do?? znacz­nie. Energia najwyra?niej pochodzi?a z rozbijania sk?adowych w?­glowych; aktualna teoria (aktualna? nie, sprzed dziewi??dziesi?ciu siedmiu lat) uznawa?a, ?e jest to logiczna baza energetyczna cywili­zacji rozwijaj?cej si? w takiej temperaturze. Naukowcy b?d? zachwy­ceni. Po kilku miesi?cach manewrów pojazdem znalaz? si? na orbicie stacjonarnej wokó? wi?kszej z planet podwójnych. Zacz?? monitoro­wa? komunikacj? na suprawidzialnych d?ugo?ciach fal. Szybko na­uczy? si? j?zyka, chocia? oczywi?cie jego cia?o nie mog?o wydawa? takich d?wi?ków. Westchn?? tylko, gdy zrozumia?, ?e obcy, tak jak jego w?asny lud, nazwali sw? ma?? gwiazd? “s?o?cem", mniejsz? podwójn? “ksi??ycem", a swoj? n?dzn? przegrzan? planet? “ziemi?" (terr?, mundi itd.). Zestaw j?zyków by? imponuj?cy; pomy?le?, ?e ludzie zadali sobie tyle trudu, by dla samej mi?o?ci logicznego my­?lenia stworzy? setki ca?kowicie ró?nych sposobów komunikacji. Musz? mie? wspania?e umys?y! Przez moment b?ysn??a mu my?l, ?eby przej?? dla jego ludu te dwuno?ne cia?a dominuj?cej rasy inteligentnej. Ale prawo to prawo. Jego rodacy pope?niliby masowe samobójstwo, gdyby zrozumieli -a musieliby zrozumie? - ?e zdobyli cia?a kosztem innej inteligentnej rasy. Takie dwunogi mo?na by uzna? za prawie ludzi, nie brakowa?o im nawet poczucia humoru, które przypomina?o Mkliklulnowi jego ?on? (och, Glundnindn, by?a? pilotem, który zg?osi? si?, by zanurko­wa? w s?o?ce i pobra? próbki; ciebie to zabi?o, ale ocali?o cywiliza­cj?!); nie chcia? jednak po niej rozpacza?. Dominuj?ca by?a wykluczona Inne podobne dwunogi ?y?y w zbyt ma?ej liczbie, budzi?y l?k i niezrozumienie w rasie dominuj?cej. Innym zwierz?tom o w?a?ciwie rozwini?tych populacjach brakowa?o funkcji cia?a, które mog?yby bez wi?kszych przeróbek podtrzyma? inteligencj?. Wiele by?o zbyt s?abych, ?eby prze?y? bez pomocy, i ?y?o zbyt krótko, ?eby stworzy? cywilizacj?. I tak jego wybór ograniczy? si? do dwóch czworonogów, zupe?­nie ró?nych typów, oczywi?cie, ale w dopuszczalnych granicach, Oba mia?y pe?ny dost?p do mieszka? rasy dominuj?cej, a tak?e od­powiedni? konstrukcj? cia?a, pozwalaj?c? na utrzymanie intelektu. Oba posiada?y potencjalne ?rodki komunikacji; by?o ich dostatecz­nie wiele, by przyj?? umys?y czekaj?ce w mi?dzygwiezdnej prze­strzeni. Mklikluln w my?lach wykona? odpowiednik rzutu monet?; rzu­ci?by monet?, gdyby nie to, ?e nie mia? ani r?k, ani monety, ani odpo­wiedniej grawitacji. Dokona? wyboru, wskazuj?c bardziej ha?a?liwy typ o wi?kszej inteligencji, ciesz?cy si? ju? mi?o?ci? wi?kszo?ci osobników rasy panuj?cej, i zacz?? planowa?, jak wprowadzi? przetworniki, które przywo?aj? jego lud. (Rasa dominuj?ca nie mo?e wiedzie?, co si? dzieje; jednocze?nie nie mo?na tego zrobi? bez ich pomocy.) Sze?? wierzcho?ków Mkliklulna wibrowa?o delikatnie, gdy si? zastanawia?. Abu by? ?le op?acany, niedo?ywiony, wychudzony i mia? mniej wi?cej dwana?cie minut do ko?ca ?ywota. Rozmy?la? w?a?nie o pierw­szym problemie, kiedy pojawi? si? czwarty. - Dlaczego p?ac? mi mniej ni? Fajsalowi, który siedzi na ty?ku przy bramie, kiedy ja musz? przez ca?y dzie? spacerowa? przed drzwiami cel? - mrucza? ze s?usznym oburzeniem, cichutko, ?eby zwierzchnik go nie us?ysza?. - Czy nie jestem dobrym mahometani­nem? Czy nie jestem równie m?dry? Czy nie jestem równie lojalny wobec partii? Pogr??y? si? w s?usznej niech?ci do nieludzkiego traktowania -nie ludzko?ci jako takiej, lecz konkretnie Abu ibn Assura - kiedy nagle w pustynnym wi?zieniu rozleg? si? huk, a po nim dmuchn?? straszliwy, gor?cy wicher, nios?cy suchy piasek. Abu wrzasn?? i za­s?oni? oczy, jednak za pó?no - piasek otworzy? mu je si??, a gor?ce powietrze wysuszy?o na wiór. Dlatego w?a?nie nie zobaczy? dziury w zewn?trznej ?cianie celi nr 23, gdzie siedzia? wi?zie? polityczny, skazany na rozstrzelanie nast?pnego ranka za zabójstwo swojej ?ony. Zwykle nie by?o to ?adne przest?pstwo polityczne, chyba ?e ?ona by?a tak?e córk? kogo?, kto móg? dzwoni? w pewne miejsca i wsadza? ludzi do wi?­zienia. Dlatego nie zobaczy? równie? swojego zwierzchnika, który nad­bieg?, odkry? pust? cel? nr 23, a potem wymierzy? w Abu pistolet maszynowy, co mia?o by? pierwszym krokiem do uczynienia z niesz­cz?snego stra?nika oficjalnego koz?a ofiarnego tej afery. Abu us?y­sza? jednak i poczu? wystrza?, a zanim zgin??, zd??y? jeszcze pomy­?le?, co si? sta?o. Mklikluln rozprostowa? nowe ramiona i nogi (poczwórno?? tego cia?a, dwustronno??, przyt?aczaj?ca seksualno?? - wszystko to by?o zadziwiaj?ce, cudowne) i obszed? dooko?a swój ma?y statek kosmicz­ny. Pi?tno?? i dziesi?tno?? palców r?k i nóg! (Co by?my mogli zro­bi? z palcami r?k i nóg! Tyle ?e pewnie wtedy nie rozwin?liby?my my?lomowy i sko?czyliby?my na wibracji powietrza, tak jak ci lu­dzie.) Wewn?trz statku widzia?, jak jego w?asne cia?o rozpuszcza si? szybko, gdy gor?ce powietrze rolniczego Kansas podnios?o tempe­ratur? powy?ej punktu topnienia lodu. Sam z?ama? prawo, ale nie mia? innego wyj?cia. Cho? ten akt by? konieczny, cho? postara? si? ukra?? cia?o cz?owieka i tak skazanego na ?mier?, wiedzia?, ?e w?asny lud os?dzi go, ska?e i wykona egze­kucj? za to, ?e pozbawi? ?ycia inteligentn? istot?. Tymczasem jednak dysponowa? nowym cia?em i doznawa? mnó­stwa nowych wra?e?. Przesun?? j?zykiem po z?bach. Wydoby? z gar­d?a brz?cz?cy d?wi?k, którego u?ywali do komunikacji. Spróbowa? co? powiedzie?. To by?o niemo?liwe. Przynajmniej tak si? wydawa?o, gdy? j?­zyk, wargi i szcz?ka stara?y si? wydawa? arabskie d?wi?ki, do któ­rych by?y przyzwyczajone, podczas gdy Mklikluln próbowa? mówi? j?zykiem dominuj?cym na falach radiowych. Wci?? ?wiczy?, gdy roztopi? si? statek (by? wprawdzie prze?ro­czysty dla wi?kszo?ci fal elektromagnetycznych, jednak wywo?a?by wiele komentarzy, gdyby kto? go znalaz?), a kiedy wyruszy? w drog? do najbli?szego miasta, potrafi? si? ju? porozumiewa? do?? swobod­nie. Na tyle dobrze, aby zamówi? w Korporacji Rozwoju Miasta Kansas produkcj? urz?dzenia, które zaprojektowa?; umówi? si? z fir­m? Farber, Farber i Mayanard, aby zg?osi? patenty na ka?dy szczegó? maszynerii; i z warsztatem stolarskim Sidneya, ?eby produko­wali psie budy. Sprzeda? wystarczaj?co du?o diamentów, aby zap?aci? za pierw­sze dwa tysi?ce egzemplarzy. A potem ruszy? w drog?, pod?piewu­j?c w j?zyku, którego nauczy? si? z radia. - ?eby ?mia? si? i cieszy?, zawsze s? powody - ?piewa? sobie. -Zawsze jest coca-cola i supernagrody. S?o?ce zachodzi?o, kiedy zameldowa? si? w motelu na przed­mie?ciu Manhattanu w stanie Kansas. - Ilu? - zapyta? recepcjonista. - Jeden - odpar? Mklikluln. - Nazwisko? - Redford - powiedzia?, u?ywaj?c imienia, które wybra? sobie z wielu tysi?cy wspominanych na falach radiowych. - Robert Redford. - Ha, ha - u?miechn?? si? recepcjonista. - Na pewno cz?sto si? z pana ?miej?. - Owszem, ale te? cz?sto widuj? wa?nych ludzi. Recepcjonista ?mia? si? dalej. Mklikluln tak?e si? u?miechn??. Mówienie by?o zabawne. Na przyk?ad mo?na by?o k?ama?. To sztu­ka, jakiej jego lud nigdy nie opanowa?. - Zawód? - Akwizytor. - Naprawd?, panie Redford? Co pan sprzedaje? Mklikluln wzruszy? ramionami, ?wicz?c przy tym lekko zak?o­potany wyraz twarzy. - Psie budy - powiedzia?. Royce Jacobsen otworzy? frontowe drzwi swojego gor?cego domu i westchn??. Akwizytor. - Niczego nie chcemy - powiedzia?. - Owszem, chce pan - zapewni? m??czyzna z u?miechem. Royce by? troch? zdziwiony. Akwizytorzy zwykle nie k?óc? si? z potencjalnymi klientami; na ogó? prosz?. A ci, którzy si? k?óc?, rzadko robi? to z takim spokojem i pewno?ci? siebie. Facet by? dup­kiem, uzna? Royce. Spojrza? na teczk? z próbkami. Napis z boku g?o­si?: “Psie Budy SA". - Nie mamy psa - powiedzia? Royce. - Ale ma pan bardzo ciep?y dom, jak zauwa?y?em - odpar? akwi­zytor. - Owszem. Gor?co jak w piekle, jak mawia pastor. Ha. - ?miech trwa?by d?u?ej ni? to jedno “ha", ale Royce by? zgrzany, zm?czony i rozmawia? tylko z akwizytorem. - Przecie? ma pan klimatyzator. - Mam - przyzna? Royce. - Ale nie mam pozwolenia na zu?ycie pr?du za wi?cej ni? sto dolarów. Cholernaenergetyka. Wi?c je?eli w??cz? klimatyzator na jeden dzie? w miesi?cu, musz? wy??czy? lo­dówk? albo kuchenk?, albo co? jeszcze. Akwizytor okaza? zrozumienie. - Tylko tacy faceci jak ja - t?umaczy? Royce - zawsze ?le na tym wychodz?. Mo?e si? pan za?o?y? o w?asne buty, ?e burmistrz ma tyle klimatyzacji, ile sobie za?yczy. Mo?e si? pan za?o?y? o w?asne buty i gacie, jak mawiaj? farmerzy, ?e prezes cholernej energetyki bierze trzy gor?ce prysznice dziennie i trzy zimne noc?, a zim? zostawia otwarte okno. Jestem tego pewien. - Racja - powiedzia? akwizytor. - Zak?ady energetyczne s? w?a­?cicielami ca?ego kraju. W?a?cicielami ca?ego ?wiata, wie pan? My­?li pan, ?e w Anglii czy Japonii wygl?da to inaczej? Maj? paliwo, a to znaczy, ?e maj? z?oto. - Zgadza si? - przytakn?? Royce. - Podoba mi si? pan. Niech pan wejdzie. W domu jest gor?co jak w piekle, jak mawia pastor, ale na pewno w nim przyjemniej ni? sta? w s?o?cu. Usiedli na wytartej kanapie, a Royce szczegó?owo wyja?ni?, co mu si? nie podoba w cholernejenergetyce, co my?li o urz?dnikach cholernejenergetyki i w jak? cz??? cia?a powinni sobie wcisn?? swo­je przydzia?y, rachunki, raty i okresy maksymalnego i minimalnego zu?ycia. - Mam ju? ?miertelnie dosy? pryszniców o drugiej w nocy! - wrzasn?? Royce. - Wi?c niech pan co? z tym zrobi! - poradzi? akwizytor. - Jasne. Tylko co? - Niech pan kupi ode mnie psi? bud?. Royce uzna?, ?e to zabawne. ?mia? si? przez d?u?sz? chwil?. Lecz wtedy akwizytor zacz?? bardzo spokojnie mówi?, pokazy­wa? rysunki, wykresy, analiz? kosztów, które dowodzi?y... czego? - ?e przetwornik energii s?onecznej, zamontowany w psiej bu­dzie, mo?e regularnie zasila? ca?y pa?ski dom, daj?c cztery razy wi?­cej energii, ni? móg?by pan zu?y?, w??czaj?c wszystkie domowe odbiorniki, bez przerwy. A kosztuje to dok?adnie zero, oprócz tej niewielkiej jednorazowej op?aty. Royce pokr?ci? g?ow?, chocia? psia buda bardzo mu si? spodoba?a. - Nie mog?. To nielegalne. O ile pami?tam, jeszcze w osiem­dziesi?tym pi?tym czy osiemdziesi?tym szóstym wydali prawo za­kazuj?ce numerów z energi? s?oneczn?. ?eby chroni? energetyk?. Akwizytor roze?mia? si? g?o?no. - My?li pan, ?e energetyka potrzebuje ochrony? - No tak - przyzna? Royce. - To ja potrzebuj? ochrony. Ale co z odczytem liczników? Je?li przestan? zu?ywa? pr?d, zamelduj? o tym, przeprowadz? ?ledztwo... - Dlatego nie prze??czymy ca?ego domu. Tylko to, co zu?ywa du?o pr?du, a potem stopniowo b?dziemy od??cza? urz?dzenia z nor­malnego zasilania na s?oneczne, a? b?dzie pan p?aci? jakie? pi?tna­?cie dolarów na miesi?c. Zgoda? Tylko ?e zamiast pi?tnastu dolarów na miesi?c, gotowania na ogniu i pocenia si? na ?mier?, b?dzie mia? pan klimatyzator dzia?aj?cy ca?y dzie?, grzejnik pracuj?cy przez ca?? zim?, prysznic, kiedy tylko przyjdzie panu ochota. I mo?e pan otwie­ra? lodówk?, ile razy pan zechce. Royce wci?? nie by? pewien. - Co pan ryzykuje? - spyta? akwizytor. - Mój ty?ek - odpar? Royce. - Rozumie pan? Mój ty?ek. - Dlatego montujemy je w psich budach; ?eby nikt niczego nie podejrzewa?. - Dobra, czemu nie? Rób pan swoje. Wchodz? w to. I tak nie g?osowa?em na tego cholernego kongresmana, który uchwali? g?upie prawo. Klimatyzator szumia? cicho, gdy przyszli go?cie. Royce i jego ?ona, Junie, wprowadzili ich do salonu. Obok gra? telewizor, w kuchni chodzi? malakser, a Royce spokojnie w??czy? ?wiat?o. Jedna z kobiet sykn??a. M??czyzna szepn?? co? ?onie do ucha. Royce i Junie zacz?­li rozmow? jeszcze przy otwartych drzwiach. Go?? to zauwa?y?. Pan Detweiler by? znajomym z kr?gielni. - Hej - zawo?a? i poderwa? si? z krzes?a. Royce zatrzyma? go. - Spokojnie, spokojnie, zaraz zamkn?. Mo?e orzeszków? Go?cie ze zgroz? wpatrywali si? w drzwi, podczas gdy Royce cz?stowa? ich orzeszkami. Dopiero potem stan?? przy drzwiach. - Pi?kny mamy dzie? - zauwa?y?, trzymaj?c je otwarte jeszcze przez kilka chwil. Kto? w pokoju wymieni? imi? bóstwa. Kto? inny jednym s?o­wem omówi? defekacj?. Royce uzna?, ?e pokaza?, o co mu chodzi. Zamkn?? drzwi. - A przy okazji, chcia?em wam przedstawi? mojego przyjaciela. Nazywa si? Robert Redford. Ha, ha, oczywi?cie ?artujesz. Robert Redford, ale ?arcik. - Naprawd? nazywa si? Robert Redford, ale oczywi?cie nie jest gwiazd? filmow? wszech czasów i pi?tkowego wieczoru, jak mówi? dyskd?okeje, ha, ha. Jest on, najkrócej mówi?c, moi drodzy, sprze­dawc? psich bud. Mklikluln wszed? i przywita? si? ze wszystkimi. - Wygl?da na Araba - szepn??a kobieta. - Albo ?yda - odszepn?? jej m??. - Trudno pozna?. Royce powita? Mkliklulna i poklepa? go po ramieniu. - Redford jest najlepszym handlowcem, jakiego spotka?em. - Z pewno?ci?, je?li sprzeda? ci psi? bud?, a nie masz nawet psa - stwierdzi? pan Detweiler z kr?gielni; przemawia? z wy?szo?ci?, poniewa? z ca?ej dru?yny on jeden str?ci? wszystkie kr?gle. - Je?li ma si? sta? to, co sta? si? musi, jak mawia?a Lady Mak­bet, ha, ha, ha, to mo?e od razu poka?? wam moj? psi? bud?. I Royce poprowadzi? go?ci przez kuchni?, gdzie pali?y si? wszyst­kie ?wiat?a, a lodówka by?a otwarta (“Royce, lodówka otwarta!" “Och, pewnie który? z dzieciaków j? tak zostawi?". “Chyba bym zabi?, gdyby to zrobi? który? z moich!"), i gdzie kuchenka, mikrofalówka, malak­ser i grzejnik wody dzia?a?y równocze?nie. Niektóre kobiety wygl?­da?y, jakby mia?y zemdle?. A kiedy go?cie próbowali wybiec wszyscy naraz tylnymi drzwia­mi, ?eby oszcz?dza? energi?, Royce uspokoi? ich. - Powoli, sk?d ta panika, pali si? czy co? Ha, ha, ha. Ale go?cie spieszyli si? i tak. Po drodze do budy, która sta?a na samym ?rodku podwórza, Detweiler odci?gn?? Royce'a na stron?. - S?uchaj, Royce, kogo masz znajomego w cholernejenergety­ce? Jak powi?kszy?e? sobie przydzia?? Royce pokr?ci? g?ow?. - Przydzia? mam taki sam, Detweiler. - A potem, podnosz?c tro­ch? g?os, ?eby wszyscy s?yszeli, oznajmi?: - Za pr?d p?ac? pi?tna?cie dolarów miesi?cznie. - Hau, hau, hau - odezwa? si? ma?y piesek uwi?zany do haka w budzie. - Sk?d si? wzi?? ten pies? - szepn?? Royce do Mkliklulna. - S?siad chcia? go utopi? - odpar? Mklikluln. - Poza tym, je?li nie masz psa, to energetyka b?dzie co? podejrzewa?. To maskowanie. Royce z m?dr? min? pokiwa? g?ow?. - Niez?y pomys?, Redford. Mam nadziej?, ?e to przyj?cie to te? dobry pomys?. A jak zaczn? gada?? - Nie zaczn?- zapewni? spokojnie Mklikluln. A potem zacz?? pokazywa? go?ciom co ciekawsze rozwi?zania psiej budy. Kiedy w ko?cu wyszli, Mklikluln mia? dwadzie?cia trzy spotka­nia na najbli?sze dwa tygodnie. Ponadto czeki wypisane na “Psi? Bud? SA", ka?dy na dwie?cie dwadzie?cia jeden dolarów i dwadzie­?cia trzy centy, w tym VAT, i wielu nowych przyjació?. Nawet pan Detweiler zostawi? czek w r?ku Mkliklulna i wyszed? z u?miechem, chocia? szczeniak narobi? mu na buty. - Tu masz swój udzia? - powiedzia? Mklikluln, wypisuj?c czek na trzysta dolarów dla Royce'a Jacobsena. - Troch? wi?cej, ni? si? umawiali?my, ale uczciwie je zarobi?e?. - Troch? g?upio si? czuj? - stwierdzi? Royce. - Jakbym zak?ada? spisek w celu z?amania prawa albo co? takiego. - Nonsens - uspokoi? go Mklikluln. - My?l o tym jak o prezen­tacji garnków Zeptera. - Jasne - zgodzi? si? Royce po chwili namys?u. - W ko?cu ja sam niczego nie sprzedawa?em, prawda? Jednak po tygodniu Detweiler, Royce i czterech innych obywa­teli Manhattanu w stanie Kansas wyruszy?o w drog? do rozmaitych dalekich miast Stanów Zjednoczonych z walizkami “Psich Bud SA" w r?kach. Po miesi?cu dla Mkliklulna pracowa?o trzysta osób w siedmiu miastach. Budowali psie budy i instalowali je. A do ka?dej psiej budy trafia? weso?y szczeniak. Mklikluln wykona? pewne obliczenia. Mniej wi?cej za rok, uzna?. Jeden rok i mog? wezwa? mój lud. - Co si? dzieje ze zu?yciem energii w Manhattanie? - spyta? Bili Wilson, robi?cy karier? m?ody urz?dnik w wydziale analizy sta­tystycznej Centralnego Biura Energetyki w Kansas, znanego po­wszechnie jako cholemaenergetyka. - Obni?y?o si? - odpar?a Kay B?ock, relikt dawnej akcji afirma­tywnej w Centralnym Biurze Energetyki; osi?gn??a stanowisko analityka danych, zanim cofni?to poprawk? o równouprawnieniu i uczy­niono ?azienki bezpieczniejszymi dla ludzko?ci. Bili Wilson parskn??, jakby chcia? powiedzie?: sam tyle wiem, kobieto. A Kay B?ock u?miechn??a si?, jakby odpowiadaj?c: no, no, ten ch?opak ma jednak jakie? IQ. Na ogó? jednak ?yli zgodnie, wi?c w ci?gu godziny uzyskali alar­muj?ce dane statystyczne: zu?ycie energii elektrycznej Manhattanu w stanie Kansas obni?y?o si? o czterdzie?ci procent. - A ile zu?ywali w poprzednim trymestrze? Normalnie. Wszystko w normie. - Czterdzie?ci procent! To ?mieszne! - w?cieka? si? Bili. - Nie w?ciekaj si? na mnie - odpar?a Kay, zirytowana, ?e jej szef podnosi g?os. - Id? i wrzeszcz na ludzi, którzy wy??czaj? lo­dówki! - Nie - odpar? Bili. - To ty wrzeszcz na ludzi, którzy wy??czaj? lodówki. Tam co? jest nie w porz?dku. Je?li to nie fa?szowanie licz­ników, to znaczy, ?e ludzie znale?li sposób na oszukanie systemu rozlicze?. Po dwóch tygodniach ?ledztwa Kay B?ock siedzia?a w budynku administracji Uniwersytetu Stanu Kansas (dziewi?? zwyci?stw, dwie pora?ki w ostatnim sezonie futbolowym, niewiele brakowa?o, a zdo­byliby mistrzostwo dziewi??dziesi?tego ósmego roku), nie chc?c przy­zna?, ?e jej wyniki to wielkie okr?g?e zero. Badanie losowo wybra­nych trzydziestu o?miu liczników nie wykaza?o ?adnych ?ladów przeróbek. Dok?adna kontrola ksi?g rachunkowych w miejscowym biurze energetycznym te? niczego nie wykry?a. Natomiast analiza zu­?ycia energii przeprowadzona przez uniwersytet to ju? ca?kowita kl?­ska. ?adnych zmian w poborze mocy, ?adnych zmian w systemie nali­czania rachunków, a jednak gwa?towny spadek zu?ycia. - Taki spadek zwykle mo?na umiejscowi? - Kay zwróci?a si? do siwow?osej kobiety, która by?a jej przewodniczk? w czasie ?ledztwa. - Stadion z pewno?ci? zu?ywa tyle samo ?wiat?a, co zawsze, a zatem spadek musia? nast?pi? gdzie? indziej, na przyk?ad w laboratoriach naukowych. Siwow?osa kobieta pokr?ci?a g?ow?. - To mo?liwe, ale w?a?nie te dane do nas dotar?y. Kay westchn??a i spojrza?a przez okno. W dole widzia?a nowy budynek wydzia?u botaniki. Przygl?da?a mu si? oboj?tnie, a w my?lach na pró?no stara?a si? znale?? jaki? sens w dostarczanych da­nych. Kto? oszukiwa?, ale w jaki sposób? Na dachu botaniki sta?a psia buda. - Co robi psia buda na dachu? - zdziwi?a si? Kay. - Przypuszczam - odpar?a siwow?osa kobieta - ?e mieszka w niej pies. - Na dachu? Kobieta u?miechn??a si?. - Mo?e ma tam ?wie?e powietrze. Kay przygl?da?a si? budzie jeszcze chwil?, t?umacz?c sobie, ?e jest podejrzliwa, bo szuka czegokolwiek niezwyk?ego, co mog?oby wyja?ni? anomalie w systemie zu?ycia energii Manhattanu. - Chc? obejrze? t? bud? - o?wiadczy?a. - Po co? - zdziwi?a si? siwow?osa kobieta. - Nie my?li pani chyba, ?e mo?na w psiej budzie schowa? generator? Albo baterie s?oneczne! Przecie? one zajmuj? ca?e budynki! Kay przyjrza?a si? jej z uwag? ? uzna?a, ?e troch? zbyt mocno protestuje. - Nalegam na obejrzenie tej budy - powtórzy?a. Kobieta u?miechn??a si?. - Czego sobie pani tylko ?yczy, panno B?ock. Zawo?am dozor­c?, ?eby otworzy? drzwi na dach. Zadzwoni?a. Schodami zesz?y na parter budynku administracyj­nego, na trawnik, a potem po schodach na gór?, na dach wydzia?u botaniki. - Co si? dzieje? Nie ma tu windy? - zapyta?a Kay, skwaszona i zdyszana po wspinaczce. - Przykro mi - odpar?a kobieta. - Nie budujemy ju? wind. Zu?y­waj? za wiele energii. Tylko firmy energetyczne mog? sobie pozwo­li? na windy. Dozorca sta? przy drzwiach wiod?cych na dach i wygl?da? na skruszonego. - Przepraszam, je?eli stary Reks sprawia? k?opoty, prosz? pani. Trzymam go na dachu, odk?d w zesz?ym roku próbowali si? w?ama? przez te drzwi. Od tego czasu nikt nie majstrowa? przy zamku. - Hau - odezwa? si? weso?y przyjazny mieszaniec s?onia i labra­dora (oczywi?cie na pierwszy rzut oka), który podbieg? do nich na­tychmiast. - Reks, stary kundlu - powita? go dozorca. - Tylko nikogo nie ugry?. - Hau - odpar? pies, staraj?c si? wy?lizn?? ze skóry i wygl?da?, jakby mia?o mu si? uda?. Kay obejrza?a drzwi z zewn?trz. - Nie widz? ?adnych ?ladów w?amania - o?wiadczy?a. - Oczywi?cie, ?e nie - zgodzi? si? dozorca. - Kto? z administra­cji zauwa?y? w?amywaczy, zanim dostali si? do drzwi. - Aha. Wi?c po co trzyma pan tu psa? - A gdyby nikt ich wtedy nie zauwa?y?? - odpar? dozorca, a je­go ton sugerowa?, ?e tylko kretyn mo?e zada? takie pytanie. Kay obejrza?a psi? bud?. Wydawa?o si?, ?e jest taka sama, jak ka?da inna psia buda na ?wiecie. Wygl?da?a jak psie budy z kreskó­wek, tak by?a zwyczajna. Mia?a proste, hakowate wej?cie i sko?ny dach z okapami. Brakowa?o tylko miski z wod?, psich kupek i sta­rych ko?ci. ?adnych psich kupek? - Co za m?dry pies - zauwa?y?a Kay. - Chodzi nawet do toalety. - Ehm - odpowiedzia? dozorca. - Tak naprawd? to jest pies po­kojowy. Nic nie zrobi, dopóki nie wyprowadz? go na trawnik, praw­da, Reks? Kay zbada?a ?ciany nadbudówki, przez któr? przeszli. - Dziwne. Nawet nie znaczy ?cian. - Mówi?em pani. To w?a?ciwie pies pokojowy. Nigdy nie brudzi ko?o siebie. - Hau - stwierdzi? pies, obsiusia? drzwi, a potem zrobi? eleganc­ki stosik u stóp Kay. - Hau, hau, hau - oznajmi? z dum?. - Tyle szkolenia i wszystko na nic - stwierdzi? dozorca. Czy odpowied? dozorcy t?umaczy?a tylko, co zrobi? pies, czy te? wyra?a?a jaki? g??bszy sens, nie mia?o ju? znaczenia. Najwyra?niej psia buda nie by?a zwykle mieszkaniem psa. A je?li tak, to co robi?a na dachu wydzia?u botaniki? Cholernaenergetyka wyst?pi?a do s?du przeciwko miastu Man­hattan w stanie Kansas, a s?d orzek?, ?e wszystkie psie budy maj? by? od??czone od kabli elektrycznych. Miasto natychmiast wnios?o skarg? przeciwko cholernej energetyce (bardzo popularne posuni?­cie) i wnios?o apelacj? od wyroku. Cholernaenergetyka odci??a dop?yw pr?du na Manhattanie. Nikt na Manhattanie tego nie zauwa?y?, z wyj?tkiem lokalnego biura cholemejenergetyki. Pracownicy odkryli, ?e s? jedynym nie­o?wietlonym budynkiem w mie?cie. “Wojna o psie budy" zyska?a pewn? s?aw?. W magazynach po­jawi?y si? du?e artyku?y o Psich Budach SA i tajemniczym za?o?ycielu firmy, Robercie Redfordzie, który odmawia? wszelkich wywia­dów, a w?a?ciwie - szczerze mówi?c - nie mo?na go by?o znale??. Wszystkie pi?? sieci telewizyjnych pokaza?o specjalne programy o ta­nich ?ród?ach energii. Badania opinii wykaza?y, ?e nie tylko siedem procent ameryka?skiej publiczno?ci posiada psie budy, ale ?e dzie­wi??dziesi?t dziewi?? i osiem dziesi?tych procent chcia?oby je mie?. Te dwie dziesi?te procent stanowili zapewne akcjonariusze i pracow­nicy firm energetycznych. Wi?kszo?? polityków umia?a dodawa? albo mieli doradców, którzy to potrafili, a perspektywa wyborów za nie­ca?y rok przes?dzi?a spraw?. Prawo zakazuj?ce wykorzystania energii s?onecznej zosta?o cof­ni?te. Cena akcji firm energetycznych na gie?dach spad?a niemal do zera. Rozpocz?? si? najmniej zauwa?amy kryzys ?wiatowy. Z szokuj?c? pr?dko?ci? run??a gospodarka oparta na kosztow­nej energii. Rozpad? si? monolit OPEC. W ci?gu pi?ciu miesi?cy cena ropy spad?a do trzydziestu o?miu centów za bary?k? - ropa by?a ju? przydatna tylko do produkcji smarów i tworzyw sztucznych, a pro­ducenci od lat wydobywali jej za du?o. Powodem, dla którego prawie nikt nie zauwa?y? depresji, by? fakt, ?e Psie Budy SA bez trudu zaspokaja?y popyt na swoje produkty. Wyczuwaj?c okazj? do zysku, rz?d na?o?y? ogromne c?o na psie budy. Firma odpowiedzia?a publikacj? pe?nych planów psich bud i o?wiad­czeniem, ?e zagraniczne firmy nie b?d? wykorzystywane do ich pro­dukcji. Rz?d Stanów Zjednoczonych natychmiast odwo?a? c?o, na co Psie Budy SA og?osi?y, ?e opublikowane plany nie s? kompletne. I nadal opanowywa?y rynek na ca?ym ?wiecie. Rz?d za rz?dem, dzi?ki podst?pom, przekupstwu, a w kilku przy­padkach rewolucji, zmuszony by? do wpuszczenia Psich Bud SA na w?asny rynek. Robert Redford (psia buda numer jeden) sta? si? bar­dziej popularny ni? Robert Redford (dawny aktor). Podwórkowe le­gendy, opiewaj?ce niegdy? Kuana Yu czy Gautama Budd?, coraz cz??ciej mówi?y o Robercie Psiej Budzie Redfordzie. A? w ko?cu ka?da rodzina na ?wiecie, która tego chcia?a, otrzy­ma?a tanie, nieograniczone ?ród?o energii, i wszyscy byli szcz??liwi. Tak szcz??liwi, ?e dzielili si? swym nowym bogactwem ze wszystkimi ?ywymi stworzeniami. Zim? karmili ptaki, wystawiali miseczki mleka dla bezdomnych kotów i wprowadzali psy do psich bud. Mklikluln podpar? d?oni? g?ow? i pomy?la? ironicznie, ?e nie­chc?cy ocali? ?wiat dla dwuno?nej rasy dominuj?cej, co by?o jedynie produktem ubocznym kampanii maj?cej da? dom ka?demu psu. Ale wynik jest wynikiem i ludzko??, czy to jego w?asna, czy dwunogów, nie mog?a ca?kiem go pot?pi? za zamordowanie w zesz?ym roku arab­skiego wi??nia politycznego. - Co si? stanie, kiedy przyb?dziecie? - zapyta? swój lud, cho­cia? oczywi?cie nikt nie móg? go us?ysze?. - Ocali?em ten ?wiat, ale kiedy te istoty, cho? inteligentne, skontaktuj? si? z naszym niesko?­czenie wy?szym intelektem, czy to ich nie zniszczy? Czy nie b?d? cierpie? poni?enia, kiedy pojm?, ?e jeste?my pot??niejsi od nich, kiedy zrozumiej?, ?e mo?emy z pr?dko?ci? ?wiat?a pokonywa? od­leg?o?ci galaktyczne, porozumiewa? si? telepatycznie, oddziela? na­sze umys?y i pozwala?, by cia?o umar?o, gdy my sami szybujemy nietkni?ci w kosmosie, a potem na wezwanie prostego urz?dzenia przybywamy natychmiast i zasiedlamy cia?a zwierz?t ca?kowicie ró?­ne od naszych dawnych cia?? Martwi? si?, lecz nie mia? w?tpliwo?ci, ?e odpowiada przed w?a­snym ludem. Je?li dwunoga rasa jest a? tak zarozumia?a, by nie pora­dzi? sobie ze swoj? ni?szo?ci?, to ju? nie jego problem. Otworzy? górn? szuflad? biurka w biurze Psich Bud SA w San Diego, w jego ostatniej kryjówce przed w?cibsk? pras?, i wcisn?? guzik na niewielkiej skrzynce. Pot??ny impuls elektromagnetyczny pomkn?? z tej skrzynki do osiemdziesi?ciu milionów psich bud w Po?udniowej Kalifornii. Ka?da z nich przekaza?a ten sygna? w niesko?czonym ?a?cuchu, który stop­niowo obj?? ca?y ?wiat, gdziekolwiek tylko sta?y psie budy. Gdy ostatnia z nich w??czy?a si? do sieci, wszystkie jednocze­?nie nada?y co? zupe?nie innego. Sygna?, który tylko musn?? pr?d­ko?? ?wiat?a i niemal natychmiast pokona? dystans lat ?wietlnych. Sygna?, który wezwa? miliony umys?ów ?pi?cych w polach my?lo­wych. Umys?y us?ysza?y wezwanie, obudzi?y si? i ruszy?y w stron? ?ród?a, znowu z pr?dko?ci? o wiele wy?sz? ni? wlok?ce si? wolno ?wiat?o. Zebra?y si? wokó? wi?kszej z podwójnych planet na orbicie no­wego s?o?ca i wys?ucha?y pe?nego raportu Mkliklulna. By?y zachwycone jego prac?, udzieli?y mu pochwa?y, a dopiero potem skaza?y za morderstwo arabskiego wi??nia politycznego i rozkaza?y pope?ni? samobójstwo. Czu? si? dumny, gdy? pochwa?a, któr? otrzyma?, rzad­ko by?a udzielana. Z u?miechem strzeli? sobie w skro?. A potem umys?y zsun??y si? do psich bud, które wci?? je wo?a?y. - Hauarrhauarrgh - powiedzia? pies Royce'a, podskakuj?c na podwórku. - Zwierzak zwariowa? - stwierdzi? Royce, ale jego dwaj syno­wie roze?miali si? tylko i biegali w kó?ko za zwierzakiem, który pi?? razy okr??y? podwórze i pad? zm?czony przed bud?. - Griffigroff- powiedzia?, sapi?c z zadowoleniem. Podbieg? do Royce'a i pchn?? go nosem. - Mi?y ?obuz - stwierdzi? Royce. . Pies podszed? do stosu gazet, czekaj?cych na wywóz ?mieci, ?ci?gn?? jedn? i zacz?? wpatrywa? si? w stronic?. - Niech za?wierkam - zawo?a? Royce do Junie, która w?a?nie wynosi?a jedzenie na kolacj? przy grillu. - Ten pies wygl?da, jakby czyta? gazet?. - Chod? tu, Robby! - krzykn?? najstarszy syn Royce'a, Jim. -Robby, chod?! Masz patyk. Pies nauczy? si? z gazety czyta? i pisa?, pobieg? po patyk, przy­niós? z powrotem i zamiast odda? Jimowi, zacz?? kre?li? nim na ziemi: “Witaj cz?owieku - pisa?. - By? mo?e dziwisz si?, widz?c, jak pisz?". - Co? takiego - mrukn?? Royce, patrz?c na dzie?o psa. - Junie, popatrz tylko. Niez?y pies, co? - Poklepa? zwierz? po g?owie i usiad? do kolacji. - Ciekawe, czy ludzie zap?ac? za obejrzenie czego? takiego. “Nie chc? skrzywdzi? twojej rasy", napisa? pies. - Jim - zawo?a?a Junie, nak?adaj?c sa?atk? ziemniaczan? na tale­rzyki. - Dopilnuj, ?eby nie grzeba? tym patykiem w petuniach. - Chod?, Robby - powiedzia? Jim. - Pora ci? przywi?za?. - Hau - odpar? nieco zaniepokojony pies i cofn?? si? przed ?a?­cuchem. - Tato! - krzykn?? Jim. - Pies nie chce przyj??, kiedy go wo?am. Royce niecierpliwie od?o?y? kanapk? z kurczakiem i wsta? z krzes?a. - Do licha, Jim, je?li pies ci? nie s?ucha, to b?dziemy musieli si? go pozby?. I tak trzymamy go tylko ze wzgl?du na was! Wzi?? psa za obro?? i poci?gn?? na miejsce, gdzie Jim czeka? ju? z ?a?cuchem. Klik. - Naucz si? pos?usze?stwa, bo jak nie, to ci? sprzedam, cho?by? nie wiadomo jakie sztuczki pokazywa?. - Hau. - W?a?nie. I zapami?taj to sobie. Przez ca?? kolacj? pies obserwowa? ich smutnym, niemal prze­ra?onym wzrokiem. Royce mia? troch? wyrzutów sumienia, wi?c da? mu resztk? szynki. Noc? Royce i Junie przeprowadzili powa?n? rozmow?. Rozwa­?ali, czy pochwali? si? psi? zdolno?ci? pisania, i uznali, ?e lepiej nie. Dzieci kocha?y Robby'ego, a to okrutne zmusza? zwierz?ta do ta­kich sztuczek. Byli w ko?cu lud?mi wykszta?conymi. Nast?pnego ranka odkryli, ?e podj?li bardzo rozs?dn? decyzj?. Wszyscy znajomi rozmawiali tylko o tym, ?e ich psy nagle nauczy?y si? pisa?, odkr?ca? ogrodowe zraszacze, uk?ada? drewno i rozpala? w ca?kowicie wygas?ym kominku. - Mam najm?drzejszego psa na ?wiecie - wo?a? Detweiler, ale zaraz umilk? ponuro, gdy wszyscy inni z dru?yny kr?glarskiej zacz?­li si? przechwala? w?asnymi. - Mój teraz chodzi do toalety i sp?ukuje wod?! - zawo?a? kto?. - A moja suczka sk?ada pranie, ale najpierw myje ?apy, ?eby niczego nie zabrudzi?. W gazetach pe?no by?o takich historii. Sta?o si? jasne, ?e nag?y wzrost inteligencji u psów jest fenomenem ogólnokrajowym, a na­wet ?wiatowym. Je?li nie liczy? grupy zabobonnych Nowogwinej­czyków, którzy spalili swoje psy jako czarowników, i pewnych Chi?­czyków, u których dziwne zachowanie nie ocali?o psów przed spotkaniem z patelni?, wi?kszo?? ludzi by?a zadowolona i dumna z przemiany swoich ulubie?ców. - Jest teraz dla mnie wart dwa razy tyle - przechwala? si? Bili Wilson, niegdy? robi?cy karier? urz?dnik cholernej energetyki. -Nie tylko ?apie ptaki, ale skubie je, patroszy i wk?ada do piekarnika. A Kay B?ock u?miechn??a si? i wróci?a do domu, do swojego mastifa, który dotrzymywa? jej towarzystwa i którego bardzo, ale to bardzo kocha?a. - W ci?gu pi?ciu lat od nag?ego wzrostu psiej inteligencji - mówi? profesor Wheelwright do swoich studentów - dowiedzieli?my si? bardzo wiele o tym, sk?d si? bierze zwierz?ca inteligencja. Sama nag?o?? tego zjawiska sprawi?a, ?e ponownie przyjrzeli?my si? ewo­lucji. Najwyra?niej mutacje mog? by? pe?niejsze, ni? wcze?niej przy. puszczali?my, w ka?dym razie je?li dotycz? funkcji wy?szych. Natu­ralnie, wi?ksz? cz??? semestru po?wi?cimy na studiowanie i badanie psiej inteligencji, wi?c teraz tylko krótkie streszczenie. - W chwili obecnej uwa?a si?, ?e inteligencja psów przewy?sza inteligencj? del­finów, cho? nadal jest ni?sza od ludzkiej. Jednak?e gdy inteligencja delfinów jest dla nas praktycznie bezu?yteczna, psy mo?na wytreso­wa? do roli cennych, cho? prostych domowych s?u??cych. Wreszcie wydaje si?, ?e cz?owiek nie jest ju? sam na tej planecie. Trudno po­wiedzie?, któremu ze zwierz?t przytrafi si? jeszcze taki skok inteli­gencji, zreszt? nie jeste?my pewni, czy taki skok w ogóle si? jeszcze zdarzy. Pytanie z sali. - No có?, boj? si?, ?e przypomina to teori? wielkiego wybuchu. Mo?emy domy?la? si? i zgadywa? przyczyny pewnych zjawisk, ale poniewa? nie potrafimy ich powtórzy? w laboratorium, nigdy nie b?dziemy mie? pewno?ci. Jednak?e mo?na spekulowa?, ?e zosta?a osi?gni?ta pewna masa krytyczna ca?kowitej populacji psów w sto­sunku do ca?kowitej masy psiego mózgu, a to pchn??o gatunek na wy?szy poziom inteligencji. Zmiana ta nie wp?yn??a jednak na wszyst­kie psy w tym samym stopniu; dotkn??a g?ównie psy z obszarów cy­wilizowanych. Wielu badaczy wyci?ga z tego wniosek, ?e istotnym czynnikiem skoku by?o sta?e towarzystwo ludzi. Jednak?e sam fakt, ?e wiele psów, g?ównie w ma?ych, niecywilizowanych cz??ciach ?wiata, nie uleg?o tej przemianie wcale, ca?kowicie obala teori? promieniowania czy innego czynnika z kosmosu jako generatora zmian. Przede wszystkim ka?de takie dzia?anie by?oby wykryte przez astronomów, bez przerwy nas?uchuj?cych nocnego nieba na wszyst­kich d?ugo?ciach fal, a po drugie, takie dzia?anie wywar?oby wp?yw na wszystkie psy jednocze?nie. Inne pytanie studenta. - Kto wie? Ale w?tpi?. Psy nie s? zdolne do mowy, cho? wiele nauczy?o si? pisa? proste zdania w sposób najwyra?niej mnemonicz­ny, co? pomi?dzy ?lepym powtarzaniem papug a bardziej sensow­nym powtarzaniem na wy?szych pr?dko?ciach przez delfiny... oj, wpakowa?em si? w to zdanie i nie mog? go sko?czy?! Studenci ?miej? si?. - Psy, jak ju? mówi?em, nie s? zdolne do kolejnego skoku inte­ligencji, a zw?aszcza do skoku, który zrówna ich z lud?mi, poniewa? nie potrafi? komunikowa? si? werbalnie i brakuje im r?k. Nie­w?tpliwie osi?gn??y szczyt ewolucyjnego rozwoju. Mieli?my szcz?­?cie, ?e wskutek zbiegu tak wielu okoliczno?ci cz?owiek znalaz? si? w miejscu, które obecnie zajmuje. Mo?emy przypuszcza?, ?e gdzie? na jakiej? planecie innemu gatunkowi przytrafi?a si? jeszcze szcz??liwsza kombinacja, prowadz?ca do wy?szej ni? nasza inteli­gencji. Miejmy jednak nadziej?, ?e nie! - zako?czy? profesor, dra­pi?c za uszami swego psa B.F. Skinnera. - Mam racj?, B.F.? Ponie­wa? cz?owiek móg?by sobie nie poradzi? z istnieniem bardziej inteligentnej rasy. ?miech. - Hau - odpowiedzia? B.F. Skinner, który kiedy? nazywa? si? Hihiwnkn i ?y? na planecie, gdzie bia?e sze?ciok?ty telepatycznie pokonywa?y przestrze?. Sze?ciok?ty, które w obecnej sytuacji zna­laz?y si? z winy procesów s?onecznych, jakich jeszcze nie nauczy?y si? kontrolowa?. To, co chcia? powiedzie?, brzmia?oby: - Niech si? pan nie martwi, profesorze. Ludzko?? nigdy nie b?­dzie cierpie? z powodu istnienia wy?szej inteligencji. Jest zbyt zaro­zumia?a, ?eby j? zauwa?y?. Zamiast tego jednak zawarcza? cicho, wych?epta? z miski troch? wody i po?o?y? si? w k?cie sali wyk?adowej. Profesor mówi? dalej. We wrze?niu roku dwutysi?cznego w Kansas spad? ?nieg. Kiedy z nieba sp?yn??y pierwsze p?atki, Jim (nie mówcie ju? do mnie Jim-my, jestem du?y) by? na dworze i bawi? si? z psem Robbym. Robby pazurami i k?ami wykopywa? z ziemi jakie? zielsko, do czego zwykle zach?cali go Royce i Junie, kiedy Jim krzykn?? nagle “?nieg!" i p?atek wyl?dowa? na trawie tu? przed nosem psa. P?atek stopnia? natychmiast, ale Robby patrzy? na nast?pny, a potem jesz­cze nast?pny. Zobaczy? wiele p?atków: delikatne sze?ciok?tne figu­ry, tak rzadkie i niezwyk?e, tak znajome i pi?kne. Zap?aka?. - Mamo! - zawo?a? Jim. - Robby chyba p?acze! - To tylko woda w oczach - odkrzykn??a Junie z kuchni, gdzie przy otwartym oknie my?a rzodkiewki. - Psy nie p?acz?. Ale tej nocy ?nieg okry? miasto grub? warstw? i wiele psów sta­?o na nim i patrzy?o, jak spada, dziel?c niewypowiedziany zachwyt. - Nie mo?emy? - Raz za razem nap?ywa?a my?l z setek, z tysi?­cy umys?ów. - Nie, nie, nie - pada?a rozpaczliwa odpowied?. Poniewa? - bez palców - jak mog? zbudowa? maszyny, które pozwol? im na ponowne od??czenie umys?ów i opuszczenie planety? W tej rozpaczy po raz milionowy przekl?li tego durnia Mkli-klulna, który wpakowa? ich w tak? sytuacj?. - ?mier? by?a za dobra dla drania - zgodzili si? wszyscy i w ogól­no?wiatowym g?osowaniu cofn?li podzi?kowanie za jego dzia?alno??. A potem zaj?li si? rodzeniem szczeni?t i uczeniem ich wszystkiego, co sami wiedzieli. Szczeniaki prze?ywa?y to l?ej. Nigdy nie zna?y swoich przod­ków, wi?c ?nie?ne p?atki by?y tylko zabaw?, a zima tylko ch?odem. I zamiast sta? w ?niegu, zwija?y si? w ciep?ych budach i zasypia?y. 7. ORIGINISTA Leyel Forska siedzia? przed ekranem lektora i prze­gl?da? ostatnio publikowane prace naukowe. W powietrzu przed nim unosi? si? hologram dwóch stron tekstu. Ekran by? wi?kszy ni? zwy­kle, poniewa? i oczy Leyela nie by?y m?odsze od reszty cia?a. Kiedy doszed? do ko?ca, nie wcisn?? klawisza PAGE, by kontynuowa? lek­tur? artyku?u. Wcisn?? NEXT. Dwie strony przesun??y si? o jaki? centymetr do ty?u, do??czaj?c do kilkunastu zawieszonych nad lektorem, przeczytanych wcze?niej artyku?ów. Z cichym d?wi?kiem brz?czyka pojawi?y si? dwie nowe. Deet jad?a ?niadanie. - Dajesz temu biedakowi tylko dwie strony, zanim ska?esz go na ?mietnik? - spyta?a. - Skazuj? go na zapomnienie - odpar? weso?o Leyel. - Nie, ska­zuj? go na piek?o. - Co? Czy?by? w tym wieku na nowo odkry? religi?? - Tworz? j?. Nie ma w niej nieba, za to jest straszliwe, wieczne piek?o dla m?odych uczonych, którzy s?dz?, ?e mog? zdoby? s?aw?, atakuj?c moje prace. - A wi?c masz tak?e teologi?? - u?miechn??a si? Deet. - Twoje dzie?o to pismo ?wi?te, a wszelkie ataki s? blu?nierstwem? - Ciesz? si? z inteligentnych ataków. Ale ten m?ody, zarozumia­?y profesor z... no tak, oczywi?cie, z Uniwersytetu Minus... - Z Minus U? - My?li, ?e mo?e mi zaprzeczy?, zniszczy? mnie, zetrze? na proch, a przy tym cytuje jedynie prace opublikowane przez ostatni tysi?c lat. - Zasada milenijnej g??boko?ci wci?? jest szeroko stosowana... - Zasada milenijnej g??boko?ci to wyznanie wspó?czesnych na­ukowców, ?e nie maj? ochoty po?wi?ca? na badania tyle czasu, ile na polityk? akademick?. Ju? trzydzie?ci lat temu obali?em zasad? mile­nijnej g??boko?ci. Udowodni?em, ?e jest... - G?upia i nierozs?dna. Ale mój ukochany, najdro?szy Leyelu, dokona?e? tego, wydaj?c cz??? niewyobra?alnie wielkiego maj?tku Forsków na poszukiwania niedost?pnych i zapomnianych archiwów we wszystkich sektorach Imperium. - Zaniedbanych i niszczej?cych archiwów. Po?ow? musia?em rekonstruowa?. - Na badania prowadzone dla “Ludzkich pocz?tków na Plane­cie Zero" wyda?e? wi?cej, ni? wynosz? bud?ety bibliotek tysi?ca uniwersytetów. - Ale kiedy wyda?em ju? te pieni?dze, archiwa stan??y otworem. S? dost?pne od trzydziestu lat. Powa?ni uczeni z nich korzystaj?, poniewa? zasada milenijnej g??boko?ci daje im tylko przetrawion? i wydalon? mas?. Przeszukuj? odchody szczurów, które po?ar?y s?o­nie, i maj? nadziej? znale?? ko?? s?oniow?. - Có? za barwne porównanie. ?niadanie od razu bardziej mi smakuje. - Wsun??a tac? w szczelin? zmywarki i spojrza?a na niego z irytacj?. - Dlaczego jeste? taki nerwowy? Kiedy? czyta?e? mi frag­menty tych niem?drych artykulików i ?miali?my si? razem. Teraz je­ste? tylko z?o?liwy. Leyel westchn??. - By? mo?e kiedy? marzy?em, ?e zmieni? galaktyk?, a poczta co­dziennie dostarcza mi dowodów, ?e galaktyka nie chce si? zmieni?. - Nonsens. Hari Seldon przewiduje, ?e Imperium upadnie lada dzie?. Teraz... Wymówi?a imi? Hariego. Chocia? jest zbyt taktowna, ?eby otwarcie mówi?, co go dr?czy, sugeruje, ?e przyczyn? z?ego humoru Leyela jest d?ugie oczekiwanie na odpowied? Hariego Sel­dona. Mo?e i tak - Leyel nie zaprzeczy. To rzeczywi?cie irytuj?ce, ?e Hari tak d?ugo nie odpisuje. Leyel spodziewa? si? wiadomo?ci tego samego dnia, kiedy wys?a? swoje podanie. Najwy?ej w ci?gu tygodnia. Ale nie mia? zamiaru dawa? jej satysfakcji i przyznawa?, ?e czekanie go denerwuje. - Imperium zostanie zg?adzone przez w?asn? niech?? do zmia­ny. Zamykam spraw?. - Có?, mam nadziej?, ?e przyjemnie sp?dzisz ranek, burcz?c i narzekaj?c na g?upot? wszystkich badaczy originistów, z wyj?tkiem swojej szacownej osoby. - Dlaczego akurat dzisiaj na?miewasz si? z mojej pró?no?ci? Zawsze by?em pró?ny. - Uwa?am, ?e to jedna z twoich najbardziej rozczulaj?cych cech. - Przynajmniej staram si? dorówna? w?asnej opinii o sobie. - To g?upstwo. Dorównujesz nawet mojej opinii o tobie. Poca?owa?a go w ?ysin? na czubku g?owy i pobieg?a do ?azienki. Leyel wróci? do lektury nowego eseju na ekranie. Nie zna? na­zwiska autorki. Spodziewaj?c si? pretensjonalnego stylu i niedojrza­?ych my?li, ze zdziwieniem zauwa?y? swoje rosn?ce zaciekawienie. Kobieta pod??a?a szlakiem studiów nad naczelnymi - dziedzin? tak dawno zarzucon?, ?e po prostu nie istnia?y prace w zakresie milenij­nej g??boko?ci. Wiedzia?, ?e jest prawdziwym naukowcem, jak on. Wspomnia?a nawet, ?e korzysta z archiwów udost?pnionych przez Fundacj? Naukow? Forski. Leyel nie wstydzi? si? zadowolenia z te­go eleganckiego wyrazu wdzi?czno?ci. Jak si? zdaje, kobieta - doktor Thoren Magolissian - pod??a?a tropem Leyela i poszukiwa?a raczej ?róde? pochodzenia cz?owieka, nie trac?c czasu na nieistotn? pogo? za jedn? szczególn? planet?. Od­kry?a skarbiec prac dotycz?cych bada? naczelnych, pochodz?cych sprzed trzech tysi?cy lat i opartych na obserwacjach goryli i szympan­sów sprzed siedmiu tysi?cy lat. Najwcze?niejsze z nich powo?ywa?y si? na badania tak stare, ?e mog?y by? przeprowadzone jeszcze przed powstaniem Imperium -jednak tych pradawnych raportów nie uda?o si? zlokalizowa?. Prawdopodobnie ju? nie istnia?y. Bardzo trudno jest odtworzy? teksty porzucone na d?u?ej ni? pi?? tysi?cy lat; starsze ni? osiem tysi?cy s? po prostu nieczytelne. To tragiczne, jak wiele takich tekstów zosta?o zmagazynowanych przez bibliotekarzy, którzy nigdy ich nie sprawdzali, nie od?wie?ali i nie kopiowali. Zarz?dzali ogrom­nymi archiwami, które utraci?y ka?dy strz?p zrozumia?ej informacji. I wszystko równo skatalogowane, ma si? rozumie?, dzi?ki czemu do­k?adnie wiadomo, co takiego ludzko?? na zawsze utraci?a. Mniejsza z tym. Artyku? Magolissian... Leyela zaskoczy? jej wniosek, ?e prymi­tywna zdolno?? tworzenia j?zyka wydaje si? wrodzon? cech? umy­s?ów naczelnych. Nawet naczelne niezdolne do artykulacji mowy ?atwo ucz? si? innych symboli - przynajmniej dla prostych rzeczow­ników i czasowników. Potrafi? uk?ada? zdania, wyra?a? idee, któ­rych nigdy im nie przekazywano. To znaczy, ?e tworzenie j?zyka jako takiego jest cech? przedludzk?, a w ka?dym razie nie jest czyn­nikiem decyduj?cym o cz?owiecze?stwie. To szokuj?ca idea. Wynika?o z niej, ?e ró?nica pomi?dzy lud?­mi i nielud?mi - a wi?c prawdziwy pocz?tek cz?owieka w rozpozna­walnej ludzkiej postaci - by? w istocie postlingwistyczny. Oczywi­?cie, sta?o to w jawnej sprzeczno?ci z jednym z za?o?e? samego Leyela, umieszczonym we wczesnej pracy. Napisa? tam, ?e “ponie­wa? to j?zyk odró?nia cz?owieka od zwierz?cia, lingwistyka histo­ryczna mo?e nam dostarczy? klucza do zagadki pochodzenia cz?o­wieka". Ale takie sprzeczno?ci wita? z rado?ci?. ?a?owa?, ?e nie mo?e zawo?a? do poprzedniego autora: Widzisz? Tak si? to robi! Trzeba podawa? w w?tpliwo?? za?o?enia, nie wnioski, i robi? to za pomoc? nowych dowodów, zamiast wci?? przedstawia? stare. Roz?wietli? mrok, a nie tylko miesza? ten sam mu? na dnie rzeki. Zanim jednak dotar? do g?ównej tre?ci artyku?u, komputer do­mowy poinformowa? go, ?e kto? czeka przed drzwiami. Wiadomo?? przesun??a si? powoli u do?u ekranu, wypisana literami dostatecznie du?ymi, by móg? je przeczyta?. Po raz tysi?czny po?a?owa?, ?e gdzie? w dekamileniach ludzkiej historii nikt nie zbudowa? komputera zdol­nego do mowy. - Kto to? - wpisa? Leyel. Chwila oczekiwania, kiedy komputer wypytywa? przybysza. Na ekranie pojawi?a si? odpowied?. - Kurier specjalny z wiadomo?ci? dla Leyela Forski. Sam fakt, ?e kurier przedosta? si? przez system bezpiecze?stwa, oznacza?, ?e wiadomo?? jest prawdziwa - i wa?na. - Od kogo? - wpisa? Leyel. Znów chwila przerwy. - Od Hariego Seldona z Fundacji Encyklopedii Galaktycznej. Leyel poderwa? si? z fotela. By? przy drzwiach, zanim jeszcze domowy komputer zd??y? je otworzy?. Bez s?owa odebra? wiado­mo??. Dr??cymi palcami ?cisn?? czarny romb, wykazuj?c odciskiem palca, ?e on to on, a temperatur? cia?a i pulsem, ?e jest ?ywy. Kiedy kurier i jego ochrona znikn?li, wrzuci? wiadomo?? do komory swo­jego lektora i czeka?, a? pojawi si? przed nim stronica. Na górze umieszczono trójwymiarow? wersj? logo Fundacji Encyklopedycznej Hariego. Wkrótce b?dzie to równie? mój znak, pomy?la? Leyel. Hari Seldon i ja, dwóch najwi?kszych uczonych naszych czasów, pracuj?cych wspólnie nad projektem, którego za­kres przewy?sza wszystko, co kiedykolwiek próbowa? osi?gn?? cz?o­wiek. Zebranie razem ca?ej wiedzy Imperium, usystematyzowanie jej dla ?atwego dost?pu, w celu przechowania jej w nadchodz?cej erze anarchii, aby nowa cywilizacja szybko mog?a powsta? z popio?ów starej. Hari mia? wizj? i przewidzia? tak? potrzeb?. A ja, Leyel For­ska, pozna?em stare archiwa, dzi?ki którym Encyklopedia Galaktyczna b?dzie mo?liwa. Leyel zacz?? czyta? ze spokojem i pewno?ci? p?yn?cymi z do­?wiadczenia. Czy kiedykolwiek pragn?? czego? i nie uzyska?? Drogi przyjacielu, By?em zdziwiony i zaszczycony, widz?c Twoje podanie, posta­nowi?em wi?c odpowiedzie? Ci w?asnor?cznie. ?wiadomo??, ?e wie­rzysz w Fundacj? tak bardzo, by chcie? w niej pracowa?, przynios?a mi niezmierzon? rado??. Mog? Ci szczerze wyzna?, ?e nie wp?yn??a do nas podobna pro?ba od ?adnego z uczonych, dorównuj?cych Ci s?aw? i osi?gni?ciami. Oczywi?cie, pomy?la? Leyel. Przecie? nie ma innego uczonego o mojej pozycji, z wyj?tkiem samego Hariego, no i mo?e Deet, kie­dy opublikuje ju? swoj? aktualn? prac?. W ka?dym razie nie mamy sobie równych wed?ug norm, które Hari i ja zawsze uznawali?my. Hari stworzy? nauk? psychohistorii, ja przetworzy?em i o?ywi?em dziedzin? originizmu. A mimo to ton listu Hariego nie by? w?a?ciwy. Przypomina?... pochlebstwa. W?a?nie. Hari chcia? z?agodzi? cios. Leyel bez czyta­nia wiedzia?, co znajdzie w nast?pnym akapicie. Niemniej jednak, Leyelu, musz? odpowiedzie? odmownie. Fun­dacja na Terminusie ma za zadanie zbieranie i przechowywanie wiedzy. Dzie?em Twego ?ycia jest jej poszerzanie. Jeste? przeci­wie?stwem badaczy, jakich potrzebujemy. O wiele lepiej b?dzie, je?li zostaniesz na Trantorze, by kontynuowa? swoje bezcenne stu­dia, gdy mniejszego kalibru m??czy?ni i kobiety odejd? na wygna­nie na Terminusa. Szczerze oddany Hari Czy Hari wyobra?a? sobie, ?e Leyel jest tak pró?ny, by czyta? te pochlebne s?owa i puszy? si? z zadowolenia? Czy my?la?, ?e Leyel uwierzy, i? taki jest prawdziwy powód odrzucenia jego pro?by? Czy Hari Seldon móg? tak zupe?nie nie zna? przyjaciela? Niemo?liwe. Hari Seldon zna? si? na ludziach lepiej ni? ktokol­wiek w Imperium. Owszem, jego wielkie dzie?o, psychohistoria, zaj­mowa?o si? wielkimi masami ludzkimi, populacjami i prawdopodo­bie?stwami. Ale zainteresowanie spo?ecze?stwami bra?o si? u Hariego z przychylno?ci i zrozumienia dla pojedynczych ludzi. Poza tym byli przyjació?mi od dnia, gdy Hari pierwszy raz zjawi? si? na Trantorze. Czy to nie grant z Fundacji Naukowej Leyela sfinansowa? wi?ksz? cz??? jego pocz?tkowych bada?? Czy w tamtych dniach nie prowa­dzili d?ugich rozmów, nie przerzucali si? ideami, nie pomagali sobie wzajemnie w precyzowaniu my?li? Owszem, nie widzieli si? ju? pra­wie... ile? Pi?? lat? Sze??? Ale przecie? s? doros?ymi lud?mi, nie dzie?mi. Nie potrzebuj ? ci?g?ych odwiedzin dla podtrzymania przy­ja?ni. A to nie by? list, jaki prawdziwy przyjaciel wys?a?by Leyelowi Forsce. Gdyby nawet - cho? to w?tpliwe - Hari Seldon naprawd? chcia? mu odmówi?, nie s?dzi?by nawet przez chwil?, ?e Leyel zado­woli si? takim listem. Z pewno?ci? Hari Seldon wiedzia?, ?e dla Leyela Forski by?aby to drwina. “Mniejszego kalibru m??czy?ni i kobiety", akurat! Fun­dacja na Terminusie jest dla Hariego tak cenna, ?e gotów by? zaryzy­kowa? ?mier? pod zarzutem zdrady, byle tylko uruchomi? projekt. To ca?kiem nieprawdopodobne, ?eby wys?a? na Terminusa badaczy drugiej kategorii. Nie, to standardowy list, wysy?any, by u?agodzi? znanych uczonych, nie nadaj?cych si? dla Fundacji. Hari z pewno­?ci? by wiedzia?, ?e Leyel natychmiast to zrozumie. Istnia?o tylko jedno mo?liwe wyja?nienie. - Hari nie móg? napisa? tego listu - o?wiadczy? Leyel. - Oczywi?cie, ?e móg? - odpowiedzia?a Deet, szczera jak zawsze. Wysz?a z ?azienki w szlafroku i przeczyta?a mu list przez rami?. - Je?eli nawet ty tak my?lisz, to naprawd? jestem ura?ony - rze­k? Leyel. Wsta?, nala? sobie kubek peshatu i s?czy? go wolno. Demonstra­cyjnie unika? wzroku Deet. - Nie d?saj si?, Leyelu. Pomy?l o problemach, jakie musi poko­na? Hari. Sto tysi?cy ludzi do przerzucenia na Terminusa, wi?kszo?? zbiorów Biblioteki Imperialnej do skopiowania... - On mia? ju? tych ludzi... - A wszystko to w sze?? miesi?cy od zako?czenia procesu. Nic dziwnego, ?e nie widzieli?my go prywatnie ani s?u?bowo od jak daw­na? Od dziesi?ciu lat? - Chcesz powiedzie?, ?e ju? mnie nie zna? Wykluczone. - Chc? powiedzie?, ?e zna ci? bardzo dobrze. Wiedzia?, ?e roz­poznasz w tej wiadomo?ci standardow? odmow?. I wiedzia?, ?e na­tychmiast zrozumiesz, co oznacza. - W takim razie, moja droga, przeceni? mnie. Nie rozumiem, co oznacza ta wiadomo??, chyba tylko tyle, ?e nie sam j? wys?a?. - W takim razie starzejesz si? i wstyd mi za ciebie. B?d? za­przecza?, ?e jeste?my ma??e?stwem, i udawa?, ?e jeste? moim zidio­cia?ym wujem, któremu z lito?ci pozwalam u siebie mieszka?. Po­wiem dzieciom, ?e pochodz? z nieprawego ?o?a. Bardzo je zasmuci, ?e nie odziedzicz? ani cz?stki maj?tku Forsków. Rzuci? w ni? okruchem grzanki. - Jeste? okrutn?, nielojaln? ladacznic? i ?a?uj?, ?e wynios?em ci? z n?dzy i zapomnienia. Wiesz, ?e zrobi?em to tylko z lito?ci. Cz?sto si? tak przekomarzali. Deet dysponowa?a sporym osobi­stym maj?tkiem, cho? oczywi?cie skromnym wobec fortuny Forsków. I - formalnie rzecz bior?c - by? jej wujem, gdy? jej macoch? by?a Zenna, starsza przyrodnia siostra Leyela. Wszystko to bardzo skom­plikowane. .. Matka Leyela urodzi?a Zenn?, kiedy by?a ?on? kogo? innego, zanim jeszcze wysz?a za ojca Leyela. Dlatego, cho? Zenna otrzyma?a godziwy posag, nie mia?a praw do maj?tku Forsków. Roz­bawiony t? sytuacj? ojciec Leyela powiedzia? mu kiedy?: ,Biedna Zenna. A ty masz szcz??cie. Moje nasienie sp?ywa z?otem". Los bywa ironiczny, kiedy ma do czynienia z wielk? fortun?. Ludzie biedni nie musz? czyni? tak strasznych ró?nic mi?dzy dzie?mi. Jednak ojciec Deet wierzy?, ?e Forska to Forska. Kilka lat po ?lubie Deet i Leyela uzna?, ?e nie wystarczy wyda? córk? za nie­zmierzone bogactwo; sobie te? powinien wy?wiadczy? podobn? przy­s?ug?. Twierdzi?, oczywi?cie, ?e kocha Zenn? do szale?stwa, ale nikt prócz niej mu nie wierzy?. Dlatego wysz?a za niego. W ten sposób przyrodnia siostra Leyela zosta?a macoch? Deet, co czyni?o samego Leyela wujem ?ony - i w?asnym tak?e, cho? tylko przez spowinowa­cenie. Ta dynastyczna pl?tanina niezwykle ?mieszy?a ich oboje. Brak prawa do spadku Leyel zrekompensowa? siostrze do?ywot­nim stypendium w wysoko?ci dziesi?ciokrotnie przekraczaj?cej za­robki m??a. Szcz??liwie podtrzyma?o to mi?o?? ojca Deet do Zenny. Dzi? jednak Leyel tylko po cz??ci ?artowa?. Bywa?y chwile, kiedy szuka? u niej potwierdzenia i poparcia. A ona cz?sto mu si? wtedy sprzeciwia?a. Niekiedy sk?ania?o go to do przemy?lenia sy­tuacji i lepszego jej zrozumienia - teza, antyteza, synteza, dialek­tyka ma??e?stwa, wynik zwi?zku z kim? równym sobie intelektual­nie. Czasem jednak jej docinki bywa?y bolesne, zniech?caj?ce, irytuj?ce... Nie wiedz?c o wzbieraj?cym w nim gniewie, ci?gn??a dalej. - Hari zak?ada?, ?e ten oficjalny list uznasz za to, czym jest w isto­cie: nieodwo?alnym, ko?cowym “nie". Niczego nie ukrywa, nie planu­je ?adnych biurokratycznych sztuczek, nie bawi si? z tob? w polityk?. Nie próbuje budzi? nadziei, licz?c na pomoc finansow?. Gdyby o to chodzi?o, sam wiesz, ?e by zwyczajnie poprosi?. - Sam wiem, czego nie robi. - Robi tyle, ?e odmawia ci definitywnie. To odpowied?, od któ­rej nie ma odwo?ania. Uzna?, ?e masz do?? rozumu, by to poj??. - By?oby ci wygodniej, gdybym w to uwierzy?. Teraz wreszcie zrozumia?a, ?e jest z?y. - Co chcesz przez to powiedzie?? - Mo?esz zosta? na Trantorze i kontynuowa? badania ze swoimi biurokratycznymi przyjació?mi. Zesztywnia?a. - Ju? ci mówi?am. Z rado?ci? odlec? z tob? na Terminusa. - I mam w to uwierzy?? Teraz? Nie mo?esz na Terminusie kon­tynuowa? studiów nad tworzeniem spo?eczno?ci w?ród imperialnej biurokracji. - Zako?czy?am ju? najwa?niejsze badania. Teraz wykonuj? tyl­ko testy z pracownikami Biblioteki Imperialnej. - Nawet nie naukowe testy, bo brakuje ci grupy kontrolnej. Zdenerwowa?a si?. - Sama ci o tym mówi?am. To prawda. Leyel nigdy nie s?ysza? o grupach kontrolnych, do­póki nie wyja?ni?a mu ca?ej koncepcji eksperymentu. Znalaz?a te zasady w jakich? bardzo starych pracach dotycz?cych rozwoju dzie­ci, z lat trzy tysi?ce setnych ery Imperium. - Fakt. Chcia?em tylko przyzna? ci racj? - odpowiedzia? pokornie. - Chodzi o to, ?e swoj? ksi??k? mog? pisa? równie dobrze na Terminusie, jak gdziekolwiek indziej. I tak, Leyelu, powiniene? uwie­rzy?, ?e z rado?ci? b?d? ci towarzyszy?, poniewa? tak w?a?nie po­wiedzia?am, a zatem to prawda. - Wierz?, ?e sama w to wierzysz. Ale wierz? te?, ?e w g??bi ser­ca jeste? bardzo zadowolona z mojego niepowodzenia, I nie chcesz, ?ebym d?u?ej zajmowa? si? t? spraw?, dzi?ki czemu w ?aden sposób nie b?dziesz musia?a lecie? na zapomniany przez Boga kraniec wszech?wiata. To by?y jej w?asne s?owa, sprzed miesi?cy, kiedy pierwszy raz zaproponowa? przy??czenie si? do Fundacji Seldona. “B?dziemy musieli lecie? na zapomniany przez Boga kraniec wszech?wiata!" Pami?ta?a o tym nie gorzej od niego. - Wiecznie b?dziesz mi to wypomina?, tak? Uwa?am, ?e moja pierwsza reakcja zas?uguje na wybaczenie. Zgodzi?am si? lecie?, prawda? - Zgodzi?a? si?, owszem. Ale nigdy nie chcia?a?. - No có?, Leyelu, to rzeczywi?cie prawda. Nigdy nie chcia?am. Czy tak sobie wyobra?asz nasze ma??e?stwo? Mam wtopi? si? w cie­bie tak g??boko, ?e nawet twoje pragnienia stan? si? moimi? S?dzi­?am, ?e wystarczy, by?my od czasu do czasu zgodzili si? co? dla sie­bie po?wi?ci?. Nie wymaga?am, ?eby? chcia? opu?ci? posiad?o?ci Forsków i lecie? na Trantor, kiedy ja ko?czy?am tu badania. Popro­si?am tylko, ?eby? to zrobi?, chcesz czy nie, poniewa? ja chcia?am. Uzna?am i uszanowa?am twoj? ofiar?. I teraz z przykro?ci? stwier­dzam, ?e ty wzgardzi?e? moj?. - Twoja ofiara nadal nie zosta?a z?o?ona. Wci?? jeste?my na Trantorze. - Ale? prosz? ci? bardzo, id? do Hariego Seldona, pro? go, po­ni?aj si?, a? zrozumiesz, ?e jest tak, jak mówi?. Nie chce, ?eby? do­??czy? do jego Fundacji, i nie pozwoli ci lecie? na Terminusa. - Taka jeste? pewna? - Nie, nie jestem pewna. Po prostu uwa?am to za bardzo praw­dopodobne. - Polec? na Terminusa, je?li tylko on si? zgodzi. Mam nadziej?, ?e nie wyrusz? sam. Natychmiast po?a?owa? tych s?ów. Deet zesztywnia?a, jakby j? uderzy?; poblad?a ze zgrozy. Potem odwróci?a si? i wybieg?a. Po chwili us?ysza? dzwonek sygnalizuj?cy otwarcie drzwi. Deet wysz?a. Na pewno porozmawia o wszystkim z któr?? ze swoich przyja­ció?ek. Kobiety nie znaj? poj?cia dyskrecji. Nie potrafi? zachowa? domowych sprzeczek dla siebie. Powtórzy im te wszystkie straszne rzeczy, które mówi?em, a one b?d? cmoka? i t?umaczy?, ?e tego w?a­?nie mo?na si? spodziewa? po m??u, m??owie ??daj?, ?eby to ?ona stale si? po?wi?ca?a, biedactwo moje, biedna, biedna Deet. Leyel nie mia? jej za z?e tego stadka wspó?czuj?cych kwok. Wiedzia?, ?e le?y to w ludzkiej naturze - kobiety zawsze tworz? spiski przeciwko m??­czyznom swojego ?ycia. Dlatego te? zawsze s? pewne, ?e m??czy?ni tak?e spiskuj ? przeciwko nim. To zabawne, my?la?. M??czy?ni nie maj? takiej ucieczki. M??­czy?ni nie ??cz? si? tak ?atwo w spo?eczno?ci. M??czyzna stale zdaje sobie spraw? z mo?liwo?ci zdrady, konfliktu lojalno?ci. Kiedy wi?c m??czyzna wi??e si? z kim?, jest to wyj?tkowy i ?wi?ty zwi?zek, któ­rego nie nale?y lekcewa?y?, dyskutuj?c o nim z lud?mi. Nawet w ma?­?e?stwie, nawet w udanym ma??e?stwie, jak ich - on mo?e po?wi?­ci? si? ca?kowicie, ale nigdy nie zaufa w pe?ni jej po?wi?ceniu. Leyel zaton?? w ma??e?stwie bez reszty; s?u?y?, pomaga? i ko­cha? Deet ca?ym sercem. Myli?a si?, ca?kowicie si? myli?a co do jego przyjazdu na Trantor. To nie by?a ofiara, nie lecia? tu wbrew swej woli, tylko dlatego, ?e ona tego chcia?a. Wr?cz przeciwnie: ponie­wa? pragn??a tego tak bardzo, on tak?e zapragn?? przeprowadzki, zmieniaj?c nawet swe ch?ci, by dopasowa? je do niej. Zaw?adn??a jego sercem i nie móg? nie pragn?? czego?, co nios?o jej rado??. Ale ona nie, ona nie by?a do tego zdolna. Dla niej przeniesienie na Terminusa b?dzie szlachetn? ofiar?. Nie pozwoli mu zapomnie?, ?e wcale tego nie chcia?a. Dla niego ich ma??e?stwo by?o samym ?yciem, dla niej po prostu przyja?ni? po??czon? z seksem. Jej dusza nale?a?a w równym stopniu do niego, co do tych kobiet. A dziel?c lojalno??, pomniejsza?a jaj ?adna cz??? nie by?a do?? silna, by zmie­ni? jej pragnienia. W ten sposób odkry? to, co -jak przypuszcza? - pr?dzej czy pó?­niej odkrywaj? wszyscy wierni m??owie: ?e ka?dy zwi?zek jest nie­pewny. Nie istnieje co? takiego jak nierozerwalna wi?? mi?dzy dwoj­giem ludzi. S? jak cz?stki w j?drze atomu: zwi?zane najpot??niejsz? si?? we wszech?wiecie, a przecie? mo?na je rozbi?, rozerwa?... Nic nie trwa wiecznie. Nic nie jest w ko?cu takie, jakie wydawa­?o si? na pocz?tku. Deet i on ?yli w idealnym zwi?zku, dopóki nie pojawi? si? stres, który ujawni? jego niedoskona?o??. Ka?dy, kto s?­dzi, ?e znalaz? doskona?? mi?o??, doskona?? przyja??, doskona?e za­ufanie, wierzy w to tylko dlatego, ?e nie pojawi? si? jeszcze stres, który zrywa wi?zy. Mo?e umrze? w iluzji szcz??cia, ale dowiedzie tym jedynie faktu, ?e ?mier? przybywa czasami wcze?niej ni? zdra­da. Je?li kto? ?yje dostatecznie d?ugo, nieuchronnie zostanie zdra­dzony. Takie mroczne my?li kr??y?y po g?owie Leyela, kiedy maszero­wa? przez labirynt miasta Trantor. Wychodz?c na ulice ogólnoplane­tarnego miasta, nie zamyka? si? w prywatnym wozie. Chcia? unika? pu?apek bogactwa; chcia? prze?ywa? pobyt na Trantorze jak zwyk?y cz?owiek. Jego ochrona otrzyma?a ?cis?e rozkazy, by zachowa? dys­krecj?, nie zatrzymywa? ?adnych przechodniów z wyj?tkiem nosz?­cych bro?, co wykrywa?y subtelne i b?yskawiczne skanery. Oczywi?cie, takie w?drówki po mie?cie by?y o wiele bardziej kosztowne: kiedy tylko przest?powa? próg mieszkania, do akcji przy­st?powa?o niemal stu dobrze op?acanych i niepodatnych na przekup­stwo ludzi. Pancerny samochód by?by ta?szy. Ale Leyel postanowi?, ?e nie da si? uwi?zi? przez swoje bogactwo. Kroczy? wi?c tunelami miasta, je?dzi? taksówkami i kolejkami jak ka?dy obywatel. Czu?, jak wokó? pulsuje ?ycie. A jednak w tym smutnym, melancholijnym nastroju nawet ?ycie miasta budzi?o w nim uczucie zawodu i straty. Nawet ciebie, wielki Trantorze, stolico Im­perium, nawet ciebie zdradz? ludzie, którzy ci? stworzyli. Imperium ci? porzuci i staniesz si? ?a?osn? resztk? samego siebie, obudowan? metalem tysi?ca planet i asteroidów - pami?tk? po dniach, kiedy ca?a galaktyka ?lubowa?a s?u?y? ci po wieczno??, a jednak zosta?e? opusz­czony. Hari Seldon to przewidzia?. Hari Seldon zrozumia? zmien­no?? ludzko?ci. Wiedzia?, ?e wielkie imperium upadnie, a wi?c -w przeciwie?stwie do rz?du, który dba?, by wszystko trwa?o niezmien­ne - Hari Seldon móg? podj?? kroki, by ten upadek z?agodzi?, by na Terminusie przygotowa? macic? dla ponownych narodzin ludzkiej wielko?ci. Hari tworzy? przysz?o??. Nie do pomy?lenia, ?e chcia?by odmówi? Leyelowi Forsce udzia?u w tej pracy. Fundacja, kiedy ju? zosta?a oficjalnie uznana i zyska?a imperial­ne fundusze, szybko rozros?a si? w ruchliwy kompleks biurowy, zaj­muj?c licz?cy cztery tysi?ce lat Gmach Putassuryjski. Poniewa? Putassuran wzniesiono pocz?tkowo jako siedzib? admiralicji, wkrótce po wielkim zwyci?stwie, którego nazw? nosi?, reprezentowa? styl triumfalny, monumentalny optymizm - ci?gi strzelistych ?uków z ba?­kami ?wiat?a wznosz?cymi si? tanecznie w kolumnach powietrza. W ostatnich stuleciach budynek s?u?y? za miejsce nieoficjalnych kon­certów i publicznych wyk?adów, a w cz??ci biurowej mie?ci?o si? Muzeum W?adzy. Opustosza? zaledwie rok przed udzieleniem Sel­donowi zgody na za?o?enie Fundacji, ale zdawa?o si?, ?e powsta? specjalnie dla niej. Ludzie biegali tu we wszystkie strony, jakby mie­li do za?atwienia jakie? nie cierpi?ce zw?oki sprawy, a przy tym byli zadowoleni, ?e pracuj? dla szlachetnego celu. Ju? od bardzo, bardzo dawna Imperium nie zna?o szlachetnych celów. Leyel pospiesznie zag??bi? si? w labirynt, chroni?cy dyrektora Fundacji przed przypadkowymi natr?tami. Wielu ludzi chcia?o za­pewne zobaczy? si? z Harim Seldonem, ale skutecznie powstrzymy­wa? ich ten czy inny urz?dnik. Hari Seldon jest bardzo zaj?ty. Mo?e zechce si? pan umówi? na inny termin? Dzisiaj spotkanie jest wyklu­czone. Ma narady przez ca?e popo?udnie i wieczór. Prosz? zatelefo­nowa?, zanim znowu pan przyjdzie. Ale Leyelowi Forsce takie rzeczy si? nie zdarza?y. Wystarczy?o, ?e mówi? “Prosz? powtórzy? panu Seldonowi, ?e pan Forska chcia?­by doko?czy? rozmow?". Cho?by bali si? Hariego Seldona, cho?by z ca?ego serca chcieli wykonywa? polecenia i broni? go przed intru­zami, wiedzieli, ?e Leyel Forska jest wyj?tkiem. Nawet Linge Chena wywo?ano by z posiedzenia Komisji Bezpiecze?stwa Publicznego, gdyby Forska chcia? si? z nim spotka? - a zw?aszcza gdyby Leyel zada? sobie trud i przyby? osobi?cie. ?atwo??, z jak? dosta? si? do Hariego, podniecenie i zapa? spo­tkanych po drodze ludzi, sam budynek wreszcie, tak bardzo doda?y mu otuchy, ?e ca?kiem nie by? przygotowany na s?owa, jakimi powi­ta? go Hari. - Leyel! Dziwi? si?, ?e ci? tu widz?. S?dzi?em, ?e zrozumiesz. Moja odmowa by?a ostateczna. To najgorsze, co Hari móg? powiedzie?. Czy?by Deet jednak mia?a racj?? Leyel przez chwil? wpatrywa? si? w twarz przyjaciela, próbuj?c dostrzec jakie? oznaki przemiany. Co takiego zasz?o mi?­dzy nimi przez te lata, teraz zapomniane? Czy?by przyja?? Hariego nigdy nie by?a szczera? Nie. Jego twarz, bardziej pomarszczona ni? kiedy?, wyra?a?a t? sam? co zawsze otwarto??, t? sam? zwyk?? uczci­wo??. Zamiast wi?c mówi? o z?o?ci i rozczarowaniu, Leyel odpo­wiedzia? ostro?nie, pozostawiaj?c Hariemu otwart? drog? do zmiany decyzji. - Zrozumia?em, ?e twoja wiadomo?? by?a zwodnicza, a zatem nie mog?a by? ostateczna. Hari troch? si? zirytowa?. - Zwodnicza? - Wiem, kogo przyjmujesz do swojej Fundacji. To nie s? ludzie ma?ego kalibru. - W porównaniu z tob?, owszem, s? - odpar? Hari. - To akademi­cy, a to oznacza, ?e s? urz?dnikami. Sortuj? i interpretuj? informacj?. - Tak jak ja. Jak wszyscy wspó?cze?ni uczeni. Nawet twoje ge­nialne teorie s? wnioskami z trylionów bajtów posortowanej i zin­terpretowanej informacji. Hari pokr?ci? g?ow?. - Ja nie tylko sortowa?em dane. Mia?em w g?owie ide?. Ty te?. I niewielu innych. Ty i ja poszerzamy ludzk? wiedz?. Wi?kszo?? pozosta?ych rozkopuje j? tylko w jednym miejscu i przesypuje w in­ne. I tym w?a?nie ma by? Encyklopedia Galaktyczna: nowym stosem danych. - Mimo to, Hari, obaj wiemy, ?e nie z tego powodu mi odmówi­?e?. I nie t?umacz, ?e obecno?? Leyela Forski na Terminusie ?ci?gn?­?aby na twoje przedsi?wzi?cie niepo??dan? uwag?. Rz?d ju? teraz obserwuje ci? tak pilnie, ?e ledwie mo?esz odetchn??. - Jeste? nieprzyjemnie natarczywy, Leyelu. Nie mam ochoty prowadzi? d?u?ej tej rozmowy. - To fatalnie, Hari. Chc? by? cz??ci? twojego dzie?a. Przydam si? bardziej ni? inni. To przecie? ja przebi?em si? do najstarszych i najcenniejszych archiwów, odkry?em, jak haniebnie wiele danych zosta?o utraconych w wyniku niedba?o?ci. To ja rozpocz??em kom­puterow? ekstrapolacj? zniszczonych dokumentów, od której twoja Encyklopedia... - Jest ca?kowicie uzale?niona. Bez twoich osi?gni?? nasza pra­ca nie by?aby mo?liwa. - A jednak odmówi?e? mi, wysy?aj?c list z prymitywnymi po­chlebstwami. - Nie chcia?em ci? urazi?, Leyelu. - Nie chcia?e? te? powiedzie? prawdy. Ale mnie powiesz, Hari, albo i tak polec? na Terminusa. - Komisja Bezpiecze?stwa Publicznego da?a mojej Fundacji wy??czne prawo decyzji, kto mo?e, a kto nie mo?e lecie? na Termi­nusa. - Hari... Doskonale wiesz, ?e wystarczy mi tylko zasugerowa? jakiemu? urz?dnikowi ni?szego szczebla, i? chcia?bym polecie?. Chen dowie si? o tym w kilka minut, a po godzinie uzna, ?e jestem wyj?t­kiem od twoich regu?. Wiesz o tym, Hari. Je?li chcesz, ?ebym nie lecia?, musisz nie tylko mi zabroni?, ale przekona? mnie, ?e nie po­winienem. Hari przymkn?? oczy i westchn??. - Nie wydaje mi si?, ?eby? mia? ochot? zosta? przekonany, Ley­elu. Le?, je?li musisz. Przez moment Leyel uwierzy? niemal, ?e Hari rezygnuje. Ale nie, to niemo?liwe, nie tak ?atwo. - Oczywi?cie, Hari. A potem oka?e si?, ?e jestem odizolowany od wszystkich pracowników na Terminusie, z wyj?tkiem mojej w?a­snej s?u?by. ?e zbywa si? mnie bezu?ytecznymi zadaniami i nie do­puszcza do prawdziwej pracy. - To jest chyba zrozumia?e samo przez si?. Nie jeste? cz??ci? Fundacji, nie b?dziesz, nie mo?esz by?. A je?li u?yjesz swojego bo­gactwa i wp?ywów, ?eby wkroczy? tam si??, uda ci si? tylko ziryto­wa? Fundacj?. Rozumiesz mnie? A? za dobrze, pomy?la? zawstydzony Leyel. Doskonale zna? gra­nice w?adzy; to poni?ej jego godno?ci, by przemoc? zdobywa? to, co mo?na otrzyma? jedynie w darze. - Wybacz, Hari. Nie próbowa?bym ci? zmusza?. Wiesz, ?e nie robi? takich rzeczy. - Wiem, ?e nie robi?e?, odk?d zostali?my przyjació?mi. Prze­straszy?em si?, Leyelu, ?e w?a?nie dowiaduj? si? o tobie czego? no­wego. - Hari westchn??. Odwróci? si? na chwil?, a kiedy znowu spoj­rza? na go?cia, jego twarz ca?kiem zmieni?a wyraz, a w g?osie zabrzmia?a nowa energia. Leyel zna? t? min?, ten wigor; oznacza?y, ?e Hari b?dzie z nim mówi? ca?kiem szczerze. - Musisz zrozumie?, Leyelu, ?e na Terminusie nie tylko tworz? Encyklopedi?. Leyel przestraszy? si?. Musia? wykorzysta? swoje wp?ywy, by prze­kona? rz?d, ?e nie nale?y skazywa? Hariego Seldona na wygnanie, kiedy zaczaj rozpowszechnia? kopie swego traktatu o nadchodz?cym upadku Imperium. Byli pewni, ?e Hari planuje zdrad?, i nawet posta­wili go przed s?dem, gdzie przekona? wszystkich, ?e zamierza jedynie stworzy? Encyklopedi? Galaktyczn?, sk?adnic? ca?ej ludzkiej wiedzy. Jeszcze teraz, gdyby zdradzi? ukryte motywy, rz?d wyst?pi?by przeciw niemu. Nale?a?o zak?ada?, ?e bezpieczni - Biuro Bezpiecze?stwa Pu­blicznego - nagrywaj? t? rozmow?. Nawet wp?ywy Leyela niewiele by pomog?y, gdyby zdobyli wyznanie z w?asnych ust Hariego. - Nie, Leyelu, nie denerwuj si?. To oczywiste. Aby powsta?a Encyklopedia Galaktyczna, musz? stworzy? na Terminusie kwitn?ce miasto uczonych. Koloni? m??czyzn i kobiet o kruchych ego i nie­powstrzymanej ambicji, wy?wiczonych we w?ciek?ych walkach po­litycznych w najniebezpieczniejszych, najstraszniejszych szko?ach biurokratycznych star? w ca?ym Imperium: na uniwersytetach. - Chcesz powiedzie?, ?e nie przyjmiesz mnie do Fundacji, bo nigdy nie ucz?szcza?em na który? z ich ?a?osnych uniwersytetów? To prawda, jestem samoukiem, ale moja edukacja warta jest dziesi?? razy wi?cej ni? ich stadne, wymuszone nauczanie. - Nie musisz przede mn? wyg?asza? antyuniwersyteckich hase?, Leyelu. Mówi? tylko, ?e jednym z najpowa?niejszych problemów w doborze pracowników Fundacji jest ich zgodno??. Nikogo nie wezm? na Terminusa, je?li nie mam pewno?ci, ?e ten kto? b?dzie tam szcz??liwy... albo szcz??liwa. To, jak Hari zaakcentowa? s?owo “szcz??liwa", wyja?ni?o nie­mal wszystko. - Tutaj nie chodzi o mnie, prawda? - domy?li? si? Leyel. - To Deet. Hari milcza?. - Wiesz, ?e ona nie chce lecie?. Wiesz, ?e woli zosta? na Tranto­rze. I dlatego nie chcesz mnie przyj??! Zgad?em? - Rzeczywi?cie, ma to pewien zwi?zek z Deet - przyzna? nie­ch?tnie Hari. - Czy zdajesz sobie spraw?, ile dla mnie znaczy Fundacja? Zda­jesz sobie spraw?, z czego móg?bym zrezygnowa?, ?eby w??czy? si? w twoj? prac?? Przez chwil? Hari nie odpowiada?. - Nawet z Deet? - zapyta? wreszcie cichym g?osem. Niewiele brakowa?o, by Leyel odpowiedzia? bez namys?u: Tak, oczywi?cie, nawet z Deet; wszystko dla tego wielkiego dzie?a. Ale powstrzyma?o go ch?odne spojrzenie Hariego. Jednego si? nauczy? od czasu ich pierwszego spotkania na konferencji, jeszcze w latach m?odo?ci: Hari nie znosi? samooszukiwania si?. Siedzieli obok siebie na referacie pewnego znanego wówczas demografa. Leyel widzia?, jak Hari kilkoma dobrze wymierzonymi pytaniami rozbi? tezy biedaka w proch. Demograf by? w?ciek?y. Wyra?nie nie dostrzeg? luk w swoim rozumowaniu, a teraz, kiedy mu je wskazano, nie chcia? przyzna?, ?e to rzeczywi?cie luki. - Zrobi?em mu przys?ug? - powiedzia? pó?niej Hari do Leyela. - Jak? Daj?c mu kogo?, kogo mo?e nienawidzi?? - Nie. Przedtem wierzy? w swoje nieuzasadnione wnioski. Oszu­kiwa? sam siebie. Teraz ju? nie wierzy. - Ale nadal je g?osi. -Owszem. I teraz jest bardziej k?amc? ni? g?upcem. Przyczyni­?em si? do zintegrowania jego osobowo?ci. Moralno?? to ju? jego problem. Leyel pami?ta? to zdarzenie i wiedzia?, ?e gdyby teraz zapewni? o swojej gotowo?ci porzucenia Deet dla jakiegokolwiek powodu, nawet dla Fundacji, by?oby to czym? gorszym od k?amstwa. By?aby to g?upota. - Powiedzia?e? co? strasznego - rzek? tylko. - Wiesz dobrze, ?e Deet jest cz??ci? mnie. Nie mog? z niej zrezygnowa?, ?eby przy??­czy? si? do Fundacji. Ale teraz do ko?ca naszego wspólnego ?ycia b?d? wiedzia?, ?e mog?em tam by?, gdyby nie ona. Poda?e? mi kie­lich ?ó?ci i goryczy, Hari. Hari powoli kiwn?? g?ow?. - Mia?em nadziej?, ?e kiedy przeczytasz mój list, zrozumiesz, ?e nie chc? mówi? wi?cej. Mia?em nadziej?, ?e nie przyjdziesz tutaj i nie zaczniesz mnie wypytywa?. Nie mog? ci? ok?amywa?, Leyelu, i nie zrobi?bym tego, nawet gdybym móg?. Ale dopóki by?o to mo?­liwe, ukrywa?em pewne informacje. Aby obu nam zaoszcz?dzi? k?o­potów. - Nie uda?o si?. - To nie wina Deet, Leyelu. Chodzi o to, kim jest. Jej miejsce jest na Trantorze, nie na Terminusie. A twoje miejsce jest przy niej. To fakt, nie czyja? decyzja. Nigdy ju? nie b?dziemy do tego wraca?. - Nie - zgodzi? si? Leyel. Siedzieli jeszcze przez chwil? i patrzyli na siebie nieruchomo. Leyel zastanawia? si?, czy on i Hari b?d? jeszcze kiedy? rozmawia?... Nie, ju? nigdy. Nie chc? ci? nawet widzie?, Hari Seldonie. Zmusi?e? mnie, abym ?a?owa?, ?e o?eni?em si? z Deet. Przez ciebie w g??bi serca zapragn??em, ?eby nasze ma??e?stwo nie mia?o miejsca. A to tak, jakbym pragn?? nigdy si? nie urodzi?. Wsta? i wyszed? bez s?owa. W poczekalni zwróci? si? do kilkor­ga ludzi, oczekuj?cych na spotkanie z Seldonem. - Którzy z was s? moi? - zapyta?. Wsta? m??czyzna i dwie kobiety. - Sprowad?cie zabezpieczony wóz i kierowc?. Nie patrz?c nawet na pozosta?ych, jedno z trójki wysz?o. Pozo­sta?ych dwoje ruszy?o za Leyelem. Subtelno?? i dyskrecja na razie si? sko?czy?y. Leyel nie mia? ochoty wmiesza? si? w t?um na Tranto­rze. Chcia? tylko wróci? do domu. Hari Seldon wyszed? z gabinetu tylnymi drzwiami i wkrótce sta­n?? w kabinie Chandrakar Matt w Wydziale Kontaktów Bibliotecz­nych. Chanda podnios?a g?ow?, machn??a mu r?k? i bez wysi?ku od­sun??a fotel tak, ?e znalaz? si? dok?adnie w wyznaczonym miejscu. Hari przysun?? sobie krzes?o z s?siedniego biurka i pozornie przy­padkowo ustawi? je tam, gdzie by? powinno. Komputer zainstalowany w lektorze Chandy natychmiast roz­pozna? konfiguracj?. Z trzech k?tów zarejestrowa? dzisiejszy strój Hariego i na?o?y? dane na przechowywany w pami?ci holoobraz roz­mawiaj?cych swobodnie Hariego i Chandy. Potem, gdy Hari usiad?, wy?wietli? hologram. Obraz dok?adnie odpowiada? rzeczywistym pozycjom obojga, wi?c czujniki podczerwieni nie wyka?? ?adnych rozbie?no?ci. Ró?ni?y si? jedynie twarze: ruchy warg, mruganie po­wiek, miny. Ruchy warg nie pasowa?y do s?ów, jakie Hari i Chanda wypowiadali, ale do s?ów, generowanych w powietrzu poza kabin?: nieszkodliwe, przypadkowo dobrane uwagi, uwzgl?dniaj?ce niedawne wydarzenia, by nikt nie móg? podejrzewa?, ?e to nagrana rozmowa. Hari rzadko mia? okazj? do szczerej rozmowy, której nie pod­s?uchiwaliby bezpieczni; on i Chanda skrz?tnie ukrywali tak? mo?li­wo??. Nigdy nie rozmawiali za d?ugo ani zbyt cz?sto, by bezpieczni nie zacz?li si? zastanawia? nad ich sk?onno?ci? do takich pustych pogaw?dek. Zreszt? znali si? doskonale - s?owo wystarcza?o za ca?e zdanie, gest za s?owo. Ale kiedy ko?czyli, Chanda wiedzia?a, co ma robi? i jak si? zachowa?, a Hari odchodzi? spokojny, ?e najwa?niej­sza praca posuwa si? naprzód za dymn? zas?on? Fundacji. - Przez chwil? my?la?em, ?e naprawd? zechce j? porzuci?. - Nie doceni?e? pokusy Encyklopedii. - Obawiam si?, ?e zbyt dobrze to zaplanowa?em, Chando. My­?lisz, ?e pewnego dnia Encyklopedia Galaktyczna naprawd? powsta­nie? - To ?wietny pomys?. Przyci?gn?? tu dobrych ludzi. Nie spe?ni?­by swoich celów, gdyby by?o inaczej. Co mam powiedzie? Deet? - Nic. Wystarczy jej, ?e Leyel zostaje. - Gdyby zmieni? zdanie, naprawd? pozwoli?by? mu lecie? na Terminusa? - Gdyby zmieni? zdanie, musia?by lecie?. Poniewa? je?li porzu­ci?by Deet, nie by?by odpowiednim dla nas cz?owiekiem. - Dlaczego po prostu mu nie powiesz? Nie zaprosisz? - Cz??ci? Drugiej Fundacji musi si? sta?, nie zdaj?c sobie z tego sprawy. Musi tam trafi? dzi?ki naturalnym sk?onno?ciom, nie dzi?ki moim wezwaniom, a przede wszystkim nie dla w?asnej ambicji. - Twoje wymagania s? bardzo wysokie, Hari, i nic dziwnego, ?e niewielu mo?e im sprosta?. Wi?kszo?? ludzi w Drugiej Fundacji na­wet o niej nie wie. Uwa?aj? si? za bibliotekarzy. Biurokratów. S?dz?, ?e Deet jest antropologiem i pracuje w?ród nich, ?eby ich ob­serwowa?. - Wcale nie. Kiedy? tak my?leli, ale teraz uwa?aj? Deet za jedn? z nich. I to jedn? z najlepszych. Definiuje, co znaczy by? biblioteka­rzem. Pozwala by? dumnym z tej nazwy. - Czy nie martwi ci?, Hari, ?e praktykuj?c swoj? sztuk?... - Moj? nauk?. - Twoj? w?cibsk? sztuk? magiczn?, stary czarowniku, nie oszu­kasz mnie opowiadaniem o nauce. Widzia?am scenariusze hologra­mów, jakie przygotowujesz do krypty na Terminusie. - To tylko poza. - Wyobra?am sobie, jak to mówisz. Z min? cz?owieka ca?kowi­cie z siebie zadowolonego. “Je?li macie ochot? pali?, nie przeszka­dza mi to... Przerwa na ?miech... W?a?ciwie dlaczego? Przecie? naprawd? mnie tu nie ma". Czyste aktorstwo. Hari machn?? tylko r?k?. Komputer szybko znalaz? fragment dia­logu, pasuj?cy do tego gestu - fa?szywy sens, który nie wyda si? fa?szem. - Nie, nie martwi mnie fakt, ?e praktykuj?c swoj? nauk?, zmie­niam ?ycie ludzi. Wiedza zawsze zmienia?a ?ycie ludzi. Ró?nica polega na tym, ?e ja wiem o tych zmianach, ?e zmiany s? zaplano­wane i pod kontrol?. Czy wynalazca pierwszego sztucznego o?wie­tlenia. .. Co to by?o, knot w zwierz?cym t?uszczu? Dioda emituj?ca ?wiat?o? Czy ten cz?owiek zdawa? sobie spraw?, do czego doprowa­dzi oddanie ludzko?ci w?adzy nad noc?? Jak zwykle, Chanda zgasi?a go w chwili, gdy zaczyna? sobie gra­tulowa?. - Po pierwsze, to prawie na pewno by?a kobieta, po drugie, do­k?adnie wiedzia?a, co robi. Dzi?ki ?wiat?u mog?a znale?? drog? noc? w mieszkaniu, mog?a po karmieniu po?o?y? swoje dziecko w innym pokoju, ?eby przespa? si? troch? noc? bez obawy, ?e przydusi je w ?ó?ku. Hari u?miechn?? si?. - Je?li to kobieta wynalaz?a sztuczne o?wietlenie, z pewno?ci? by?a prostytutk? i chcia?a wyd?u?y? sobie godziny pracy. Chanda u?miechn??a si? tak?e. Nie roze?mia?a - komputerowi trudno by?oby wyszuka? ?arty usprawiedliwiaj?ce ?miech. - B?dziemy pilnie obserwowa? Leyela, Hari. Sk?d mamy wie­dzie?, ?e jest gotowy, ?e mo?emy liczy? na jego ochron? i jego przy­wództwo? - Kiedy zaczniesz na niego liczy?, b?dzie gotowy. Kiedy odda­nie i lojalno?? b?d? pewne, kiedy cele Drugiej Fundacji trafi? mu do serca, kiedy zacznie realizowa? je w ?yciu, wtedy b?dzie gotowy. Ton g?osu Hariego sugerowa?, ?e rozmowa dobiega ko?ca. - Przy okazji, Hari - doda?a jeszcze Chanda. - Mia?e? racj?. Nikt nie zakwestionowa? braku wa?nych danych psychohistorycz­nych w bibliotece Fundacji na Terminusie. - Oczywi?cie. Akademicy nigdy nie wychylaj? si? poza granice w?asnej dyscypliny. To kolejny powód, dla którego ciesz? si?, ?e Leyel tam nie poleci. Od razu by zauwa?y?, ?e mamy tam tylko jed­nego psychologa, Bora Allurina. A wtedy musia?bym mu wyt?uma­czy? wi?cej, ni? chc?. Przeka? uca?owania Deet, Chando. Powiedz, ?e jej eksperyment rozwija si? znakomicie. W ko?cu b?dzie mia?a i m??a, i spo?eczno?? uczonych umys?ów. - Artystów. Magów. Pó?bogów. - Upartych, zb??kanych kobiet, które nie potrafi? rozpozna? na­uki, kiedy j? uprawiaj?. I wszystkie w Bibliotece Imperialnej. Do nast?pnego razu, Chando. Gdyby Deet pyta?a o jego rozmow? z Harim, gdyby wspó?czu?a mu z powodu odmowy, by? mo?e nie zdo?a?by opanowa? niech?ci, by? mo?e powiedzia?by co?, czego nigdy nie zdo?a?aby mu wyba­czy?. Zachowywa?a si? jednak ca?kiem zwyczajnie. By?a tak podnie­cona swoj? prac? i tak pi?kna, nawet z twarz? ukazuj?c? zwiotcza?e mi??nie i zmarszczki sze??dziesi?ciolatki, ?e Leyel móg? tylko na nowo si? w niej zakocha?, jak ju? wiele razy w ich wspólnym ?yciu. - Wszystko dzia?a, Leyelu, lepiej, ni? ?mia?am marzy?. Zaczy­naj? do mnie dociera? historie, które stworzy?am miesi?ce i lata temu; powracaj? jako mity i legendy. Pami?tasz, jak odnalaz?am i ekstra-polowa?am dane z powstania na Misercordii trzy dni przed tym, jak Admiralicja o nie poprosi?a? - To twój najwi?kszy sukces. Admira? Divart wci?? opowiada, jak przy opracowywaniu strategii wykorzystali zapisy dawnych bi­tew i odparli ataki Tellekerów w jednej trzydniowej operacji, nie tra­c?c ani jednego statku. - Masz umys? jak sejf, chocia? naprawd? jeste? stary. - To smutne, ale pami?tam tylko przesz?o??. - Przecie? nikt nie pami?ta nic innego, osio?ku. Zach?ci? j?, by opowiedzia?a wi?cej o dzisiejszym triumfie. - Czyli teraz jest to legenda? - Powróci?a bez mojego nazwiska i mocno upi?kszona. Jako odno?nik. Rinjy rozmawia?a z m?odymi bibliotekarzami z której? z wewn?trznych prowincji. Przyjechali z typow? wycieczk? mi?dzy­biblioteczn?. Jedna z nich powiedzia?a, ?e mo?na ca?e ?ycie sp?dzi? w Bibliotece Imperialnej na Trantorze i w ogóle nie ogl?da? praw­dziwego ?wiata. Leyel wybuchn?? ?miechem. - Najlepsze, co mo?na powiedzie? do Rinjy. - W?a?nie. Zdenerwowa?a si?, oczywi?cie, ale najwa?niejsze, ?e natychmiast opowiedzia?a im histori? o bibliotekarce, która ca?kiem samodzielnie zauwa?y?a podobie?stwo mi?dzy powstaniem na Misercordii i atakiem Tellekerów. Wiedzia?a, ?e nikt w Admiralicji jej nie wys?ucha, je?li nie dostarczy im pe?nej informacji. Si?gn??a wi?c do staro?ytnych rejestrów i odkry?a, ?e s? w fatalnym stanie. Orygi­nalne dane zapisano w szkle, ale min??y czterdzie?ci dwa stulecia i nikt nie od?wie?a? zapisów. ?adne ze ?róde? pomocniczych nie opi­sywa?o przebiegu bitwy i kursów okr?tów... Misercordia intereso­wa?a raczej biografów ni? historyków wojskowo?ci... - Oczywi?cie. To by?a pierwsza bitwa Pola Yuensaua, ale s?u?y? wtedy jako pilot, nie dowodzi?... - Wiem, ?e pami?tasz, mój w?cibski pieszczochu. Chodzi o to, co Rinjy mówi?a o tej mitycznej bibliotekarce. - Czyli o tobie. - Sta?am tu? obok. Nie s?dz?, by Rinjy wiedzia?a, ?e to ja. Co? by przecie? powiedzia?a... Wtedy nie pracowa?a nawet w tym sa­mym dziale. Wa?ne jest to, ?e s?ysza?a jak?? wersj? tej historii i kie­dy j? powtórzy?a, opowie?? zmieni?a si? w rodzaj magicznej sagi bohaterskiej. O proroczej bibliotekarce z Trantora. - Czego to dowodzi? To ty jeste? magiczn? bohaterk?. - Ona mówi?a tak, jakbym wszystko to zrobi?a z w?asnej inicja­tywy... - Tak by?o. Przydzielili ci? do ekstrapolacji dokumentów i przy­padkiem zacz??a? akurat od Misercordii. - Ale w wersji Rinjy, ju? wcze?niej zauwa?y?am zwi?zek z ata­kiem Tellekerów. Powiedzia?a, ?e bibliotekarka pos?a?a wszystkie dane do Admiralicji, a oni dopiero wtedy zrozumieli, ?e dostali klucz do bezkrwawego zwyci?stwa. - Bibliotekarka ratuje Imperium. - W?a?nie. - Przecie? uratowa?a?. - Ale przypadkowo. A Admiralicja za??da?a tych informacji. Niezwyk?e by?o to, ?e akurat sko?czy?am dwutygodniow? ekstrapo­lacj? dokumentów... - Co uda?o ci si? znakomicie. - Z wykorzystaniem programów, które sam pomaga?e? tworzy?. Dzi?ki ci, o Przem?dry, za t? po?redni? pochwa?? samego siebie. To czysty przypadek, ?e mog?am im da? w?a?nie to, co chcieli, w trzy minuty po przekazaniu pro?by. Ale teraz ca?e zdarzenie zmieni?o si? w heroiczn? legend? w spo?eczno?ci bibliotekarzy. Z pocz?tku tylko w Bibliotece Imperialnej, ale teraz rozprzestrzenia si? te? w?ród in­nych. - To znakomita anegdota, Deet, ale nie s?dz?, ?eby? mog?a j? opublikowa?. - Nie mam zamiaru. Mo?e ewentualnie we wst?pie. Wa?ne jest, ?e dowodzi mojej teorii. - Nie jest statystycznie znacz?ca. - Dowodzi dla mnie. Wiem, ?e moje teorie o formowaniu spo­?eczno?ci s? prawdziwe. ?e ?ywotno?? spo?eczno?ci zale?y od po­czucia wspólnoty jej cz?onków, a to poczucie wspólnoty mo?na wy­wo?a? i wzmocni? przez rozpowszechnianie opowie?ci epickich. - Przemawiasz j?zykiem akademików. Powinienem to zareje­strowa?, ?eby? nie musia?a na nowo wymy?la? tych trudnych s?ów. - Opowie?ci tworz?ce spo?eczno?? wydaj? si? wa?niejsze, od­grywaj? wi?ksz? rol? w ludzkim ?yciu. Poniewa? Rinjy mog?a opo­wiedzie? t? histori?, by?a bardziej dumna, ?e jest bibliotekarzem, a to wzmocni?o jej poczucie wspólnoty i da?o spo?eczno?ci wi?ksz? wewn?trzn? si??. - Odbierasz im dusze. - A one zabra?y moj?. Nasze dusze nale?? do siebie nawzajem. To by? problem. Deet trafi?a do biblioteki, wykonuj?c badania naukowe - przy??czy?a si? do pracowników, by potwierdzi? swoj? teori? formowania spo?eczno?ci. Ale zadanie by?oby niewykonalne, gdyby sama nie sta?a si? cz?onkiem bibliotecznej spo?eczno?ci. To w?a?nie sk?onno?? do po?wi?ce? dla nauki zbli?y?a go do Deet. A te­raz ta sama sk?onno?? mu j? odbiera. Bardziej by cierpia?a, porzuca­j?c bibliotek?, ni? trac?c Leyela. Nieprawda. Nieprawda, powiedzia? sobie surowo. U?alanie si? nad sob? prowadzi do samook?amywania. Prawd? jest co? wr?cz przeciwnego: bardziej by cierpia?a, trac?c Leyela, ni? opuszczaj?c spo?eczno?? bibliotekarzy. Dlatego w?a?nie zgodzi?a si? lecie? na Terminusa. Ale czy mo?na mie? do niej ?al, ?e cieszy si?, i? nie musi dokonywa? wyboru? Jest zadowolona, ?e mo?e zachowa? jed­no i drugie? Ale chocia? st?umi? najgorsze, wyp?ywaj?ce z rozczarowania my?li, nie potrafi? do ko?ca uciszy? tonu z?o?liwo?ci w swych s?o­wach. - A sk?d b?dziesz wiedzia?a, ?e eksperyment dobieg? ko?ca? Zmarszczy?a brwi. - On si? nigdy nie sko?czy, Leyelu. One naprawd? s? bibliote­karkami. Nie podnios? ich za ogonki, jak myszy, i nie w?o?? do kla­tek, kiedy zako?cz? do?wiadczenie. W pewnym momencie po pro­stu si? wycofam i napisz? swoj? ksi??k?. - Naprawd?? - Naprawd? napisz?? Pisywa?am ju? ksi??ki i my?l?, ?e uda mi si? znowu. - Czy naprawd? si? wycofasz? - Kiedy? Teraz? Czy to ma by? próba mojej mi?o?ci do ciebie? Jeste? zazdrosny o moj? przyja?? z Rinjy, z Animet, Fin i Urik? Nie! Nie oskar?aj mnie o takie dziecinne, egoistyczne uczucia! Ale zanim jeszcze zd??y? zaprzeczy?, zrozumia?, ?e zaprzecze­nie by?oby fa?szem. - Czasami rzeczywi?cie jestem zazdrosny, Deet. Czasami wyda­je mi si?, ?e z nimi jeste? szcz??liwsza. A poniewa? wyzna? to szczerze, co?, co mog?o si? zmieni? w k?ót­ni?, pozosta?o rozmow?. - Ale? jestem, Leyelu - odpar?a z równ? szczero?ci?. - Poniewa? kiedy jestem z nimi, tworz? co? nowego, tworz? co? wspólnie. To pod­niecaj?ce, pobudzaj?ce. Codziennie odkrywam co? nowego w ka?dym ich s?owie, w ka?dym u?miechu, ka?dej uronionej ?zie, ka?dym znaku, ?e bycie jedn? z “nas" to najwa?niejszy fakt ich ?ycia. - Nie mog? z tym konkurowa?. - Nie, Leyelu, nie mo?esz. Ale mo?esz to dope?ni?. Poniewa? wszystko to nie mia?oby znaczenia, by?oby bardziej frustruj?ce ni? radosne, gdybym nie mog?a codziennie wraca? do ciebie i opowia­da?, co si? zdarzy?o. Ty zawsze rozumiesz, co to oznacza, zawsze si? cieszysz, nadajesz wag? moim do?wiadczeniom. - Jestem twoj? publiczno?ci?. Jak ojciec. - Tak, staruszku. Jak m??. Jak dziecko. Jak kto?, kogo kocham najbardziej na ?wiecie. Jeste? dla mnie korzeniem. Tam udaj? odwa?n?, pokazuj? ?wiatu tylko ga??zie i zielone li?cie w s?o?cu, ale wracam tutaj, ?eby wysysa? wod? z twojej gleby. - Leyel Forska, osmotyczne ?ród?o. Ty jeste? drzewem, ja brud­n? ziemi?. - Ale pe?n? nawozów. Poca?owa?a go, a ten poca?unek przypomnia? mu dawne lata. By? zaproszeniem, które przyj?? z rado?ci?. Fragment pod?ogi pos?u?y? im jako zaimprowizowane ?ó?ko. Potem le?a? obok niej, ramieniem obejmuj?c j? w talii i wspieraj?c g?ow? na jej ramieniu, muskaj?c wargami skór? jej piersi. Pami?ta? czasy, kiedy piersi mia?a ma?e i j?drne, wyrastaj?ce niczym niewiel­kie pomniki jej potencja?u. Teraz, gdy le?a?a na plecach, zmieni?y si? w ruin? - zniszczone latami i sp?ywaj?ce na boki, opieraj?ce si? na ramionach. - Jeste? cudown? kobiet? - szepn??, ?askocz?c j? wargami. Ich obwis?e, sflacza?e cia?a zdolne by?y do wi?kszej nami?tno?ci ni? dawniej, kiedy pozostawa?y jeszcze silne i twarde. Przedtem mieli tylko potencja?. To w?a?nie kochamy w m?odym ciele: kusz?cy po­tencja?. Teraz cia?o jest dokonaniem. Troje zdrowych dzieci - kwia­ty, potem owoce tego drzewa - odesz?o i zapu?ci?o korzenie gdzie indziej. Napi?cie m?odo?ci mo?e teraz ust?pi? rozlu?nieniu. W ich mi?o?ci nie by?o ju? obietnic, jedynie spe?nienia. - Nawiasem mówi?c, to by? rytua? - szepn??a mu prosto w ucho. - Podtrzymywanie wi?zów spo?ecznych. - Czyli jestem jeszcze jednym eksperymentem? - I to udanym. Sprawdzam, czy nasza ma?a spo?eczno?? prze­trwa do chwili, a? jedno z nas padnie. - A je?li ty umrzesz pierwsza? Kto wtedy napisze artyku?? - Ty. Ale podpiszesz go moim nazwiskiem. Chc? dosta? za nie­go Medal Imperialny. Przykleisz mi go na nagrobku. - Sam b?d? go nosi?. Jeste? egoistk? i zrzucasz na mnie ca?? robot?, wi?c nie zas?ugujesz na nic lepszego ni? tania kopia. Klepn??a go w po?ladek. - Paskudny z ciebie staruch i egoista. Chc? orygina? albo nic. Poczu? ból, jakby rzeczywi?cie zas?u?y? na klapsa. Paskudny sta­ruch i egoista. Gdyby tylko wiedzia?a, jak bardzo ma racj?. By?a taka chwila w gabinecie Hariego, ?e niemal wypowiedzia? s?owa, które zniszczy?yby wszystko, co ich ??czy?o. S?owa, które usun??yby Deet z jego ?ycia. Lecie? bez niej na Terminusa! Lepiej chyba, ?eby wy­rwali mi mózg, serce i w?trob?. Sk?d w ogóle pomys?, ?e chc? trafi? na Terminusa? ?y? w oto­czeniu akademików, i to takich, którymi najmocniej pogardzam, k?ó­ci? si? z nimi o w?a?ciw? konstrukcj? Encyklopedii... Ka?dy z nich walczy?by o swoj? ma?? prowincj?, nie maj?c ?adnej wizji ca?o?ci, nie rozumiej?c, ?e podzielona Encyklopedia jest bezwarto?ciowa. To ?ycie w piekle... A w ko?cu i tak by przegra?, bo akademicki umys? niezdolny jest do rozwoju i zmiany. Tylko tu, na Trantorze, wci?? jeszcze mo?e co? osi?gn??. Mo?e nawet rozwi?za? problem pochodzenia cz?owieka, przynajmniej dla w?asnej satysfakcji - a mo?e nawet uda mu si? to tak szybko, ?e zd?­?y w??czy? swoje odkrycie do Encyklopedii Galaktycznej, zanim Imperium zacznie kruszy? si? na granicach, odcinaj?c Terminusa od reszty Galaktyki. To by?o jak wstrz?s elektryczny, przebijaj?cy mózg; zobaczy? nawet lekk? po?wiat? na granicach pola widzenia, jak gdyby iskra przeskoczy?a przez szczelin? synaptyczn?. - Ale? k?amca - powiedzia?. - Kto, ja? Ty? - Hari Seldon. Ta jego bajeczka o Fundacji, która ma stworzy? Encyklopedi? Galaktyczn?... - Ostro?nie, Leyelu. To prawie niemo?liwe, ?eby bezpieczni znale?li metod? pods?u­chu tego, co dzieje si? w apartamencie Leyela Forski. Prawie. - Powiedzia? mi dwadzie?cia lat temu. Przedstawia? jedn? z pierwszych psychohistorycznych projekcji. Imperium zacznie si? kruszy? najpierw na granicach. Przewidywa?, ?e zdarzy si? to w ci?­gu nast?pnego pokolenia. Szacowania by?y wtedy bardzo grube. Te­raz musi zna? dat? z dok?adno?ci? do roku. Mo?e nawet miesi?ca. Oczywi?cie, ?e umie?ci? swoj? Fundacj? na Terminusie, w miejscu tak dalekim, ?e kiedy kra?ce Imperium zaczn? si? rozpada?, znaj­dzie si? po?ród pierwszych odci?tych nici. Odci?tych od Trantora. Zapomnianych niemal natychmiast. - Ale co mu z tego przyjdzie, Leyelu? Nie us?ysz? o ?adnych nowych odkryciach. - Co mówi?a? o nas? Jak drzewo. Nasze dzieci to owoce tego drzewa. - Tego nie powiedzia?am. - W takim razie to mnie co? takiego przysz?o do g?owy. On rzu­ca swoj? Fundacj? na Terminusa jak owoc. ?eby z czasem wyros?o z niej nowe Imperium. - Przera?asz mnie, Leyelu. Je?li bezpieczni us?ysz?, co mówisz... - To chytry lis. Sprytny oszust... Nigdy w?a?ciwie mnie nie ok?a­ma?, ale oczywi?cie, ?e nie móg? mnie tam wys?a?. Gdyby fortuna Forsków zwi?za?a si? z Terminusem, Imperium nigdy nie zapomnia­?oby o tej planetce. Granice mog?yby si? rozpa?? gdzie indziej, ale nie tam. Wys?anie mnie na Terminusa uniemo?liwi?oby realizacj? prawdziwego projektu. Co za ulga... Oczywi?cie, Hari nie móg? mu nic powiedzie?, przecie? bezpieczni s?uchali, ale odmowa nie mia?a zwi?zku z nim ani z Deet. Nie stanie si? barier? mi?dzy nimi. To po prostu jedna z licznych kar za bycie dozorc? maj?tku Forsków. - Naprawd? tak s?dzisz? - spyta?a Deet. - By?em g?upi, ?e nie domy?li?em si? wcze?niej. Ale i Hari by? g?upcem, je?li s?dzi?, ?e nie odgadn?. - Mo?e wierzy, ?e odgadniesz wszystko... - Nikt nie zrozumie wszystkiego, co robi Hari. Ma w mózgu wi?cej zakr?tów i zwojów ni? hiper?cie?ka w przestrzeni j?dra. Cho?by? nie wiadomo jak? tras? wybiera?a, zawsze na ko?cu stoi Hari, kiwa g?ow? i gratuluje, ?e dotar?a? tak daleko. Wyprzedza nas wszystkich. Zaplano­wa? wszystko, a my jeste?my skazani na pod??anie jego ?ladem. - Czy to ci??ki wyrok? - Kiedy? my?la?em, ?e Hari Seldon jest Bogiem. Teraz s?dz?, ?e nie jest a? tak pot??ny. Jest tylko Losem. - Nie, Leyelu. Nie mów tak. - Nawet nie Losem. Zaledwie naszym przewodnikiem przez Los. On widzi przysz?o?? i wskazuje nam drog?. - Bzdura. - Wysun??a si? spod jego ramienia, wsta?a i si?gn??a po szlafrok. - Moje stare ko?ci marzn?, kiedy le?? taka go?a. Leyelowi dr?a?y kolana, ale nie z zimna. - Do niego nale?y przysz?o??, twoja jest tera?niejszo??, ale ja mam przesz?o??. Nie wiem, jak daleko w przysz?o?? doprowadzi?y go te jego krzywe prawdopodobie?stwa, ale mog? mu dorówna? w przesz?o?ci, krok w krok, stulecie w stulecie. - Tylko mi nie mów, ?e zamierzasz rozwi?za? problem pocz?t­ku. Sam wykaza?e?, ?e nie jest wart rozwi?zywania. - Wykaza?em, ?e nie jest wa?ne, ani nawet mo?liwe, odnalezie­nie pierwszej planety. Ale pisa?em te?, ?e wci?? mo?emy odkry? prawa natury, które spowodowa?y powstanie cz?owieka. Si?y, które stwo­rzy?y nas jako istoty ludzkie, z pewno?ci? s? wci?? obecne we wszech­?wiecie. - Wiesz, ?e czyta?am, co napisa?e?. Twierdzi?e?, ?e znalezienie odpowiedzi to praca na przysz?e tysi?clecie. - Teraz... W?a?nie teraz, le??c obok ciebie, zobaczy?em odpo­wied?. Tu? poza zasi?giem r?ki. Co? zwi?zanego z twoj? prac?, pra­c? Hariego i drzewem. - W drzewie chodzi?o o to, ?e ci? potrzebuj?, Leyelu. Nie mia?o zwi?zku z pochodzeniem ludzko?ci. - To znikn??o. Cokolwiek widzia?em przed chwil?, ju? uciek?o. Ale znajd? to znowu. Tkwi w twojej pracy, w Fundacji Hariego, w upadku Imperium i tej przekl?tej gruszy. - Nie mówi?am, ?e to akurat grusza. - Bawi?em si? w gruszowym sadzie w posiad?o?ci w Holdwater. Dla mnie “drzewo" zawsze oznacza “grusz?". To g??boko wypalona ?cie?ka w mózgu. - Co za ulga. Ba?am si?, ?e z gruszkami skojarzy? ci si? kszta?t moich podstarza?ych piersi, kiedy si? schylam. - Rozsu? ten szlafrok. Musz? sprawdzi?, czy rzeczywi?cie koja­rz? si? z gruszkami. Leyel zap?aci? za pogrzeb Hariego Seldona. Nie by? wystawny. Leyel tego nie chcia?. Gdy tylko us?ysza? o ?mierci Hariego - co go nie zaskoczy?o, gdy? po pierwszym, silnym wylewie Hari by? na wpó? sparali?owany i porusza? si? na wózku inwalidzkim - nakaza? swo­im pracownikom przygotowanie obrz?dku odpowiedniego dla uho­norowania najwspanialszego naukowego umys?u tysi?clecia. Nade­sz?a jednak wie?? - w postaci wizyty cz?onka Komisji, Roma Divarta - ?e publiczne po?egnanie by?oby... - Powiedzmy: niew?a?ciwe. - Ten cz?owiek by? najwi?kszym geniuszem, o jakim s?ysza?em. Praktycznie wymy?li? ga??? nauki, która wyja?nia?a... zmieni? w nauk? to, co robili wró?bici i... i ekonomi?ci! Rom roze?mia? si? z tego ?arciku, oczywi?cie, poniewa? on i Ley­el przyja?nili si? od najdawniejszych lat. Rom by? jedynym przyjacie­lem z dzieci?stwa, który nigdy mu nie nadskakiwa?, nie pogardza? nim i nie zachowywa? si? ch?odno z powodu fortuny Forsków. Z prostego powodu: maj?tek Divartów by? - je?li ju? - nawet troch? wi?kszy. Bawili si? razem, nie obci??eni obco?ci?, zazdro?ci? ani l?kiem. Mieli nawet wspólnego guwernera przez dwa straszne, cudowne lata, od dnia, kiedy ojciec Roma zosta? zamordowany, a? do egzekucji dziadka Roma. Wywo?a?a taki gniew w?ród arystokracji, ?e ob??­kany imperator straci? w?adz?, a rz?dy powierzono Komisji Bezpie­cze?stwa Publicznego. Wtedy, jako m?odociana g?owa jednego z naj­wi?kszych rodów, Rom rozpocz?? sw? d?ug? i udan? karier? polityczn?. Rom mówi? pó?niej, ?e przez te dwa lata Leyel nauczy? go, i? pozosta?o jeszcze na ?wiecie dobro; ?e przyja?? Leyela to jedyne, co go powstrzyma?o od samobójstwa. Leyel zawsze uwa?a?, ?e to puste s?owa - Rom by? urodzonym aktorem. Dlatego tak znakomicie roz­grywa? osza?amiaj?ce wej?cia i niezapomniane gesty na najwi?kszej scenie: polityce Imperium. Pewnego dnia z pewno?ci? odejdzie rów­nie dramatycznie, jak jego ojciec i dziad. Ale Rom nie zawsze gra?. I nigdy nie zapomnia? przyjaciela z dzieci?stwa. Leyel wiedzia? o tym i rozumia?, co oznacza przyby­cie Roma w roli pos?a?ca Komisji Bezpiecze?stwa Publicznego: ?e stara? si? przekaza? wiadomo?? mo?liwie delikatnie. Dlatego Leyel zirytowa? si? troch?, po czym wyg?osi? swój ?arcik. W ten sposób skapitulowa? z klas?. A? do dnia pogrzebu nie zdawa? sobie jednak sprawy, jak niebez­pieczna by?a jego przyja?? z Harim Seldonem, i jak g?upio post?pi?, ??cz?c swoje nazwisko z nazwiskiem zmar?ego. Linge Chen, przewod­nicz?cy Komisji, nie osi?gn??by pozycji daj?cej najwi?ksz? w?adz? w ca?ym Imperium, gdyby nie by? w?ciekle podejrzliwy w stosunku do potencjalnych rywali i brutalnie skuteczny w ich eliminowaniu. Hari wmanewrowa? go w sytuacj?, kiedy wi?kszym ryzykiem by?o zabicie uczonego, ni? danie mu Fundacji na Terminusie. Ale teraz Hari ju? nie ?y?, a Chen najwyra?niej obserwowa?, kto go op?akuje. Na przyk?ad Leyel - Leyel i kilku pracowników zespo?u Hariego, którzy pozostali na Trantorze, by utrzymywa? kontakt z Terminusem do chwili ?mierci za?o?yciela Fundacji. Leyel powinien si? zoriento­wa?. Nawet ?ywy, Hari nie dba?by o to, kto przyjdzie na jego pogrzeb. A martwy, dba? o to jeszcze mniej. Leyel nie wierzy? przecie?, ?e przy­jaciel ?yje jeszcze w jakiej? p?aszczy?nie astralnej, ?e obserwuje ?y­wych i uczestniczy we w?asnym pochówku. Nie; Leyel po prostu uzna?, ?e musi tam by?, ?e musi przemówi?. W?a?ciwie nie dla Hariego - dla siebie. Aby pozosta? sob?, musia? wykona? jaki? publiczny gest, uk?on w stron? Hariego i wszystkiego, co sob? reprezentowa?. Kto go s?ucha?? Niewielu. Deet, która uwa?a?a, ?e jego mowa po?egnalna jest o po?ow? za delikatna. Ludzie z Fundacji, którzy rozumieli zagro?enie i wzdrygali si? przy ka?dym z d?ugiej listy sukcesów Hariego, wymienianych przez Leyela. Cytuj?c je i podkre?la­j?c, ?e tylko Seldon mia? wizj?, by dokona? tych wielkich dzie?, Leyel po?rednio krytykowa? poziom inteligencji i prawo?ci w Imperium. Bezpieczni tak?e s?uchali. Zauwa?yli, ?e Leyel najwyra?niej zgadza si? z prognozami Hariego Seldona dotycz?cymi upadku Imperium -?e jego zdaniem Imperium Galaktyczne ju? prawdopodobnie upa­d?o, gdy? jego w?adza nie si?ga?a ju? granic Galaktyki. Gdyby ktokolwiek inny - prawie - wyg?osi? tak? mow?, zosta?a­by zignorowana. Tyle ?e nie dosta?by ?adnej pracy, wymagaj?cej certyfikatu bezpiecze?stwa. Ale g?owa rodu Forsków - kiedy wyst?­pi? otwarcie z pochwa?? pogl?dów cz?owieka, który zosta? oskar?o­ny przed Komisj? Bezpiecze?stwa Publicznego - stanowi?a wi?ksze niebezpiecze?stwo ni? sam Hari Seldon. Poniewa? Leyel - jako g?owa rodu Forsków - gdyby tylko ze­chcia?, móg?by sta? si? jednym z najwi?kszych aktorów na politycz­nej scenie, móg?by zyska? miejsce w Komisji obok Roma Divarta i Linge Chena. Oczywi?cie, musia?by wtedy bez przerwy uwa?a? na skrytobójców - albo by ich unika?, albo by ich wynajmowa? - i pró­bowa? zyska? lojalno?? rozmaitych militarnych przywódców z naj­dalszych rubie?y Galaktyki. Dziad Leyela sp?dzi? ?ycie na takich grach, jednak ojciec Leyela zrezygnowa?, a samego Leyela tak bar­dzo poch?on??a nauka, ?e nigdy nie my?la? o polityce. A? do dzisiaj. Dzisiaj wykona? g??boko polityczny gest, przyby­waj?c na pogrzeb Hariego Seldona i wyg?aszaj?c mow? po?egnaln?. Co zrobi dalej? Istnia?o tysi?ce drobnych wodzów, którzy wzniecili­by rewolt?, gdyby Forska obieca? to, czego tak bardzo potrzebuj? niedoszli imperatorzy: arystokratycznego sponsora, pozór legalno­?ci i pieni?dze. Czy Linge Chen naprawd? wierzy?, ?e Leyel w tak pó?nym wie­ku zamierza zaj?? si? polityk?? Czy naprawd? uwa?a?, ?e Leyel sta­nowi zagro?enie? Zapewne nie. Gdyby wierzy?, kaza?by go zabi? - jego i wszyst­kie jego dzieci. Pozostawi?by przy ?yciu tylko jednego z m?odszych wnuków, którego pilnie by nadzorowa? za po?rednictwem wyzna­czonych przez siebie opiekunów. W ten sposób zapanowa?by te? nad maj?tkiem Forsków. Chen uzna? tylko, ?e Leyel mo?e sprawia? k?opoty. Dlatego podj?? kroki - w swoim przekonaniu - bardzo ?agodne. Dlatego w?a?nie, tydzie? po pogrzebie, Rom odwiedzi? Leyela po raz drugi. Leyel powita? go z rado?ci?. - Mam nadziej?, ?e tym razem nie ze smutnymi sprawami - po­wiedzia?. - Ale masz pecha. Deet znowu jest w bibliotece, ostatnio w?a?ciwie tam mieszka, a na pewno chcia?aby... - Leyelu... - Rom dotkn?? palcem jego warg. Wi?c jednak z powa?n? spraw?. Gorzej ni? powa?n?. Rom wy­recytowa? mow?, której musia? nauczy? si? na pami??. - Komisja Bezpiecze?stwa Publicznego obawia si?, ?e w pode­sz?ym wieku... Leyel otworzy? usta, by zaprotestowa?, ale Rom raz jeszcze go uciszy?, k?ad?c mu palec na wargach. - ...?e w podesz?ym wieku sprawy maj?tku Forsków odrywaj? ci? od twej niezwykle istotnej pracy naukowej. Imperium tak bardzo po­trzebuje nowych odkry? i zrozumienia, jakie bez w?tpienia przynios? nam twoje dzie?a, ?e Komisja Bezpiecze?stwa Publicznego stworzy?a Biuro Powiernicze Forsków, które b?dzie dogl?da? wszystkich posia­d?o?ci i maj?tku Forsków. Ty sam, oczywi?cie, zachowasz nieograni­czony dost?p do tych funduszy, z przeznaczeniem na prac? naukow? tutaj, na Trantorze; nie zostan? wstrzymane dotacje archiwów i biblio­tek, które sponsorowa?e?. Naturalnie, Komisja nie oczekuje od ciebie podzi?kowa? za to, co jest przecie? naszym obowi?zkiem wobec jedne­go z najszlachetniejszych obywateli. Gdyby jednak twoja dobrze znana uprzejmo?? nakazywa?a ci wyg?oszenie krótkiego publicznego o?wiad­czenia o twej wdzi?czno?ci, nie by?oby to niew?a?ciwe. Leyel nie by? g?upcem. Wiedzia?, na czym polegaj? takie dzia?a­nia: odebrano mu maj?tek i umieszczono w areszcie na Trantorze. Nie warto nawet protestowa? czy walczy?, nie warto wzbudza? u Ro­ma poczucia winy z powodu wiadomo?ci, jak? przekazuje. Co wi?­cej, Romowi tak?e mog?oby grozi? powa?ne niebezpiecze?stwo, gdyby Leyel cho?by zasugerowa?, ?e oczekuje od przyjaciela wspar­cia. Dlatego Leyel tylko z powag? kiwn?? g?ow? i odpowiedzia?, sta­rannie dobieraj?c s?owa: - Przeka? Komisji, ?e jestem g??boko wdzi?czny za ich trosk?. Ju? bardzo dawno nikt nie stara? si? ul?y? mojemu brzemieniu. Przyj­muj? ich wielkoduszn? ofert?. Ogromnie si? ciesz?, gdy? teraz b?d? móg? bez przeszkód prowadzi? badania. Rom odpr??y? si? wyra?nie: Leyel nie zamierza? sprawia? k?opotów. - Drogi przyjacielu, b?d? lepiej sypia? wiedz?c, ?e zawsze je­ste? tutaj, na Trantorze, ?e pracujesz swobodnie w bibliotece czy za?ywasz wypoczynku w naszych parkach. A wi?c przynajmniej nie zamierzali go zamyka? w areszcie do­mowym. Na pewno nie pozwol? mu opu?ci? planety... ale nie za­szkodzi spyta?. - Mo?e wreszcie znajd? woln? chwil?, ?eby czasem odwiedzi? wnuki. - Och, Leyelu, obaj jeste?my ju? za starzy, ?eby wyrusza? w hi­perprzestrze?. Pozostawmy to m?odym. Mog? ci? przecie? odwie­dzi?, kiedy tylko zechcesz. Albo zosta? w domu, kiedy przylec? z wi­zyt? ich rodzice. Leyel zrozumia?, ?e je?li które? z dzieci zechce z?o?y? mu wizy­t?, ich dzieci stan? si? zak?adnikami, i odwrotnie. On sam nigdy ju? nie opu?ci Trantora. - Tym lepiej - rzek?. - B?d? mia? czas, ?eby napisa? kilka ksi?­?ek, które od dawna zamierza?em opublikowa?. - Imperium niecierpliwie czeka na ka?dy naukowy traktat, jaki wyjdzie spod twojej r?ki. - Rom mocniej zaakcentowa? s?owo “na­ukowy". - Ale mam nadziej?, ?e nie zechcesz nas zam?cza? nudny­mi autobiografiami. Leyel bez oporu zgodzi? si? na to ograniczenie. - Obiecuj?, Rom. Ty wiesz najlepiej, jak nieciekawe by?o moje ?ycie. - Daj spokój. Moje ?ycie to dopiero nuda, Leyelu; stale tylko rz?dowe narady i biurokratyczna gadanina. Ty by?e? na pierwszej linii nauki i odkry?. Komisja ma nadziej?, przyjacielu, ?e zaszczy­cisz nas zgod? na pierwsze czytanie ka?dego s?owa, jakie opu?ci twój skryptor. - Tylko je?li obiecacie, ?e przeczytacie starannie i wska?ecie ewentualne b??dy. Komisja zamierza?a cenzurowa? jego teksty i usuwa? opinie polityczne, których Leyel i tak nigdy nie zamieszcza?. Postanowi? jednak nigdy ju? niczego nie publikowa?, przynajmniej dopóki Lin­ge Chen jest przewodnicz?cym. Najbezpieczniej b?dzie teraz znik­n??, pozwoli?, by Chen o nim zapomnia?; wysy?anie mu jakich? arty­ku?ów by?oby wyj?tkowo nierozs?dne i przypomina?o, ?e Leyel wci?? jest w pobli?u. Ale Rom jeszcze nie sko?czy?. - Musz? obj?? t? pro?b? równie? prace Deet. Przeka? jej to. - Deet? - Po raz pierwszy niewiele brakowa?o, by Leyel okaza? sw? w?ciek?o??. Dlaczego Deet ma by? karana za jego lekkomy?l­no??? - Jest na to zbyt skromna. Nie uwa?a swej pracy za do?? wa?n?, by wywo?ywa?a zainteresowanie ludzi tak zapracowanych, jak cz?onkowie Komisji. Uzna, ?e chcecie czyta? jej artyku?y tylko dla­tego, ?e jest moj? ?on?. A zawsze j? to z?o?ci?o. - Musisz wi?c nalega?, Leyelu. Zapewniam ci?, ?e jej badania funkcjonowania imperialnej biurokracji ju? od dawna bardzo Komi­sj? interesuj?. Aha. Oczywi?cie. Chen nigdy nie pozwoli na publikacj? analizy pracy rz?du, nie upewniwszy si? wcze?niej, ?e nie jest gro?na. A wi?c cenzurowanie tekstów Deet nie jest win? Leyela. A przynajmniej nie wy??cznie. - Powiem jej o rym, Rom. B?dzie zaszczycona. Ale mo?e zosta­niesz i sam z ni? porozmawiasz? Przynios? po kubku peshatu i po­gadamy o starych czasach... Leyel by?by zdumiony, gdyby Rom si? zgodzi?. Nie, ta rozmowa jest dla niego równie trudna. Sam fakt, ?e zmuszono go do pe?nienia funkcji pos?a?ca Komisji wobec przyjaciela z dzieci?stwa, mia? pew­nie s?u?y? za przypomnienie, ?e Chenowie s? silniejsi od Divartów. Leyelowi przysz?o jednak do g?owy, ?e Chen móg? pope?ni? b??d. Poni?enie Roma, pos?anie go, by aresztowa? najdro?szego przyja­ciela, mog?o si? okaza? kropl? przepe?niaj?c? czar?. W ko?cu, cho? nikt nie zdo?a? odkry?, kto wynaj?? skrytobójc? dla zamordowania ojca Roma i kto zadenuncjowa? jego dziada, co doprowadzi?o do stracenia go przez szalonego imperatora Wassiniwaka, nie wymaga­?o geniuszu spostrze?enie, ?e ród Chenów najwi?cej zyska? na obu wydarzeniach. - ?a?uj?, ale nie mog? - powiedzia? na po?egnanie Rom. - Obo­wi?zki wzywaj?. Ale mo?esz by? pewien, ?e cz?sto b?d? o tobie my?la?. Oczywi?cie, raczej nie o tobie takim, jaki jeste? w tej chwili, staruszku. B?d? ci? wspomina? jako ch?opca, z czasów kiedy obaj p?atali?my figle naszemu guwernerowi. Pami?tasz, jak zakodowali­?my jego lektor, ?eby przez ca?y tydzie? wy?wietla? ostr? pornogra­fi?, kiedy tylko kto? otwiera? drzwi do pokoju? Leyel nie móg? powstrzyma? ?miechu. - Niczego nie zapominasz, co? - Biedny dure?. Nigdy nie odgad?, ?e to my. Ech, dawne lata... Dlaczego nie mo?emy pozosta? m?odzi na zawsze? U?cisn?? Leyela i wyszed? szybko. Linge Chen, tu durniu, posun??e? si? za daleko. Twoje dni s? policzone. Nikt z bezpiecznych, pods?uchuj?cych ich rozmow?, nie móg? wiedzie?, ?e nigdy nie dra?nili si? tak z guwernerem i nigdy nie uszkodzili jego lektora. Rom w ten sposób da? Leyelowi do zro­zumienia, ?e nadal s? sprzymierze?cami, ?e wci?? maj? wspólne ta­jemnice. .. I ?e kogo?, kto ma w?adz? nad nimi oboma, wkrótce cze­ka przykra niespodzianka. Dreszcz przeszy? Leyela na my?l, co mo?e z tego wynikn??. Z ca­?ego serca kocha? Roma Divarta, ale wiedzia?, ?e jest zdolny do cier­pliwego wyczekiwania na w?a?ciwy moment, a potem do szybkiego i skutecznego uderzenia. Linge Chen niedawno rozpocz?? kolejn? sze?cioletni? kadencj?, ale Leyel by? pewien, ?e ju? jej nie zako?czy. A nast?pnym przewodnicz?cym Komisji nie b?dzie nikt z Chenów. Wkrótce jednak zacz?? zdawa? sobie spraw?, jak? krzywd? mu wyrz?dzono. Zawsze s?dzi?, ?e pieni?dze niewiele dla niego znacz?, ?e nawet bez maj?tku Forsków by?by tym samym cz?owiekiem. Te­raz zrozumia?, ?e to nieprawda, ?e przez ca?y czas si? ok?amywa?. Od dziecka wiedzia?, jak godnymi pogardy mog? by? ludzie bogaci i wp?ywowi - ojciec dopilnowa?, by zrozumia?, ?e cz?owiek staje si? okrutny, je?li pieni?dze wzbudz? w nim przekonanie, ?e wolno mu wykorzystywa? innych. Leyel uczy? si? wi?c pogardza? w?asnym dziedzictwem. Udawa? - przede wszystkim wobec ojca - ?e mo?e poradzi? sobie w ?wiecie tylko rozumem i pracowito?ci?, ?e wcale by si? nie zmieni?, dorastaj?c w przeci?tnej rodzinie, odbieraj?c zwyk?e wykszta?cenie. Tak dobrze nauczy? si? gra?, ?e sam w to uwierzy?. Teraz dopiero poj??, ?e przez ca?e ?ycie maj?tek Forsków by? jego niewidzialn? cz??ci?, jakby przed?u?eniem cia?a - jak gdyby za ka?dym drgnieniem mi??nia wylatywa?y frachtowce, za ka?dym mru­gni?ciem powieki kopalnie ry?y w g??b ziemi. Z ka?dym westchnie­niem w ca?ej Galaktyce budzi? si? wicher przemian i wia?, dopóki wszystko nie sta?o si? dok?adnie takie, jak sobie ?yczy?. Teraz ampu­towano mu te niewidzialne ko?czyny i zmys?y. Sta? si? kalek?: mia? tylko tyle r?k i nóg, ile zwyk?a ludzka istota. Wreszcie by? tym, kogo stale udawa?: zwyk?ym, pozbawionym w?adzy cz?owiekiem. Nienawidzi? tego. Przez kilka godzin po wyj?ciu Roma udawa? przed sob?, ?e przyj­muje to lekko. Usiad? przy lektorze i p?ynnie przewraca? stronice -ale ?adne s?owo nie utkwi?o mu w pami?ci. Chcia?by, ?eby znalaz?a si? przy nim Deet. Móg?by ?mia? si? wraz z ni? z tego, jak ma?o go to zabola?o. Potem jednak by? zadowolony, ?e jej nie ma - jedno wspó?czuj?ce dotkni?cie jej d?oni pchn??oby go w emocjonaln? prze­pa??. Nie potrafi?by ju? nad sob? zapanowa?. Ten moment zreszt? i tak nadszed?. My?l?c o Deet, o dzieciach i wnukach, o wszystkim co utraci?, poniewa? wykona? pusty gest dla uczczenia pami?ci nie?yj?cego przyjaciela, rzuci? si? na pod?og? i za­p?aka? gorzko. Niech Chen s?ucha zapisów tego, co mu przeka?? pro­mienie szpieguj?ce. Niech cieszy si? zwyci?stwem. I tak go znisz­cz?. Moi ludzie nadal s? lojalni. Sformuj? armi?. Poszukam skrytobójców. Skontaktuj? si? z admira?em Sippem, a wtedy to Chen b?dzie szlocha? i wo?a? o lito??, a ja okalecz? go tak, jak on mnie... Dure?. Leyel przetoczy? si? na plecy, otar? ?zy r?kawem i z zamkni?ty­mi oczami le?a? nieruchomo, uspokajaj?c si? z wolna. ?adnej ze­msty. ?adnej polityki. To sprawa Roma, nie Leyela. Za pó?no, ?eby teraz w??cza? si? do gry, zreszt? kto by mu teraz pomóg?, kiedy stra­ci? maj?tek i wp?ywy? Nic ju? nie móg? zrobi?. W?a?ciwie to nawet nie chcia?. Czy nie zagwarantowali, ?e nie cofn? dotacji jego archiwom i bibliotekom? Czy nie obiecali nie­ograniczonych funduszy badawczych? Przecie? tylko to go napraw­d? interesowa?o. Ju? dawno przekaza? zarz?dzanie maj?tkiem swo­im podw?adnym, a powiernik Chena b?dzie wykonywa? t? sam? prac?. Dzieci nie ucierpi? zbytnio - wychowa? je w duchu tych samych warto?ci, w którym i on dorasta?, wszystkie wi?c u?o?y?y sobie ?ycie bez zwi?zku z fortun? Forsków. By?y prawdziwymi dzie?mi swego ojca i matki - straci?yby szacunek dla samych siebie, gdyby nie zara­bia?y na w?asne potrzeby. Owszem, b?d? rozczarowane, ?e kto? wy­rwa? im dziedzictwo. Ale to ich nie z?amie. Nie jestem przecie? zrujnowany. Wszystkie te k?amstwa, jakie powtórzy? mi Rom, to szczera prawda, tyle ?e oni tego nie rozumie­j?. Nadal posiadam wszystko, co dla mnie wa?ne. Rzeczywi?cie, nie obchodzi mnie maj?tek. To tylko sposób, w jaki go utraci?em, do­prowadza mnie do w?ciek?o?ci. Mog? ?y? dalej i pozosta? sob?. W ten sposób przekonam si?, kto jest moim prawdziwym przyjacielem -zobacz?, kto nadal mnie chwali za naukowe osi?gni?cia, a kto mn? pogardza z powodu biedy. Zanim Deet wróci?a z biblioteki do domu - pó?no, jak zwykle ostatnio - Leyel tkwi? pogr??ony w lekturze wszystkich wyników i teorii dotycz?cych zachowa? protoludzkich. Próbowa? znale?? co? innego ni? naiwne domys?y i napuszony be?kot. Tak bardzo poch?on??y go te teksty, ?e po jej powrocie pi?tna?cie minut opowiada? o nie­wiarygodnej g?upocie, jak? odkry? w?ród uczonych. A potem podzieli? si? z ni? cudown?, niezwyk?? my?l?, jaka mu przysz?a do g?owy. - A je?li rasa ludzka nie jest jedyn? ga??zi?, która wyewoluowa­?a z naszego drzewa genealogicznego? Je?li istnieje inny gatunek naczelnych, który wygl?da dok?adnie jak my, ale nie mo?e si? z nami krzy?owa?, który funkcjonuje w ca?kowicie inny sposób, a my na­wet o tym nie wiemy? My?limy, ?e wszyscy jeste?my tacy sami, ale w ca?ym Imperium s? wioski, miasta, mo?e nawet ?wiaty pe?ne lu­dzi, którzy w tajemnicy wcale nie s? lud?mi. - Ale? Leyelu, mój przepracowany m??u, je?li wygl?daj? tak samo jak my i zachowuj? si? jak my, to s? lud?mi. - Ale nie s? dok?adnie tacy sami. Istniej? ró?nice. Ca?kowicie inny zestaw regu? i za?o?e?. Ale my nie wiemy, ?e oni s? inni, a oni nie wiedz?, ?e my jeste?my inni. A je?li nawet co? podejrzewamy, nigdy nie mamy pewno?ci. Po prostu dwa ró?ne gatunki ?yj?ce obok siebie i nie domy?laj?ce si? niczego. Poca?owa?a go. - Mój g?uptasie, to ?adna teoria. To czysta prawda. W?a?nie opisa?e? relacj? mi?dzy m??czyznami i kobietami. Dwa ca?kowicie ró?ne gatunki, kompletnie dla siebie niezrozumia?e, ?yj?ce obok sie­bie i wierz?ce, ?e naprawd? s? jednym. Fascynuj?ce, Leyelu, jest to, ?e osobniki obu gatunków uparcie decyduj? si? na wspólne ?ycie i p?odzenie dzieci, czasem z jednego gatunku, czasem z drugiego. A przez ca?y czas nie mog? poj??, dlaczego nie potrafi? si? zrozu­mie?. Roze?mia? si? i obj?? j? mocno. - Jak zwykle masz racj?, Deet. Gdybym zrozumia? kobiety, mo?e bym wiedzia?, dlaczego m??czy?ni stali si? lud?mi. - Nic nie przerobi m??czyzn na ludzi - odpar?a. - Za ka?dym razem, kiedy prawie osi?gaj? cel, potykaj? si? o swój nieszcz?sny chromosom Y i wracaj? do stanu bestii. Musn??a wargami jego szyj?. Wtedy dopiero, trzymaj?c j? w ramionach, wyszepta? jej do ucha, co zasz?o, kiedy Rom z?o?y? mu wizyt?. Nie odpowiedzia?a, tylko przez d?ugi czas obejmowa?a go mocno. Potem zjedli pó?n? kolacj? i wrócili do zwyk?ych zaj??, jakby nic si? nie sta?o. Dopiero w ?ó?ku, kiedy Deet pochrapywa?a cicho u jego boku, Leyel zrozumia?, ?e j? tak?e czeka próba. Czy nadal b?dzie go kocha?, kiedy jest zwyk?ym Leyelem Forsk?, emerytowanym uczonym, a nie lordem Forsk?, w?adc? ?wiatów? Oczywi?cie, chce go kocha?. Ale tak jak Leyel nie zdawa? sobie sprawy, jak bardzo potrzebuje swego bo­gactwa, by sam siebie okre?li?, ona tak?e mog?a nie dostrzega?, jak bardzo kocha w nim w?adz?. Bo chocia? si? ni? nie przechwala?, za­wsze j? posiada?. By?a jak trwa?a platforma pod stopami, niedostrze­galna a? do teraz, kiedy znikn??a, i ka?dy krok by? niepewny. Ju? wcze?niej oddala?a si? od niego, wtapia?a w spo?eczno?? ko­biet z biblioteki. Teraz zacznie odp?ywa? jeszcze szybciej, nie zauwa­?aj?c nawet, ?e Leyel staje si? coraz mniej wa?ny. Oczywi?cie, ?ad­nych dramatycznych gestów, takich jak rozwód. Po prostu drobne p?kni?cie mi?dzy nimi, pusta przestrze?, która równie dobrze mo?e by? przepa?ci?, otch?ani?. Fortuna by?a cz??ci? mnie, a teraz j? straci­?em. Nie jestem ju? tym samym cz?owiekiem, którego pokocha?a. Nie zorientuje si? nawet, ?e ju? mnie nie kocha. Po prostu b?dzie coraz bardziej zapracowana, a za pi?? czy dziesi?? lat, kiedy umr? ze staro­?ci, b?dzie mnie op?akiwa?... i nagle u?wiadomi sobie, ?e nie rozpa­cza nawet w po?owie tak bardzo, jak si? spodziewa?a. B?dzie ?y?a da­lej, nie pami?taj?c o naszym ma??e?stwie. Nikt mnie nie zapami?ta, z wyj?tkiem mo?e kilku pism naukowych i bibliotek. Jestem jak informacja zagubiona w tych zaniedbanych archiwach. Znikaj?ca po kawa?ku, niezauwa?enie, a? pozostaje tylko odrobina szumu w ludzkich wspomnieniach. A potem ju? nic. Pustka. ?a?osny g?upcze. Na d?u?sz? met? to samo czeka ka?dego. Na­wet Hariego Seldona - pewnego dnia zostanie zapomniany, raczej wcze?niej ni? pó?niej, je?li Chen dopnie swego. Wszyscy umieramy. Wszyscy znikamy w strumieniu czasu. Jedyne, co mo?e po nas prze­trwa?, to nowy kszta?t, jaki nadali?my spo?eczno?ciom, w których ?yli?my. S? rzeczy znane dzi?ki temu, ?e o nich powiedzia?em. I cho­cia? ludzie zapomn? o mnie, dalej b?d? je znali. Jak ta historia, któr? opowiada?a Rinjy - nie pami?ta, je?li w ogóle wiedzia?a, ?e to Deet by?a bibliotekark? w prawdziwej wersji. Ale sam? histori? pami?ta. Spo?eczno?? bibliotekarzy zmieni?a si?, poniewa? Deet znalaz?a si? mi?dzy nimi. Dzi?ki Deet stan? si? inne, troch? odwa?niejsze, tro­ch? silniejsze. Pozostawi?a po sobie ?lad. A potem znowu nast?pi? rozb?ysk intuicji, nag?e zrozumienie odpowiedzi na pytanie, które od dawna go dr?czy?o. Ale w chwili, gdy Leyel u?wiadomi? sobie, ?e j? zna, odpowied? wy?lizn??a si?. Nie móg? jej sobie przypomnie?. ?pisz, powiedzia? sobie bezg?o?nie. ?ni?e? tylko, ?e zrozumia?e? pochodzenie ludzko­?ci. Tak ju? jest w snach: prawda zawsze wydaje si? cudowna, ale nigdy nie mo?na jej utrzyma?. - Jak to przyjmuje, Deet? - Trudno powiedzie?. Chyba nie?le. Nigdy nie by? typem pod­ró?nika. - Daj spokój, to nie mo?e by? takie proste. - Nie, nie jest. - Opowiedz. - Kwestie towarzyskie by?y naj?atwiejsze. I tak rzadko bywali­?my, ale teraz przestali nas zaprasza?. Jeste?my politycznie niebez­pieczni. A par? zaplanowanych spotka? zosta?o odwo?anych albo, hm, przesuni?tych. No wiesz, zadzwonimy, jak tylko ustalimy now? dat?. - To mu nie przeszkadza? - To akurat mu si? podoba. Nie znosi? takich spotka?. Ale od­wo?ali jego odczyty. I seri? wyk?adów o ekologii ludzi. - To cios. - Udaje, ?e mu nie zale?y. Ale jest smutny. - Mów dalej. - Pracuje ca?y dzie?, ale ju? mi nie czyta, nie wo?a mnie do lektora, jak tylko wejd? do mieszkania. Nie wydaje mi si?, ?eby co? pisa?. - Nic nie robi? - Nie. Tylko czyta. To wszystko. - Mo?e po prostu musi sko?czy? badania. - Nie znasz Leyela. On my?li pisz?c. Albo mówi?c. A teraz nie robi ani tego, ani tego. - Nie rozmawia z tob?? - Odpowiada. Kiedy próbuj? mówi? mu o bibliotece, odpowia­da. .. Jak? Ponuro. Sm?tnie. - Nie lubi twojej pracy? - To niemo?liwe. Zawsze wykazywa? dla niej tyle entuzjazmu, co dla w?asnej. Ale o swojej te? nie chce rozmawia?. Pytam go, a on milczy. - To mnie nie dziwi. - Czyli wszystko w porz?dku? - Nie. Po prostu mnie to nie dziwi. - Ale co z nim jest? Mo?esz mi wyt?umaczy?? - A co ci z tego przyjdzie? To co?, co nazywamy SUT, Syndro­mem Utraty To?samo?ci. Jest identyczny z pasywnymi technikami reakcji na utrat? cz??ci cia?a. - SUT... A na czym polega SUT? - Deet, przecie? jeste? naukowcem. Czego si? spodziewasz? Opisa?a? mi zachowanie Leyela, ja mówi?, ?e to SUT, a ty chcesz wiedzie?, na czym SUT polega. Co mam zrobi?? - Opisa? mi zachowanie Leyela. Ale? ze mnie idiotka. - Dobrze przynajmniej, ?e potrafisz si? ?mia?. - Wiesz, czego mo?na si? dalej spodziewa?? - Ca?kowitego odsuni?cia od ciebie i wszystkich. W ko?cu sta­nie si? zupe?nie antyspo?eczny i zacznie atakowa?. Zrobi co? auto­destrukcyjnego, na przyk?ad spróbuje publicznie wyg?asza? komen­tarze krytykuj?ce Chena i to b?dzie koniec. -Nie! - Mo?e te? zerwa? wszystkie dawne kontakty, uciec od ciebie i zrekonstruowa? si? w innym zbiorze spo?eczno?ci. - I b?dzie szcz??liwy? - Pewnie. Bezu?yteczny dla Drugiej Fundacji, ale szcz??liwy. To tak?e zmieni ci? w z?o?liw? wied?m?. To nie znaczy, oczywi?cie, ?e ju? ni? nie jeste?. - Aha, uwa?asz, ?e tylko Leyel pozwala mi by? istot? ludzk?? - W?a?ciwie tak. Jest twoim zaworem bezpiecze?stwa. - Ostatnio ju? nie. - Wiem. - Taka by?am okropna? - Nic, czego by?my nie znios?y. Wiesz, Deet, je?li mamy kiedy? rz?dzi? ludzk? ras?, powinny?my chyba najpierw nauczy? si? by? dobre dla siebie. - Có?, ciesz? si?, ?e dzi?ki mnie mo?ecie doskonali? sztuk? cier­pliwo?ci. - I s?usznie. Jak dot?d ?wietnie nam idzie, prawda? - Prosz?... Straszy?a? mnie tylko tymi prognozami, co? -Cz??ciowo. Wszystko, co powiedzia?am, jest prawd?. Ale wiesz nie gorzej ode mnie, ?e jest tyle dróg wyj?cia z syndromu B-B, ilu ludzi, którym on dokucza. - Behawioralna przyczyna, behawioralny skutek? Czyli nie b?­dzie zastrzyku hormonalnego? - Deet... On nie wie, kim jest. - Mog? mu pomóc? - Tak. - Ale jak? Co mam robi?? - Mog? tylko zgadywa?, bo przecie? z nim nie rozmawia?am. - Oczywi?cie. - Rzadko bywasz w domu. - Nie mog? tam wytrzyma?, kiedy on stale si? martwi. - ?wietnie. Zabierz go ze sob?. - Nie pójdzie. - Zmu? go. - Prawie nie rozmawiamy. Nie wiem, czy w ogóle mam na niego jaki? wp?yw. - Deet, sama przecie? napisa?a?: “Spo?eczno?ci, które niewiele albo niczego nie wymagaj? od swoich cz?onków, nie mog? liczy? na ich lojalno??. Kiedy inne wielko?ci s? zbli?one, najbardziej lojalni s? cz?onkowie, którzy czuj? si? najbardziej potrzebni". - Nauczy?a? si? tego na pami??? - Psychohistoria to przecie? psychologia populacji, ale popula­cje mo?na kwantyfikowa? jedynie jako spo?eczno?ci. Prace Seldona o prawdopodobie?stwach statystycznych pozwala?y przewidywa? przysz?o?? na jedno czy dwa pokolenia... Dopóki nie opublikowa?a? swoich teorii spo?eczno?ci. To dlatego, ?e statystyka nie umie sobie poradzi? z ?a?cuchami przyczynowo-skutkowymi. Mówi tylko, co si? dzieje, ale nie odkryje przyczyny ani rezultatu. W ci?gu pokole­nia czy dwóch obecne statystyki znikaj?, trac? znaczenie, mamy ca?­kiem nowe populacje w nowych konfiguracjach. Twoje teorie da?y nam metod? przewidywania, które spo?eczno?ci przetrwaj?, które rozkwitn?, a które si? rozpadn?. Metod? spojrzenia w g??biny czasu i przestrzeni. - Hari nigdy mi nie powiedzia?, ?e jako? wykorzystuje teori? spo?eczno?ci. - A jak mia? ci powiedzie?? Kroczy? po linie: publikowa? dosy?, ?eby zacz?li traktowa? psychohistori? powa?nie, ale nie tyle, ?eby ktokolwiek poza Drug? Fundacj? potrafi? kontynuowa? albo powtó­rzy? jego badania. Twoje prace by?y kluczem, ale nie móg? ci tego zdradzi?. - Czy mówisz to, ?ebym poczu?a si? lepiej? - Jasne. W?a?nie dlatego. Ale to tak?e prawda, poniewa? ok?ama­na nie czu?aby? si? lepiej. Statystyka to jak badanie przekroju pnia drzewa. Wiele ci powie o jego historii. Mo?esz odgadn??, czy drzewo jest zdrowe, jak? ma obj?to??, ile z tego w korzeniach, ile w konarach. Ale nie dowiesz si?, gdzie si? rozga??zia, które ga??zie stan? si? kona­rami, które pozostan? ga??zkami, które uschn?, odpadn? i zgin?. - Ale przecie? nie mo?na kwantyfikowa? spo?eczno?ci, praw­da? To tylko opowie?ci i rytua?y, które wi??? ludzi ze sob?... - Zdziwi?aby? si?, wiedz?c, co potrafimy kwantyfikowa?. Jeste­?my dobre w naszej pracy, Deet. Tak jak ty. Tak jak Leyel. - Czy jego praca jest wa?na? Przecie? pochodzenie ludzi to tyl­ko historyczny problem. - Sama wiesz, ?e to nonsens. Leyel odrzuci? wszystkie kwestie historyczne i zaj?? si? naukowymi. Szuka cech, które odró?niaj? cz?o­wieka, tak jak go pojmujemy, od niecz?owieka. Je?li si? dowie... Nie rozumiesz, Deet? Rasa ludzka odtwarza si? na nowo przez ca?y czas, na ka?dej planecie, w ka?dej rodzinie, w ka?dym osobniku. Rodzi­my si? zwierz?tami, a potem uczymy si?, jak by? lud?mi. Jako?. To wa?ne, ?eby?my zrozumieli jak. Wa?ne dla psychohistorii. Wa?ne dla Drugiej Fundacji. Wa?ne dla ludzkiej rasy. - Czyli... nie jeste?cie tylko uprzejme wobec Leyela? - Owszem, jeste?my. Równie?. Dobrzy ludzie s? uprzejmi. - I to wszystko? Leyel jest po prostu cz?owiekiem, który ma k?o­poty? - Potrzebujemy go. Jest wa?ny nie tylko dla ciebie. Jest wa?ny dla nas. - Och... - Dlaczego p?aczesz? - Ba?am si?... ?e jestem egoistk?... ?e tak si? o niego martwi?. I zajmuj? ci czas. - Niesamowite... S?dzi?am, ?e nie mo?esz mnie niczym zaskoczy?. - Nasze k?opoty byty tylko... naszymi k?opotami. Teraz ju? nie s?. - I to dla ciebie takie wa?ne? Powiedz mi, Deet: czy naprawd? tak ci zale?y na tej spo?eczno?ci? - Tak. - Bardziej ni? na Leyelu? - Nie. Ale wystarczaj?co... ?ebym czu?a si? winna, ?e tak si? o niego martwi?. - Wracaj do domu, Deet. Po prostu id? do domu. - Co? - Tam wolisz teraz przebywa?. Wida? to po twoim zachowaniu od dwóch miesi?cy, od ?mierci Hariego. By?a? z?o?liwa i zagniewa­na, a teraz zrozumia?am, dlaczego. Masz pretensje, ?e odrywamy ci? od Leyela. - Nie, sama przecie? wybra?am. Ja... - Oczywi?cie, ?e sama! To by?a twoja ofiara dla dobra Drugiej Fundacji. Wi?c teraz ci mówi?: uleczenie Leyela jest wa?niejsze dla planów Hariego ni? twoja codzienna praca tutaj. - Nie usuwasz mnie chyba ze stanowiska? - Nie. Prosz? tylko, ?eby? troch? zwolni?a. I wyci?gnij Leyela z domu. Rozumiesz? Za??daj tego! Zwi?? go znowu ze sob?, inaczej go stracimy. - Gdzie go zabra?? - Nie wiem. Do teatru. Na zawody sportowe. Na ta?ce. - Nie chodzimy tam. - A co robicie? - Badania. A potem o nich rozmawiamy. - Dobrze. Przyprowad? go do biblioteki. Pracuj razem z nim. Rozmawiajcie o tym. - Ale tutaj musi spotka? ludzi. A ju? na pewno ciebie. - Dobrze. Dobrze. To mi si? podoba. Tak, niech przyjdzie ko­niecznie. - My?la?am, ?e Druga Fundacja ma by? dla niego tajemnic?, dopóki nie b?dzie gotów, ?eby w niej uczestniczy?. - Nie powiedzia?am, ?e masz mnie przedstawi? jako Pierwsze­go Mówc?. - Nie, rzeczywi?cie nie. O czym ja my?l?? Oczywi?cie, ?e mo?e ci? spotka?. Mo?e spotka? wszystkich. - Deet, pos?uchaj mnie. - Tak, s?ucham. - To dobrze, ?e go kochasz, Deet. -Wiem. - Dobrze, ?e kochasz go bardziej ni? nas. Bardziej ni? któr?kol­wiek z nas. Bardziej ni? nas wszystkie. I znowu p?aczesz... - To taka... - Ulga. - W jaki sposób tak dobrze mnie rozumiesz? - Wiem tyle, ile mi okazujesz, co mi mówisz. Tyle tylko mo?e­my wiedzie? o innych. Pomaga, ?e nikt nie potrafi zbyt d?ugo k?a­ma? w kwestii tego, kim jest naprawd?. Nawet sobie samemu. Przez dwa miesi?ce Leyel studiowa? prac? Magolissian, próbu­j?c znale?? jakie? powi?zania mi?dzy badaniami j?zyka a pochodze­niem cz?owieka. Oczywi?cie, wymaga?o to tygodni brodzenia w sta­rych, bezu?ytecznych pracach o punkcie pocz?tku, które raz po raz wykazywa?y, ?e w ca?ej historii Imperium w?a?nie Trantor by? punk­tem ogniskuj?cym zmian j?zykowych, chocia? nikt na powa?nie nie sugerowa?, ?e jest planet? pocz?tku. Leyel jednak zaniecha? poszu­kiwa? konkretnej planety. Zale?a?o mu na regularno?ciach, nie zda­rzeniach wyj?tkowych. Mia? nadziej?, ?e znajdzie wskazówk? w stosunkowo ?wie?ej pra­cy - zaledwie sprzed dwóch tysi?cy lat - Dagawella Kispitoriana. Ki­spitorian pochodzi? z najbardziej odizolowanej cz??ci planety zwanej Artashat, gdzie przetrwa?y opowie?ci o tym, jakoby oryginalni osadnicy przybyli ze ?wiata o nazwie Armenia, obecnie nie istniej?cego na ma­pach. Kispitorian dorasta? w?ród górali, którzy twierdzili, ?e dawno temu mówili ca?kiem innym j?zykiem. Tytu? najciekawszej jego ksi??ki brzmia? ?aden cz?owiek nas nie rozumia?; wiele ba?ni tego ludu rozpoczyna si? od zdania “Dawno temu, kiedy ?aden cz?owiek nas nie rozumia?..." Kispitorian nigdy nie zapomnia? o swych tradycjach i wycho­waniu; kiedy studiowa? dziedzin? formowania i ewolucji dialektów, ci?gle natrafia? na fakty ?wiadcz?ce, ?e kiedy? rasa ludzka mówi?a nie jednym, ale wieloma j?zykami. Zawsze uznawano za bezdysku­syjne, ?e standardowy galaktyczny jest wspó?czesn? wersj? j?zyka planety pocz?tku, ?e chocia? pewne grupy mog?y rozwin?? w?asne dialekty, to jednak cywilizacja nie by?aby mo?liwa bez wzajemnie zrozumia?ej mowy. Kispitorian zacz?? podejrzewa?, ?e standardowy galaktyczny sta? si? uniwersalnym j?zykiem ludzi dopiero po stwo­rzeniu Imperium - ?e w istocie jednym z pierwszych dzie? Imperium by?o zduszenie wszelkich innych wspó?zawodnicz?cych j?zyków. Górale z Artashatu wierzyli, ?e ukradziono im mow?. Kispitorian po?wi?ci? ?ycie na wykazanie, ?e maj? racj?. Najpierw zaj?? si? imionami, od dawna uznawanymi za najbar­dziej konserwatywn? cz??? j?zyka. Odkry?, ?e istnieje wiele roz??cz­nych tradycji nadawania imion i dopiero w roku 6000 IG zla?y si? w jeden ogólnoimperialny strumie?. Co ciekawe, im dalej w czasie si? cofa?, tym wi?ksz? odkrywa? z?o?ono??. Poniewa? pewne ?wiaty dzieli?y wspólne tradycje, najprostszym wyja?nieniem by?a jego pierwsza hipoteza: ludzie opu?cili ojczyst? planet? ze wspólnym j?zykiem, ale normalne zjawiska separacji spra­wi?y, ?e ka?dy ?wiat rozwija? w?asne jego odga??zienie, a? wreszcie liczne dialekty sta?y si? wzajemnie niezrozumia?e. Ró?ne j?zyki po­wsta?y zatem dopiero wtedy, kiedy ludzko?? wyruszy?a w kosmos. Dlatego te? Imperium Galaktyczne okaza?o si? niezb?dne, by przy­wróci? pierwotn? wspólnot? ludzkiej rasy. Kispitorian zatytu?owa? swoj? pierwsz?, najg?o?niejsz? ksi??k? Wie?a pomieszania, wykorzystuj?c dla ilustracji powszechnie znan? legend? o Wie?y Be?kotu. Podejrzewa?, ?e historia mia?a swoje ?ró­d?o w okresie preimperialnym i powsta?a prawdopodobnie w?ród kupców w?druj?cych od planety do planety; musieli jako? radzi? sobie z faktem, ?e ?adne dwa ?wiaty nie u?ywaj? tego samego j?zyka. Le­genda mia?aby ?wiadczy?, ?e kiedy ludzko?? ?y?a jeszcze na jednej planecie, wszyscy mówili tak samo. J?zykowy chaos t?umaczy?a hi­stori? o wielkim przywódcy, który zbudowa? pierwsz? “wie??", czy­li kosmolot, by wynie?? ludzko?? do nieba. Wed?ug legendy, “Bóg" ukara? zarozumia?ych ludzi, mieszaj?c im j?zyki, co zmusi?o ich do rozproszenia si? w kosmosie. Historia przedstawia?a j?zykowe po­mieszanie jako przyczyn?, nie skutek kolonizacji planet, ale takie odwrócenie by?o cz?sto spotykan? cech? mitu. Legenda wyra?nie przedstawia?a fakt historyczny. Do tego miejsca teorie Kispitoriana by?y w pe?ni akceptowalne dla wi?kszo?ci naukowców. Jednak po czterdziestce uczony zacz?? wykonywa? ryzykowne posuni?cia. Wykorzystuj?c kontrowersyjne algorytmy na kalkulatorach o podejrzanie du?ej mocy obliczenio­wej, zabra? si? do rozrywania na cz??ci samego standardowego ga­laktycznego. Wykaza?, ?e wiele s?ów zdradza ca?kowicie roz??czne tradycje fonetyczne, niezgodne z g?ównym nurtem j?zyka. Nie mo­g?y rozs?dnie wyewoluowa? w ramach populacji mówi?cej albo stan­dardowym, albo podstawowym j?zykiem przodków. Co wi?cej, ist­nia?y s?owa o wyra?nie powi?zanych znaczeniach, które musia?y kiedy? ró?nicowa? si? zgodnie z typowymi wzorcami lingwistycz­nymi, po czym zosta?y zespolone pó?niej, z innymi znaczeniami lub podtekstami. Ale skala czasowa wynikaj?ca z zakresu zmian by?a zbyt wielka, by mie?ci?a si? w okresie mi?dzy pierwszymi ludzkimi osadami w kosmosie a powstaniem Imperium. Najwyra?niej, jak twierdzi? Kispitorian, ju? na planecie pocz?tkowej istnia?y liczne j?­zyki. Standardowy galaktyczny by? zatem pierwszym uniwersalnym j?zykiem ludzko?ci. W ca?ej historii istnia?y ró?nice j?zykowe; do­piero Imperium mia?o do?? si?y, by je zunifikowa?. W wyniku tego Kispitoriana uznano oczywi?cie za g?upca. Jego w?asn? interpretacj? Wie?y Be?kotu wykorzystano przeciw niemu, jak gdyby ciekawa ilustracja tezy sta?a si? nagle zasadniczym argu­mentem. O w?os unikn?? egzekucji jako separatysta, poniewa? w je­go pracach pojawia? si? wyra?nie wyczuwamy ton ?alu za j?zyko­wym zró?nicowaniem. Imperium zdo?a?o pozbawi? go funduszy i na pewien czas umie?ci? w wi?zieniu, poniewa? u?ywa? kalkulatora o nielegalnie du?ej pami?ci i mocy obliczeniowej. Leyel przypuszcza?, ?e Kispitorianowi i tak si? uda?o - przy pracy nad j?zykiem móg? równie dobrze zbudowa? kalkulator tak inteligentny, ?e rozu­mia?by i u?ywa? ludzkiej mowy, a to oznacza?o albo kar? ?mierci, albo lincz. Teraz to niewa?ne. Kispitorian do ko?ca utrzymywa?, ?e jego prace s? czysto naukowe, ?e nie ocenia, czy j?zykowa unifikacja Imperium jest Dobra, czy Z?a. Po prostu informuje, ?e naturalnym stanem ludzko?ci jest u?ywanie wielu j?zyków. A Leyel wierzy?, ?e mia? racj?. Przeczucie podpowiada?o mu, ?e ??cz?c badania j?zykowe Ki­spitoriana z prac? Mangolissian o naczelnych u?ywaj?cych j?zyka, mo?e dostrzec co? wa?nego. Ale jaki jest zwi?zek mi?dzy nimi? Naczelne nigdy nie wytworzy?y w?asnych j?zyków - uczy?y si? tylko rzeczowników i czasowników, pokazywanych im przez ludzi. Nie mog?y wi?c osi?gn?? zró?nicowania j?zykowego. Jaki mo?e by? zwi?zek? Dlaczego w ogóle j?zyki si? ró?ni?y? Czy ma to co? wspól­nego z powodem, dla którego ludzie stali si? lud?mi? Naczelne wykorzystywa?y tylko niewielki podzbiór standardo­wego. Podobnie zreszt? wi?kszo?? ludzi. Du?a cz??? dwóch milio­nów s?ów w standardowym by?a wykorzystywana przez grup? profe­sjonalistów, którzy ich potrzebowali. S?ownik przeci?tnego mieszka?ca Galaktyki sk?ada? si? z kilku tysi?cy s?ów. Dziwne, ale w?a?nie ten niewielki podzbiór j?zyka by? najbar­dziej podatny na zmiany. Bardzo specjalistyczne prace naukowe czy techniczne, wydane w roku 2000 IG, wci?? by?y ?atwo czytel­ne. Pe?ne slangu i kolokwializmów teksty literackie, zw?aszcza dialogi, po pi?ciuset latach stawa?y si? niemal zupe?nie niezrozumia­?e. J?zyk wspólny dla ró?nych spo?eczno?ci zmienia? si? najwyra?­niej. Ale w skali czasowej g?ówny nurt j?zyka zmienia? si? wsz?­dzie równocze?nie. Ró?norodno?? j?zykowa nie mia?a zatem sensu. J?zyk by? najbardziej zmienny, kiedy by? najbardziej zunifikowa­ny. Zatem, kiedy ludzie byli podzieleni, j?zyk powinien pozosta­wa? bez zmian. Mniejsza z tym, Leyelu. To nie twoja dyscyplina. Ka?dy kom­petentny lingwista zna pewnie rozwi?zanie tego problemu. Ale wiedzia?, ?e to nieprawda. Ludzie zajmuj?cy si? dan? dys­cyplin? rzadko kwestionowali aksjomaty swej profesji. Lingwi?ci uznawali za oczywiste, ?e j?zyki populacji izolowanych s? zawsze bardziej archaiczne, mniej podatne na zmian?. Czy rozumiej?, dla­czego tak si? dzieje? Leyel wsta? z fotela. Oczy mia? zm?czone od wpatrywania si? w ekran. Kolana i grzbiet bola?y od pozostawania d?ugo w tej samej pozycji. Mia? ochot?, si? po?o?y?, ale wiedzia?, ?e je?li to zrobi, za­?nie. Przekle?stwo staro?ci: tak ?atwo zasypia?, ale nigdy nie spa? wystarczaj?co d?ugo, ?eby czu? si? wypocz?tym. Teraz jednak nie chcia? spa?. Chcia? my?le?. Nie, to nie to. Chcia? porozmawia?. W ten sposób przychodzi?y mu do g?owy najlepsze, najwyra?niejsze idee - w trakcie rozmowy, kiedy kto? inny kwestionowa? jego argumenty i zmusza? do my?le­nia, do znajdowania zwi?zków, tworzenia wyja?nie?. W starciu z in­n? osob? adrenalina p?yn??a mu w ?y?ach, mózg dokonywa? skoja­rze?, w innej sytuacji nieosi?galnych. Gdzie jest Deet? W dawnych latach mówi?by o tym z Deet przez ca?y dzie?. Przez tydzie?. Zna?aby stan jego bada? nie gorzej od niego i powtarza?aby bez przerwy “Czy o tym pomy?la?e??" albo “Sk?d ci co? takiego przysz?o do g?owy?" A on tak samo atakowa?by jej prac?. Za dawniejszych czasów. Ale to ju? by?y inne czasy. Deet go nie potrzebowa?a, mia?a swo­ich przyjació? w bibliotece. Prawdopodobnie nic w tym z?ego. W ko?­cu teraz nie my?la?a, sprawdza?a tylko w praktyce dawne przemy?le­nia. Potrzebowa?a tych kobiet, nie jego. Ale sama by?a mu wci?? potrzebna. Czy w ogóle o tym pami?ta?a? Równie dobrze mog?em lecie? na Terminusa - niech licho porwie Hariego, który mi zabroni?. Zosta?em dla Deet, a i tak jej nie ma, kiedy jest mi potrzebna. Jak Hari ?mia? decydowa?, co jest dobre dla Leyela Forski? Ale Hari przecie? nie zdecydowa?. Pozwoli?by Leyelowi lecie? - bez Deet. A Leyel nie po to zosta? z Deet, ?eby pomaga?a mu w pra­cy. Zosta?, poniewa?... poniewa?... Nie móg? sobie przypomnie?. Z mi?o?ci, oczywi?cie, ale nie ro­zumia?, dlaczego by?a dla niego taka wa?na. Dla Deet, jak wida?, nie by?a. Ostatnio jej wyobra?enie o mi?o?ci sprowadza?o si? do nalega­nia, ?eby przyszed? do biblioteki. “Mo?esz tam prowadzi? swoje badania. D?u?ej byliby?my razem w ci?gu dnia". Przekaz by? jasny: tylko w jeden sposób Leyel móg? pozosta? cz??ci? ?ycia Deet - staj?c si? elementem jej nowej “rodziny" w bi­bliotece. Ale Deet mo?e sobie to wybi? z g?owy. Je?li woli zaton?? w tym labiryncie, prosz? bardzo. Je?li chce go porzuci? dla bandy... bandy indekserów i katalogistów, ?wietnie. ?wietnie. Nie. Wcale nie ?wietnie. Chcia? z ni? rozmawia?. Natychmiast, w tej chwili, musia? jej opowiedzie?, co wymy?li?, wys?ucha? jej sprzeciwów, dyskutowa? z ni?, a? dzi?ki niej odkryje nowe odpowiedzi. Wiele odpowiedzi. Potrzebowa? jej, by zobaczy?a to, czego sam nie dostrzega. Potrzebowa? o wiele bardziej ni? one... Maszerowa? ju? w t?umie bulwarem Mas?o, nim sobie u?wiado­mi?, ?e pierwszy raz od ?mierci Hariego opu?ci? najbli?sze s?siedz­two mieszkania. Po raz pierwszy od miesi?cy zmierza? do jakiego? celu. Po to w?a?nie wyszed?em. Musz? zmieni? sceneri?, odzyska? poczucie celu. Tylko z tego powodu id? do biblioteki. Wszystkie emocjonalne bzdury w domu by?y tylko pod?wiadom? strategi?, zmuszaj?c? mnie znowu do wyj?cia mi?dzy ludzi. Zanim dotar? na miejsce, humor mu si? poprawi?. Wiele razy w przesz?o?ci odwiedza? Imperialn? Bibliotek?, ale zawsze bywa? tu na przyj?ciach albo przy innych oficjalnych oka­zjach. Mia? w?asnego lektora wysokiej pojemno?ci, móg? wi?c si?­gn?? po kablu do wszystkich rejestrów biblioteki. Inni: studenci, pro­fesorowie z pomniejszych szkó?, przypadkowi czytelnicy - musieli tu przychodzi?, ?eby czyta?. Ale dzi?ki temu znali rozk?ad budynku. Leyel nie mia? poj?cia, gdzie znajduje si? cokolwiek poza g?ówn? sal? wyk?adow? i pokojami przyj??. Po raz pierwszy w ?yciu zauwa?y?, jak ogromna jest Biblioteka Imperialna. Deet wiele razy wymienia?a wa?niejsze liczby: obs?uga licz?ca pi?? tysi?cy osób, w tym maszynistów, stolarzy, kucharzy, ochron?... Praktycznie rzecz bior?c, zamkni?te miasteczko... ale to oznacza, ?e wielu z tych ludzi nigdy si? nie spotka?o. Nie mo?na zna? po imieniu pi?ciu tysi?cy osób. A on nie mo?e zwyczajnie po­dej?? i spyta? o Deet. W którym dziale pracowa?a? Zmienia?a je cz?sto i przemieszcza?a si? w biurokratycznej strukturze. Wokó? widzia? tylko go?ci - ludzi przed lektorami, ludzi przy katalogach, nawet ludzi czytaj?cych ksi??ki i magazyny wydruko­wane na papierze. Gdzie s? bibliotekarze? Kilka osób w przej?ciach mi?dzy stolikami okaza?o si? wolontariuszami, pokazuj?cymi przy­byszom, jak u?ywa? lektorów i katalogów. O personelu biblioteki wiedzieli nie wi?cej od niego. Wreszcie znalaz? sal? pe?n? bibliotekarzy przy kalkulatorach. Kobiety przygotowywa?y codzienny raport wykorzystania i obiegu zbiorów. Kiedy spróbowa? odezwa? si? do jednej z nich, machn??a tylko r?k?. Z pocz?tku my?la?, ?e ka?e mu i?? sobie, ale zobaczy?, ?e jej r?ka zawis?a w powietrzu z palcem wskazuj?cym frontow? cz??? sali. Leyel ruszy? w stron? ustawionego na podwy?szeniu biurka, gdzie t?ga, senna kobieta w ?rednim wieku leniwie przegl?da?a d?ugie kolumny liczb, w wojskowym porz?dku stoj?ce przed ni? w powietrzu. - Przepraszam, ?e przerywam - zacz?? cichym g?osem. Podpiera?a d?oni? brod? i nawet na niego nie spojrza?a. Odpo­wiedzia?a jednak. - Modl? si? o przerw?. Dopiero wtedy zauwa?y?, ?e oczy mia?a otoczone siatk? zmarsz­czek od ?miechu, ?e nawet przy oboj?tnej minie k?ciki ust wygina?y si? w gór? w lekkim u?miechu. - Szukam kogo?. W?a?ciwie mojej ?ony. Deet Forska. U?miechn??a si? szerzej. - Wi?c jest pan ukochanym Leyelem... By?y to s?owa absurdalne w ustach obcej kobiety, ale ucieszy? si?, ?e Deet o nim opowiada?a. Oczywi?cie, wszyscy pewnie wie­dzieli, ?e m??em Deet jest s?ynny Leyel Forska. Ale ta kobieta po­wiedzia?a to inaczej. Nie Leyel Forska, osobisto??. Nie, tutaj znany by? jako “ukochany Leyel". Je?li nawet ta kobieta chcia?a z niego za?artowa?, Deet musia?a jednak zdradzi?, ?e ?ywi do niego jakie? uczucia. Nie zdo?a? powstrzyma? u?miechu - ulgi. Nie zdawa? sobie sprawy, ?e tak bardzo obawia si? straci? jej mi?o??. A teraz mia? ch?? si? roze?mia?, podskoczy?, zata?czy? z rado?ci. - Tak s?dz? - potwierdzi?. - Jestem Zay Wax. Deet musia?a o mnie wspomina?. Codzien­nie jemy razem lunch. Nie wspomina?a. Je?li si? zastanowi?, to w ogóle nie mówi?a o ni­kim z biblioteki. Codziennie jad?y razem lunch, a Leyel nic o tym nie wiedzia?. - Tak, oczywi?cie - powiedzia?. - Mi?o mi pani? pozna?. - A ja z ulg? stwierdzam, ?e stopami jednak dotyka pan ziemi. - Od czasu do czasu. - Deet pracuje ostatnio w Indeksach. - Zay wyczy?ci?a ekran. - Czy to na Trantorze? Za?mia?a si?. Wpisa?a kilka instrukcji i na ekranie pojawi?a si? mapa kompleksu biblioteki. By? to z?o?ony labirynt sal i korytarzy, prawie niemo?liwy do zapami?tania. - To pokazuje tylko nasze skrzyd?o g?ównego budynku. Indeksy s? na tych czterech pi?trach. Cztery warstwy po?rodku zmieni?y kolor na ja?niejszy. - A jeste?my tutaj. Ma?a salka na parterze zaja?nia?a biel?. Oceniaj?c pl?tanin? dróg mi?dzy dwoma jasnymi cz??ciami mapy, Leyel parskn?? ?miechem. - Czy mo?e pani po prostu da? mi bilet, ?eby mnie doprowadzi?? - Nasze bilety prowadz? tylko do miejsc, gdzie wolno wchodzi? go?ciom. Ale to nietrudne, lordzie Forska. Jest pan przecie? geniu­szem, prawda? - Ale nie w wewn?trznej topografii budynków. Cokolwiek by Deet o mnie opowiada?a. - Prosz? wyj?? tymi drzwiami i prosto korytarzem do wind. Nie mo?na ich nie zauwa?y?. Wind? na pi?tnaste, potem dalej, jakby pan wci?? szed? tym samym korytarzem. Po jakim? czasie trafi pan pod ?uk z napisem “Indeksy". Wtedy trzeba nabra? tchu i krzykn?? “Deet!". Jak najg?o?niej. Powtórzy pan to kilka razy, a wtedy albo ona przyjdzie, albo zjawi si? ochrona i pana aresztuje. - To w?a?nie zamierza?em zrobi?, gdybym nie znalaz? kogo?, kto mnie zaprowadzi. - Mia?am nadziej?, ?e mnie pan poprosi. - Zay wsta?a i odezwa­?a si? g?o?no do pracuj?cych kobiet. - Kot wychodzi. Myszy mog? poharcowa?. - Najwy?szy czas - mrukn??a jedna z nich. Roze?mia?y si?, ale pracowa?y dalej. - Prosz? za mn?, lordzie Forska. - Prosz? mi mówi?: Leyelu. - Podrywacz z ciebie. - Kiedy wsta?a, wyda?a si? jeszcze ni?sza i grubsza ni? na siedz?co. - Chod?my. Po drodze rozmawiali weso?o o niczym konkretnym. W windzie, nim uderzy?o odpychanie grawitacyjne, zaczepili stopy o relingi. Leyel przyzwyczai? si? do niewa?ko?ci przez lata korzystania z wind na Trantorze. Ale Zay pozwoli?a r?kom pop?yn?? w powietrzu i we­stchn??a g?o?no. - Uwielbiam je?dzi? windami - powiedzia?a. Leyel u?wiadomi? sobie, ?e niewa?ko?? musi by? wielk? ulg? dla kogo?, kto nosi tyle zb?dnych kilogramów. Kiedy dojechali do celu, Zay zachwia?a si? teatralnie, jakby pod wielkim ci??arem. - Niebo wyobra?am sobie jako wieczne ?ycie w polu odpycha­j?cym. - Przecie? mo?esz sobie odpychanie grawitacyjne zainstalowa?, w mieszkaniu. Je?li tylko mieszkasz na najwy?szym poziomie. - Mo?e ciebie na to sta? - odpar?a. - Ale ja utrzymuj? si? z pen­sji bibliotekarki. Leyel zesztywnia?. Stara? si? nigdy nie przechwala? swoim bo­gactwem, ale rzadko rozmawia? d?u?ej z lud?mi, których nie sta? na odpychanie grawitacyjne. - Przepraszam - powiedzia?. - Ostatnio ja te? bym chyba nie móg? sobie na to pozwoli?. - Owszem. S?ysza?am, ?e przepu?ci?e? maj?tek na wystawny pogrzeb. Zdziwiony, ?e mówi o tym tak otwarcie, spróbowa? odpowie­dzie? tym samym ?artobliwym tonem. - Chyba rzeczywi?cie mo?na to tak okre?li?. - Moim zdaniem warto by?o - stwierdzi?a. Spojrza?a na niego chytrze. - Zna?am Hariego, wiesz? Jego strata wi?cej kosztowa?a ludzko??, ni? gdyby s?o?ce Trantora przesz?o w now?. - Mo?liwe - przyzna? Leyel. Rozmowa wymyka?a si? spod kontroli. Trzeba zachowa? ostro?­no??. - Och, nie martw si?. Nie wypaplam bezpiecznym. A oto i Z?ota Brama Indeksów, Krainy Subtelnych Skojarze? Konceptualnych. Przeszli pod ?ukiem i Leyel mia? wra?enie, ?e znale?li si? w ca?­kiem innym budynku. Wystrój i urz?dzenie si? nie zmieni?y: ta sama l?ni?ca tkanina na ?cianach, pod?oga i sufit z tego samego g?adkie­go, d?wi?koch?onnego plastiku, po?yskuj?cego lekko w bladym ?wie­tle. Ale znikn??y wszelkie pozory symetrii. Sufit zwisa? na ró?nych, jakby przypadkowych wysoko?ciach, po lewej i prawej stronie Ley­el widzia? drzwi, przej?cia, schody i rampy, nisze i wielkie sale z ko­lumnami, rega?ami pe?nymi ksi??ek i dzie?ami sztuki otaczaj?cymi stoliki, przy których indekserki pracowa?y z kilkoma lektorami i skryptorami równocze?nie. - Forma odpowiada funkcji - wyja?ni?a Zay. - Obawiam si?, ?e wyci?gam szyj? niczym kto?, kto pierwszy raz przyby? na Trantora. - To niezwyk?e miejsce. Ale architekt by?a córk? indeksera i wie­dzia?a, ?e standardowe, uporz?dkowane, symetryczne wn?trza s? wrogiem swobodnych skojarze?. Genialnym poci?gni?ciem, ale oba­wiam si?, ?e równie? najbardziej kosztownym, by? pomys?, by co­dziennie zmienia? uk?ad pomieszcze?. - To znaczy, ?e pokoje si? przesuwaj?? - Zgodnie z zestawem stochastycznych procedur w g?ównym kal­kulatorze. S? pewne zasady, ale program nie boi si? marnowania miej­sca. Niekiedy zmienia tylko jeden pokój i przenosi go w ca?kiem inne miejsce w dziale indeksacji. Kiedy indziej zmienia si? wszystko. Wcale nie ?artowa?am, mówi?c, ?e powiniene? tu wej?? i krzykn??. - Ale... Przecie? indekserzy przez pó? dnia szukaj? swoich sta­nowisk. .. - Wcale nie. Ka?da z nich mo?e pracowa? z dowolnego miejsca. - Aha. Czyli po prostu wywo?uj? prac?, któr? przerwa?y poprzed­niego dnia? - Nie. Podejmuj? prac?, któr? znajduj? na stanowisku, jakie so­bie akurat wybra?y. - Chaos - oceni? Leyel. - W?a?nie. A jak my?lisz, w jaki sposób powstaje dobry hiperin­deks? Je?li tylko jedna osoba indeksuje ksi??k?, to jedynymi skoja­rzeniami s? te, które zna sama. Tutaj ka?dy z indekserów przegl?da tylko, co zrobi? dzie? wcze?niej jego poprzednik. Oczywi?cie, doda jakie? nowe po??czenia, o których tamten nie pomy?la?. Otoczenie, styl pracy, wszystko tu zosta?o zaprojektowane, by prze?ama? my­?lowe nawyki i sprawi?, ?e miejsce wyda si? zaskakuj?ce i nowe. - ?eby wyprowadza? z równowagi. - W?a?nie. Umys? szybciej pracuje, kiedy biegnie si? skrajem przepa?ci. - Zgodnie z t? teori?, wszyscy akrobaci powinni by? geniuszami. - Nonsens. Praca akrobaty polega na perfekcyjnym opanowaniu pewnych ruchów, tak ?eby nigdy nie traci? równowagi. Akrobata, który improwizuje, nie po?yje d?ugo. Ale kiedy indekser traci rów­nowag?, trafia na cudowne odkrycia. W?a?nie dlatego indeksy Bi­blioteki Imperialnej s? jedynymi wartymi czytania. Zaskakuj? i za­dziwiaj?. Wszystkie inne to po prostu... spisy biurowe. - Deet nigdy mi o tym nie wspomina?a. - Indekserzy rzadko mówi? o swojej pracy. Zreszt? tak napraw­d? nie da si? tego wyt?umaczy?. - Od jak dawna Deet tu pracuje? - Nied?ugo, Wci?? jest nowicjuszk?. Ale s?ysza?am, ?e jest do­bra, nawet bardzo dobra. - A gdzie j? znajdziemy? Zay u?miechn??a si? szeroko. Po czym nabra?a tchu i wrzasn??a: -Deet! Zdawa?o si?, ?e labirynt pomieszcze? natychmiast wch?on?? d?wi?k. Nikt nie odpowiedzia?. - Chyba nigdzie w pobli?u - stwierdzi?a Zay. - Musimy wej?? troch? g??biej. - A nie mo?emy zwyczajnie kogo? zapyta?? - A sk?d ten kto? ma wiedzie?? Po dwóch kolejnych pi?trach i trzech krzykach odpowiedzia?o im ciche wo?anie: - Tutaj! Poszli za nim. Deet odzywa?a si? regularnie, wi?c bez wi?ksze­go trudu pod??ali w?a?ciw? drog?. - Dosta?am dzi? pokój kwiatów, Zay! Fio?ki! Przechodz?ce w pobli?u indekserki podnios?y g?owy. Niektóre zmarszczy?y czo?a, inne u?miechn??y si? ?yczliwie. - Czy to im nie przeszkadza? Takie wrzaski? - zdziwi? si? Leyel. - Indekserzy tego potrzebuj?. Zak?ócenie przerywa ci?g my?li. Potem musz? jeszcze raz przemy?le? to, co robili. Deet, ju? blisko, zawo?a?a znowu. - Zapach jest osza?amiaj?cy. Wyobra? sobie, ten sam pokój dru­gi raz w miesi?cu! - Czy indekserzy cz?sto trafiaj? do szpitala? - zapyta? cicho Leyel. - Z jakiego powodu? - Stresu. - W tej pracy nie ma stresów - zapewni?a go Zay. - Tylko zaba­wa. Trafiamy tu w nagrod? za dobr? prac? w innych dzia?ach. - Rozumiem. To miejsce, gdzie bibliotekarze mog? wreszcie czyta? ksi??ki ze swojej biblioteki. - Wszystkie wybra?y?my t? prac?, poniewa? kochamy ksi??ki dla nich samych. Nawet te stare, niewygodne i nietrwa?e, na papie­rze. Indeksacja to jak... jak pisanie na marginesach. Sam pomys? by? niezwyk?y. - Pisanie w cudzej ksi??ce? - Robiono to zawsze, Leyelu. Jak mo?esz podj?? dialog z auto­rem, nie wypisuj?c na marginesie swoich odpowiedzi i argumentów? No, jeste?my. - Zay pierwsza przesz?a pod niskim ?ukiem i po kilku stopniach w dó?. - S?ysza?am jaki? m?ski g?os, Zay - powita?a j? Deet. - Mój - odezwa? si? Leyel. Wyszed? zza zakr?tu i zobaczy? j?. Po tak d?ugim oczekiwaniu na spotkanie, przez jedn? chwil? mia? uczucie, ?e jej nie rozpoznaje. Biblioteka losowo zmienia?a tak?e bibliotekarzy, nie tylko pokoje, i teraz trafi? do kobiety, która tylko z wygl?du przypomina?a jego ?on?; b?dzie musia? poznawa? j? od pocz?tku. - Tak my?la?am - stwierdzi?a Deet. Wsta?a i obj??a go. Nawet to go zaskoczy?o, cho? przecie? zwy­kle obejmowa?a go na powitanie. To tylko otoczenie jest inne, t?uma­czy? sobie. Jestem zak?opotany, poniewa? zwykle wita mnie tak w do­mu, w znajomym miejscu. I zwykle to Deet przychodzi, nie ja. A mo?e jednak jej gest mia? wi?cej ciep?a? Jak gdyby tutaj ko­cha?a go bardziej ni? w domu. Albo jakby ta nowa Deet by?a po pro­stu cieplejsz?, swobodniejsz? osob?. My?la?em, ?e jest swobodna przy mnie, pomy?la?. Czu? si? nie­pewny, troch? zak?opotany. - Gdybym wiedzia?, ?e moja wizyta spowoduje tyle k?opotów... - zacz??. Dlaczego w?a?ciwie koniecznie chcia? przeprasza?? - Jakich k?opotów? - zdziwi?a si? Zay. - Krzyki. Przerwy w pracy. - S?yszysz go, Deet? Uwa?a, ?e ?wiat si? zatrzyma? z powodu kilku krzyków. Z oddali dobieg?o wo?anie m??czyzny, wykrzykuj?cego czyje? imi?. - To normalne - wyja?ni?a Zay. - A teraz musz? wraca?. Jakie? ksi???tko z Mahoganny pewnie si? ju? d?sa, bo nie udzieli?am mu jeszcze dost?pu do imperialnych ksi?g finansowych. - Mi?o by?o ci? spotka? - zapewni? j? Leyel. - ?ycz? szcz??cia w drodze powrotnej - doda?a Deet. - Tym razem nie b?dzie problemów - zapewni?a j? Zay. Zatrzyma?a si? jeszcze w drzwiach, nie ?eby co? powiedzie?, ale by przesun?? metaliczn? p?ytk? wzd?u? prawie niezauwa?alnej szczeliny w futrynie, powy?ej poziomu oczu. Obejrza?a si?, mrugn??a do Deet i znikn??a. Leyel nie spyta?, co zrobi?a - gdyby to by?a jego sprawa, sama by wyja?ni?a. Podejrzewa?, ?e Zay wy??czy?a albo w??czy?a system zapisu. Niepewny, czy nie s? pods?uchiwani, przez chwil? rozgl?da? si? tylko. Pokój Deet rzeczywi?cie wype?nia?y fio?ki, prawdziwe fio?ki, wyrastaj?ce ze szczelin i otworów w pod?odze i ?cianach. Zapach by? wyra?ny, ale nie bardzo mocny. - Dlaczego taki pokój? - Dla mnie. Przynajmniej dzisiaj. Tak si? ciesz?, ?e przyszed?e?. - Nie opowiada?a? mi o tym. - Nie wiedzia?am, dopóki nie przenie?li mnie do tego dziani. Nikt nie opowiada o Indeksacji. Nigdy nie mówimy obcym. Architekt zmar?a trzy tysi?ce lat temu. Tylko nasi mechanicy rozumiej?, jak to dzia?a. To jak... - Kraina Czarów. - W?a?nie. - Miejsce, gdzie wszystkie prawa wszech?wiata ulegaj? zawie­szeniu. - Nie wszystkie. Pozostaje stara, dobra grawitacja. Bezw?ad­no??... Takie rzeczy. - Pasuje do ciebie to miejsce, Deet. Ten pokój. - Wi?kszo?? pracuje latami, nie trafiaj?c do pokoju kwiatów. Zreszt? nie zawsze rosn? tu fio?ki. Czasami pn?ce ró?e albo mirt. Podobno istnieje kilkana?cie kwiatowych pokojów, ale nigdy nie jest dost?pny wi?cej ni? jeden. A ja oba razy trafi?am na fio?ki. Leyel nie móg? si? powstrzyma? i wybuchn?? ?miechem. To by?o ?mieszne. To by?o cudowne. Czy mia?o jaki? zwi?zek z bibliotek?? Ale to wspaniale, ukry? co? podobnego w tak pos?pnym budynku. Usiad? w fotelu. Fio?ki wyrasta?y z oparcia i ?askota?y go w kark. - Wreszcie znudzi?o ci si? siedzenie po ca?ych dniach w miesz­kaniu? - spyta?a Deet. Na pewno si? zastanawia, dlaczego w ko?cu wyszed?, skoro od tak dawna ignorowa? jej zaproszenia. Leyel nie by? jednak pewien, czy mo?e mówi? szczerze. - Chcia?em z tob? porozmawia?. - Zerkn?? na szczelin? w fu­trynie. - Sam na sam. Czy?by wyraz l?ku przemkn?? jej po twarzy? - Jeste?my sami - odpowiedzia?a cichym g?osem. - Zay o to zadba?a. Naprawd? sami, jak nigdy w naszym mieszkaniu. Leyel dopiero po chwili zrozumia?, co sugeruje Deet. Nie o?mieli? si? nawet wymówi? tego s?owa. U?o?y? tylko wargi w pytanie: - Bezpieczni? - Zwykle pomijaj? bibliotek? przy normalnych pods?uchach. Nawet gdyby za?o?yli dla ciebie co? specjalnego, w tej chwili pole interferencyjne blokuje nasz? rozmow?. Prawdopodobnie jednak nie b?d? ci? monitorowa?, dopóki st?d nie wyjdziesz. Wydawa?a si? spi?ta. Niecierpliwa. Jakby nie mia?a ochoty na rozmow?. Jakby chcia?a, ?eby ju? zacz??, a mo?e ?eby ju? sko?czy?. - Je?li ci to nie przeszkadza - rzek?. - Nigdy wcze?niej ci? nie nachodzi?em. Pomy?la?em, ?e ten jeden raz... - Oczywi?cie - uspokoi?a go. Ale wci?? z napi?ciem w g?osie, jakby si? obawia?a, co us?yszy. Opowiedzia? jej wi?c o swoich przemy?leniach na temat j?zyka. Wszystko, czego dowiedzia? si? z prac Kispitoriana i Magolissian. Mia? wra?enie, ?e Deet uspokoi?a si?, gdy tylko zrozumia?a, ?e chce rozmawia? o swoich badaniach. Czego si? ba?a, my?la? Leyel. ?e zaczn? rozmawia? o naszym zwi?zku? Tego nie musi si? obawia?. Nie zamierza? utrudnia? sytuacji, skar??c si? na to, czemu i tak nie mo?na zaradzi?. Kiedy opowiedzia? ju? o wszystkich swoich pomys?ach, Deet kiw­n??a g?ow? - jak ju? tysi?ce razy, gdy wyja?nia? idee czy argumenty. - Nie wiem - stwierdzi?a po chwili. Jak tyle razy wcze?niej, uni­ka?a szybkich odpowiedzi. I -jak cz?sto robi? - nalega?. - A jak my?lisz? - zapyta?. Przygryz?a warg?. - Tak na pierwszy rzut oka, bo nigdy nie próbowa?am powa?­nych zastosowa? teorii spo?eczno?ci w lingwistyce... Pomy?l: mo?e niewielkie, izolowane populacje strzeg? j?zyka, poniewa? jest on cz??ci? ich to?samo?ci. Mo?e j?zyk jest najwa?niejszym rytua?em, a ludzie mówi?cy tym samym j?zykiem tworz? jedno?? tak, jak ni­gdy nie potrafiliby tego ludzie nie rozumiej?cy swojej mowy. Nie dowiemy si? na pewno, gdy? od dziesi?ciu tysi?cy lat wszyscy u?y­waj? standardowego. - Czyli to nie wielko?? populacji, ale raczej... - Raczej to, jak dbaj? o w?asny j?zyk. W jakim stopniu okre?la on ich spo?eczno??. Du?e populacje zaczynaj? wierzy?, ?e wszyscy mówi? tak jak one. Chc? si? jako? wyró?nia?, tworzy? oddzieln? grup?. Wtedy rozwijaj? ?argony i slangi, ?eby odró?nia? si? od po­zosta?ych. Czy nie tak dzieje si? ze wspóln? mow?? Dzieci szukaj? takich sposobów wyra?ania si?, jakich nie u?ywaj? ich rodzice. Profesjonali?ci korzystaj? z zamkni?tych s?owników, ?eby laicy nie znali hase?. To rytua?y okre?lenia spo?eczno?ci. Leyel z powag? kiwn?? g?ow?. Dr?czy?a go jednak pewna oczy­wista w?tpliwo??. Najwyra?niej Deet wiedzia?a, o co mu chodzi. - Tak, tak. Wiem, Leyelu. Odruchowo interpretuj? twoje pyta­nia w terminach w?asnej dyscypliny. Jak fizycy, którzy wierz?, ?e wszystko da si? wyja?ni? poprzez fizyk?. Leyel roze?mia? si?. - Pomy?la?em o tym, ale to, co mówi?a?, ma sens. I wyja?nia naturaln? tendencj? ró?nicowania j?zyków. Chcemy wspólnej mowy, j?zyka otwartej dyskusji, ale chcemy te? prywatnych systemów po­rozumiewania. Tyle ?e j?zyk ca?kowicie prywatny jest bezu?ytecz­ny, bo z kim by?my rozmawiali? Czyli, kiedy formuje si? spo?ecz­no??, tworzy dla obcych przynajmniej kilka lingwistycznych barier, kilka kolokwializmów znanych tylko cz?onkom. - A im wi?kszy zwi?zek odczuwa si? ze spo?eczno?ci?, tym bar­dziej p?ynnie i tym cz??ciej mówi si? jej j?zykiem. - Tak, to ma sens - powtórzy? Leyel. - Takie proste. Widzisz, jak bardzo ci? potrzebuj?? Te s?owa mia?y by? delikatnym wyrzutem - dlaczego nie by?o ci? w domu, kiedy by?a? mi potrzebna - ale nie móg? ich powstrzy­ma?. Siedz?c obok Deet, nawet w tym dziwnym, pachn?cym poko­ju, czu? si? swobodnie i na swoim miejscu. Jak mog?a si? od niego odsun??? To jej obecno?? sprawia?a, ?e ten pokój by? jak dom. Dla niej by? domem, niezale?nie od obecno?ci Leyela. Spróbowa? ubra? t? my?l w s?owa - w abstrakcj?, by jej nie za­bola?y. - My?l?, ?e najwi?ksz? tragedi? jest, gdy osoba okazuje wi?k­sz? lojalno?? wobec spo?eczno?ci ni? którykolwiek z pozosta?ych jej cz?onków. Deet u?miechn??a si? lekko i unios?a brew. Nie wiedzia?a, do czego zmierza. - Przez ca?y czas mówi j?zykiem tej spo?eczno?ci - t?umaczy? Leyel. - Tylko ?e nikt inny nie rozmawia z ni? tym j?zykiem, a im cz??ciej go u?ywa, tym bardziej izoluje si? od pozosta?ych, odpycha ich od siebie. Wreszcie zostaje sama. Czy mo?esz sobie wyobrazi? co? tak smutnego? Kogo? my?l?cego w j?zyku, kto chcia?by nim mówi?, chcia?by go s?ucha?, ale nie pozosta? nikt inny, kto rozumia?­by cho? s?owo. Kiwn??a g?ow?, patrz?c mu w oczy. Czy rozumie, co próbuj? powiedzie?? Czeka? na jej odpowied?. Nic wi?cej nie o?miel? si? doda?. - Ale wyobra? sobie - odpar?a w ko?cu - ?e ten kto? opuszcza ma?? osad?, gdzie nikt go nie rozumie. Idzie za góry, w nowe miejsce, i nagle s?yszy setki, tysi?ce g?osów wymawiaj?cych s?owa, o których marzy? przez lata samotno?ci. I u?wiadamia sobie, ?e tak naprawd? wcale nie zna? j?zyka. S?owa maj? setki znacze? i odcieni, jakich si? nie domy?la?. Poniewa? korzystaj?c z niego ka?dy odrobin? zmienia j?zyk. I kiedy ten kto? wreszcie przemówi, w?asny g?os brzmi w jego uszach jak muzyka, a inni s?uchaj? tej muzyki z zachwytem, w oszo?omieniu, niby wody ?ycia tryskaj?cej z fontanny. I ten kto? rozu­mie, ?e nigdy dot?d nie by? w domu. Leyel nie pami?ta?, by Deet przemawia?a tak... poetycko, tak, w?a?nie to, jakby sama ?piewa?a. To ona jest t? osob?, o której opo­wiada. Tutaj jej g?os brzmi inaczej - o to jej chodzi. W domu, ze mn?, by?a samotna. Tutaj, w bibliotece, znalaz?a innych, którzy mó­wi? jej tajemnym j?zykiem. To nie znaczy, ?e nie chcia?a, by nasze ma??e?stwo si? uda?o. Mia?a tak? nadziej?, ale ja nigdy jej nie rozu­mia?em. Ci ludzie zrozumieli. Rozumiej?. Tutaj jest u siebie - to w?a?nie chce mi powiedzie?. - Rozumiem. - Na pewno? - Zerkn??a na niego badawczo. - Tak my?l?. Dobrze. Spojrza?a zagadkowo. - To znaczy, ?wietnie. Dobrze. To miejsce. Bardzo ?adne. Chyba odczu?a ulg?, ale nie do ko?ca. - Nie powiniene? by? taki smutny, Leyelu. To szcz??liwe miej­sce. Mo?esz tu robi? wszystko, co robi?e? w domu. Tylko nie kocha? ciebie, jak cz?stk? mnie samego, i czu?, ?e ty mnie kochasz jak cz?stk? siebie. - Tak, jestem pewien. - Nie, naprawd?. Pracujesz nad czym? i widz?, ?e zbli?asz si? do rozwi?zania. Dlaczego nie spróbujesz tutaj, gdzie mo?emy o tym rozmawia?? Leyel wzruszy? ramionami. - Zbli?asz si?, prawda? - Sk?d mog? wiedzie?? Szukam na o?lep, jak cz?owiek ton?cy noc? w oceanie. Mo?e jestem blisko brzegu, a mo?e p?yn? tylko co­raz dalej w morze. - A co znalaz?e?? Czy przed chwil? nie zbli?yli?my si? troch? do celu? - Nie. Problem j?zyka... Gdyby by? tylko aspektem teorii spo­?eczno?ci, nie móg?by stanowi? rozwi?zania pocz?tku cz?owieka. - Dlaczego nie? - Poniewa? wiele ssaków naczelnych tworzy spo?eczno?ci. I wiele innych zwierz?t. Wszystkie stadne. Albo nawet ?awice ryb. Pszczo?y. Mrówki. Ka?dy organizm wielokomórkowy jest w?a?ci­wie spo?eczno?ci?. Je?li wi?c ró?nicowanie j?zyka jest cech? spo­?eczno?ci, to wyst?puje u zwierz?t, a wi?c nie jest elementem defini­cji cz?owiecze?stwa. - Och... Chyba nie. - W?a?nie. By?a chyba rozczarowana. Jakby naprawd? si? spodziewa?a, ?e rozwi??? problem pocz?tku natychmiast, ju? dzisiaj. Leyel wsta?. - No nic. Dzi?kuj? za pomoc. - Niewiele ci pomog?am. - Ale? tak. Pokaza?a?, ?e to ?lepy zau?ek. Zaoszcz?dzi?a? mi wiele... my?lenia. Post?p w nauce to tak?e odkrywanie, które z od­powiedzi s? fa?szywe. Jego s?owa mia?y podwójne znaczenie. Pokaza?a mu tak?e, ?e ich ma??e?stwo jest ?lepym zau?kiem. Mo?e to zrozumia?a, a mo?e nie. To bez znaczenia - on zrozumia?. Ta historyjka o samotnym cz?o­wieku, który w ko?cu znajduje miejsce, gdzie czuje si? jak w do­mu... Czy móg? nie zrozumie? jej sensu? - Leyelu - odezwa?a si? Deet. - Mo?e przedstawisz swój pro­blem indekserom? - My?lisz, ?e badacze z biblioteki znajd? odpowied?, je?li mnie si? nie uda?o? - Nie do dzia?u bada? naukowych. Do indeksacji. - O co ci chodzi? - Spisz swoje pytania, wszystkie te uliczki, w które zagl?da?e?... Ró?nicowanie j?zyków. J?zyki naczelnych. I wszystkie inne, nawet te stare. Podej?cia archeologiczne, historyczne. Biologiczne. Wzor­ce pokrewie?stwa. Obyczaje. Wszystko, co ci przyjdzie do g?owy. Wypisz to w formie pyta?. A potem zindeksujemy je. - Zindeksujecie moje pytania? - Tym si? zajmujemy: czytamy ró?ne rzeczy i my?limy o innych, które mog? by? jako? powi?zane. I ??czymy je. Nie mówimy, co ozna­cza dany zwi?zek, ale wiemy, ?e co? oznacza, ?e istnieje. Nie poda­jemy odpowiedzi, Leyelu, ale je?li zbadasz nasz indeks, mo?e ci pomóc co? wymy?li?. Rozumiesz, o co mi chodzi? - Nigdy o tym nie my?la?em. S?dzisz, ?e kilku indekserów zna­laz?oby woln? chwil?? - Nie kilku. My wszyscy. - To absurd, Deet. Nigdy bym o to nie poprosi?. - Ja poprosz?. Nikt nas tu nie nadzoruje, Leyelu. Nie wype?nia­my norm. Nasza praca polega na czytaniu i my?leniu. Zwykle reali­zujemy tu kilkaset projektów równocze?nie, ale przez jeden dzie? mo?emy wszyscy popracowa? nad tym samym dokumentem. - Szkoda czasu. I tak nic nie mog? publikowa?. - Nie musisz nic publikowa?, Leyelu. Nie rozumiesz? Nikt oprócz nas nie wie, co tu robimy. Mo?emy przyj?? twoje pytania jako niepu­blikowany artyku? i zaj?? si? nim i tak. Nie musi nawet wej?? do sieci bibliotecznej. Leyel pokr?ci? g?ow?. - A je?li doprowadz? mnie do rozwi?zania, to co? Opublikuje­my prac? z dwoma setkami wspó?autorów? - To b?dzie twój artyku?. My tylko indeksujemy, ty jeste? auto­rem. Sam musisz dokona? odpowiednich skojarze?. Pozwól nam si? w??czy?. Nagle Leyel zrozumia?, dlaczego tak go namawia. W??czenie go do prac biblioteki pozwoli jej wierzy?, ?e nadal jest cz?stk? jego ?ycia. Je?li stanie si? cz?onkiem jej nowej spo?eczno?ci, b?dzie si? czu?a, jakby wcale go nie opu?ci?a. Nie wiedzia?a, jakie to bolesne? Widzie? j? tutaj, szcz??liw? i bez niego? Przychodzi? jak jeden z wielu przyjació?, cho? byli kiedy? -przynajmniej tak s?dzi? - jedn? niepodzieln? dusz?? Jak móg?by si? na to zgodzi?? Ale tego pragn??a. Poznawa? po jej spojrzeniu, tak dziewcz?­cym i b?agalnym, ?e przypomnia?o mu dni, kiedy si? w sobie zako­chali - daleko st?d, na innej planecie. Tak na niego patrzy?a, kiedy t?umaczy?, ?e musi ju? i??. Kiedy ba?a si?, ?e mo?e go straci?. Czy nie pojmuje, kto tu kogo traci? Mniejsza z tym. Co z tego, ?e nie pojmuje? Je?li ma j? ucieszy? jego udawanie, ?e jest elementem jej nowego domu, elementem tej spo?eczno?ci bibliotekarzy... Je?li chce, ?eby podda? prac? swego ?ycia tej absurdalnej indeksacji... Dlaczego nie? Przecie? nic na tym nie traci. A samo spisanie pyta? w jakim? porz?dku mo?e mu po­móc. Mo?e zreszt? Deet ma racj?, a trantoria?ski indeks wska?e drog? do rozwi?zania problemu pocz?tku. Je?li b?dzie tu przychodzi?, mo?e nadal pozostanie drobn? cz?stk? jej ?ycia. Nie jak w ma??e?stwie, naturalnie. Ale skoro to niemo?li­we, przynajmniej b?dzie j? widywa? i dzi?ki temu zostanie sob?, cz?o­wiekiem, jakim si? sta?, poniewa? kocha? j? przez lata. - Zgoda - rzek?. - Spisz? wszystko i przynios?. - Naprawd? uwa?am, ?e mo?emy ci pomóc. - Owszem - przyzna? z wi?ksz? pewno?ci?, ni? naprawd? od­czuwa?. - Mo?e. Ruszy? do drzwi. - Musisz ju? i??? Przytakn??. - Jeste? pewien, ?e znajdziesz drog?? - Chyba ?e pokoje si? przesun??y. -Nie, tylko noc?... - W takim razie na pewno nie zab??dz?. Zrobi? krok w jej stron? i zrezygnowa?. - Co? - zdziwi?a si?. -Nic. - Oj. - Zrobi?a zawiedzion? min?. - My?la?am, ?e chcesz mnie poca?owa? na do widzenia. Wyd??a wargi jak trzylatka. Za?mia? si?. I poca?owa? j? - jak trzylatek. Potem wyszed?. Zastanawia? si? przez dwa dni. ?egna? j? rankiem, potem próbo­wa? czyta?, ogl?da? widy, cokolwiek. Na niczym nie potrafi? skupi? uwagi. Chodzi? na spacery. Raz nawet wyprawi? si? na powierzchni? zobaczy? niebo - by?a noc i a? g?sto od gwiazd. Nic. W jednym z pro­gramów zobaczy? krótk? scen? z pó?pustynnej planety. Ros?a tam dziwna ro?lina, która usycha?a po osi?gni?ciu dojrza?o?ci, p?ka?a u korzenia, a wiatr porywa? j? i niós? w dal, rozrzucaj?c nasiona. Przez chwil? Leyel czu? niezwyk?? wspólnot? z ro?lin? tocz?c? si? po pu­styni. Mo?e sam te? tak usch?em i mkn? po ja?owej ziemi? Ale nie, wiedzia?, ?e to nieprawda; w ro?linie pozosta?o do?? ?ycia, by roz­rzuca? nasiona. Leyel nie mia? ju? nasion. Te rozrzuci? ju? lata temu. Trzeciego ranka przyjrza? si? swemu odbiciu w lustrze ? parsk­n?? gorzkim ?miechem. - Czy tak czuj? si? ludzie, zanim pope?ni? samobójstwo? - za­pyta? na g?os. Oczywi?cie, ?e nie. Wiedzia?, ?e to tylko melodramatyczne ge­sty. Nie mia? ochoty umiera?. Ale zaraz przysz?o mu do g?owy, ?e je?li to poczucie bezu?y­teczno?ci b?dzie trwa?o, je?li nie znajdzie czego?, co go zajmie, to równie dobrze mo?e umrze?. Poniewa? ?yj?c b?dzie ju? tylko ogrze­wa? w?asne ubranie. Usiad? przed skryptorem i zacz?? spisywa? pytania. Pod ka?dym dodawa? wyja?nienie, jak bada? t? kwesti? i dlaczego nie doprowa­dzi?a go do rozwi?zania problemu pocz?tku. Pojawia?y si? wtedy nowe pytania... Tak, mia? racj?. Sam proces porz?dkowania bezowocnych bada? sprawi?, ?e odpowiedzi wyda?y si? kusz?co bliskie. To niez?e ?wiczenie. Nawet je?li nie znajdzie rozwi?zania, lista py­ta? mo?e pomóc komu? posiadaj?cemu sprawniejszy umys? - lub wi?cej informacji - za dekady, stulecia czy tysi?clecia. Deet wróci?a i po?o?y?a si?, a Leyel wci?? pisa?. Wiedzia?a, kie­dy jest zaj?ty bez reszty, i stara?a si? nie przeszkadza?. Zauwa?y? j? i zrozumia?, ?e omija go z daleka. A potem wróci? do skryptora. Nast?pnego ranka obudzi?a si? i znalaz?a go w ?ó?ku, w ubra­niu. W drzwiach sypialni le?a?a osobista kapsu?a listowa - Leyel za­ko?czy? spis pyta?. Deet podnios?a go i zabra?a do biblioteki. - Jego pytania wcale nie s? akademickie, Deet. - Mówi?am, ?e nie b?d?. - Hari mia? racj?. Chocia? wydaje si? dyletantem, przy ca?ym swoim maj?tku i lekcewa?eniu uniwersytetów, jest cz?owiekiem wiel­kiego rozumu. - Czy Druga Fundacja skorzysta, je?li znajdzie rozwi?zanie swo­jego problemu? - Nie wiem, Deet. Hari by? wró?bit?. Mo?na przyj??, ?e ludz­ko?? osi?gn??a ju? cz?owiecze?stwo, wi?c nie musimy zaczyna? ca­?ego procesu od pocz?tku. - Tak s?dzisz? - A co? Powinni?my znale?? niezamieszkan? planet?, umie­?ci? na niej grup? noworodków, pozwoli? im dorasta? jak zwierz?­ta, a potem wróci? za tysi?c lat i spróbowa? zmieni? ich z powro­tem w ludzi? - Mam lepszy pomys?. We?my dziesi?? tysi?cy zamieszkanych ?wiatów pe?nych ludzi ?yj?cych jak zwierz?ta, zawsze g?odnych, ch?tnych do u?ycia z?bów i pazurów. Odrzyjmy ich z pozorów cy­wilizacji i poka?my, czym s? naprawd?. A kiedy ju? zobacz? siebie wyra?nie, wró?my i nauczmy ich, jak by? lud?mi, ale tym razem na­prawd?, nie tylko przejawia? skrawki i przeb?yski cz?owiecze?stwa. - Dobrze. Tak zróbmy. - Wiedzia?am, ?e mnie zrozumiesz. - Niech tylko twój m?? odkryje, na czym polega ta sztuczka. Wtedy b?dziemy mia?y ca?y czas wszech?wiata, ?eby j? przygoto­wa? i wykona?. Gdy indeks by? gotowy, Deet rano przyprowadzi?a Leyela do biblioteki. Nie zabra?a go do Indeksacji, ale usadowi?a w osobnym pokoju studyjnym wy?o?onym ekranami widów. Nie sprawia?y wra­?enia okien wychodz?cych na zewn?trz, ale pokrywa?y ca?e ?ciany, od pod?ogi po sufit, i wydawa?o si?, ?e stoi na wysokim szczycie ponad ziemi?, bez ?cian ani nawet por?czy chroni?cej przed upad­kiem. Kiedy si? rozejrza?, zaczyna? odczuwa? zawroty g?owy. Jedy­nie drzwi rozbija?y iluzj?. Przez chwil? chcia? prosi? o inny pokój, ale przypomnia? sobie Indeksacj? i zrozumia?, ?e b?dzie lepiej pra­cowa?, je?li on tak?e poczuje si? nieco wytr?cony z równowagi. Z pocz?tku indeksy wydawa?y si? oczywiste. Wywo?a? na ekran lektora pierwsz? stron? swojej listy pyta? i zacz?? czyta?. Lektor ?le­dzi? ruch ?renic, wi?c kiedy tylko Leyel d?u?ej przygl?da? si? jakie­mu? s?owu, w przestrzeni obok strony zaczyna?y si? pojawia? odnie­sienia. Spogl?da? na jedno z nich; je?li okaza?o si? nieciekawe albo oczywiste, przechodzi? do nast?pnego, a pierwsze odsuwa?o si? do ty?u, nadal dost?pne, gdyby jednak zmieni? zdanie i chcia? do niego wróci?. Je?li uzna? odno?nik za interesuj?cy, to po dotarciu do ostatniej linii wy?wietlonego na ekranie fragmentu, rozrasta? si? do pe?nej stro­ny i zas?ania? g?ówny tekst. Potem, je?li nowy materia? tak?e by? in­deksowany, wywo?ywa? nowe odniesienia, prowadz?c coraz dalej od oryginalnego dokumentu, a? wreszcie Leyel postanawia? wróci? i po­dj?? lektur? w miejscu, gdzie j? przerwa?. Jak dot?d, znalaz? tylko tyle, ile móg?by si? spodziewa? po ka?­dym indeksie. Dopiero kiedy posuwa? si? dalej w lekturze w?asnych pyta?, zaczyna? sobie u?wiadamia? jego dziwactwa. Zwykle odno­?niki indeksu powi?zane by?y z kluczowymi s?owami, kiedy wi?c chcia?o si? chwil? pomy?le?, bez wywo?ywania masy niechcianych odwo?a?, nale?a?o zatrzyma? wzrok na s?owach-wype?niaczach, pu­stych frazach typu “gdyby to by?o wszystko, co..." Ka?dy, kto cz?­sto czyta? indeksowane teksty, szybko uczy? si? tej sztuczki i korzy­sta? z niej tak cz?sto, ?e stawa?a si? odruchem. Ale tutaj, kiedy Leyel patrzy? na tak? pust? fraz?, odno?niki na­dal si? pojawia?y. W dodatku nie mia?y wyra?nego zwi?zku z tek­stem, by?y raczej przewrotne, komiczne czy k?ótliwe. Na przyk?ad, przerwa? czytanie swojej argumentacji, ?e archeologiczne poszuki­wania “prymitywno?ci" nie pomog? rozwi?za? kwestii pocz?tku, poniewa? wszystkie kultury “prymitywne" s? jedynie skutkiem upad­ku kultury lotów kosmicznych. Napisa? tam zdanie: “Ca?y ten prymitywizm jest u?yteczny jedynie dlatego, ?e przewiduje, czym mo?e­my si? sta?, je?li nie b?dziemy ostro?ni i nie zachowamy naszych kruchych zwi?zków z cywilizacj?". Z przyzwyczajenia zatrzyma? spojrzenie na pustych s?owach “czym mo?emy si? sta?, je?li". Nikt nie móg? zaindeksowa? takiej frazy. Ale oni tak. Pojawi?o si? kilka odno?ników. Zamiast wi?c zasta­nawia? si? dalej, zwróci? uwag? na to, co indekserzy skojarzyli z t? absurdaln? fraz?. Jednym z odniesie? by?a dziecinna wyliczanka, któr? zna? kie­dy?, cho? dawno zd??y? zapomnie?: Ene due du?o rakiet, Korb? kr?c?, ósme takie, Raz w góreus, raz w dó?eus B?c! Dlaczego indekser do??czy? co? takiego? Pierwszy obraz, jaki pojawi? si? w pami?ci Leyela, to on i kilkoro dzieci s?u?by, trzyma­j?cy si? za r?ce i chodz?cy w ko?o. Kiedy dochodzili do ostatniej linijki, wszyscy rzucali si? na ziemi? i ?miali jak zwariowani. Gra, któr? tylko ma?e dzieci mog? uzna? za zabawn?. Poniewa? przez chwil? wpatrywa? si? w wierszyk, tekst przesu­n?? si? na g?ówn? cz??? ekranu i pojawi?y si? nowe odno?niki. Jed­nym z nich by? naukowy artyku? o ewolucji wierszyka. Autor suge­rowa?, ?e wyliczanka mog?a powsta? w okresie pierwszych lotów kosmicznych na planecie pocz?tku, kiedy rakiet u?ywano do uciecz­ki ze studni grawitacyjnej planety. Czy dlatego po??czono ten wier­szyk z jego tekstem? Poniewa? wi?za? si? z planet? pocz?tku? Nie, to zbyt oczywiste. Kolejny artyku? okaza? si? bardziej po­mocny. Autor odrzuca? ide? pierwszych lotów kosmicznych, ponie­wa? najwcze?niejsze wersje wierszyka w ogóle nie zawiera?y s?owa “rakiety". Najstarsza zapisana wersja brzmia?a: Ene due rikefake Korba borba ósme take. Deus deus kosmadeus Baks! Jak wida?, pisa? autor, by?y to g?ównie nonsensowne s?owa. Pó?­niejsze wersje powsta?y, gdy? dzieci próbowa?y nada? im sens. Leyelowi przysz?o do g?owy, ?e mo?e dlatego indekser po??czy? wierszyk ze zdaniem - poniewa? kiedy? by? nonsensowny, a my pró­bowali?my nada? mu sens. Czy to komentarz do ca?ych poszukiwa? pocz?tku? Czy indek­ser uzna?, ?e s? bezu?yteczne? Nie - wierszyk po??czono z pust? fraz? “czym mo?emy si? sta?, je?li". Mo?e indekser chcia? powiedzie?, ?e istoty ludzkie s? jak ta wyliczanka, ?e nasze ?ycie nie ma sensu, tylko my upieramy si? go szuka?. Czy Deet nie mówi?a czego? podobnego, gdy kiedy? dysku­towali o roli opowie?ci w formowaniu spo?eczno?ci? Wszech?wiat opiera si? przyczynowo?ci, powiedzia?a, ale ludzka inteligencja jej po??da. Dlatego opowiadamy historie: ?eby narzuci? zwi?zki przy­czynowe nie powi?zanym wydarzeniom wokó? nas. To dotyczy równie? nas, prawda? Nasze ?ycie jest nonsensem, ale narzucamy na nie opowie?ci, uk?adamy nasze wspomnienia w ?a?cu­chy przyczynowo-skutkowe, zmuszaj?c je do zdradzania znacze?, na­wet je?li ich nie maj?. Potem bierzemy sum? naszych opowie?ci i na­zywamy “sob?". Ten wierszyk demonstruje ca?y proces - od losowo?ci do znaczenia. Potem wierzymy, ?e te znaczenia s? “prawdziwe". Ale wszystkie nasze dzieci w jaki? sposób zgodzi?y si? na now? wersj? wyliczanki. Oko?o roku 2000 IG istnia?a ju? tylko ostatnia, aktualna wersja, która nie zmieni?a si? do dzisiaj. Jak to mo?liwe, ?e dzieci ze wszystkich planet uzgodni?y t? wersj?? Jak rozprzestrzeni­?a si? zmiana? Czy mo?e dziesi?? tysi?cy dzieci na dziesi?ciu tysi?­cach planet wymy?li?o te same poprawki? Musia?y by? podawane z ust do ust. Jaki? dzieciak dokona? gdzie? kilku zmian i jego wersja si? rozpowszechni?a. Po kilku latach u?y­wa?y jej wszystkie dzieci z s?siedztwa, potem wszystkie w ca?ym mie?cie, na ca?ej planecie. Dzia?o si? to szybko, poniewa? dzieci?ca generacja ?yje tylko kilka lat. Siedmiolatki mog?y uwa?a? now? wersj? za ?art, ale powtarza?y j? tak cz?sto, ?e pi?ciolatki uzna?y j? za praw­dziw?. A po kilku latach w?ród dzieci nie pozosta? ju? nikt, kto by pami?ta? oryginalny wierszyk. Tysi?c lat to do??, ?eby rozpowszechni?a si? nowa wersja. Albo ?eby dosz?o do kolizji pi?ciu czy dziesi?ciu nowych wersji, które zla?y si? i powróci?y - zmienione - na planety, które ju? raz lub dwa razy zmienia?y s?owa. My?l?c o tych s?owach, Leyel przywo?a? w wyobra?ni obraz sie­ci dzieci, powi?zanych ze sob? ni?mi wierszyka, rozci?gaj?cej si? z planety na planet? przez ca?e Imperium, a potem wstecz przez czas, od jednej generacji do poprzedniej - trójwymiarowy splot, wi???cy wszystkie dzieci od samego pocz?tku. Ale kiedy dorós?, wyrywa? si? z sieci wierszyka. Ju? nie s?ysza? s?ów “Ene due du?o rakiet" i nie chwyta? za r?ce dzieci stoj?cych obok. Nie by? ju? elementem pie?ni. Ale jego dzieci tak. A potem wnuki. Wszystkie chwyta?y si? za r?ce, zmienia?y si? z kr?gu do kr?gu - niesko?czony ludzki ?a?cuch si?gaj?cy do dawno zapomnianego rytua?u na jednej z planet ludz­ko?ci - mo?e, mo?e na samej planecie pocz?tku. Wizja by?a tak wyra?na, tak poch?aniaj?ca, ?e kiedy w ko?cu znów zauwa?y? ekran lektora, odebra? to jak nag?e przebudzenie. Musia? si? wyprostowa? i oddycha? p?ytko, dopóki si? nie uspokoi?, dopóki serce nie zacz??o bi? wolniej. Znalaz? fragment rozwi?zania, chocia? jeszcze go nie rozumia?. Splot ??cz?cy wszystkie dzieci jest elementem tego, co czyni nas lud?­mi, chocia? Leyel wci?? nie wiedzia?, dlaczego. Niezwyk?e, prze­wrotne indeksowanie frazy bez znaczenia sk?oni?o go do nowego spojrzenia na problem. To nie znaczy, ?e uniwersalna kultura dzieci jest nowym pomys?em. Po prostu dot?d nie przypuszcza? nawet, ?e mo?e mie? co? wspólnego z kwesti? pocz?tku. Co mia? na my?li indekser, kiedy do??cza? t? wyliczank?? Czy tak?e dostrzeg? wizj?? Mo?e, ale raczej nie. Zapewne fraza o stawaniu si? wywo?a?a u indeksera skojarzenie z wysi?kiem - jak przy kr?ceniu korb?. A mo­?e tylko ogólna my?l o ludzko?ci si?gaj?cej gwiazd przypomnia?a, ?e wierszyk mówi? o rakietach wznosz?cych si? z planety pocz?tku, a potem opadaj?cej na nowe ?wiaty. Kto mo?e wiedzie?, co wier­szyk oznacza? dla indeksera? Kto zgadnie, dlaczego zosta? po??czo­ny z tym w?a?nie zdaniem? Leyel poj?? nagle, ?e wyobra?a sobie Deet dokonuj?c? tego kon­kretnego skojarzenia. Nie mia? powodów, by wierzy?, ?e to jej dzie­?o, ale dla niego by?a uosobieniem wszystkich indekserów. Przy??­czy?a si? do nich, sta?a si? jedn? z nich, kiedy wi?c przeprowadzano indeksacj?, by?a jej cz??ci?. To w?a?nie oznacza przynale?no?? do spo?eczno?ci - ca?a praca jest w pewnym stopniu twoja. Deet by?a cz??ci? wszystkiego, co zrobili indekserzy, a zatem Deet to zrobi?a. I znowu wyobrazi? sobie sie?, ale tym razem by?a to sie? topolo­gicznie niemo?liwa, skr?cona w sobie tak, ?e cho?by trzyma? w d?o­ni dowoln? cz?stk? brzegu, trzyma? ca?y brzeg i ?rodek tak?e. By?a jedno?ci?, a ka?dy fragment zawiera? w sobie ca?o??. Ale je?li wizja jest prawdziwa, to kiedy Deet przy??czy?a si? do spo?eczno?ci bibliotekarzy, Leyel przy??czy? si? tak?e, poniewa? za­wiera?a go w sobie. Przychodz?c tutaj, wcale go nie opuszcza?a. Wplot?a go w now? sie?, wi?c zamiast co? traci?, jedynie zyskiwa?. By? tego cz??ci?, poniewa? ona by?a, wi?c gdyby j? straci?, to tylko dlatego, ?e j? odepchn??. Zas?oni? d?o?mi oczy. W jaki sposób niezborne my?li o proble­mie pocz?tku doprowadzi?y go do rozwa?a? o w?asnym ma??e?stwie? Ju? wierzy?, ?e zbli?a si? do pe?ni zrozumienia, kiedy nagle powróci? do w?asnych k?opotów. Usun?? wszystkie odniesienia do “Ene due du?o rakiet" i “Ene due rike fake" czy jak to brzmia?o, po czym wróci? do oryginalnego dokumentu, próbuj?c skupi? my?li na zasadniczym temacie. Przegrywa? jednak t? bitw?. Nie potrafi? si? oprze? kusz?cemu wy­zwaniu indeksu. Powinien czyta? o u?ywaniu narz?dzi i techniki, o tym ?e nie mo?e to by? linia graniczna mi?dzy cz?owiekiem a zwierz?ciem, poniewa? istniej? zwierz?ta, które wytwarzaj? narz?dzia i ucz? inne, jak z nich korzysta?. I nagle indeks podsuwa? mu opowie?? grozy o cz?owieku, który zapragn?? by? najwi?kszym geniuszem wszystkich czasów i s?dzi?, ?e jedynie godziny tracone na sen nie pozwalaj? mu osi?gn?? po??­danej wielko?ci. Wynalaz? wi?c maszyn?, która spa?a za niego. Dzia­?a?a doskonale, dopóki nie u?wiadomi? sobie, ?e maszyna ma rów­nie? wszystkie jego sny. Za??da?, ?eby mu je opowiedzia?a. Maszyna zacz??a przekazywa? najwspanialsze, najbardziej b?y­skotliwe idee, jakie móg? sobie wyobrazi? - o wiele m?drzejsze, ni? cz?owiek ów wymy?la? na jawie. Wzi?? wi?c m?otek i rozbi? maszy­n?, by odzyska? swoje sny. Ale chocia? znowu móg? sypia?, nie zdo­?a? osi?gn?? tej jasno?ci my?li, jak? posiada?a maszyna. Oczywi?cie, nie móg? opublikowa? tego, co pisa?a maszyna - to nie do pomy?lenia, by produkt maszyny przedstawia? jako dzie?o cz?owieka. Kiedy umar? w rozpaczy, inni znale?li maszynowe wy­druki i uznali, ?e ów cz?owiek napisa? to wszystko i ukry?. Opubliko­wali teksty i wszyscy uznali go za najwi?kszego geniusza w historii ludzko?ci. Opowie?? t? powszechnie uznawano za obscenicznie przera?a­j?c?, poniewa? wyst?powa?a w niej maszyna kradn?ca cz??? umys?u cz?owieka i wykorzystuj?ca j?, by go zniszczy?. Typowy motyw. Ale dlaczego indekser odwo?a? si? do niej w dyskusji o wytwarzaniu na­rz?dzi? Leyel zastanowi? si? i uzna?, ?e opowie?? sama w sobie jest ro­dzajem narz?dzia. Tak samo jak maszyna, zbudowana przez cz?o­wieka, o którym mówi. Opowiadaj?cy przekaza? w tej historii swoje sny, a kiedy ludzie s?uchali jej lub czytali, te sny, a raczej koszmary, pozostawa?y im w pami?ci. Pozostawa?y ostre i wyra?ne, straszne i rzeczywiste. Gdyby stara? si? przekaza? im te same prawdy bezpo­?rednio, nie w formie opowie?ci, uznaliby, ?e jego idee s? g?upie i nie­istotne. Leyel przypomnia? sobie s?owa Deet, jak to ludzie absorbuj? opowie?ci w?asnej spo?eczno?ci, przerabiaj? je na swoj? mod?? i wy­korzystuj? dla tworzenia w?asnej duchowej autobiografii. Pami?ta­j?, jak robili to, co bohaterowie opowie?ci, i nadal odgrywaj? w ?y­ciu postacie bohaterów, a je?li im si? nie udaje, przynajmniej oceniaj? si? wed?ug norm ustalonych przez bohaterów. Opowie?ci staj? si? ludzkim sumieniem albo zwierciad?em. I znowu, jak ju? wiele razy, przerwa? te rozmy?lania z d?o?mi przyci?ni?tymi do oczu, próbuj?c wypchn?? - lub opanowa? - wizje sieci i zwierciade?, ?wiatów i atomów, a kiedy wreszcie otworzy? oczy, zobaczy? siedz?ce przed nim Deet i Zay. Nie - pochylaj?ce si? nad nim. Le?a? na niskim ?ó?ku, a one kl?cza?y obok. - Jestem chory? - zapyta?. - Mam nadziej?, ?e nie - odpar?a Deet. - Znalaz?y?my ci? na pod?odze. Jeste? wyczerpany, Leyelu. Mówi?am ci: musisz co? je??, musisz normalnie sypia?. Nie jeste? ju? m?ody i nie mo?esz tak du?o pracowa?. - Dopiero zacz??em. Zay roze?mia?a si?. - Pos?uchaj go tylko, Deet. Mówi?am, ?e go to wci?gn??o i nie wie nawet, jaki dzi? dzie?. - Siedzisz tu od trzech tygodni, Leyelu. Przez ostatni tydzie? nie wraca?e? nawet do domu. Przynosi?am ci jedzenie, ale nie chcia­?e? je??. Ludzie mówili do ciebie, a ty zapomina?e? o ich obecno?ci. Odp?ywa?e? w co? w rodzaju... transu. Leyelu, ?a?uj?, ?e ci? tu przy­prowadzi?am. ?a?uj?, ?e zaproponowa?am ci indeksacj?... - Nie! - krzykn??. Usiad? z wysi?kiem. Z pocz?tku Deet próbowa?a u?o?y? go z powrotem, powtarza­j?c, ?e musi wypocz??. To Zay pomog?a mu usi???. - Pozwól mu mówi? - powiedzia?a. - To, ?e jeste? jego ?on?, nie oznacza jeszcze, ?e mo?esz go uciszy?. - Indeks jest naprawd? cudowny - o?wiadczy? Leyel. - Jak tunel, który otworzy? si? w g??b mojego w?asnego umys?u. Ci?gle widz? ?wiat?o tu? poza zasi?giem, a potem budz? si? i znowu je­stem na wierzcho?ku sam, je?li nie liczy? stronic w lektorze. Ci?gle je trac?... - Nie, Leyelu, to my ci? tracimy. Indeks ci? zatruwa, odbiera ci dusz?... - Nie ?artuj, Deet. To ty mi go zaproponowa?a? i mia?a? racj?. Indeks ci?gle mnie zaskakuje, zmusza do my?lenia na nowe sposo­by. Ju? znalaz?em niektóre odpowiedzi. - Odpowiedzi? - spyta?a Zay. - Nie wiem, czy potrafi? to wyt?umaczy?. Co czyni nas lud?mi. To ma zwi?zek ze spo?eczno?ciami, opowie?ciami i narz?dziami, i... ma zwi?zek z tob? i ze mn?, Deet. - Mam nadziej?, ?e jeste?my lud?mi - odpar?a. Przekomarza?a si?, ale te? zach?ca?a, by mówi? dalej. - Przez wiele lat ?yli?my razem i stworzyli?my spo?eczno??... Najpierw z dzie?mi, dopóki nie odesz?y, a potem my sami. Ale jeste­?my jak zwierz?ta. - Tylko czasami. - To znaczy jak zwierz?ta stadne, jak szczepy ma?p naczelnych czy dowolna inna spo?eczno??, spajana jedynie rytua?ami i wzorca­mi chwili bie??cej. Mamy swoje przyzwyczajenia, swoje obyczaje. Swój prywatny j?zyk s?ów i gestów, swoje ta?ce, wszystko to, co mo?e posiada? stado g?si albo rój pszczó?. - Bardzo prymitywne. - Tak. Ale to prawda, rozumiesz? To spo?eczno??, która ginie z ka?dym pokoleniem. Kiedy umrzemy, Deet, wszystko to zniknie. Inni ludzie b?d? zawiera? ma??e?stwa, ale nikt z nich nie zapami?ta naszych ta?ców, pie?ni, j?zyka i... - Nasze dzieci b?d? je zna?y. - Nie. O to mi w?a?nie chodzi. Zna?y nas, my?l? nawet, ?e wci?? nas znaj?, ale nigdy nie nale?a?y do spo?eczno?ci naszego ma??e?­stwa. Nikt nie nale?a?. Nikt nie móg? nale?e?. Dlatego w?a?nie, kiedy pomy?la?em, ?e opuszczasz mnie dla tej... - Kiedy pomy?la?e?, ?e ci?... - Cicho, Deet - przerwa?a jej Zay. - Niech sobie gada. - Kiedy pomy?la?em, ?e mnie opuszczasz, czu?em si? jak uma­r?y, jakbym straci? wszystko... Bo je?li przesta?a? by? cz??ci? nasze­go ma??e?stwa, nie pozosta?o ju? nic. Rozumiesz? - Nie rozumiem, jaki to ma zwi?zek z pocz?tkiem cz?owieka, Leyelu. Wiem tylko, ?e nigdy bym ci? nie opu?ci?a i nie mog? uwie­rzy?, ?e przysz?o ci do g?owy... - Nie przeszkadzaj mu, Deet. - To dzieci. Wszystkie dzieci. Bawi? si? w “Ene due du?o ra­kiet", potem dorastaj?! przestaj? si? bawi?, wi?c konkretna spo?ecz­no?? tych pi?ciorga czy sze?ciorga dzieci ju? nie istnieje, ale inne dzieci wci?? wykonuj? ten taniec. Recytuj? ten wierszyk. Od dzie­si?ciu tysi?cy lat! - To czyni nas lud?mi? Dziecinne wyliczanki? - S? cz??ci? tej samej spo?eczno?ci! I ?miej? po??czenia mi?dzy nimi poprzez pustk? mi?dzygwiezdnej przestrzeni; one wci?? pozo­staj? jako? tymi samymi dzie?mi. Dziesi?? tysi?cy lat, dziesi?? tysi?­cy planet, kwintyliony dzieci, a wszystkie znaj? ten wierszyk, wszyst­kie wykonuj ? taniec. Opowie?? i rytua?... one nie gin? ze szczepem, nie zatrzymuj? si? na granicy. Dzieci, które nigdy nie spotka?y si? twarz? w twarz, które ?yj? tak daleko od siebie, ?e ?wiat?o jednej gwiazdy wci?? jeszcze nie dotar?o do drugiej, nale?? do tej samej spo?eczno?ci. Jeste?my lud?mi, poniewa? pokonali?my przestrze? i czas. Pokonali?my barier? wiecznej ignorancji pomi?dzy jednym cz?owiekiem a drugim. Znale?li?my sposób przelania moich wspo­mnie? do twojego umys?u, a twoich do mojego. - Przecie? odrzuci?e? ju? te idee, Leyelu. J?zyk, spo?eczno?? i... - Nie! Nie tylko j?zyk, nie tylko stada szympansów popiskuj?­cych do siebie. Historie, definiuj?ce spo?eczno?? epickie opowie?ci, mity ucz?ce nas, jak funkcjonuje ?wiat... Wykorzystujemy je, by tworzy? siebie nawzajem. Stali?my si? innym gatunkiem, stali?my si? lud?mi, bo znale?li?my sposób wyd?u?enia ci??y poza macic?, sposób obdarowania ka?dego dziecka dziesi?tkami tysi?cy rodziców, którzy nigdy si? nie spotkali. Leyel zamilk?, pochwycony w pu?apk? niemo?no?ci znalezienia odpowiednich s?ów. Nie potrafi? przekaza? tego, co widzia? w my­?lach. Je?li do tej pory nie zrozumia?y, nigdy tego nie pojm?. - Tak - stwierdzi?a Zay. - My?l?, ?e indeksacja twojego tekstu by?a dobrym pomys?em. Leyel westchn?? i po?o?y? si? na wznak. - Nie warto by?o próbowa?. - Wr?cz przeciwnie. Uda?o ci si?. Deet pokr?ci?a g?ow?. Leyel wiedzia?, dlaczego - próbowa?a da? Zay znak, ?e nie powinna uspokaja? Leyela pochwa?ami. - Nie uciszaj mnie, Deet. Wiem, co mówi?. Mo?e nie znam Leyela tak dobrze, jak ty, ale umiem rozpozna? prawd?, kiedy j? us?ysz?. W pewnym sensie, przypuszczam, Hari rozpoznawa? j? instynktow­nie. Dlatego upiera? si? przy tych dziecinnych holonagraniach, zmu­szaj?c nieszcz?snych mieszka?ców Terminusa, ?eby co kilka lat zno­sili jego przemowy. W ten sposób nadal ich tworzy, pozostaje ?ywy w?ród nich. Dzi?ki temu maj? wra?enie, ?e ich ?ycie ma jaki? cel poza nimi samymi. Historia mityczna i epicka równocze?nie... Wszy­scy oni nosz? w sobie cz?stk? Hariego Seldona, tak jak dzieci a? do grobu nosz? w sobie cz?stk? rodziców. Z pocz?tku Leyel zrozumia? tylko, ?e Hari Seldon pochwali?by jego przemy?lenia o pocz?tku cz?owieka. Potem u?wiadomi? sobie, ?e w s?owach Zay by?o co? wi?cej ni? tylko pochwa?a. - Zna?a? Hariego Seldona? - Troch? - potwierdzi?a Zay. - Albo mu powiesz, albo nic nie mów - wtr?ci?a Deet. - Nie mo?esz doprowadzi? go tak daleko i zostawi?. - Zna?am Hariego tak, jak ty znasz Deet - powiedzia?a Zay. - Nie - zaprotestowa? Leyel. - Wspomnia?by o tobie. - Doprawdy? Nigdy nie mówi? o swoich studentach. - Mia? tysi?ce studentów. - Wiem, Leyelu. Widzia?am, jak wype?niaj? sale wyk?adowe i s?u­chaj? drobnych odprysków psychohistorii, których naucza?. Ale po­tem odchodzi? do biblioteki, do pokoju, gdzie bezpieczni nigdy nie zagl?daj?, gdzie móg? mówi? to, czego bezpieczni nigdy nie us?y­szeli. Tam naucza? swoich prawdziwych studentów. To jedyne miej­sce, gdzie nauka psychohistorii wci?? ?yje, gdzie pomys?y Deet na temat formowania spo?eczno?ci znajduj? zastosowanie, gdzie twoja wizja pocz?tku cz?owiecze?stwa b?dzie kszta?towa?a nasze oblicze­nia przez najbli?szy tysi?c lat. Leyel s?ucha? w oszo?omieniu. - W Bibliotece Imperialnej? Hari mia? swoj? uczelni? w bibliotece? - A gdzie indziej? W ko?cu musia? nas zostawi?, kiedy nadszed? czas, by publicznie og?osi? przepowiednie upadku Imperium. Wte­dy bezpieczni zacz?li obserwowa? go na powa?nie, a ?e nie chcia? pozwoli?, by nas wykryli, nigdy ju? tu nie powróci?. To najstrasz­niejsze, co nam si? przydarzy?o. Jakby umar? dla nas, d?ugie lata przed ?mierci? cia?a. By? cz??ci? nas, Leyelu, tak jak ty i Deet jeste­?cie cz?stkami siebie nawzajem. Ona wie. Przy??czy?a si? do nas przed jego odej?ciem. To go zabola?o. Tak wielka tajemnica, a on nie zosta? dopusz­czony. - Dlaczego Deet, a nie ja? - Nie rozumiesz, Leyelu? Najwa?niejsze by?o przetrwanie na­szej ma?ej spo?eczno?ci. Dopóki by?e? Leyelem Forsk?, w?adc? jed­nej z najwi?kszych fortun Imperium, nie mog?e? do nas nale?e?. Spro­wokowa?by? zbyt wiele komentarzy, ?ci?gn??by? na nas uwag?. Deet mog?a przyj??, poniewa? przewodnicz?cy Chen nie dba? o to, co robi. Nigdy powa?nie nie traktowa? ma??onek. To jeden z dowodów, ?e jest g?upcem. - Ale Hari zawsze planowa?, ?e zostaniesz jednym z nas - wtr?­ci?a Deet. - Najbardziej si? obawia?, ?e rozgniewasz si? i si?? do??­czysz do Pierwszej Fundacji. Twoj? rol? widzia? w naszej. W Dru­giej Fundacji. Leyel przypomnia? sobie swoj? ostatni? rozmow? z Harim. Nie pami?ta?: czy Hari kiedykolwiek go ok?ama?? Powiedzia?, ?e Deet nie mo?e lecie? na Terminusa, ale teraz s?owa te nabra?y ca?kiem innego znaczenia. Chytry lis! Ani razu nie sk?ama?, ale te? nie po­wiedzia? prawdy. - Nie by?o to ?atwe - podj??a Zay. - Musieli?my zach?ci? ci? do sprowokowania Chena. Nie za bardzo, ?eby nie kaza? ci? uwi?zi? albo zabi?, ale dostatecznie, ?eby odebra? ci maj?tek i zapomnia? o tobie. - Wy to sprawili?cie? - Nie, nie, Leyelu. To i tak by si? sta?o, poniewa? jeste?, kim jeste?, a Chen te? jest tym, kim jest. Istnia?y jednak ró?ne mo?liwo­?ci, pomi?dzy zam?czeniem na ?mier? ciebie i Deet z jednej strony a z drugiej tob? spiskuj?cym z Romem, by zabi? Chena i przej?? w?adz? w Imperium. Ka?de z tych ekstremów uniemo?liwi?oby ci uczestnictwo w Drugiej Fundacji. Hari by? przekonany, podobnie jak Deet i ja, ?e twoje miejsce jest mi?dzy nami. Nie w?ród umar?ych. Nie w polityce. Tutaj. To oburzaj?ce, ?e kto? podejmowa? za niego takie decyzje, na­wet go nie uprzedzaj?c. Jak Deet mog?a tak d?ugo trzyma? to w ta­jemnicy? A jednak wyra?nie mieli racj?. Gdyby Hari powiedzia? mu o tej Drugiej Fundacji, Leyel by?by ch?tny - by?by dumny, mog?c si? do niej przy??czy?. Ale nie móg? si? dowiedzie?, nie móg? tu trafi?, dopóki Chen nie przesta? uwa?a? go za zagro?enie. - Dlaczego s?dzisz, ?e Chen kiedy? o mnie zapomni? - Ju? o tobie zapomnia?, na pewno. Szczerze mówi?c, wydaje mi si?, ?e dzisiaj zapomni o wszystkim, co wiedzia?. - Nie rozumiem. - Jak my?lisz, dlaczego rozmawiamy tak otwarcie akurat dzi­siaj, kiedy tak d?ugo zachowywali?my milczenie? Przecie? nie jeste­?my w Indeksacji. Leyel poczu? zimny dreszcz strachu. - Mog? nas us?ysze?? - Gdyby s?uchali. Jednak w tej chwili bezpieczni s? zbyt zaj?ci udzielaniem Romowi Divartowi pomocy w zyskaniu pe?nej w?adzy nad Komisj? Bezpiecze?stwa Publicznego. A je?li nawet Chen nie trafi? ju? do komory radiacyjnej, wkrótce to nast?pi. Leyel nie móg? si? pohamowa? - wie?ci by?y nazbyt wspania?e. Zeskoczy? z ?ó?ka i niemal skaka? z rado?ci. - Rom to zrobi?! Po tylu latach zrzuci? tego starego paj?ka! - To wa?niejsze ni? tylko sprawiedliwo?? i zemsta - o?wiadczy­?a Zay. - Jeste?my przekonani, ?e znaczna liczba gubernatorów, pre­fektów i dowódców wojskowych nie uzna nowego przywództwa Komisji Bezpiecze?stwa Publicznego. Reszt? ?ycia zajmie Romowi Divartowi walka z buntownikami. Aby skupi? swoje si?y blisko Tran­tora, w obronie przed najgro?niejszymi przeciwnikami i pretenden­tami, przyzna bezprecedensowe swobody i autonomi? wielu, bardzo wielu ?wiatom peryferyjnym. Praktycznie rzecz bior?c, ?wiaty ze­wn?trzne przestan? by? cz??ci? Imperium. W?adza imperialna zosta­wi je w spokoju, a ich podatki nie b?d? sp?ywa? na Trantor. Impe­rium nie jest ju? Galaktyczne. Dzisiejsza ?mier? przewodnicz?cego Chena oznacza pocz?tek ko?ca Imperium, chocia? nikt prócz nas nie dostrze?e tego przez najbli?sze dekady czy nawet stulecia. - Tak niedawno zmar? Hari, a jego przepowiednie ju? zaczynaj? si? sprawdza?. - To nie by? zwyk?y przypadek - wyja?ni?a Zay. - Jeden z na­szych agentów zdo?a? wp?yn?? na Chena, ?eby z misj? odebrania ci maj?tku wys?a? osobi?cie Roma Divarta. To przepe?ni?o czar? i sk?o­ni?o Roma do puczu. Chen upad?by albo umar? i tak, niezale?nie od naszych dzia?a?, w ci?gu najbli?szego pó?tora roku. Ale przyznaj?, ?e z pewn? satysfakcj? wykorzystali?my ?mier? Hariego jako zapal­nik, który obali? go troch? wcze?niej i w okoliczno?ciach, które do­prowadzi?y ci? do biblioteki. - To by?a tak?e próba - doda?a Deet. - Szukamy sposobów wp?y­wania na pojedyncze osoby tak, ?eby o tym nie wiedzia?y. Takie dzia­?ania s? wci?? bardzo prymitywne i niesystematyczne, chocia? w tym przypadku wp?ywali?my na Chena skutecznie. Nie mieli?my wyj?cia. Stawk? by?o twoje ?ycie, a tak?e szansa, ?e si? do nas przy??­czysz. - Czuj? si? jak marionetka - mrukn?? Leyel. - Chen by? marionetk? - odpar?a Zay. - Ty by?e? nagrod?. - To przecie? bzdura - stwierdzi?a Deet. - Hari ci? kocha?. Ja ci? kocham. Jeste? wielkim cz?owiekiem. Druga Fundacja musia?a ci? po­zyska?. Wszystko, co mówi?e?, czego broni?e? przez ca?e ?ycie, dowo­dzi?o jasno, ?e pragniesz uczestniczy? w naszej pracy. Mam racj?? - Tak - przyzna? Leyel. I roze?mia? si?. - Ten indeks... - Co w tym ?miesznego? - zdziwi?a si? Zay, troch? ura?ona. -Ci??ko nad nim pracowali?my. - I by? cudowny, niezwyk?y, hipnotyczny. Potrafili?cie zebra? tych wszystkich ludzi i po??czy? ich, jakby byli jednym umys?em, intuicyjnie o wiele m?drzejszym ni? ktokolwiek inny w pojedynk?. Naj?ci?lej zunifikowana, najpot??niejsza ludzka spo?eczno?? w ca­?ej historii. Je?li nasza zdolno?? opowiadania czyni nas lud?mi, to mo?e umiej?tno?? indeksowania czyni nas czym? wi?cej. Deet poklepa?a d?o? Zay. - Nie zwracaj na niego uwagi. Przejawia szale?czy entuzjazm neofity. Zay unios?a brew. - Wci?? czekam, a? wyja?ni, dlaczego ten indeks go roz?mieszy?. - Bo przez ca?y czas my?la?em: jak bibliotekarze mogli tego dokona?? Zwykli bibliotekarze! A teraz dowiaduj? si?, ?e ci biblio­tekarze to wybrani studenci Hariego Seldona. Moje pytania indekso­wali psychohistorycy! - Nie wy??cznie. Wi?kszo?? z nas jest rzeczywi?cie biblioteka­rzami. Albo mechanikami, stra?nikami czy czymkolwiek jeszcze. Psychologowie i psychohistorycy to niewielka stru?ka w strumieniu biblioteki. Z pocz?tku uznawano ich za obcych. Badaczy. U?ytkow­ników biblioteki, nie jej pracowników. Tym w?a?nie zajmowa?a si? Deet przez ostatnie lata: próbowa?a zwi?za? nas razem w jedn? spo­?eczno??. Ona tak?e przyby?a tu jako badacz, pami?tasz? A teraz sprawi?a, ?e lojalno?? tych ludzi wobec biblioteki jest silniejsza od innych zwi?zków. Ca?o?? dzia?a znakomicie. Przekonasz si?, Ley­elu. Deet to czarodziejka. - Wszyscy tworzymy razem - powiedzia?a Deet. - Pomocne jest to, ?e te kilkaset osób, które chc? po??czy? w jedno??, tak dobrze zna i rozumie ludzki umys?. Wiedz?, co robi?, i u?atwiaj? mi to. Nie odnios?am jeszcze pe?nego sukcesu. W najbli?szych latach musimy powo?a? grup? psychologów, nauczaj?c? i wprowadzaj?c? dzieci bibliotekarzy, mechaników czy personelu medycznego, ?eby psycho­logowie nie stali si? kast? rz?dz?c?. A potem mieszane ma??e?stwa mi?dzy grupami... Mo?e za sto lat powstanie prawdziwie spójna spo?eczno??. Budujemy tu demokratyczne miasto-pa?stwo, nie wy. dzia? uniwersytecki ani klub towarzyski. Leyel my?la? o czym? innym. To nie do zniesienia, ?e setki ludzi zna?y prac? Hariego, ale on nie. - Musisz mnie nauczy? - za??da?. - Wszystkiego, czego na­uczy? ci? Hari, wszystkiego, co przede mn? ukry?... - Z czasem oczywi?cie, Leyelu - zgodzi?a si? Zay. - Ale w tej chwili ciekawsze jest to, czego ty mo?esz nas nauczy?. Jestem pew­na, ?e ju? w tej chwili kr??y po bibliotece zapis twoich s?ów po prze­budzeniu. - By?y nagrywane? - Nie mieli?my pewno?ci, czy lada moment nie wpadniesz w ka­tatoni?. Nie masz poj?cia, jak si? o ciebie martwi?y?my. Oczywi?cie, ?e nagrali?my wszystko. To mog?y by? twoje ostatnie s?owa. - Nie b?d?. Wcale nie czuj? si? zm?czony. - W takim razie nie jeste? tak inteligentny, jak mi si? wydawa?o. Masz niebezpiecznie os?abiony organizm. Straszliwie siebie trakto­wa?e?. Nie jeste? ju? m?ody i nalegam, ?eby? przez kilka dni nie zbli­?a? si? do lektora. - A co, jeste? moim lekarzem? - Leyelu... - Deet dotkn??a jego ramienia, jak zawsze, kiedy chcia?a go uspokoi?. - Badali ci? ju? lekarze. I musisz zda? sobie spraw?: Zay jest Pierwszym Mówc?. - To znaczy dowódc?? - To nie Imperium - odpar?a Zay. - A ja nie jestem Chenem. By? Pierwszym Mówc? oznacza, ?e pierwsza zabieram g?os, kiedy spotykamy si? razem. A potem, na ko?cu, podsumowuj?, co zosta?o powiedziane, i og?aszam decyzj? grupy. - To prawda - zapewni?a Deet. - Wszyscy uwa?aj?, ?e powinie­ne? odpocz??. - Wszyscy o mnie wiedz?? - Naturalnie. Po ?mierci Hariego jeste? najbardziej oryginalnym my?licielem, jaki nam pozosta?. Potrzebujemy ci?, wi?c naturalnie martwimy si? o ciebie. Poza tym Deet tak bardzo ci? kocha, a my tak bardzo kochamy Deet, a? wydaje nam si?, ?e te? jeste?my troch? w tobie zakochani. Roze?mia?a si?, po niej Leyel, a potem Deet. Leyel zauwa?y? jed­nak, ?e kiedy zapyta?, czy wszyscy o nim wiedz?, Zay wyja?ni?a, ?e martwi? si? o niego i ?e go kochaj?. Dopiero teraz u?wiadomi? sobie, ?e odpowiedzia?a mu na pytanie, które naprawd? chcia? zada?. - A kiedy b?dziesz wraca? do zdrowia - podj??a Zay - Indeksa­cja zajmie si? twoj? now? teori?... - To nie teoria, to tylko sugestia, my?l... - ...i kilku psychohistoryków. Zobaczymy, czy mo?na j? skwan­tyfikowa?, mo?e poprzez wariacj? wzorów, jakie wykorzystywali­?my przy prawach rozwoju spo?eczno?ci Deet. Mo?e uda si? nam zamieni? studia pocz?tku w prawdziw? nauk?. - Mo?e - zgodzi? si? Leyel. - Nie masz nic przeciwko temu? - Nie jestem pewien. Przede wszystkim jestem podniecony, ale te? z?y, ?e zostaj? na boku. A przede wszystkim... czuj? ulg?. - To dobrze. Wpad?e? w beznadziejne bagno. Praca b?dzie sz?a ci lepiej, je?li na zawsze pozostaniesz wytr?cony z równowagi. Zay odprowadzi?a go do ?ó?ka, pomog?a si? u?o?y? i wysz?a. Sam na sam z Deet, Leyel nie wiedzia?, co ma mówi?. Trzyma? j? tylko za r?k? i patrzy? jej w twarz. Serce przepe?nia?y mu uczucia, których nie umia? ubra? w s?owa. Wie?ci o bizantyjskich planach Hariego, o Drugiej Fundacji psychohistoryków, o Romie Divarcie przejmuj?cym rz?dy zamgli?y si? gdzie? w tle. Najwa?niejsza by?a r?ka Deet w jego d?oni, jej oczy wpatrzone w niego, jej serce, umys?, dusza tak ?ci?le zwi?zane z jego, ?e nie wiedzia? i nie dba?, gdzie sam si? ko?czy i zaczyna Deet. Jak móg? sobie cho?by wyobra?a?, ?e chce go porzuci?? Przez lata ma??e?stwa stwarzali siebie nawzajem. Deet by?a najwspanial­szym osi?gni?ciem jego ?ycia, a on jej najcenniejszym dzie?em. Je­ste?my dla siebie rodzicami i dzie?mi. Mo?emy dokona? wielkich rzeczy, które przetrwaj? w tej spo?eczno?ci, w bibliotece, w Drugiej Fundacji. Ale najwi?kszym z naszych dzie? jest to, które zginie wraz z nami, i nikt inny si? o nim nie dowie, poniewa? wszyscy na zawsze pozostan? na zewn?trz. Nie potrafimy nawet im tego wyt?umaczy?. Nie znaj? j?zyka, który pozwoli?by zrozumie?. Tym j?zykiem mo?e­my mówi? tylko do siebie nawzajem. POS?OWIE TYSI?C ?MIERCI Moje wczesne opowiadania zyska?y mi s?aw? okrutni­ka. Zapami?ta?em jedno zdanie z recenzji w Locusie: “Czytanie Carda to jak zabawa w kosi-kosi-?apci pattycake z ma?? pirani?". Taki ko­mentarz, cho? elegancko napisany, troch? mnie zmartwi?. Najwyra?­niej moje teksty sprawia?y wra?enie, ?e s? bardziej krwawe ni? in­nych pisarzy; a przecie? nigdy nie by?o to moj? intencj?. Jestem cz?owiekiem od urodzenia przeciwnym przemocy i chyba nigdy nie uderzy?em nikogo w gniewie; w szkole, kiedy kroi?a si? bójka i nie mog?em uciec, zwykle stara?em si? wy?ga?. Nigdy nie dr?czy?em zwierz?t. Nie lubi? bólu. Wi?c dlaczego pisz? opowiadania, po któ­rych doros?ym m??czyznom robi si? s?abo? Opowiadanie Tysi?c ?mierci powsta?o razem z drugim (chodzi mi o Kingsmeat), które najbardziej przyczyni?y si? do zyskania tej reputacji. Jest to jedyne moje opowiadanie tak obrzydliwe, ?e ?ona nie mo?e go sko?czy?; o ile wiem, nie przeczyta?a go do dzisiaj, A jednak nadal nie widz? sposobu, ?eby napisa? je inaczej. Jest to opowiadanie o niezgodzie. Przyczyn? jego powstania sta? si? cytat z A Man for All Seasons Roberta Bolta, który zapami?ta?em w takiej postaci: “Nie czyni? z?ego, nie my?l? z?ego, a je?li to nie wystarczy, ?eby utrzyma? cz?owieka przy ?yciu, wtedy naprawd? t?skni?, aby nie ?y?". S? takie chwile, gdy rz?d, aby zachowa? w?adz?, wymaga, by pewni ludzie za?amali si? publicznie. Ich niezgoda z wol? rz?du stale dodaje si?y wrogom pa?stwa. Mo?na tu pomy?le? o Nelsonie Mandeli, który - aby wyj?? na wolno?? - musia? tylko podpisa? o?wiadczenie, w którym rezygnuje z przemocy jako ?rod­ka walki o spraw? swojego ludu. Przychodzi te? do g?owy pi?kne zdanie z filmu Gandhi (który nie powsta? jeszcze, gdy pisa?em to opowiadanie, chocia? ten cytat niemal doskonale oddaje jego sens): “Mog? mnie zabi?. Ale co na tym zyskaj?? Moje martwe cia?o. Ale nie moje pos?usze?stwo". Si?a biernego oporu wobec rz?du, który mo?e kara? nawet ?mierci?, w ko?cu obala w?adz? tego rz?du. W Tysi?cu ?mierci zrobi?em to, co zwykle robi satyryczna science fiction - wymy?li?em spo?ecze?stwo, które podkre?la problem. W tym przypadku chodzi?o o w?adz? pa?stwa, w?adz? wymierzanie kar dla kontroli zachowa? ludzi. Moje a je?li brzmia?o “A je?li rz?d mo?e nie tylko zagrozi?, ?e ci? zabije, ale naprawd? ci? zabi? raz, drugi, trzeci, a? w ko?cu uzyska potrzebne wyznanie?" Mechanizm by? do?? prosty. Ju? wcze?niej wymy?li?em narkotyk somec i dla potrzeb mo­jego cyklu Worthing Chronicie ukrad?em od innych pisarzy pomys? nagrywania stanu mózgu. Wa?ne by?o skupienie si? w punkcie, gdzie ten przymus za?amuje si? w ko?cu i rozbija o ska?? prawdy. Rz?d zabija bohatera, próbuj?c go z?ama? tak, aby w ko?cu wyzna? swoje grzechy i za?wiadczy? o s?uszno?ci dzia?a? rz?du. Problem w tym, ?e rz?d ocenia jego wyznania, ustalaj?c jednocze?nie zbyt wysokie normy, których bohater nie mo?e spe?ni?. Nie wystarczy, ?eby z?o?y? zeznanie - ludzie musz? mu uwierzy?. I do tego w?a?nie bohater nie jest zdolny: do wiarygodnego wyznania. Sam sobie nie wierzy, nie wierzy te? nikt z pozosta?ych. Tego przymusu nie mo?na pokona?. Mo?na uzyska? pos?usze?stwo zastraszonych ludzi, ale nie mo?na uzyska? wiary. Serce jest niezdobyt? twierdz?. Wi?c powiedzcie mi prosz?, jak mog?em opowiedzie? t? histo­ri?, nie zmuszaj?c was, czytelników, do uwierzenia w ?mier? bohate­ra? Musicie prze?y? jaki? cie? cierpienia, aby w pe?ni zrozumie? nie­mo?no?? wyznania. Je?eli opowiadanie wyda wam si? niezno?ne, pami?tajcie, ?e wi?cej ?mierci ni? jemu, i straszniejszych, zadano w podobnej walce w ?wiecie rzeczywistym. Dopisek: W latach siedemdziesi?tych umie?ci?em akcj? opowia­dania w Stanach Zjednoczonych, rz?dzonych przez Rosjan. Nie pró­bowa?em przewidywa? niczego, w co bym wierzy?, ?e nast?pi. Lecz stara?em si? umie?ci? opowie?? o pa?stwie totalitarnym w Stanach Zjednoczonych cho?by po to, ?eby wyda?o si? bli?sze ameryka?skim czytelnikom, którzy - je?li nie liczy? do?wiadcze? Murzynów z wielu miast Po?udnia - nie zdawali sobie sprawy z cierpie? i grozy totalitaryzmu. Kiedy ju? podj??em decyzj?, aby akcja rozgrywa?a si? tutaj, mog?em wybiera?: albo ukaza? Ameryk? rz?dzon? przez miej­scowego demagoga, albo Ameryk? rz?dzon? przez obcego zdobyw­c?. Odrzuci?em pierwszy pomys?, gdy? ostatnio klisz? ameryka?skich literatów sta?o si? udowadnianie, ?e jedynym zagro?eniem dla Sta­nów Zjednoczonych s? konserwatywni ekstremi?ci. Wola?em wi?c pokaza? Ameryk? we w?adzy najokrutniejszego i naskuteczniejsze­go systemu totalitarnego, jaki istnia? na Ziemi: stalinowskiej wersji partii komunistycznej. Nie zmieni?y tego faktu wydarzenia tysi?c dziewi??set osiem­dziesi?tego dziewi?tego roku we wschodniej Europie. To w?a?nie niech?? Gorbaczowa do odgrywania roli Stalina doprowadzi?a do wyzwolenia pokonanych narodów. Gdyby chcia? odwo?a? si? do ka­rabinu maszynowego i czo?gu, tak jak jego poprzednicy, nie by?oby ju? Solidarno?ci ani drugiej Praskiej Wiosny, nie by?oby dziur w Ber­li?skim Murze ani podziurawionego kulami cia?a Ceausescu, nie by?oby otwartej granicy w?giersko-austriackiej. A mo?e? Gorbaczow by? cz?owiekiem, który przeprowadzi? Rosj? przez moralne mieli­zny, ale my?l?, ?e i tak w ko?cu to wszystko by si? zdarzy?o, z nim albo z kim? innym. Tysi?c ?mierci to prawdziwa historia, a wykorzysta?em w niej Rosjan, poniewa? s? ostatnim ?wiatowym mocarstwem, mog?cym pokaza?, ?e jest prawdziwa. KLA?NIJ I ZA?PIEWAJ W po?owie lat siedemdziesi?tych rozmawia?em z m?o­d? kobiet?, o której my?la?em kiedy?, ?e jestem w niej zakochany. - Strasznie na ciebie lecia?am, zanim wyjecha?e? z misj? - po­wiedzia?a. - I te wiersze, które dla mnie pisa?e?, gdy ci? nie by?o... My?la?am, ?e kiedy wrócisz, co? z tego b?dzie. A potem przylecia­?e? z Brazylii, czeka?am, czeka?am, a ty nawet nie zadzwoni?e?. - My?la?em, ?eby zadzwoni? - odpar?em. - Cz?sto. - Ale nie zadzwoni?e?. Zniech?cona do ciebie, zakocha?am si? w kim? innym. I to jest najzabawniejsze: nawet si? nie domy?la?em, co ona czu­je. Jednym z powodów, dla którego nie zadzwoni?em, by?a obawa, ?e uzna mnie za dziwaka, usi?uj?cego zmieni? przyja?? w co? wi?­cej. Nastolatki potrafi? tak pokrzy?owa? swoje plany, ?e umo?liwia­j? romantyczne tragedie. W nast?pnych latach znalaz?em mi?o?? g??bsz? i przywi?zanie mocniejsze ni? cokolwiek, co mog?em sobie wtedy wyobrazi?. Ale kiedy rozwa?a?em ide? podró?y w czasie, pomy?la?em o ironicznej historii dwojga ludzi zupe?nie sobie nieznanych, którzy - nie wie­dz?c o tym - podró?uj? w przesz?o??, by sp?dzi? razem cudown? noc. Moje my?li, oczywi?cie, wróci?y do tej chwili bezsilnej frustra­cji, kiedy u?wiadomi?em sobie, ?e gdyby?my - ta m?oda dama i ja -zachowali si? troch? inaczej, mogli?my ?y? razem. Poniewa? o wie­le ?atwiej jest wykorzystywa? prawdziwe zdarzenia, ni? wymy?la? nowe, wykrad?em ten fakt z w?asnego ?ycia z nadziej? na znalezie­nie tych gorzko-s?odkich wspomnie?, które s? kluczem dla filmo­wych romansów. PIESER Cyberpunk by? u szczytu, gdy wraca?em do domu z Ar­madilloConu, konwentu science fiction w Austin, gdzie spotka?em biskupa cyberpunku, Bruce'a Sterlinga. D?ugo ?ywi?em wobec tego nurtu uczucia do?? ambiwalentne. Wizje cyberpunku Bruce'a Ster­linga zafascynowa?y mnie, pewnie dlatego, ?e on jeden mówi? o scien­ce fiction w terminach, które nie by?y odgrzewanym Jamesem Bli­shem czy Damonem Knightem ani nie zosta?y wykradzione gnij?cym zw?okom modernizmu, które wci?? cuchn? pod niebo na wydzia?ach literatury ameryka?skich uniwersytetów. Krótko mówi?c, Sterling mia? idee, nie tylko echa. Jednocze?nie nie mog?em pozby? si? pewnego wra?enia niesma­ku na my?l o tym, co si? robi pod nazw? cyberpunku. William Gib­son, cho? ca?kiem utalentowany, wydawa? si? pisa? raz po raz t? sam? histori?. Co wi?cej, by?a to wci?? t? sama samoobs?ugowa historia obracana na ka?dym kursie pisarskim w Ameryce i przynajmniej raz na numer publikowana w ka?dym pisemku literackim: cierpi?cy ar­tysta, wyalienowany ze spo?ecze?stwa i walcz?cy, by znale?? cel ?ycia. Moja odpowied? jest prosta. Artysta wyalienowany ze swego spo?ecze?stwa nie ma w ?yciu ?adnego celu. Przynajmniej jako arty­sta. Cz?owiek tylko wtedy mo?e ?y? jako artysta, je?li jest ?ci?le po­wi?zany ze spo?ecze?stwem, któremu prezentuje swoj? sztuk?. Jednak najgorsza w cyberpunku by?a p?ytko?? tych, którzy go na?ladowali. Wystarczy sypn?? troch? narkotyków na sprz?g móz­gowo-chipowy, wymiesza? z lu?nymi nawi?zaniami do kontrkultury lat sze??dziesi?tych, do?o?y? sztuczny, afektowany j?zyk i dostanie­my cyberpunk. Mniejsza z tym, ?e opowiadane historie to klisze rów­nie g?upie i wtórne jak najgorsze teksty, przeciwko którym Bruce Sterling si? pocz?tkowo buntowa?. Nawet gdyby historie by?y wyso­ce oryginalne, stylistyczna imitacja i afektacja s? przest?pstwami tak ci??kimi, ?e czyni? ruch literacki godnym kary ?mierci. Tak wi?c, b?d?c dzieckiem przewrotnym i z?o?liwym, rzuci?em sobie wyzwanie: czy wtórno?? cyberpunku jest ?ród?em czy sympto­mem jego pustki? Czy mo?na napisa? dobre opowiadanie, które wykorzystuje wszystkie cyberpunkowe klisze? Sprz?g mózgowo-chi­powy, podrabiany slang, prochy, kontrkultura... Czy ja, porz?dny mormo?ski ch?opiec, który obserwowa? lata sze??dziesi?te z od­wrotnego ko?ca lornetki, potrafi? napisa? przekonuj?ce opowiada­nie w tym stylu, a tak?e opowiedzie? histori?, która mnie osobi?cie usatysfakcjonuje jako dobre opowiadanie? Jedno by?o pewne: nie mog?em na?ladowa? cudzych pomys?ów. To tylko j?zyk, styl chcia?em imitowa?, musia?em wi?c naruszy? w?a­sne przyzwyczajenia i zacz?? nie od fabu?y, lecz od g?osu. Od mono­logu. Pierwsze dwa akapity Piesera to pierwsze dwa, jakie napisa­?em, w?a?ciwie ju? w takiej formie, jakie s? teraz. Fabu?a przysz?a pó?niej, kiedy mia?em ju? w miar? dobrze ustalony g?os i posta? nar­ratora. Sko?czy?em tekst wkrótce po powrocie do domu i wys?a?em do Gardnera Dozois w Asimovie. Spodziewa?em si?, ?e je odrzuc?. Wyobra?a?em sobie Gardnera, jak zataczaj?c si? ze ?miechu wcho­dzi do holu Davis Publications, krztusi si? i dusi, trzymaj?c mój maszynopis jak worek p?on?cego nawozu. “Patrzcie tylko, teraz Card próbuje pisa? cyberpunk". Zamiast tego Gardner przys?a? mi umo­w?. Troch? zepsu? tym moje plany; chcia?em wykorzysta? opowia­danie podczas warsztatów w Sycamore Hill tego lata, a poniewa? zosta?o sprzedane, nie mog?em tego zrobi?. W rezultacie podczas warsztatów napisa?em nowel? Pageant Wagon, wi?c tak zupe?nie nie przegra?em. Tymczasem jednak Gardner nie opublikowa? Piesera. Trzyma? go dwa i pó? roku, zanim wys?a?em li?cik przypominaj?cy, ?e nasza umowa dobiega ko?ca i je?li nie zamierzaj? drukowa? mojego opo­wiadania, to chc? je z powrotem, ?eby sprzeda? komu? innemu. Wtedy jakby nagle sobie o nim przypomnieli i wstawili do numeru w ostat­niej chwili, ?ebym zd??y? do??czy? je do tej ksi??ki. W pewnym jednak sensie Gardner zrobi? mi przys?ug? - by? mo?e celowo. Zatrzymuj?c opowiadanie na tak d?ugo, sprawi?, ?e Pieser wyszed? drukiem ju? po szczytowej fali na?ladownictw cy­berpunku. Opowiadanie nie zosta?o tak wyra?nie uznane za wtórne. I wprawdzie z pozoru nie by?o “typowym Cardem", mog?o jednak by? odebrane jako moje dzie?o, a nie blada imitacja Gibsona. I tak zaoszcz?dzono mi losu zaprezentowania si? tak ?a?o?nie, jak - po­wiedzmy - Barbra Streisand ?piewaj?ca disco z Bee Gees. STARAMY SI? TEGO NIE OKAZYWA? Przez krótki czas ulubion? restauracj? moj? i Kristine w Salt Lake City by? Savoy, restauracja jakoby angielska, która jed­nak serwowa?a znakomite jedzenie. Sprowadzali?my tam przyjació?, chodzili?my sami, robili?my wszystko, ?eby im si? uda?o. W dodat­ku zawsze by? tam t?ok. W sze?? miesi?cy pó?niej w?a?ciciele zwi­n?li interes. Takie rzeczy zdarzaj? si? bez przerwy. Programy telewizyjne, które lubi?, s? skazane na spadni?cie z ramówki. Autorzy, których kocham, przestaj? pisa? ksi??ki, jakie kocha?em. (Dalej, Mortimer i Rendell! Dla Rumpole'a i Wexforda przyszli?cie na ?wiat! Co do ciebie, Gregory McDoladzie, pisz Fletchera albo gi?!) Trendy w science fiction i fantasy, które podziwiam, szybko si? ko?cz?; te, od których dostaj? md?o?ci, trzymaj? si? jak hemoroidy. Z tego czy innego powodu, ?wiat realny nie chce odzwierciedla? moich gustów. St?d wzi??o si? to opowiadanie. Niestety, nie potrafi?em wznie?? si? ponad jego ?ród?o. Od tego czasu nauczy?em si?, ?e nie powinie­nem pisa? opowiada? startuj?cych od pojedynczego pomys?u, a ra­czej czeka? na drugi, nie zwi?zany z pierwszym, tak ?eby z ich ze­tkni?cia powsta?o co? naprawd? ?ywego. W rezultacie opowiadanie jest obci??one kl?tw? wi?kszo?ci tekstów science fiction - mówi ra­czej o idei ni? o postaciach, co oznacza, ?e jest w ko?cowym efek­cie do zapomnienia. To jednak nie znaczy, ?e jest bez warto?ci. Mam nadziej?, ?e przyjemnie wam by?o przeczyta? je raz. Nic nie zyska­cie, czytaj?c je po raz drugi. Po pierwszej lekturze otrzymali?cie ju? wszystko, co mo?e wam ofiarowa?. GENOTOPIA Jim Baen napisa? kiedy? do magazynu Galaxy artyku? wst?pny, w którym wzywa? pisarzy science fiction, aby przestali pi­sa? o tych samych znanych “przysz?o?ciach" i spojrzeli na to, czym nauka zajmuje si? teraz. Gdzie na przyk?ad s? opowiadania przewi­duj?ce skutki obecnych bada? nad rekombinacjami DNA? Pracowa?em wtedy w magazynie The Ensign, wi?c Jay, Lane i ja uznali?my to za osobiste wyzwanie. Naturalnie, zgodnie z tradycj? m?o­dych pisarzy SF, mechanicznie wzi??em pomys? manipulacji genetycz­nych (jako grzeczny ch?opczyk czyta?em Scientific American, wi?c mo­g?em ca?kiem nieg?upio to wymy?li?), doprowadzi?em go do ekstremum i doda?em stereotypow? fabu?? o dwóch narodach zaj?tych walk? na ?mier? i ?ycie. W dodatku jeden z nich nie zdaje sobie sprawy, ?e ten drugi ju? dawno nie istnieje, a prawdziwa walka toczy si? teraz przeciw­ko ?wiatu, który zniszczyli. My?l?, ?e jako polemika na temat “przesta?­my nara?a? nasz? planet?", opowiadanie nadal pe?ni swoj? rol?. Jako literatura jest jednak wyra?nie dzie?em mojej m?odo?ci. Temat rekombi­nacji DNA zosta? opisany przez ten czas o wiele lepiej, zarówno w mo­ich w?asnych opowie?ciach (Glizdawce, Mówca Umar?ych), jak i pra­cach pisarzy, którzy oddali mu wi?ksz? sprawiedliwo?? (w szczególno?ci my?l? tu o wspania?ych dokonaniach Octavii Butier: Dawn, Adulthood Rites i Imago). Je?li chcecie dowodu, ?e by?a to tylko niedojrza?a, m?o­dzie?cza próba science fiction, wystarczy popatrze? na oryginalny tytu? - I Put My Blue Genes on - marna gra s?ów z zabawnej, ale g?upiej piosenki, napisanej - o ile pami?tam - do reklamy d?insów. Dzisiaj jednak dostrzegam, ?e pewne moje pó?niejsze zaintere­sowania s? ju? widoczne w Genotopii. Przede wszystkim wys?a?em w kosmos Brazylijczyków. Nie by?em pierwszym, który tego doko­na?, ale niew?tpliwie jest to moja pierwsza ?wiadoma próba pokaza­nia ameryka?skim pisarzom SF, ?e przysz?o?? prawdopodobnie nie nale?y do Ameryki. W science fiction przed pierwsz? wojn? ?wiato­w? w kosmos zawsze latali Francuzi i Anglicy. Teraz, w ?wiecie post­imperialnym, uwa?amy to za do?? dziwaczn? ide?. Osobi?cie g??bo­ko wierz?, ?e za pi??dziesi?t lat pomys?, by Amerykanie prowadzili ?wiat dok?dkolwiek, wyda si? równie anachroniczny. Tylko ci z nas, którzy wy?l? w przestrze? Brazylijczyków, Tajów, Chi?czyków i Meksykanów, b?d? mogli uwa?a? si? za ludzi przewiduj?cych. Oczywi?cie, mog? si? myli? w tej szczególnej przepowiedni, jak? g?osz?. Jest jednak i inny powód, by otworzy? science fiction dla innych kultur - taki, ?e science fiction to jedyny trwa?y wk?ad Ame­ryki w literatur?. Na ka?dym innym polu jeste?my wtórni do... no, mo?e nie do g??bi, poniewa? na tych polach nie mamy ?adnej g??bi. Nikt w innych krajach nie próbuje pisa? westernów, nikt w Rosji, Niemczech czy Japonii nie ogl?da si? na Updike'a czy Bellowa, ?eby nauczyli go pisa? “powa?n?" beletrystyk?. Maj? ju? tradycje literac­kie starsze i lepsze od naszych tak zwanych szczytowych osi?gni??. Ale w science fiction wszyscy ogl?daj? si? na nas. Tak?e chc? two­rzy? fantastyk?, poniewa? wszyscy, którzy j? czytaj?, we wszystkich krajach, widz? w niej literatur? mo?liwo?ci, literatur? niezwyk?o?ci. To jedyny istniej?cy gatunek, który pozwala pisarzowi tworzy? saty­r?, nie rozpoznawan? natychmiast jako satyra, tworzy? powie?? me­tafizyczn?, nie uznawan? za filozoficzny czy religijny prozelityzm. Krótko mówi?c, jest to najbardziej swobodna, najbardziej otwarta literatura dnia dzisiejszego, i jedyna, której inni pisarze ucz? si? g?ów­nie i przede wszystkim od Amerykanów. Dlaczego zatem autorzy science fiction z uporem opisuj? wy­??cznie ameryka?sk? przysz?o??? Nasza publiczno?? si?ga szerzej ni? ten kontynent. Istniej? kraje, gdzie nasze s?owa traktuj? z wi?k­sz? powag? ni? tutaj. Je?li naprawd? chcemy naszym pisarstwem zmieni? ?wiat - a nie umiem wymy?li? innego powodu, by w ogóle dotyka? piórem papieru - to powinni?my przemawia? do ?wiata. A je­dyny sposób, by pokaza? ?wiatu, ?e do niego mówimy, to umie?ci? ich - obywateli innych krajów - w naszych przysz?o?ciach. Zacho­wa? si? inaczej to jakby ich spoliczkowa?, jakby powiedzie?: “Wi­dzia?em przysz?o?? i was tam nie by?o". No có?, ja te? widzia?em przysz?o??, i oni tam s? - w wielkiej liczbie, z wielk? pot?g?. I chc?, ?eby mój g?os sta? si? jednym z tych, których s?uchali w drodze na szczyt. W Genotopii zrobi?em pierwszy krok na tej drodze. W PSIEJ BUDZIE (Z JAYEM A. PARRYM) Co by by?o, gdyby obcy przybyli do nas nie w obcym kszta?cie? Gdyby przybyli w postaci, któr? ju? znamy, o której s?­dzimy ju?, ?e rozumiemy? Jay Parry i ja rozwa?ali?my pomys? inne­go rozegrania tej historii - z obcymi pojawiaj?cymi si? w postaci jakiej? uciskanej mniejszo?ci, na przyk?ad Indian albo Murzynów. Jed­nak problemy wówczas wydawa?y si? nie do pokonania - w szczegól­no?ci problemy polityczne. Dla bia?ego pisarza wielk? sztuk? jest próba wyra?enia punktu widzenia Czarnych bez wpadania w poli­tyczn? niepoprawno??. My?la?em wtedy, ?e o pewnych sprawach mog? w imieniu Czarnych mówi? czarni pisarze, ale nie biali, któ­rych przekaz by?by ?le zrozumiany. W ci?gu lat, jakie min??y, prze­kona?em si?, ?e pisarz dowolnej rasy, p?ci czy religii mo?e pisa? o ka?­dej innej rasie, p?ci i religii; musi tylko: 1. Dok?adnie przestudiowa? temat, ?eby nie zrobi? z siebie durnia. 2. Przekaza? prawd? tak, jak sam j? widzi, nie obra?aj?c ani nie pogardzaj?c ?adn? grup?. 3. Mie? skór? tak grub?, ?eby pogodzi? si? ze ?mierci? tysi?ca ostrzy, czekaj?c? go niezale?nie od tego, jak dobrze zrealizuje punk­ty l i 2. Troch? nie?miali, Jay i ja opracowali?my fabu??, wykorzystuj?c zwierz?ta równie mocno zakorzenione w naszych uprzedzeniach jak dowolna grupa ludzka. Wierne, kochane psy. Najlepsi przyjaciele cz?owieka. Osi?gn?li?my takie same potencjalne mo?liwo?ci: Brze­mi? Bia?ego Cz?owieka, pogardliwa sympatia (kilku moich najlep­szych przyjació? jest psami), a przede wszystkim sztywna determi­nacja, by utrzyma? je na dotychczasowych miejscach. ORIGINISTA W mojej rubryce recenzji w The Magazine of Fantasy and Science Fiction napisa?em kiedy? diatryb? pot?piaj?c? cz?st? w latach osiemdziesi?tych mod?, by prywatne ?wiaty autorów zmie­nia? w ?wiaty firmowe, ogólnodost?pne, po których mog? buszowa? inni pisarze. Wszystko to zacz??o si? od Star Treka i nie by?o ?ad­nym wielkim spiskiem. Byli sobie, widzicie, fani Star Treka, znie­cierpliwieni tym, ?e Paramount zaniedbuje ich bohaterów. Zacz?li wi?c pisa? w?asne opowiadania o za?odze statku “Enterprise" (w pew­nym sensie by?o to wyj?tkowo adekwatne: scenariusze i wykonaw­stwo w oryginalnym serialu przypomina?o czyj?? produkcj? gara?o­w?, wi?c czemu by nie kontynuowa? tej tradycji?). Legenda g?osi, ?e Paramount zamierza? najpierw ich zaskar?y?. Ale szybko przysz?o im do g?owy, ?e mo?na zrobi? pieni?dze na publikacji nie sfilmowa­nych opowiastek o Kirku, Spocku i innych cz?onkach za?ogi Dyli­?ansu w?ród tanich mi?dzyplanetarnych dekoracji. Mieli racj? co do liczby czytelników i liczby dolarów. I tak narodzi? si? nowy przemys?: science fiction pisana w cudzym, mamie sobie wyobra?anym, ale z pasj? studiowanym universum. Przypuszczam, ?e to by?o nieuniknione. Wydawcy, którzy nie zarabiali tych startrekowych dolarów, musieli spróbowa? zamieni? inne sprawnie wyobra?one przysz?o?ci w równie lukratywne przed­si?wzi?cia, w których dzie?o jednego pisarza jest równie dobre jak innych. Pod koniec lat osiemdziesi?tych pojawi?y si? liczne powie­?ci umieszczone “w ?wiecie ....", gdzie terminuj?cy autorzy, cz?sto nie maj?cy poj?cia o wewn?trznej prawdzie, jaka sk?oni?a Starego Mistrza do stworzenia danego ?wiata, umieszczali w nim akcj? swo­ich opowie?ci. W rezultacie powstawa?y teksty, z których nikt nie by? dumny i których nikt nie pami?ta?. Niewypowiedzianym (mam nadziej?) za?o?eniem wszystkich tych ?wiatów jako tytu?ów serii by?o: Czytelnicy nie zauwa?? ró?ni­cy. Ale wydawcy przekonali si?, ?e wi?kszo?? czytelników science fiction - w przeciwie?stwie do publiczno?ci Star Treka - widzi t? ró?nic? i przejmuje si? ni?. Czytelnicy science fiction przywi?zani s? do autorów. Prawdziwi czytelnicy science fiction nie chc? czyta? powie?ci Johna Varleya o Diunie, Lisy Goldstein o Lensmanie czy Hwarda Waldropa o Pernie (osobi?cie z rozkosz? przeczyta?bym powie?? Howarda Waldropa o Pernie, ale nie z powodów, jakimi chcia?bym si? chwali?). Dlatego te? sformu?owa?em w swojej rubryce pewne prawo: Pi­sarze nie powinni marnowa? czasu ani talentu, próbuj?c opowiada? historie dziej?ce si? w cudzym universum. Co wi?cej, znani autorzy nie powinni - udost?pniaj?c swoje ?wiaty - wspó?dzia?a? w marno­waniu talentu m?odszych twórców. Gdy tylko mój artyku? trafi? do druku, Martin Harry Greenberg wspo­mnia? mi, ?e przygotowuje antologi? upami?tniaj?c? pi??dziesi?t? rocz­nic? pracy twórczej Isaaca Asimova, ksi??k? zatytu?owan? Foundation's Friends. Dla tej jednej antologii dr Asimov pozwoli? uczestnikom przed­si?wzi?cia napisa? opowiadania umiejscowione w jego ?ci?le powi?za­nych fikcyjnych ?wiatach, z wykorzystaniem stworzonych przez niego postaci. Naprawd? mogli?my pisa? o trzech prawach robotyki, pozytronowych mózgach i Susan Calvin. Mogli?my pisa? o Fundacji, wykorzy­stuj?c Hariego Seldona, Trantora, Terminusa i Mu?a. I nagle znów mia?em szesna?cie lat i przypomnia?em sobie hi­stori?, któr? tak strasznie chcia?em przeczyta?, ale Asimov nigdy jej nie napisa? - histori? powstania Drugiej Fundacji w bibliotece na Trantorze. Czy zapomnia?em, ?e w?a?nie po wsze czasy zakaza?em udo­st?pniania swoich ?wiatów? Nie. Po prostu tkwi we mnie przewrotne przekonanie, ?e kiedy tylko kto? ustali jakie? prawo, prawo to po­winno by? z?amane - nawet je?li ja sam jestem prawodawc?. Dlate­go napisa?em Originist? jako ho?d, a mo?e i uzupe?nienie arcydzie?a Asimova. Nie znaczy to, ?e opisane przeze mnie prawo uwa?am za nie­s?uszne. Wr?cz przeciwnie, jestem do niego absolutnie przekonany. Tyle ?e - jak wi?kszo?? praw - mo?na je omin??, je?li cz?owiek w?o­?y w to dostatecznie wiele pracy. Wypo?yczone ?wiaty zwykle nie odnosz? sukcesu, poniewa? m?odzi pisarze na ogó? nie rozumiej? dobrze orygina?u, nie wiedz?, co w nim jest takiego, ?e opowiadania pierwszego autora jako? si? udaj?, a tak?e nie czuj? si? wystarczaj?­co odpowiedziami, by w tych okoliczno?ciach da? z siebie wszyst­ko. Có?, w swojej arogancji uzna?em, ?e dostatecznie dobrze znam universum Fundacji - nie w trywialnych szczegó?ach, ale w ca?o?cio­wym zasi?gu opowie?ci, w tym, co ona znaczy (owszem, czyta?em Decline and Fali, ale to nie jest fundament Fundacji). Zdawa?o mi si? tak?e, ?e wiem, na czym polega urok tych opowie?ci: na rozko­szy odkrycia, ?e niewa?ne, ile zas?on si? zerwie, nigdy nie dotrze si? do tej ostatniej, nigdy nie odkryje si? prawdziwego cz?owieka za Asimovskim Ozem. Zawsze istniej? plany ukryte pod planami, przy­czyny ukryte pod wiarygodnymi przyczynami. I wreszcie mia?em w?asn? histori? do opowiedzenia. Spróbowa­?em ju? czego? w jej stylu we fragmencie powie?ci, która mia?a no­si? tytu? Genesis - by? mo?e jeszcze j? napisz?. Chcia?em w niej pokaza? granic? mi?dzy cz?owiekiem a zwierz?ciem, dok?adny prze­cinek w interpunkcyjnym modelu ewolucji, znacz?cy przej?cie od nieludzkiego do ludzkiego. Dla mnie granic? t? jest uniwersalne ludz­kie powtarzanie opowie?ci - to w?a?nie ??czy ze sob? spo?eczno?ci, to przechowuje ludzk? to?samo?? po ?mierci i okre?la j? w ?yciu. Bez opowie?ci nie jeste?my lud?mi; z nimi jeste?my. Ale Genesis okaza?a si? niemo?liwa do napisania, po cz??ci dlatego, ?e aby zro­bi? to jak nale?y, powinienem odwiedzi? Kaszmir i Etiopi? - miej­sca ostatnio niezbyt bezpieczne. Ale podobne tematy mog?em rozwin?? - cho? z wi?kszego dy­stansu - w opowiadaniu Originista. Co wi?cej, zbli?on? kwesti? po­ruszy? w Fundacji sam Asimov - przedstawi? posta?, badaj?c? bi­blioteki w poszukiwaniu planety, na której wzi??a pocz?tek ludzka rasa. Uda?o mi si? podj?? czysto Asimovski temat - daremno?? wtórnych studiów - i po??czy? go z w?asn? kwesti? - fundamentaln? rol? opowie?ci w kszta?towaniu indywiduów i spo?eczno?ci. Posun??em si? nawet dalej w uczynieniu z Originisty prawdziwej opowie?ci ze ?wiata Fundacji - wykorzysta?em form?, jak? Asimov udoskonali?, a której sam nigdy nie u?ywa?em: to historia, w której nic si? w?a?ciwie nie dzieje oprócz dialogów. Asimovowi udaje si? to dzi?ki przenikliwej wyrazisto?ci jego prozy i wysublimowanej inteligencji pomys?ów - czytelnik nigdy si? nie nudzi, s?uchaj?c, jak jego postacie dyskutuj? o ideach, poniewa? nie traci w?tku, a idee warte s? wys?u­chania. Wyzwanie polega?o na tym, ?eby jak najbardziej zbli?y? si? do niego wyrazisto?ci?; mog?em tylko mie? nadziej?, ?e inni uznaj? moje idee za równie interesuj?ce, jak ja idee Asimova. I chocia? wiedzia?em, ?e Originista nigdy nie zostanie uznany za samodzielny tekst, w?o?y?em w niego tyle pracy i uczucia, co w pe?n? powie??. W?a?ciwie udowodni?em w?asne prawo - napisa?em opowia­danie kosztem czysto Cardowskiej powie?ci, która prawdopodobnie nigdy nie powstanie. My?l? jednak, ?e warto by?o - jeden raz. Po cz?­?ci dla wykazania, ?e mo?na to zrobi? dobrze (je?li w istocie zrobi?em to dobrze), a po cz??ci dlatego, ?e jestem dumny z samego opowiada­nia - z jego powstania, z tego, co mówi, i dlatego, ?e jest ho?dem dla pisarza, którego uwa?am za najlepszego ameryka?skiego prozaika naszych czasów, bez ?adnych wyj?tków.